Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skradzione morderstwo - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
8 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skradzione morderstwo - ebook

Przebywający od dziesięciu lat w zakładzie karnym seryjny morderca Donald Anderson zostaje zabity przez współwięźnia. Na pozór to koniec „Gwiazdkowego mordercy”, jednak niemal natychmiast po jego nagłym zgonie policja natrafia na kolejne ofiary zabójstw dokonanych w dokładnie taki sam sposób. Morderca uderza zza grobu, czy raczej znalazł się naśladowca równie zwyrodniały jak nieboszczyk? A może przez całą dekadę prawdziwy zabójca czaił się na wolności? Inspektor McLean musi rozwikłać ponurą zagadkę, co tym trudniejsze, że policyjni biurokraci i nieudacznicy jakby uwzięli się, żeby ułatwiać mordercy jego złowrogi proceder.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-413-6
Rozmiar pliku: 783 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Na ulicach nikogo. Przedziwna cisza panuje w północnym krańcu miasta, jakby wszystkie dźwięki skupiły się tam, gdzie świętują, czyli na Princes Street. Spokój zakłóca jedynie przejeżdżająca niekiedy taksówka, on zaś idzie, gdzie go oczy poniosą. Z dala od tłumów, z dala od zabawy, z dala od radości.

Włóczy się tak całe godziny, szuka, chociaż w głębi duszy wie, że już jest za późno. Czy kiedyś tu był? Wszystko to wydaje się przerażająco znajome: wskazówki zegara na wieży, zbliżające się do północy i otwarcia nowego tysiąclecia; wyłożone kamieniem ulice, śliskie i mokre od deszczu; upiorny pomarańczowy blask na ciepłym piaskowcu. Stopy prowadzą go w dół, przez dziewięć kręgów, a rozpacz narasta z każdym stłumionym odgłosem kroku.

Co sprawia, że zatrzymuje się przy moście? Może dźwięk, który nie może się rozlec? Echo krzyku wydanego wiele lat temu. A może to, że miasto ucichło, wstrzymało oddech, odlicza ostatnie sekundy do rozpoczęcia nowej ery. On nie potrafi dzielić ich entuzjazmu, nie może odnaleźć w sobie krzty zainteresowania. Gdyby umiał wstrzymać czas, cofnąć go, zrobiłby wszystko zupełnie inaczej. Ale to jest tylko jedna z chwil, po której nastąpi kolejna. Po niej następna. I tak dalej, aż po nieskończoność.

Opiera się o zimną kamienną balustradę, spogląda w dół na płynącą wodę. Coś go tu sprowadziło, odciągnęło ze świata pełnego świętujących radosnych ludzi.

Głośna eksplozja wyznacza koniec starego i początek nowego. Sztuczne ognie wybuchają jeden po drugim, wznoszą się nad wysokimi budynkami, rozjaśniają niebo. Milion nowych gwiazd przepełnia niebiosa, przeganiają precz cienie, odbijają się w czarnej wodzie, ukazują jej straszną tajemnicę.

Błysk… na powierzchni wody pojawiają się dziwne kształty, po czym znikają jak powidok na siatkówce.

Błysk… przerażone ryby odpływają od palców, które dopiero co zaczęły skubać.

Błysk… długie czarne włosy połyskują jak wodorosty na fali.

Błysk… nagromadzona siła padającego od tygodnia deszczu porusza ostatnią przeszkodę, przesuwa ją z wolna w stronę morza, przewracając przy tym i przetaczając.

Błysk… twarz biała jak twarz ducha spogląda na niego błagalnie martwymi oczami.

Błysk…2

– O rany! Jezu! Czy to był szczur?

– Ciszej, posterunkowy.

– Sierżancie, on wlazł mi na but. Był wielki jak jakiś cholerny borsuk.

– Gówno mnie to obchodzi, mógł sobie być wielki jak twoja dupa. Siedź cicho i czekaj na sygnał.

Niechętna cisza zapadła w mrocznej ulicy, gdzie kilku funkcjonariuszy przyczaiło się pośród worków ze śmieciami, nagromadzonych u wejścia do opuszczonej kamienicy. Dobiegający z dala nieustanny szum miasta wzmagał wrażenie panującego tu bezruchu, podobnie jak nikłe światło jedynej niezgasłej ulicznej latarni. O tej porze nad ranem można mieć pewność, że tubylcy śpią albo leżą, odurzeni do nieprzytomności.

Trzaski w krótkofalówce, a potem metaliczny głos:

– Na tyłach czysto, nie ma nikogo. Możecie wchodzić.

Poruszyli się wszyscy naraz, wokół otoczeni workami śmieci.

– Dobra, na moją komendę… Trzy… Dwa… Jeden…

Rozległ się trzask i zaraz potem krzyk.

– O rzesz! Nawet, kurwa, nie były zamknięte! – Po chwili dodała:

– Jezu Chryste! Pełno gówna na całej podłodze.

Detektyw inspektor Anthony McLean westchnął i zapalił latarkę. Ujrzał przede wszystkim sylwetkę ubranego na czarno posterunkowego Jonesa, który usiłował dźwignąć się ze stosu worków na śmieci, nagromadzonych w hallu kamienicy.

– Nie uczyli cię w szkole policyjnej, żeby najpierw sprawdzić klamkę?

Minął wciąż zagrzebanego w śmieciach posterunkowego, wszedł w głąb budynku, jednocześnie węszył i powstrzymywał odruch wymiotny. Gnijące śmieci, smród zastałej uryny i pleśni – zwykłe aromaty edynburskich slumsów. Zazwyczaj jednak nie aż tak dojmujące. Poza tym nie pasowały do przyczyny, która sprawiła, że tam się znalazł.

– Bob, sprawdź parter. Jones, pomóż mu – polecił McLean, po czym zwrócił się do jeszcze jednego uczestnika nocnej wyprawy, detektywa posterunkowego o dziecięcej twarzy, który miał tego pecha, że znalazł się w kantynie komisariatu godzinę przed czasem i sprawiał wrażenie, że nie ma nic lepszego do roboty. Oto kara za nadgorliwość. – No, dobra, MacBride. Przekonajmy się, czy jest tu coś, dla czego warto było wyważać otwarte drzwi.

Kamienica liczyła sobie trzy kondygnacje, po dwa maleńkie mieszkania na każdym piętrze. Wszystkie drzwi były otwarte, dosłownie każdy centymetr kwadratowy powierzchni pokrywało graffiti, tyle że przeterminowane o co najmniej dwa pokolenia squattersów. McLean zaglądał do kolejnych pokojów, strumień światła latarki omiatał połamane meble, ukazywał wyrwane przewody, tu i tam zdechłego szczura. Detektyw posterunkowy MacBride trzymał się boku McLeana niczym posłuszny labrador, tak blisko, że było to trochę krępujące. Może po prostu chodziło mu o to, by niczego nie dotknąć. Trudno się dziwić – doprawdy sam smród tego miejsca był tak dojmujący, iż zdawałoby się, nie do sprania.

– Wszystko wskazuje na to, że znowu tracimy czas – stwierdził McLean, kiedy wyszli z ostatniego mieszkania i stanęli na górnym podeście schodów.

W oknie wychodzącym na podwórze od niepamiętnych czasów nie było ani jednej szyby, ale dzięki temu chłodny wiatr mógł przynajmniej do pewnego stopnia przegnać ów obmierzły odór.

– Uhm, a dlaczego właściwie tu się znaleźliśmy, sir? – Pytanie jakby ugrzęzło w gardle MacBride’a, który w ostatniej chwili starał się powstrzymać przed jego zadaniem.

– Otóż to. O to właśnie chodzi, posterunkowy.

McLean poświecił latarką w dół pustej klatki schodowej, następnie na spadziście sklepiony sufit ze świetlikiem. Świetlik wykonano ze zbrojonego szkła, znajdował się poza zasięgiem ręki wandali. Był przy tym wystarczająco wytrzymały, by znieść uderzenia przypadkowych pocisków, ale i tak kilka paneli w nim się obluzowało.

– Cynk od informatora – dodał. – Od kapusia. Jak to się teraz oficjalnie na nich mówi? Od niejawnego osobowego źródła informacji. – McLean wykonał za pomocą palców obu dłoni cudzysłów w powietrzu, potrząsając przy tym latarką. – Szlag by to trafił. W tym przypadku ową krynicą wiedzy jest pewien ćpun imieniem Izzy. Bezużyteczny frajer. Wcisnął mi mnóstwo kitu, pewnie po to, żebym się od niego odczepił. Zapewniał mnie, że w tym domu znajduje się melina dilerów. No i cóż, chyba sam sobie jestem winien, bo mu uwierzyłem.

W dole błyskały latarki detektywa sierżanta Boba Lairda i posterunkowego Taffy’ego Jonesa; przerzucali torby ze śmieciami w hallu wejściowym. Z pewnością zawołaliby, gdyby natrafili na coś interesującego, a skoro nie wołali, należało wnioskować, że cała ta operacja istotnie okaże się stratą czasu. Zresztą, podobnie jak poprzednio przeprowadzane przez nich naloty. Po prostu fantastycznie. Dagwood będzie zachwycony jak rzadko kiedy.

– Dobra, zbieramy się. Oszczędźmy Gburkowi fatygi, niech tu nie włazi. Czeka na nas kantyna i gorąca kawa.

McLean zaczął schodzić po schodach i dopiero pół piętra niżej zdał sobie sprawę, że MacBride za nim nie idzie. Obejrzał się więc i zobaczył, że posterunkowy oświetla latarką miejsce nad jednymi z drzwi. Znajdowały się tam niewielkie drzwiczki prowadzące na strych. Wyglądały niepozornie, jeżeli nie liczyć nowej lśniącej zasuwki, która je zamykała.

– Myśli pan, że coś tam może być, szefie? – spytał MacBride, kiedy McLean zawrócił.

– Istnieje tylko jeden sposób, żeby się przekonać. Podsadź mnie.

Inspektor włożył latarkę do ust, po czym ostrożnie wstąpił na splecione dłonie posterunkowego. Na dobrą sprawę nie było się czego przytrzymać poza wąziutkim gzymsem. Złapał się go końcami palców, musiał wyciągnąć drugą nogę i oprzeć ją o chwiejną balustradę, nim zdołał sięgnąć jedną ręką do zasuwki. Lśniła, ale była wytarta w miejscu, gdzie jeszcze niedawno wisiała kłódka.

– Nie ruszaj się – polecił podwładnemu i pchnął drzwiczki.

Stawiły lekki opór, ale w następnej chwili ustąpiły – poruszyły się na wyrobionych zawiasach. Wewnątrz panowały całkowite ciemności, a dochodził stamtąd słodkawy zapach całkiem różny od ostrego smrodu napływającego z dołu. Odwrócił głowę, tak że światło latarki skierowało się do wewnątrz; ujrzał belki owinięte folią aluminiową, niskie drewniane ławy, lampy.

– Dłużej nie wytrzymam, szefie. – MacBride odezwał się drżącym od wysiłku głosem.

Bądź co bądź, dźwigał siedemdziesiąt pięć, a może i osiemdziesiąt kilogramów żywej wagi inspektora. McLean na tyle, na ile starczyło mu odwagi, przeniósł ciężar ciała na balustradę, odwrócił się i zeskoczył na kamienny podest. Posterunkowy spoglądał na niego tak, jakby obawiał się, że inspektor na niego nakrzyczy za to, że zabrakło mu siły. McLean uśmiechnął się.

– Wyciągaj krótkofalówkę – polecił. – Myślę, że przyda się ekipa techniczna, i to jak najprędzej.

Gdy wyniesiono worki ze śmieciami, smród nieco zelżał, natomiast wyłożoną płytami podłogę w hallu nadal pokrywała jakaś lepka i śliska substancja, której składu zapewne lepiej było zbyt wnikliwie nie dociekać. McLean obserwował odzianych w białe kombinezony funkcjonariuszy ekipy technicznej wysiadających z furgonetki. Udali się na górę, dźwigając aluminiowe walizy, zawierające kosztowny sprzęt.

– Współczuję nieszczęśnikowi, który będzie musiał przekopać się przez to paskudztwo – stwierdził Bob Gburek, spoglądając na stos plastikowych worków, z których teraz każdy zaopatrzony został w metkę z napisem „Policja, materiał dowodowy”. Czekały pośrodku uliczki na ciężarówkę, która miała je zabrać.

– Tak się składa, że na mnie wypadło. Kto tu dowodzi? – Postać w bieli zdjęła kaptur, ukazując burzę zmierzwionych, sterczących na wszystkie strony czarnych włosów.

Emma Baird i McLean byli parą lub nią nie byli, różni plotkarze wypowiadali rozmaite opinie na ten temat. W każdym razie McLean nie widział jej od kilku tygodni, wyjechała na jakieś szkolenie do Aberdeen. Mrużyła oczy w półmroku; pożałował, że nie spotkali się w przyjemniejszych okolicznościach. Zerknął na Boba Gburka, który tylko wzruszył ramionami, dając w ten sposób wymownie do zrozumienia, że nie zamierza brać na siebie odpowiedzialności za nic.

– Cześć, Em. – McLean wyszedł z cienia, żeby mogła go zobaczyć. – Sądziłem, że jeszcze jesteś na kursie.

– Właśnie pożałowałam, że nie zostałam dłużej – odpowiedziała, krzywiąc się na widok rosnącego stosu cuchnących worków. – Zdajecie sobie sprawę, że na tym strychu nikogo nie było od miesięcy?

– Szlag.

Kolejny ślepy zaułek, trop nieprowadzący do niczego. A wyglądało to tak obiecująco.

– A i owszem, szlag. Ściślej mówiąc, dwadzieścia trzy śmierdzące worki paskudztwa, a ja będę musiała dokładnie przegrzebać każdy z nich, wiedząc doskonale, że w żadnym nie będzie niczego, co przydałoby ci się do śledztwa. Chyba że twoim zdaniem, można się bez tego obyć… – Zawiesiła głos. Spoglądała to na jednego, to na drugiego, jakby nie wiedząc, do kogo właściwie powinna się w tej sprawie zwrócić.

– Gdyby to tylko ode mnie zależało, na pewno bym ci odpuścił. – McLean próbował się uśmiechnąć, chociaż zdawał sobie sprawę, że nie wypadło to zbyt przekonująco i wychodził mu raczej grymas. – Jednak wiesz, jaki jest Dagwood.

– Cholera jasna, tylko tego brakowało! To jego śledztwo? – Emma zgniotła kaptur w urękawiczonych dłoniach, wetknęła go do kieszeni kombinezonu. Odwróciła się i zawołała do gromadzących się na dole technicznych: – Ej, pospieszcie się! Im szybciej zaczniemy, tym prędzej skończymy i będzie można wziąć prysznic.

Odeszła, nie mówiąc już ani słowa.3

Deszcz chłoszcze lodowatymi strugami przybyłych na cmentarz, rozmywa szary śnieg, zmieniając go w szare błoto. Niebo jest jak z ołowiu, chmury wiszą nisko, jakby miały przygnieść żałobników. On stoi nad grobem, na krawędzi, spogląda w mrok, a obok niego kapłan klepie banały pozbawione znaczenia.

Skończył wreszcie. Grabarze chwytają parciane pasy przełożone pod trumną. Ona leży w tej skrzyni; leży bez ruchu, zimna, w ulubionej sukience swojej matki. W swojej ulubionej sukience. Teraz już na nic nikomu niepotrzebnej. Chciałby otworzyć wieko trumny i jeszcze jeden, ostatni raz spojrzeć na jej twarz. Chciałby też utulić ją w ramionach i siłą woli cofnąć czas. Sprawić, by to, co złe, nie wydarzyło się nigdy. Niczego by nie pożałował, aby cofnąć się o te parę miesięcy… Czy oddałby za to duszę? Oczywiście. Dawać mi tu cyrograf, podpiszę go krwią, i to chętnie. Po co mu dusza, skoro ona odeszła?

Mimo to nie rusza się. Nie mógłby się poruszyć. Chyba powinien pomóc tym ludziom opuścić ją do ziemi, ale nie jest w stanie. Może tylko stać, nic więcej. Dłoń na jego ramieniu. Odwraca się, widzi kobietę w czerni. Łzy płyną po jej pomalowanej na biało twarzy, lecz oczy są pełne gniewnej nienawiści. Wpatrują się w niego oskarżycielsko. To on jest winien. Wszystko, co się wydarzyło, to jego wina. Przez niego jej córeczka, jedyna pociecha, niknie pod kolejnymi łopatami piachu. Pokarm dla robaków. Martwa.

On nie może zaprzeczyć temu, co mówią te oczy. To prawda. Należy go oskarżać. Najlepiej, żeby wepchnęła go do tej mogiły. Wcale by się nie opierał. Chciałby tam leżeć, niech go przysypią, zakopią. Wszystko byłoby lepsze od życia bez niej.

Niestety wie, że to właśnie go czeka.4

Ledwo minęło południe, a późnojesienne słońce już chyliło się do snu. McLean spoglądał na niebo ponad Salisbury Crags, powleczone filetami ciemnych chmur. Wzdrygnął się na myśl o nadchodzącej zimie. Za chwilę betonowy kadłub budynku komisariatu miał go połknąć, wessać w świat sztucznego światła i przyciemnionych szyb okiennych. Na razie chciał poczuć wiatr na twarzy. Być wszędzie, tylko nie tam, w środku.

– Będziesz tu stał cały dzień, szefie? Bo ja, prawdę mówiąc, miałbym ochotę na kubek herbaty.

Bob Gburek zatrzasnął drzwi służbowego wozu i skierował się przez parking w stronę tylnego wejścia do komisariatu. Uszedł jednak tylko kilka kroków, nim rozległ się przeraźliwy klakson, on zaś skoczył do tyłu. Zapiszczały hamulce, nowiutki lśniący jaguar kombi zatrzymał się na zjeździe prowadzącym do magazynu pod budynkiem. Otworzyły się drzwi, ukazała się wysoka postać kierowcy, który nie bez trudu wydostał się z fotela, po czym niespiesznie ruszył do przodu.

– Przepraszam cię, Bob. Nie widziałem cię, bo słońce oślepia.

– Rany, Needy. O mało mnie nie rozkwasiłeś. – Bob Gburek teatralnym gestem przyłożył dłoń do piersi, drugą poklepał klapę samochodu. – A swoją drogą, niezły wózek. Musiałem chyba nie słuchać, kiedy ogłaszali podwyżki dla sierżantów.

– Dobrze, już dobrze, Bob. Wszyscy wiedzą, że wydajesz całą pensję na piwo i rozwiązłe kobiety.

McLean zerknął na sierżanta Johna Needhama, jak zwracali się do niego ci, którzy nie byli z nim zaprzyjaźnieni. Needy, król podziemi komisariatu, kilometrów półek z materiałami dowodowymi, labiryntu archiwów i magazynów. Zazwyczaj można było liczyć na to, że w każdej sytuacji zdoła błysnąć poczuciem humoru, ale tego dnia sprawiał wrażenie spiętego, przygnębionego i zmęczonego.

– Witam, szefie. – Needy pokuśtykał, żeby przywitać się z McLeanem. Najwyraźniej chora noga dokuczała mu bardziej niż zwykle.

Inspektor doskonale pamiętał wysportowanego detektywa sierżanta, który lata temu wziął go pod swoje skrzydła. Gdyby nie niefortunne spotkanie z pijanym bandziorem, uzbrojonym w butelkę, teraz prawdopodobnie Needy prowadziłby dochodzenie, a McLean zwracał się do niego per „szefie”.

– Cześć, Needy. – McLean skinął głową w stronę Boba Gburka. – Trafne określenie „niezły wózek”. Sprawiłeś sobie prezent z okazji rychłej emerytury? To już chyba niedługo, co?

– W lutym – odparł Needy, przy czym wcale nie wyglądał na zachwyconego tą perspektywą. – Byle doczekać świąt i sylwestra, a potem już z górki. – Rozłożył ramiona i uniósł je, jakby miał wznieść modlitwę do dziedzińca i otaczających go wokół ścian albo odpowiadał na wyimaginowany aplauz dobiegający z milczących okien.

– Needhamowie pracowali jeszcze w starym komisariacie, zanim powstał ten budynek. W sumie coś około stu lat służby. Jestem ostatni.

– Przy okazji, jak tam się miewa staruszek? – spytał McLean.

Tom Needham, krawężnik przez czterdzieści lat, od gołowąsa aż po emeryturę, od jakiegoś czasu nie zaglądał do komisariatu, ale gdy to robił, za każdym razem zachowywał się tak, jakby był jego właścicielem, i wtykał stukającą laskę we wszystkie kąty. Mimo że od dawna był na emeryturze i nie miał przepustki, nie było funkcjonariusza, który odważyłby się mu powiedzieć, by się wynosił do domu.

Cień przemknął przez twarz Needy’ego, który właśnie rozpoczął mozolny proces umieszczania ciała z powrotem za kierownicę samochodu.

– Znowu wylądował w szpitalu. Właśnie jadę go odwiedzić.

– Pozdrów go serdecznie ode mnie – rzekł McLean. – W takim razie nie będziemy cię zatrzymywać.

– Rzeczywiście czas na mnie – przyznał Needy. – Poza tym chciałbym być jak najdalej stąd, kiedy Dagwood dowie się o waszym porannym nalocie.

– A skąd ty o tym wiesz? – zdziwił się McLean, ale Needy tylko zaśmiał się krótko, zatrzasnął drzwi i odjechał.

McLeana ogarniało narastające napięcie, w miarę jak wchodził po schodach od strony tylnego dziedzińca ku centralnej części budynku komisariatu. Odbierał to tak, jakby gęstniało powietrze, a ciężar osadzał się mu na ramionach, jakby narastał ucisk w zatokach. Jeszcze ten zapach strachu, unoszący się w korytarzach. Chyba że po prostu któryś z młodszych posterunkowych nie mył się dostatecznie często.

Najobszerniejszy pokój dochodzeniowy w budynku zajmował większą część frontu pierwszej kondygnacji. Wysokie okna wyglądały na ruchliwą ulicę, arterię komunikacyjną łączącą Borders z centrum miasta. McLean zatrzymał się, zajrzał przez podwójne drzwi, by podziwiać żywy i ruchomy obraz przedstawiający ucieleśnienie gorliwości. Nieumundurowani posterunkowi i sierżanci pomykali tam i z powrotem wzdłuż rzędu komputerowych ekranów, między tablicą na całą ścianę a mapą miasta, zajmującą całą drugą ścianę. Dwa różne głosy przemawiały jednocześnie do dwóch różnych mikrofonów, coraz więcej roboczogodzin rozdymało dawno przekroczony budżet. I na co to wszystko się zdało? Jak na razie więcej wynikło z kiepskiego cynku, który zaprowadził ich do dawno już opuszczonej meliny, być może niemającej nic wspólnego z bieżącym dochodzeniem.

– Proszę, proszę, proszę. Kogo moje piękne oczy widzą? Już zacząłem się zastanawiać, gdzie przepadłeś.

McLean odwrócił się, by stanąć twarzą w twarz z oskarżycielem, w gruncie rzeczy zadowolony, że będzie mógł zdać raport komuś, kto nie przeżuje go z miejsca i nie wypluje. Detektyw inspektor Langley był w gruncie rzeczy porządnym facetem, a przynajmniej na tyle, na ile można było tego oczekiwać od gościa z wydziału do spraw narkotyków. Z teoretycznego punktu widzenia to dochodzenie miało się odbywać pod jego dowództwem, McLean zaś powinien zapewniać wsparcie logistyczne – cokolwiek rozumieć przez to pojęcie. Jednak obaj zostali przymusowo wcieleni w inne role z powodu nieustannego wtrącania się pewnego nadinspektora, który na szczęście dla McLeana znajdował się w tej chwili chyba w innym miejscu.

– I co, jak tam poszło? – spytał Langley z takim wyrazem twarzy, że McLean niemal uwierzył, że jego kolega jeszcze nic nie wie.

Wzruszył ramionami.

– Za wcześnie, żeby stwierdzić coś z całą pewnością. Może techniczni na coś wpadną. W każdym razie bez wątpienia dostarczyliśmy im niemało materiału.

– A i owszem, słyszałem. – Langley podrapał się w nos, a potem zerknął na swój palec, jakby się zastanawiał, czy włożyć go do ust, czy może jednak nie. W końcu jednak postanowił otrzeć go o połę marynarki. – Szef też słyszał – dodał.

Przeniósł spojrzenie z twarzy McLeana, ponad jego ramieniem, w stronę otwartych drzwi; jednocześnie w całym pomieszczeniu zapadła cisza i od razu zrobiło się jakoś zimniej.

– Gdzieś ty się, kurwa, podziewał, McLean?! Szukam cię cały dzień.

McLean odwrócił się i ujrzał wchodzącą do sali rosłą postać najmniej ulubionego ze swoich kolegów. Nadinspektor Charles Duguid czy też Dagwood dla kogokolwiek znajdującego się poza zasięgiem jego słuchu. Najwyraźniej w tym tygodniu wypadło na brązowy garnitur wystrzępiony na rękawach, błyszczący na łokciach. Nadinspektor wyglądał raczej na belfra niż na detektywa, nauczyciela w rodzaju tych, którym ogromną przyjemność sprawia nękanie mniej uzdolnionych uczniów, a którzy przy tym całym swoim zachowaniem wręcz prowokują do niesubordynacji. Począwszy od rzedniejących kępek ryżosiwych włosów, poprzez plamiastą białą twarz czerwieniejącą od wściekłości z najbłahszego powodu, aż po niekształtną sylwetkę i zbyt wielkie dłonie o długich palcach oraz kościstych knykciach, nieodmiennie przywodził McLeanowi na myśl orangutana odzianego w garnitur, tylko w mniej sympatycznym i przyjaznym wydaniu.

Grunt to zdrowy rozsądek, powiedział sobie w duchu. Przynajmniej do czasu.

– Pewnie pan pamięta, sir, jak mówiłem, że zamierzam podążyć za tropem, który pojawił się dzięki informacji jednego z moich kapusiów. Sam pan wie, jak trudno ich dopaść. Pomyślałem, że uderzę od razu, sprawdzę to miejsce, zanim zdążą się zorientować.

– Aha, dzięki czemu dochodzenie zmierza do szczęśliwego zakończenia, tak? Złoczyńcy gniją w celach, a nasze piękne miasto jest znów wolne od narkotykowego gangu – rzucił kąśliwym tonem Duguid. – Czy miesiąc temu byłeś jeszcze sierżantem?

– Od mojego awansu minął niemal rok, sir, a poza tym naprawdę nie rozumiem, co to ma do rzeczy, jeżeli chodzi o…

– Po prostu niektórzy z nas dysponują nieco większym doświadczeniem w prowadzeniu dochodzeń niż ty, McLean. Nawet obecnemu tu Langleyowi zdarzyło się kiedyś przymknąć kilku dilerów. A wiesz, co jest najważniejsze w każdym zespole dochodzeniowym, co? Może pamiętasz to jeszcze ze szkoły, co?

Z każdym „co?” Duguid podchodził coraz bliżej, spoglądał coraz bardziej z góry, wykorzystując swój wzrost.

– Jedno krótkie słówko, McLean. – Duguid dźgnął inspektora kościstym paluchem o popękanym paznokciu. – Zespół. Z-E-S-P-Ó-Ł. Nie ma żadnego wyrywania się na naloty bez uzgodnienia z resztą zespołu. A co ty narobiłeś? Zgarnąłeś pierwszych funkcjonariuszy, jacy ci się napatoczyli, i wyruszyłeś do ataku, co?

McLean chciał zaprotestować, nawet już rozchylił usta, ale zamknął je, kiedy uświadomił sobie, że w słowach nadinspektora kryje się irytujące ziarno prawdy. W rzeczywistości wcale nie zaniedbał procedur związanych z hierarchią – detektyw inspektor Langley był obecny podczas krótkiego briefingu, który McLean zorganizował o szóstej rano. Swoją drogą Langley mógłby rzucić słówko w jego obronie, a nie udawać, że zajmuje się wypytywaniem podwładnych o najnowsze postępy w podjętych jak dotąd bezcelowych działaniach.

– No, gadaj, czym możesz się wykazać? – spytał Duguid, wepchnąwszy niecierpliwym gestem dłonie do kieszeni marynarki. Grzebał w nich przez chwilę, aż wydobył lekko pożółkłą miętówkę. Strzepnął z niej kilka ziarenek, należało mieć nadzieję, iż były to pokruszone liście tytoniu, po czym wetknął ją do ust.

– We wskazanym przez mojego informatora budynku znaleźliśmy lampy o wysokiej mocy oraz sprzęt do uprawy hydroponicznej – odparł McLean, po czym zaczął zdawać nadinspektorowi sprawozdanie z podjętych tego ranka czynności.

Duguid nawet mu nie przerywał, być może zbytnio się skupił na rozkoszy, jaką sprawiała mu nasączona nikotyną miętówka. Wreszcie sięgnął palcem do pożółkłych zębów, wydłubał nim coś, co znalazło się teraz pod spękanym, pożółkłym paznokciem.

– Aha, więc teraz techniczni mają do przegrzebania dwa tuziny worków śmieci pełnych różnego gówna, a poza tym, jak twierdzisz, miejsce wyglądało na od dawna nieużywane. Zgadza się?

McLean skrzywił się.

– Przynajmniej wiadomo, że tam byli.

– Gdzie byli, to my dobrze wiemy, McLean. Mamy w całym mieście kilka takich miejsc. – Duguid machnął przerośniętą dłonią w stronę komputerów i zapracowanych policjantów stukających w klawiatury, wpatrujących się jak krótkowidze w ekrany monitorów. – Ciągle znajdujemy miejsca, w których kiedyś byli. I gówno nam z tego, bo potrzebujemy wiedzieć, gdzie są teraz.

– Zgadza się, sir. Tylko…

– Nie chcę tego słuchać. Poważnie. Wystarczy, że Langley beczy przez cały dzień jak jakaś owca z zatwardzeniem. Wziąłem cię do tego śledztwa, bo pani komendant McIntyre uważała to za dobry pomysł. – Nadinspektor Duguid skrzywił się paskudnie na wzmiankę o swojej przełożonej, jak gdyby sama myśl o niej wystarczała, by wprawić go w zły nastrój. – Najwyraźniej dała się omamić twoim czarującym uśmiechom, ale na mnie to gówno nie działa.

– Skoro nie potrzebuje pan mojej pomocy, sir, to zajmę się robotą, z którą muszę się uporać. Chociażby sprawą podpaleń starych budynków. – McLean słyszał w swoim głosie ton krnąbrnego łobuziaka, ale było już za późno, żeby wycofać te słowa.

Duguid najeżył się, twarz mu poczerwieniała, przybrał wygląd obrażonej ośmiornicy.

– Wynocha, McLean! – rzucił wyższym tonem i zarazem głośniej. – Goń sobie tych gówniarzy, którzy palą rudery. Prawdziwą policyjną robotę zostaw tym, którzy się na niej znają.5

Chryste wszechmogący. To dopiero chałupa!

Stoi w ogromnym hallu pałacowej rezydencji i patrzy na szerokie schody, pnące się wzdłuż trzech ścian ku przeszklonemu dachowi. Zbliżając się do tego budynku, sądził, że został on dawno podzielony na apartamenty, teraz jednak okazuje się, iż cały gmach należy do jednego człowieka.

– Robi wrażenie za pierwszym razem, nie, chłopcze? – Detektyw inspektor Malcolm Mac Duff zrzuca z siebie płaszcz.

Detektyw sierżant Needham wcześniej cisnął swoje okrycie na stare krzesło, stojące przy drzwiach.

– Witaj w moim nie tak znowu skromnym domostwie – mówi. – Czy też ściślej rzecz biorąc, w domu mojego ojca.

– Nie przypuszczałem, że z pensji sierżanta można sobie kupić coś takiego.

Needham się śmieje.

– Co ty sobie wyobrażasz, posterunkowy. Nie można. Ten dom od pokoleń jest w posiadaniu mojej rodziny. Chodź, oprowadzę cię.

Trochę to wszystko przypomina mu dom babci, na Braid Hills, chociaż w gruncie rzeczy jest on wobec takiego pałacu zaledwie miniaturką. A poza tym ta atmosfera domu czekającego na to, by ktoś w nim zamieszkał. Większość pokojów jest pusta, pachnie stęchlizną. Tylko kuchnia z wielkim piecem i długim drewnianym stołem emanuje prawdziwym ciepłem. Tutaj też kończy się zwiedzanie zwieńczone obowiązkowym kubkiem herbaty.

– Pewnie ciekaw jesteś, dlaczego cię tutaj sprowadziliśmy, chłopcze. – Duff przemawia, zasiadłszy u szczytu stołu, chociaż nie jest to jego dom. – Needy dysponuje miejscem, nie ma przy tym żony ani dzieci, które by przeszkadzały. A w komisariacie? Sam wiesz, jak to jest. Czasem panuje taki zamęt, że nie słyszysz własnych myśli. Właśnie dlatego używamy tego miejsca jako czegoś w rodzaju nieoficjalnego centrum dochodzeniowego.

– Ale w jakiej sprawie? – zadaje to pytanie, chociaż wydaje mu się, że potrafiłby odgadnąć odpowiedź.

– W sprawie Gwiazdkowego Zabójcy, chłopcze. – Needham wpatruje się w niego nadzwyczaj intensywnie. – Już od ośmiu lat próbujemy dorwać skurwysyna. A ty zrobiłeś na wszystkich dobre wrażenie, rozwiązując sprawę Proberta. Teraz masz szansę spróbować swoich sił w naprawdę trudnym dochodzeniu.6

Za otwartymi drzwiami pomieszczenia dochodzeniówki rozległ się śmiech. McLean zatrzymał się na zewnątrz, na korytarzu; w uszach wciąż dźwięczał mu opierdol od Duguida. Najgorsze, że gdyby nie zrobił tego, co zrobił, mógłby naprawdę spieprzyć coś ważnego. Trudno było znieść tę sytuację: debil nadinspektor kompletnie nie ma racji, a ty musisz położyć uszy po sobie i grzecznie słuchać. Wesoła kompania nie była dokładnie tym, czego akurat w tej chwili potrzebował. Jeszcze mniej uśmiechała mu się samotność we własnym gabinecie nad stosami nudnych papierzysk, które należało wypełnić, jak również wykonywanie jakichkolwiek zadań, które dyżurny sierżant uznał za stosowne zwalić na łeb najmłodszemu inspektorowi z załogi komisariatu. Zerknął na zegarek. Zbyt wcześnie, żeby zakończyć ten dzień? Pewnie tak, choć zaczął się on na długo przed świtem. Rzeczywiście uwagi domagało się mnóstwo innych dochodzeń. W tej kwestii nie okłamał Dagwooda. No i cóż, jeśli chodzi o te różne sprawy, z pewnością coś ciekawego może się znaleźć w archiwum, czyli z dala od kogokolwiek, kto mógłby mu przypomnieć o własnych niepowodzeniach.

Komisariat to architektoniczne monstrum, zaprojektowane przez komitet i zmaterializowane w latach siedemdziesiątych, kiedy szalała moda na nagi beton. Jak to zwykle bywa w Edynburgu, wybudowano go na czymś; komisariat powstał na gruzach wcześniejszego komisariatu, wzniesionego w okresie wiktoriańskim. Mówiąc inaczej, podziemia komisariatu wywodzą się z zupełnie innych czasów. Schodząc po starych kamiennych schodach, wytartych butami niezliczonych kryminalistów, schodzi się zarazem do innego świata. Tutaj ściany są ceglane, pokryte niezliczonymi warstwami grubej bieli, sufity sklepione idealnymi łukami, wykonanymi przez prawdziwych artystów murarskiego rzemiosła, bez wątpienia dumnych ze swojego dzieła. Tu pokoje są małe, pozbawione okien. To cele aresztanckie z minionej epoki. Współcześnie uznano, że są nie dość bezpieczne, by gościć więźniów, toteż zaadaptowano je na magazyny, aby gromadzić w nich stare materiały dowodowe oraz akta. Jedno z tych pomieszczeń przekształcono na gabinet i właśnie stąd sierżant John Needham sprawował rządy nad podległym sobie podziemnym światem.

McLean zmierzał do drzwi niemal bezgłośnie nie po to, by z jakichś przyczyn ukryć swoją obecność, ale dlatego, że miejsce to samo z siebie wymagało zachowania ciszy. Trochę jak jakaś katedra czy krypta. Kiedy zbliżył się, zauważył, że drzwi gabinetu są otwarte, wewnątrz pali się światło, a ze środka dochodzi niedający się z niczym pomylić odgłos, jaki wydaje mężczyzna, który ze wszystkich sił stara się nie rozpłakać. McLean zajrzał do gabinetu i zobaczył sierżanta opartego o biurko, tyłem do drzwi. Plecy mu drżały.

– Needy?

Szloch umilkł, jak gdyby ktoś go wyłączył. Sierżant Needham spojrzał w jego stronę, otarł policzki oraz dokonał wysiłku, by skupić spojrzenie zaczerwienionych oczu.

– Kto tam…? A, inspektor McLean. Witam, szefie.

McLean przypomniał sobie rozmowę odbytą wcześniej tego samego dnia. Pytał wtedy o starszego pana Needhama. Ojciec i syn byli ze sobą bardzo związani w ten dziwny, pełen rezerwy sposób, jak to bywa w rodzinach, w których zabrakło kobiety. Tylko jedno mogło się wydarzyć.

– Twój tato?

Needy skinął głową.

– Tak. Jakieś dwie godziny temu. – Pociągnął nosem, wyjął z kieszeni spodni kraciastą chustkę i wysmarkał w nią nos, a rożkiem osuszył oczy. – Biedny stary. Mieli go dzisiaj operować z powodu raka, ale kiedy go otworzyli… Cóż, nie było po co.

– Przykro mi, Needy. Poważnie. Dobry był z niego gliniarz.

– A pewnie, że dobry. Tak dobry, że czasami nie dawało się z nim wytrzymać. – Needy uśmiechnął się krzywo i zerknął gdzieś w tył, za McLeana, który szybko odwrócił się i zobaczył wiszący na ścianie zegar. Wpół do szóstej czasu edynburskiego. – A co cię sprowadza tego wieczoru? – spytał.

McLean spojrzał na Needhama, detektywa sierżanta, który na przemian pomiatał nim i uczył tajników zawodu wiele lat temu, gdy on podjął służbę w departamencie śledczym. Needy był dobrym detektywem, rzetelnym i dokładnym. Niektórzy nawet twierdzili, że jest obsesyjnym pedantem, jednak McLean tego zdania nie podzielał. Lubili się na swój sposób, chociaż nie zostali bardzo bliskimi przyjaciółmi. No właśnie, co przyjaciel powinien zrobić w tej sytuacji?

– Nic ważnego. Jakieś tam szczegóły, które mogą zaczekać. Lepiej chodźmy stąd. Może pójdziemy na piwo? Chyba obaj tego potrzebujemy.

– Zabawne, zawsze wyglądałeś mi na faceta, który nie pije takiej cienizny.

Needy siedział na taniej winylowej ławeczce we wgłębieniu, które wyglądało, jakby żywcem przeniesiono je z planu kiepskiego filmu gangsterskiego; dłonie splótł na sklejkowym blacie stolika, tandetnie udającym drewno. McLean postawił dwie pinty zimniuteńkiego piwa prosto z beczki, nagazowanego napoju, który najbardziej w tym lokalu przypominał coś, czego można się napić. Wcisnął się na ławeczkę naprzeciwko kolegi.

– Słaby mają tutaj wybór – stwierdził.

Pchnął jeden z kufli przez stolik, zauważył przy tym, że żaden z nich raczej nie mógł uchodzić za czysty. Faktycznie, ten pub położony jest w pobliżu komisariatu, pomyślał, ale to naprawdę jedyny powód, żeby go odwiedzać.

Needy sięgnął po kufel, starannie unikając kontaktu z przybrudzonym uchwytem, i uniósł naczynie.

– Za Esther McLean.

– I za Toma Needhama – dodał McLean, wznosząc kufel.

Wypili obaj, potem przez długą, krępującą chwilę milczeli. Needy odezwał się pierwszy:

– Powiedz, jak długo to trwało? To znaczy, jak długo twoja babcia… No, wiesz? Zanim ona…

– Osiemnaście miesięcy, prawie co do dnia.

– Jezus Maria. Tak długo? Jak ty sobie z tym radziłeś?

– Nie wiem. Po prostu trzeba sobie z czymś takim radzić. Nie ma się wyboru.

– Tak, chyba wiem, co masz na myśli. – Needy upił kolejny długi łyk. – To nie znaczy, że jest łatwo. Wiesz, tak patrzeć, jak ktoś umiera na twoich oczach, z dnia na dzień, po trochu.

Milczenie zapadło na jeszcze dłużej. McLean próbował pokryć zmieszanie, zajmując się napojem, ale jego piwo było zbyt silnie gazowane, żeby tak łatwo móc je przełknąć.

– Myślałeś już o tym, co dalej? – spytał.

Durne pytanie. Jasne, że nie myślał. Staruszek Needham dopiero co odszedł. Babcia McLeana nie żyła już od pół roku, a on wciąż jeszcze nie zabrał się do porządkowania jej spraw.

– Chryste, skąd. Nie wszystko naraz.

McLean znowu uniósł kufel.

– Cóż, wypijmy za to.

Needy wypił, oparł się o ścianę.

– Zupełnie jak za dawnych czasów. Siedzimy w spelunie i narzekamy na życie. Brakuje tylko Boba Lairda i Duffa, byłaby cała załoga w komplecie.

– Jeśli chcesz, do Gburka mogę zadzwonić – McLean sięgnął do kieszeni po komórkę – ale co do Duffa, no to…

– Tak, słyszałem, ma Alzheimera, wylądował w jakimś domu opieki w Borders.

Po tych słowach w ich rozmowie znowu nastąpiła dłuższa przerwa. Needy przyglądał się swojemu kuflowi, nerwowo postukiwał palcami w szkło. Kiedy odezwał się ponownie, nie podniósł wzroku.

– Zawsze mnie to zastanawiało, Tony. Powiedz, jak to ci się udało? Jak go znalazłeś?

Właśnie dlatego stara załoga już się nie zeszła. McLean nie musiał pytać Needy’ego, o kim mówi. Donald Anderson, zwany Gwiazdkowym Zabójcą, wciąż pojawiał się w jego rozmyślaniach, a już zwłaszcza w długie, ciemne, zimne i samotne noce.

– Poszczęściło mi się. – McLean zaśmiał się tak radośnie, jakby ktoś wbił mu nóż w brzuch. – Głupi fart. Nawet nie wiem, co mnie skłoniło, żeby wejść do tego antykwariatu. Niewiele z tego pamiętam. Za to on robił notatki. Zresztą, sam wiesz. I miał kawałek jej sukienki.

Needy popatrzył na McLeana, a on ujrzał w jego oczach bezbrzeżny smutek. W tym momencie uświadomił sobie w pełni, jak głęboka więź utworzyła się między sierżantem a jego ojcem. Ile lat minęło, odkąd ja straciłem rodziców? Za dużo, by warto było liczyć, a poza tym byłem wtedy o wiele za mały, żeby naprawdę do mnie dotarło, co się wydarzyło.

– No tak, ale to niczego nie wyjaśnia. Nie rozumiem też czegoś innego. Rany boskie, przecież gdybym to ja go dopadł, zatłukłbym go na śmierć. – Needy wyciągnął przed siebie dłonie pokryte wątrobianymi plamami, zagiął palce jak szpony. – Zrobiłbym z niego miazgę.

McLean sięgnął po kufel, przechylił go na tyle, na ile było to możliwe bez zakłócenia subtelnej równowagi niejasnej proweniencji białych kłaczków spoczywających na dnie. Następnie zerknął na zegarek.

– Zastanawiałem się nad tym nie raz i w dalszym ciągu się zastanawiam. Posłuchaj, muszę już lecieć. Trzeba przygotować briefing dla Dagwooda na szóstą, a przedtem chciałbym wpaść do domu i wziąć prysznic.

– Jasne, nie ma problemu – Needy sięgnął po kufel, zamieszał pozostałą w nim resztką piwa – ale ja walnę sobie jeszcze jedno. Choćby po to, żeby spłukać smak tego pierwszego.

– Dowleczesz się jakoś do domu?

– Nie martw się o mnie, inspektorze. My, Needhamowie, przetrwamy. Nic mi nie będzie.

Kiedy McLean wyszedł z zawieszonego w bezczasowości wnętrza pubu, powracając do świata rzeczywistego, na chodnikach lśniły oleiste kałuże. Deszcz ustał, ale od morza wiał leniwy wiatr, któremu nie chce się niczego i nikogo omijać, przewiewa więc wszystko na wskroś, rabując resztki ciepła, na jakie tylko zdoła natrafić. McLean skulił ramiona, postawił kołnierz kurtki i wyruszył w długą drogę do domu. W taką pogodę, pomyślał, jednak warto mieć samochód. Czy też, mówiąc dokładniej, prawdziwy samochód, a nie niepraktyczną zabytkową alfę romeo, którą odziedziczył po babci. Zwyczajny wóz, w którym będzie sucho i ciepło. Z drugiej strony, była akurat godzina szczytu, więc auta w korku wlekły się wolniej, niż on szedł piechotą. Poza tym gdyby miał praktyczny pojazd do codziennego użytku, musiałby bezustannie szukać miejsca do zaparkowania, ponadto liczyć się z dorocznym haraczem na rzecz władz miejskich. Rzecz jasna, zawsze można wziąć taksówkę, tyle że akurat żadnej nie było w zasięgu wzroku. Nie to miejsce, nie ten czas.

Telefon zabrzęczał akurat w chwili, kiedy go namacał głęboko w kieszeni kurtki. Wyciągnął dłoń z telefonem, spojrzał na ekran, żeby sprawdzić, kto dzwoni. Numer komisariatu, z pewnością Dagwood wymyślił coś nowego, żeby się go czepiać i uprzykrzać mu życie.

– Tony? Jesteś w domu?

Jednak nie Dagwood.

– A, witam, pani komendant. Nie, Jayne. Jestem na ulicy, idę. Ja…

Właściwie nie miał pojęcia, co powiedzieć. Podczas spotkania z Needym odniósł wrażenie, że jeszcze mało kto wie, i w dodatku, że sierżant wolałby utrzymać ten stan rzeczy jak najdłużej. Jednak akurat Jayne McIntyre powinna wiedzieć. Zresztą, pewnie już dotarła do niej ta wiadomość.

– Zabrałem Needy’ego do pubu.

Milczenie po drugiej stronie oznaczało, że pani komendant przetrawia zawartą w tym zdaniu informację. A więc nie miała pojęcia. Trzeba przyznać, że bardzo prędko odgadła, co się stało.

– Cholera. Na pewno ciężko to zniósł.

– Owszem, ale da radę. Needhamowie to twardzi skurwiele.

– Faktycznie, coś w tym jest. No, ale jednak. Mimo wszystko.

Znowu umilkła.

– Domyślam się, że nie z tego powodu do mnie dzwonisz.

McLean przypuszczał, że jego poranna pyskówka z Duguidem właśnie wyszła na jaw. Bez wątpienia znienawidzony nadinspektor odpowiednio wszystko podkoloryzował, żeby McLean wypadł jeszcze gorzej niż w rzeczywistości. Spodziewał się więc gromów ze strony przełożonej.

– Nie. Chodzi o coś innego.

McIntyre znowu umilkła, jak gdyby próbowała dobrać właściwe słowa i jakby jej się to nie udawało. Rany, przecież aż tak strasznie nie nabroił?

– Pomyślałam, że powinieneś usłyszeć o tym ode mnie. Zanim dojdzie cię wiadomość z drugiej ręki. Chodzi o Andersona.

McLean poczuł przechodzący go zimny dreszcz, który nie miał nic wspólnego z lodowatym wiatrem.

– Poważnie? A co, wypuszczają go za dobre zachowanie?

– Niezupełnie, Tony. Właśnie dostałam wiadomość z Peterhead. Ktoś w kuchni rzucił się na niego z nożem. Nie żyje.8

Krąg jaskrawobiałego światła zawisł nad miejscem zbrodni niczym dziwny pojazd przybyły z kosmosu. Chociaż może biorąc pod uwagę porę roku, należałoby przywołać skojarzenie z gwiazdą betlejemską. W tej sytuacji McLean byłby albo pasterzem, albo mędrcem ze Wschodu, jednym z trzech króli – w tej kwestii nie mógł się zdecydować. Natomiast z całą pewnością był zmęczony. Gramoląc się z samochodu, stłumił ziewnięcie. Właśnie sobie przypomniał, że wóz miał zwrócić do wypożyczalni o siódmej. Nawet gdyby pędził jak wariat, spóźniłby się o godzinę. Cóż, nie po raz pierwszy wynajem na jeden dzień przekształci się w wynajem na dwa dni.

Drogę zagrodziły rząd służbowych samochodów i parę sfatygowanych białych transitów, zaparkowanych w pobliżu miejsca znalezienia ciała. Dlatego do furkoczącej na wietrze plastikowej taśmy, odgradzającej owo miejsce, inspektor musiał przejść na piechotę. Pośrodku wydzielonego terenu funkcjonariusze z ekipy technicznej ustawili lampy łukowe, których światło rozjaśniało kawał ugoru położonego poniżej drogi. Tłuste krople wody połyskiwały na ostrych cierniach rosnącego tam gęsto kolcolistu, kapały z nagich, powykręcanych czarnych gałęzi karłowatych brzózek. Pośród tych zarośli płynął głębokim metalowym korytem wartki strumień, którego wody przybrały po niedawnym deszczu. McLean dość dawno nie był w tej okolicy, odniósł jednak wrażenie, że o ile pamięć go nie myli, znajduje się na obszarze związanym z zasilającym miasto ujęciem wody. Doskonałe miejsce, żeby znaleźć trupa.

– Przykro mi, proszę pana, ale tu nie wolno teraz wchodzić. Proszę…

McLean przerwał młodemu nieumundurowanemu policjantowi, który próbował zastąpić mu drogę, znużonym gestem wyciągnął z kieszeni legitymację i podsunął tamtemu pod nos. Nic dziwnego, że młody go nie rozpoznał – to był rewir Penicuik.

– Kto tu dowodzi? – spytał McLean, kiedy posterunkowy przestał go przepraszać.

– Sierżant Price, szefie. Jest tam razem z patologiem.

– Lekarz już dojechał? Szybko się uwinął. – McLean spojrzał w stronę samochodów. Rzeczywiście, na samym końcu stał należący do Angusa Cadwalladera bentley w kolorze British Racing Green oraz błota; właściwie tylko kawałek limuzyny wystawał zza furgonetki służb technicznych.

– Cóż, tego bym nie powiedział, szefie. Jestem tutaj od dwóch godzin, a wezwanie przyszło mniej więcej o czwartej.

Czyli na długo, zanim Dagwood wybrał się na swoje masońskie gusła, uprzytomnił sobie McLean. Pięknie, cholera, pięknie.

Nim inspektor dotarł do koryta strumienia, sięgająca do kolan trawa i kolcolisty przemoczyły mu na wskroś spodnie i buty. Grupka ludzi roiła się wokół dziwacznej konstrukcji, godnej Heath-Robinsona instalacji złożonej z prętów rusztowania, statywów lamp i innego sprzętu. Z gorących reflektorów buchała para, co powodowało, że miejsce wydawało się jeszcze bardziej surrealistyczne i upiorne.

– Sierżant Price?

McLean czekał chwilę, aż nieumundurowany funkcjonariusz, rosły i siwowłosy, odwróci się powoli, uważając, by nie zsunąć się po mokrym betonowym nabrzeżu. Trudno było mu się dziwić, bo woda płynęła dobre trzy metry niżej, a strumień był rwący.

– Nareszcie, cholera. Wreszcie pojawił się ktoś starszy stopniem. – Siwowłosy sierżant powitał w niezbyt miły sposób inspektora. Jeszcze do tego raczył niedbale skinąć głową.

McLean postanowił, że nie da się sprowokować.

– Dobra, dobra. Mam dzisiaj wolne, zrozumiano? Ranek spędziłem na pogrzebie Donalda Andersona w Aberdeen, więc nie pierdol mi tu, kurwa, tylko opowiadaj, co się dzieje.

Jeżeli nawet sierżant Price był pod wrażeniem poświęcenia ze strony McLeana, to stanowczo udało mu się tego po sobie nie pokazać.

– Było tu kilku chłopaków, jeździli rowerami górskimi, to oni zobaczyli ją pierwsi – powiedział.

– Są tu jeszcze?

– Nie. Zadzwonili z Temple. Tutaj nie ma zasięgu komórek. Spisałem nazwiska i adresy.

– W porządku. A co z ciałem?

– Niech pan sam zobaczy. Może się pan napatrzeć do woli.

McLean podszedł ostrożnie do krawędzi, dając czas dwóm technicznym trzymającym lampy łukowe, żeby odsunęli się na boki. Drabina prowadziła na dół, gdzie znajdowała się sporządzona naprędce platforma, umieszczona nad płynącą wodą. Na niej dwoje ludzi klęczało niczym skruszeni grzesznicy, modlący się do trzeciego. Rozpoznał łysiejącą czaszkę Angusa Cadwalladera, miejskiego lekarza sądowego, i lśniący hełm czarnych włosów Tracy, jego asystentki ostrzyżonej na pazia. Trzeciej z tych osób, martwej, nie znał.

Wyglądało na to, że przyniosła ją tutaj woda, aż zatrzymała się na przerdzewiałej żelaznej kracie. Miała rozłożone ramiona, nogi podkurczone pod tułowiem, jak gdyby pozowała do jakiejś artystyczno-erotycznej fotografii. Pasma czarnozielonych wodorostów przekreślały jej skórę tak białą, jakby była z porcelany, i tylko paskudna rana na szyi dowodziła, że nie jest to sen.

– Tony. Dobry Boże, nie mogli tego dać komuś innemu? – Angus Cadwallader spojrzał w jego stronę, dźwignął się ostrożnie z klęczek i wyprostował, po czym podał rękę asystentce, żeby pomóc jej wstać. Nie odezwał się więcej, dopóki nie wdrapał się na górę. Tu uniósł brwi i zapytał: – Wydawało mi się, że miałeś byś dzisiaj w Aberdeen, prawda? Chryste, to się nazywa zbieg okoliczności.

– Byłem w Aberdeen – potwierdził McLean, mając poczucie, że na chłostanym wichrem cmentarzu był sto lat wcześniej. – A co tutaj mamy?

Cadwallader ściągnął lateksowe rękawiczki i przygładził dłonią mokre włosy.

– Trudno powiedzieć, głównie z powodu miejsca, gdzie znalazła się ofiara. Jestem prawie pewien, że woda ją tutaj przyniosła, a ciało zostało wrzucone do strumienia gdzieś w górze. Poza tym jest bardzo czysta. Natomiast nie przebywała w wodzie szczególnie długo.

– Przyczyna zgonu? Czas zgonu?

– Ach, Tony, Tony. Zawsze o to pytasz, a ja niezmiennie ci odpowiadam, że na obecnym etapie nie mogę tego stwierdzić. Jeszcze nie. Niewątpliwie ma poderżnięte gardło, ale być może nastąpiło to dopiero po śmierci. Co do czasu zgonu, cóż, jest zimno, poza tym przebywała w wodzie. Jednak o ile zwłok nie przechowywano w lodzie, stwierdziłbym wstępnie, że stało się to od dwunastu do dwudziestu czterech godzin temu. Maksymalnie trzydziestu sześciu.

– Inne rany na ciele? Ślady więzów?

– Słuchaj, ona znajduje się w głębokim na trzy metry betonowym korycie strumienia, leży w wodzie. Tam jest tak ciasno, że ledwie można się ruszyć. Pozwól nam ją stamtąd wyciągnąć i zabrać do kostnicy, a wtedy opowiem ci, co przydarzyło się tej biednej małej. – Cadwallader położył mokrą dłoń na ramieniu McLeana. – Tutaj niczego się nie dowiemy.

– Masz rację, Angus. Ja tylko… No… – McLean urwał, bo właściwie nie wiedział, co powiedzieć. Potrzebował wyjaśnień, ale zdawał sobie sprawę, że tutaj ich nie uzyska. – Chyba rzeczywiście lepiej ją zabierzcie.

Cadwallader skinął na jednego z technicznych, który ruszył po kolegów. We trójkę poszli za nim, przedzierając się przed kolcolisty. Kiedy wyszli na drogę, znowu runął deszcz. Patolog pobiegł do samochodu, Tracy wskoczyła na miejsce obok kierowcy, nawet nie kłopocząc się, by zdjąć biały kombinezon. McLean czym prędzej usiadł z tyłu.

– To co innego, Tony – odezwał się Cadwallader. – Nie mamy do czynienia z kolejną ofiarą Gwiazdkowego Zabójcy.

– Jesteś tego pewien, Angus? Według mnie podobieństwo wydaje się znaczne.

– Zrobię sekcję, kiedy tylko będzie to możliwe i zgodne z harmonogramem, ale sam wiesz najlepiej: tamten siedział za kratkami już od początku bieżącego tysiąclecia, a teraz nie żyje. To jest coś innego. Ktoś inny.

McLean wzdrygnął się, chociaż nie był pewien, czy od panującego chłodu.

– Mam nadzieję, że masz rację, Angus.

Jednostajny pomruk silnika na biegu jałowym i kłęby pary w wilgotnych ciemnościach zdradziły obecność sierżanta Price’a. Siedział i grzał się w jednym ze służbowych samochodów. Kiedy McLean zastukał w zamglone okienko, z wyraźną niechęcią opuścił szybę.

– To twoja szczęśliwa noc – oznajmił mu McLean.

– Słucham?

– Ta droga ma być zamknięta w odległości czterystu metrów z każdej strony od miejsca znalezienia zwłok. O świcie powróci tu ekipa techniczna, by przeczesać okolicę, a nie życzę sobie, żeby ktoś pod moją nieobecność coś tu zmienił. Zrozumiano?

– Za godzinę kończę zmianę. Mam sprawy do załatwienia…

– Nie chcę tego słuchać, sierżancie. Prowadzimy dochodzenie w sprawie morderstwa, przysługują więc nadgodziny. Wrócę tu skoro świt i spodziewam się, że przywitacie mnie z uśmiechem na twarzy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: