Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Skradzione życie - ebook

Tłumacz:
Rok wydania:
2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Skradzione życie - ebook

Kolejna książka autora Pogrzebanego życia

 

Kim był James Putnam? Odpowiedź na to pytanie może oznaczać wybawienie dla Alexandra Ruperta, detektywa z Minessoty, który jest na życiowym zakręcie. Odznaczony medalem za odwagę Alexander ma wkrótce stanąć przed sądem oskarżony o korupcję. Przeniesiono go do wydziału oszustw i fałszerstw, gdzie koledzy ostentacyjnie go unikają. Żona, spragniona sławy i wyższego statusu, wplątuje się w romans. Kiedy Alexander napotyka sprawę dotyczącą kradzieży tożsamości, dostrzega w niej szansę na odbudowanie swej nadszarpniętej reputacji.

Jednak sprawa okazuje się bardziej złożona, niż przypuszczał, i policjant staje się celem wyszkolonego zabójcy Drago Basty, weterana wojen na Bałkanach, który od lat poszukiwał Jamesa Putnama. Gdy Alexander coraz bardziej traci kontrolę nad swoim życiem, zwraca się o pomoc do swego brata Maxa, także policjanta, w nadziei że zdoła powstrzymać rozlew krwi i rosnącą liczbę ofiar.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8053-125-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Prolog

Tej nocy mężczyzna wiedział na pewno ledwie kilka rzeczy. Wiedział, że będzie uprawiał seks z kobietą siedzącą na fotelu pasażera jego lexusa. Wiedział, że ani jego żona, ani jej mąż nie domyślili się jeszcze, że są zdradzani. I wiedział, że jakiekolwiek wyrzuty sumienia, które mógłby poczuć, zostaną uciszone przez niepohamowane szaleństwo ich igraszek.

Były też oczywiście rzeczy, o których mężczyzna nie wiedział. Nie wiedział, gdzie ani jak będą uprawiać seks. Nie wiedział, czy jego uczucia wobec tej kobiety wykraczają poza pożądanie. Nie wiedział również, że ich niefrasobliwość zainicjuje łańcuch zdarzeń, które sięgną daleko poza granice ich małego światka, pochłoniętego przyjemnościami i skoncentrowanego egoistycznie na nich samych.

Już pół roku zachowywali się niczym nastolatkowie, popychając się wzajemnie w stronę granic, których wcześniej żadne z nich nie przekroczyło. W ich schadzkach chodziło przede wszystkim o różnorodność i ryzyko. To było jak zmierzanie na łeb na szyję ku przepaści i niechybnej katastrofie. Gdyby chciała nudnego bzykanka, wgapiając się w wentylator pod sufitem, dopóki nie będzie po wszystkim, nie zaczęłaby zdradzać męża. Gdyby on chciał karty dań złożonej z trzech pozycji, mógłby zostać w domu. Rutyna i zwyczajność, oto przed czym uciekali.

Gdy jechali przez niemal puste ulice Minneapolis – tej części miasta, gdzie szklano-granitowe ściany centrum przechodziły płynnie w malowane i łączone zaprawą mury dzielnicy magazynów – kobieta stała się niespokojna.

Już czas.

Odpięła swój pas bezpieczeństwa, po czym sięgnęła ręką do jego. Potem z gracją i wprawą zabrała się za rozpinanie jego spodni. Musiał wyglądać na rozczarowanego, bo przerwała w połowie rozsuwania rozporka i powiedziała:

– To ci się spodoba.

Sądząc, że wie, co ma na myśli, skierował wóz w stronę Trzeciej Ulicy, mało uczęszczanej drogi jednokierunkowej, która przechodziła w czteropasmówkę, niemal całkiem opustoszałą o tak później porze.

Kobieta nachyliła się i wyszeptała mu prosto do ucha:

– Odsuń fotel maksymalnie do tyłu.

Kuszący aromat jej perfum i to, jak mieszał się z zapachem skórzanych foteli, sprawił, że jego oddech stał się płytszy. Rozległ się szum silniczka i fotel zaczął się cofać, przesuwając go do tyłu tak bardzo, że koniuszkami palców ledwie dotykał kierownicy. Kobieta podciągnęła sukienkę i usiadła mu na kolanach, opierając nogi po obu stronach jego ud. Uśmiechnął się, gdy przejęła nad wszystkim kontrolę.

Żadne nie zwracało uwagi na miasto przesuwające się wokół nich w niekończącej się rozmazanej smudze cieni i świateł z ulicznych latarni. W miejscu, gdzie przeciwległe pasy rozdzielała sięgająca męskiego kolana betonowa zapora, kobieta kompletnie dała się ponieść. Kołysała się, siedząc na nim, zaciskając dłonie w pięści, gdy fale rozkoszy przenikały jej ciało.

Gdyby wiedziała, że te doznania będą ostatnimi, jakie kiedykolwiek poczuje w dolnej części ciała, poniżej czwartego kręgu lędźwiowego, pewnie byłaby bardziej uważna. Później, kiedy ona zacznie jeździć na wózku, a on nauczy się chodzić o lasce, z ogromną zaciekłością będą zrzucać na siebie nawzajem winę za to, co się stało. Ona będzie mówić, że to on stracił panowanie – w przypływie namiętności i ostrym szarpnięciem kierownicy skierował samochód w lewo. On będzie się zaklinał, że to ona oparła się pośladkami o kierownicę, sprawiając, że przejechali przez zaporę. Ci, którzy mieli okazję usłyszeć ich historię – albo przeczytać pikantne szczegóły w gazetach – musieli znienawidzić ich oboje.

Głuchy łoskot rozdarł ciszę nocy. W czasie, jakiego potrzeba, by zaczerpnąć powietrza, pędzący na północ lexus przetoczył się ponad zaporą i zjechał na przeciwległy pas, zderzając się czołowo z nadjeżdżającym z naprzeciwka porsche 911.

Kierowca porsche, mężczyzna znany światu jako James Erkel Putnam, próbował zahamować, ale ledwie jego stopa dotknęła pedału, przód auta pocałował stalową maskę lexusa. Przeraźliwy huk miażdżonego metalu musiał być słyszalny w promieniu wielu kilometrów, gdy dwa samochody okręciły się w kierunku przeciwnym do ruchu wskazówek zegara, splecione w upiornym pas de deux, w którym prowadził lexus.

Tej nocy James Erkel Putnam, mężczyzna, który kroczył w świetle dnia, ale żył wśród cieni, ten, który myślał, że ma przed sobą całe życie, aby dostąpić wybaczenia za swoje grzechy, nie miał najmniejszych szans.Rozdział 1

Detektyw Alexander Rupert zszedł po marmurowych schodach na dolną kondygnację ratusza, przystając na najniższym stopniu, by niewidzialna pięść ściskająca jego żołądek choć trochę się rozluźniła. Wziął głęboki oddech, napełniając płuca piwnicznym powietrzem, a kiedy je wypuścił, wraz z oddechem wyrzucił z siebie resztki frustracji. Z każdym nowym dniem i każdym kolejnym zejściem po tych schodach trudniej mu było przekonać samego siebie, że nie zasłużył na tę nową rutynę, na przeniesienie do wydziału zajmującego się oszustwami i fałszerstwami. Nosił ten nowy przydział jak przyciasny garnitur, ubiór, do którego nigdy nie będzie w stanie przywyknąć. To był tylko drobny wybój na jego ścieżce kariery, nic więcej. A jednak w miarę jak tygodnie przechodziły w miesiące, a historie, które doprowadziły do jego wydalenia z Wydziału Narkotykowego zaczęły obrastać coraz mroczniejszą legendą, powoli zaczął powątpiewać, czy kiedykolwiek znajdzie wyjście z tych podziemi.

Skręcając za róg, wziął kolejny oczyszczający oddech, a potem wszedł do długiego i dusznego korytarza prowadzącego do Wydziału Fałszerstw i Oszustw policji w Minneapolis, miejsca, w którym wylądował zaraz po tym, jak popadł w niełaskę. Korytarz ze ścianami koloru zielonego mchu, z posadzką wyłożoną białymi płytkami, przywodził mu na myśl męską toaletę w starym Metrodome. Kilka pisuarów ze stali nierdzewnej i parę umywalek, a czułby się prawie jak na meczu Wikingów.

Jego przeniesienie z narkotyków do fałszerstw miało być chwilowe, do czasu, aż sprawy przycichną. Ale Alexander wiedział swoje. Miał świadomość, że jego przełożeni postanowili go tam zostawić, dopóki w wyniku śledztwa federalnego nie zostanie uwolniony od wszystkich zarzutów. Albo nie trafi do więzienia. Wiedział również, że kiedy sąd stanowiący o oddaniu sprawy do decyzji przysięgłych nic na niego nie znajdzie – a tego akurat był pewien – nawet oczyszczenie od zarzutów nie do końca wydobędzie go z dołka, w którym się znalazł.

Usiadł za biurkiem – szarym, z metalu, wstawionym do kantorka identycznego jak ten, do którego trafił osiem lat temu, kiedy zdobywał pierwsze szlify jako policjant w randze detektywa. Awans zapewnił mu pracę w obyczajówce, co miało dobre i złe strony. Z jednostki do zwalczania prostytucji wyleciał w hukiem zaraz po tym, jak wrzucił do internetu zdjęcia przyłapanych na gorącym uczynku klientów panienek do towarzystwa. Ale naprawdę mocno nim wstrząsnęły sprawy związane z molestowaniem dzieci. Pewnego dnia, podczas przesłuchania mężczyzny, który nagrał na taśmie wideo, jak molestuje upośledzoną umysłowo dziewczynkę, Alexander nachylił się i wyszeptał mu do ucha:

– Módl się, abyś trafił do więzienia, bo jeśli nie pójdziesz siedzieć, znajdę cię i sam cię zabiję.

Ten incydent zakończył jego karierę w obyczajówce. Nie został zdegradowany ani nie przeniesiono go stamtąd za karę; prawdę mówiąc, jego przełożona nigdy się nie dowiedziała o tym komentarzu i w jej odczuciu Alexander spisał się na medal, zgarniając z ulicy kolejnego dewianta. Jednak opowiedział tę historię bratu, Maxowi, również detektywowi, ale z Wydziału Zabójstw. To on go namówił, by poprosił o przeniesienie. I tak oto, po trzech latach w obyczajówce, trafił do Wydziału Narkotyków, a stamtąd do antynarkotykowego zespołu zadaniowego.

A potem zespół został rozwiązany w atmosferze skandalu.

Alexander usiadł w kantorku w Wydziale Fałszerstw i Oszustw i wlepił wzrok w stos raportów, którymi powinien się zająć. Miał wrażenie, że został posadzony przy stole dla dzieci, z dala od dorosłych i ich rozmów. Czuł na sobie lodowate spojrzenia innych detektywów – mężczyzn i kobiet, którzy pierzchali przed nim niczym ławica małych rybek przed rekinem. Żerowali na plotkach i nie mieli pojęcia, jakie piekło przeżywał w Wydziale Narkotykowym. Nic nie wiedzieli o strefach cienia, w jakich musiał się poruszać agent pracujący pod przykrywką. Nie zdawali sobie sprawy z tego, co musiał zrobić, by się zbliżyć do właściwej grupy złych facetów. Znali jedynie mroczne szepty, które pojawiały się gdzieś za nim, w tle, kiedy przechodził obok.

Kiedy pracował w zespole zadaniowym, stawał ramię w ramię z ludźmi, którzy pewnego dnia będą próbowali go zabić. Ustawił jedną z największych operacji kontrolowanych w historii stanu, podczas której odniósł pierwszą – i jak dotąd jedyną – ranę na służbie: postrzał w biodro ze strzaskaniem kości. Ale dokonane podczas akcji aresztowanie zaowocowało także orderem za odwagę i całą masą gratulacji ze strony różnych osób, od funkcjonariuszy mundurowych po senatorów.

Tyle że to wszystko działo się przed upadkiem zespołu, przed artykułami prasowymi, przed śledztwem federalnym i zeznaniem, jakie miał złożyć. To wszystko miało miejsce zanim wylądował w Wydziale Fałszerstw i Oszustw w podziemiach ratusza. Przez głupotę innych stał się pariasem, człowiekiem wzbudzającym taką odrazę, że żaden z kolegów po fachu nie zaproponował mu choćby kubka kawy.

Teraz co rano Alexander Rupert wchodził do mikroskopijnego biura, gdzie siadał, gryząc wędzidło i tłumiąc oburzenie. Przeklinał kolegów detektywów, którzy już go osądzili, nie dając mu nawet szansy na obronę. Po trzech miesiącach wciąż trudno mu było się przebić przez gęste opary złych myśli kłębiących się w jego głowie.

W gruncie rzeczy wolał jednak to ożywienie wywołane wzburzeniem niż kryjący się pod nim spokój. W tych rzadkich chwilach, kiedy nie czuł rozgoryczenia, doświadczał głębokiego osamotnienia, jakby nosił piętno wyrzutka. Ostracyzm, jakiemu został poddany, osaczał go z siłą i zawziętością mroźnego wiatru. Nigdy dotąd nie doświadczył czegoś tak przejmującego.Rozdział 2

Alexander zerknął na zegar. Pierwszy gość, z którym był tego dnia umówiony, adwokat zajmujący się uszkodzeniami i obrażeniami ciała, wyraźnie się spóźniał. Wyczuwał, że to przejaw braku szacunku i zaczynał gardzić Doggetem. Kiedy ten wreszcie się pojawił, Alexander patrzył jak wchodzi do pokoju przesłuchań pewnym siebie, dumnym krokiem urodzonego zwycięzcy, który ma wrażenie, że cała ziemia, po której stąpa, należy do niego. Znał go z telewizyjnych reklam, w których wygrażał firmom ubezpieczeniowym, kierował palec w kamerę i zapowiadał, że wszyscy będą musieli zapłacić, bo ich do tego zmusi.

Recepcjonista zadzwonił, by go poinformować, że gość czeka na niego w pokoju przesłuchań numer dwa. Alexander zgarnął bloczek i ołówek. Już podnosił się z krzesła, zatrzymał się jednak, usiadł i naostrzył ołówek raz, drugi i trzeci, skracając go o co najmniej dwa i pół centymetra, podczas gdy Dogget czekał. Kiedy uznał, że czeka dostatecznie długo, udał się do pokoju przesłuchań.

– Pan Dogget? – zapytał.

– Tak, to ja – rzekł tubalnym głosem Dogget, wstając i wyciągając rękę.

Alexander uścisnął ją i usiadł. Jeszcze przez chwilę bazgrał coś na kartce, po czym rzucił:

– Detektyw Alexander Rupert. W czym mogę panu pomóc?

Dogget nieznacznie przekrzywił głowę, jakby coś go nagle zdezorientowało.

– Alexander Rupert… Skąd ja znam to nazwisko?

– Nie mam pojęcia – powiedział Alexander i zaczął stukać ołówkiem w bloczek.

– To pan jest tym detektywem, który zastrzelił tego mordercę… tego faceta w stodole?

Alexander zamknął oczy i pokręcił głową.

– Nie. Tamten to Max Rupert. Ja jestem Alexander Rupert.

– Coś was łączy?

– Tylko więzy krwi. A jeśli chodzi o…

– Nie, to nie to… – Dogget podrapał się w podbródek. – Słyszałem pańskie nazwisko już wcześniej. Mam pamięć do nazwisk. Alexander Rupert… – Nagle cały się rozpromienił i pstryknął palcami. – Już wiem! Mówili o panu w wiadomościach kilka miesięcy temu. Był pan jednym z gliniarzy z tego zespołu zadaniowego, który został rozwiązany.

Jak bolesne nadepnięcie na palce. Alexander zgrzytnął zębami, spojrzał na Doggeta i zaczął się zastanawiać, jak wielki odcisk dłoni pozostawiłby na twarzy mecenasa, gdyby wymierzył mu siarczysty policzek.

– Wydawało mi się, że wszystkich was zawieszono lub wylano z policji za kradzież forsy z narkotyków… – ciągnął Dogget.

Całkiem spory odcisk dłoni. Zawsze mu mówili, że ma duże dłonie.

– Panie Dogget, mam sporo pracy. Jeżeli chce pan zgłosić przestępstwo, to słucham. Spiszę raport. Ale jeżeli zamierza pan tak siedzieć i pieprzyć głodne kawałki, to chciałbym zaznaczyć, że marnuje pan mój czas.

Alexander już zaczął się podnosić z miejsca, ale Dogget wyciągnął obie dłonie ponad stołem w uspokajającym geście.

– Proszę zaczekać. Detektywie, mam do zgłoszenia przestępstwo. A przynajmniej odnoszę takie wrażenie, że chodzi o przestępstwo…

– Odnosi pan wrażenie?

– Taa. – Dogget pokiwał głową, jakby się nad czymś zastanawiał. – Na to wygląda. Mam za sobą długoletnią praktykę i zarabiam na pozywaniu ludzi za wypadki samochodowe i takie tam.

– Widziałem reklamy.

– Bardzo dziękuję.

– To nie był komplement.

Dogget wcale nie wyglądał na zbitego z tropu. Odchrząknął i mówił dalej:

– Mam źródła, które podrzucają mi informacje o potencjalnych sprawach.

– Łowcy karetek?

– Jeżeli chce się pan posługiwać tym zwrotem… – Dogget zaczął się nerwowo wiercić na krześle, ale w końcu podjął przerwany wątek. – Któregoś dnia dostałem od jednego z moich informatorów wiadomość o wypadku w Minneapolis. Lexus zderzył się czołowo z porsche. Zwykle to dobry znak, bo drogi wóz oznacza, że szofer jest dziany. Kierowcą lexusa był właściciel sieci salonów jubilerskich. Teraz to już pewne, że mówimy o grubej kasie… A wisienką na torcie był fakt, że nie ma najmniejszych wątpliwości, kto ponosi winę za to, co się stało. Facet od salonów jubilerskich zabawiał się z kobietą, która nie była jego żoną i w którymś momencie wóz zjechał na przeciwległy pas. Dokładniej rzecz ujmując, ta babka ujeżdżała go w najlepsze, aż stracili kontrolę nad pojazdem, przejechali przez zaporę i wpakowali się na czołówkę. W raporcie ze zdarzenia znalazło się stwierdzenie o „rażącym zaniedbaniu”.

Dogget uśmiechnął się, jakby pozwolił sobie na mały żarcik.

– Słyszałem o tym wypadku.

– Taa, facet w porsche na przeciwnym pasie nie zrobił nic złego, nie był niczemu winien…

– Sprawą zajęła się drogówka – rzucił Alexander. – To oni będą przeprowadzać rekonstrukcję zdarzenia.

– Nie chodzi mi o rekonstrukcję. To już mam.

Dogget postukał palcem w leżącą przed nim na blacie teczkę.

– Więc o co panu chodzi? – spytał Alexander, który wcale nie próbował ukryć zniecierpliwienia. – To Wydział Fałszerstw i Oszustw. Nie zajmujemy się ani wypadkami, ani zgonami.

– Zaraz wszystko wyjaśnię… Kiedy zająłem się tą sprawą, kazałem mojemu pracownikowi znaleźć żyjącego krewnego ofiary. Kogoś, do kogo mógłbym wysłać list.

– Żyjącego krewnego?

– Mamy do czynienia z tragicznym wypadkiem. Krewni ofiary mogą chcieć pozwać do sądu osobę, która go spowodowała.

– A więc zaczęliście szukać krewnych faceta z porsche w nadziei, że coś wam skapnie z odszkodowania, gdy krewni zdecydują się na sądowe dochodzenie roszczeń.

– Ja naprawdę staram się pomagać ludziom – rzucił Dogget, wymierzając w Alexandra palec wskazujący. – Wysuwamy roszczenia, kiedy firma ubezpieczeniowa osiąga limit swoich możliwości.

Alexander z trudem się pohamował, by nie sięgnąć i nie złamać mu tego palucha. To byłoby takie proste i mógłby to zrobić tak szybko.

– A więc udało się wam znaleźć krewnego ofiary?

– Poniekąd.

Dogget wzruszył ramionami.

– Poniekąd?

– Facet z porsche mieszkał z kobietą, niejaką Ianną Markovą. Jeszcze tego samego dnia wysłałem do niej list. Zwykle czekam, by się upewnić, że mam do czynienia z małżonką, bo dziewczyna, osoba niebędąca z ofiarą w formalnym związku, nic mi nie daje. To musi być bliski krewny. Albo żona. Dziewczyna i konkubina odpadają.

– Biednemu zawsze wiatr w oczy – mruknął Alexander.

– Ona raczej na biedę nie narzeka. – Dogget najwyraźniej nie wychwycił sarkazmu. – W każdym razie ta Markova zadzwoniła do mnie. Chciała się spotkać. Spojrzałem w kalendarz, aby ustalić najbliższy wolny termin. Wie pan, trzeba kuć żelazo, póki gorące. A ona, nie powiem, jest gorąca jak cholera. Po dwudziestce, może pod trzydziestkę, blond włosy, bufory… – Dogget spojrzał z ukosa w kamerę wiszącą w rogu pokoju, odchrząknął i bardziej profesjonalnym tonem dodał: – Ta kobieta była pogrążona w żałobie i szybko umówiłem spotkanie. A potem zapytałem, czy ona i James byli małżeństwem.

– James?

– Facet z porsche. Nazywał się James Erkel Putnam. Odparła, że ona i Putnam nigdy nie zawarli sakramentalnego związku. Myślałem, że się rozpłaczę. Zapytałem, czy miał jakieś rodzeństwo, czy żyją jego rodzice. Podkreśliłem, że potrzebuję nazwisk jego żyjących krewnych. W pierwszej chwili odparła, że James nie miał nikogo.

– I z procesu nici? Musiał być pan zdruzgotany.

– Tak łatwo się nie poddaję… Nigdy jeszcze nie spotkałem człowieka, który nie miałby żadnych krewnych. Trzeba mocno potrząsnąć drzewem genealogicznym, a prędzej czy później ktoś zawsze z niego zleci. Postawiłem właśnie na to. Powiedziałem jej, że jeżeli nie miał krewnych, to nie będzie pozwu ani procesu. I może zapomnieć o pieniądzach.

– Czemu miałoby jej na tym zależeć? Przecież jako była dziewczyna, a nie żona ofiary, i tak nic nie dostanie, zgadza się?

Dogget uśmiechnął się pod nosem, jakby przyszedł mu właśnie do głowy sprośny żarcik.

– Powiedziałem jej, że mimo wszystko dostanie jakieś pieniądze z ugody. I dodałem, że jeśli uda nam się znaleźć krewnego, będzie mogła wystąpić z powództwa cywilnego przeciwko właścicielowi sieci salonów jubilerskich.

– A więc okłamał pan kobietę, która właśnie straciła chłopaka. – Alexander nachylił się nad stołem i wbił wzrok w Doggeta. – Czy to właśnie to przestępstwo, które zamierzał pan zgłosić?

– Zabawny z pana gość, detektywie. – Prawnik postukał się kłykciami w tors, jakby próbował się pozbyć uciążliwej zgagi. – Ja tu przychodzę, żeby spełnić swój obywatelski obowiązek, a pan stroi sobie żarty.

– Zdaje pan sobie sprawę, że to Wydział Fałszerstw i Oszustw, prawda? Okłamanie panny Markovej to jak dotąd jedyna rzecz, która podpada pod oszustwo.

– Zaraz do tego dojdę – powiedział Dogget.

Alexander zauważył pojawiające się na jego skroni maleńkie kropelki potu i ten widok sprawił mu frajdę.

– Następnego dnia znów się zjawiła, z pudłem dokumentów: świadectwem urodzenia, legitymacją ubezpieczeniową i paroma listami.

– Listami?

– Tak, listami, które James otrzymał kilka lat temu od brata odsiadującego wyrok w więzieniu w stanie Nowy Jork. Kazałem mojemu człowiekowi to sprawdzić i okazało się, że faktycznie, starszy brat Putnama odbywa karę pozbawienia wolności za przestępstwa narkotykowe w zakładzie karnym Clinton.

– Czemu więc powiedziała, że James nie miał żadnych krewnych?

– Podobno znalazła te papiery w pudle z rzeczami osobistymi Jamesa. Twierdziła, że chciała uszanować jego prywatność. Podejrzewam, że nie zamierzała się dzielić z bratem przebywającym w więzieniu, ale kto to wie?

– Jak się nazywa ten brat?

– William Bartok Putnam. Sprawdziliśmy tę informację, porównaliśmy świadectwa urodzenia z zapisami w miejskim archiwum. Rodzice Putnama nie żyją, zginęli w wypadku samochodowym w 1998 roku, a starszy brat faktycznie jest jedynym żyjącym krewnym Jamesa.

– A więc może pan puścić gościa od salonów jubilerskich w skarpetkach.

– Nie spieszyłbym się zanadto ze szczęśliwym zakończeniem. – Dogget złączył koniuszki palców, aby nadać swoim słowom bardziej dramatycznego charakteru. – Wysłałem Williamowi Bartokowi Putnamowi do podpisania umowę, zgodnie z którą upoważniał mnie do wszczęcia postępowania w jego imieniu. Przesłałem mu również kopię aktu zgonu jego brata. Tydzień później odesłał mi to wszystko z krótkim liścikiem następującej treści: „To nie jest mój brat. To nie jest James Erkel Putnam”.Rozdział 3

Kiedy Dogget wyszedł, Alexander wszczął śledztwo w sprawie kradzieży tożsamości mężczyzny nazwiskiem James Erkel Putnam. Najpierw zadzwonił do drogówki i zażądał kopii akt dotyczących wypadku. Gliniarz, z którym rozmawiał, zaproponował, że prześle mu kopie wszystkich dokumentów, a Alexander skwapliwie przyjął tę ofertę. Przed południem miał już na biurku teczkę Doggeta i materiały odnoszące się do wypadku. Poszukał prawa jazdy zmarłego, aby zobaczyć jego zdjęcie. Facet posługujący się nazwiskiem Putnam miał trzydzieści kilka lat, był dość przystojny, a kiedy się uśmiechał, w jego oczach było widać blask.

Odłożył zdjęcie i wyjął z teczki raport z rekonstrukcji wypadku. Oba auta były wyposażone w czujniki rejestrujące szybkość, kierunek jazdy i czas reakcji pomiędzy hamowaniem, zderzeniem i uruchomieniem poduszek powietrznych. Raport z wypadku wyglądał jak podręcznik techniczny, pełen cyfr, wyliczeń i formuł, ale brakowało mu głębi, wrażenia, że ma się do czynienia z czującą, oddychającą istotą, która straciła życie. Aby dowiedzieć się czegoś więcej o tym człowieku, Alexander skoncentrował się na raportach funkcjonariuszy, którzy jako pierwsi pojawili się na miejscu wypadku.

Kevin Tiegs i Sandra Percell dotarli tam w minutę, jedno po drugim. Tiegs natychmiast podbiegł do lexusa, w którym zobaczył mężczyznę i kobietę, oboje po trzydziestce. Mężczyzna był zwrócony twarzą do przodu, jakby to on kierował, a kobieta częściowo siedziała mu na kolanach, choć górna część jej torsu osunęła się na deskę rozdzielczą. Mężczyzna miał spodnie i bieliznę owinięte wokół ud, a czerwona sukienka kobiety była zadarta powyżej bioder. Mężczyzna był przytomny, choć bełkotał coś bez ładu i składu. Kobieta była nieprzytomna.

Funkcjonariuszka Percell w swoim raporcie zajęła się mężczyzną w porsche, który został zidentyfikowany na podstawie prawa jazdy jako urodzony 22 lutego 1980 roku James Erkel Putnam. Siła uderzenia sprawiła, że silnik przebił osłonę i zatrzymał się w okolicy jego nóg. Kolumna kierownicy wbiła mu się w klatkę piersiową, tuż poniżej obojczyka, wyłamując prawe ramię ze stawu. Strzaskana i wgnieciona do wnętrza auta przednia szyba, umazana krwią i pozlepianymi włosami, praktycznie owinęła się wokół jego głowy. Mimo tak ciężkich obrażeń Putnam wciąż żył i na przemian to tracił, to odzyskiwał przytomność.

Percell uznała, że bez specjalistycznego sprzętu do cięcia blach, zwanego szczękami życia, wydostanie mężczyzny z pojazdu jest niemożliwe, ale wątpiła w to, że w ogóle przeżyje. W raporcie napisała, że jej zdaniem poszkodowany był już umierający, ale mimo to postąpiła zgodnie z procedurą i odchyliła rannemu głowę, aby udrożnić drogi oddechowe.

Bulgoczącym szeptem mężczyzna zapytał ją, czy umrze. Percell nie odpowiedziała, ale kontynuowała udzielanie pierwszej pomocy. Poszkodowany próbował jeszcze coś mówić, ale jego słowa brzmiały bełkotliwie i niezrozumiale, gdy tak rozpaczliwie walczył o życie. Policjantka zanotowała wszystko, co zdołała zrozumieć. Wśród wielu zniekształconych, pozbawionych sensu słów, zapisała również to: „Znajdźcie to… zanim… oni ją znajdą”. Wypowiedział te słowa krótko przed tym, jak doznał wstrząsu. Zaledwie kilka minut później stracił przytomność, a potem umarł.

Alexander pozwolił, by ostatnie słowa mężczyzny jeszcze przez chwilę rozbrzmiewały w jego głowie, a potem zaczął się zastanawiać, czy to była ostatnia wiadomość od umierającej ofiary wypadku, czy też raczej bełkotliwe rojenia człowieka, który doznał poważnego uszkodzenia czaszki. Odegnał od siebie te myśli i kontynuował śledztwo, wracając do bazy danych Departamentu Bezpieczeństwa Publicznego. Dowiedział się z niej, że Putnam wystąpił o prawo jazdy w Minnesocie w listopadzie 2001 roku, kiedy miał dwadzieścia jeden lat. Nie natknął się na żaden dokument świadczący o tym, że dysponował prawem jazdy wystawionym w Minnesocie czy jakimkolwiek innym stanie wcześniej. Zdjęcie z pierwszego dokumentu przedstawiało tego samego mężczyznę, którego Alexander widział na zdjęciach z miejsca wypadku i kostnicy. Putnam nie miał na koncie żadnych wykroczeń drogowych, a w bazach danych nie było żadnych wiadomości o tym, że kiedykolwiek był oskarżony lub skazany w związku z innymi przestępstwami.

Później Alexander wpisał nazwisko brata ofiary – Williama Bartoka Putnama – i natychmiast wyświetliła się informacja o zatrzymaniu, procesie i osadzeniu skazanego w zakładzie karnym w stanie Nowy Jork. Zapisał tę informację na świstku papieru, wraz z telefonem kontaktowym do obecnego miejsca pobytu Williama, zakładu karnego Clinton w Dannemorze w stanie Nowy Jork.

Gdy wrzucił nazwisko Jamesa Erkela Putnama w wyszukiwarkę Google, dostał garść wyników dotyczących oszusta oraz jego spokojnego życia w Minnesocie, ale także jedno trafienie, które pochodziło sprzed listopada 2001 roku: starą stronę z MySpace. Zdjęcie przedstawiało innego mężczyznę niż ten, którego zdjęcie widniało na prawie jazdy Putnama. Choć rysy były podobne, nie ulegało wątpliwości, że to dwie różne osoby.

Alexander rozsiadł się wygodniej w fotelu, przeczesał palcami włosy w kolorze piasku, po czym splótł dłonie za głową. Spojrzał na zdjęcie oszusta z prawa jazdy i wyszeptał: „Kim jesteś… i co zrobiłeś z prawdziwym Jamesem Putnamem?”. Potem przejrzał komentarze ze strony MySpace i zauważył, że ostatni wpis, autorstwa samego Putnama, pochodził z 30 sierpnia 2001 roku, trzy miesiące przed tym, jak nowy James Erkel Putnam wyskoczył niczym diabeł z pudełka gdzieś w samym środku pylistej Minnesoty. Wpis był krótki: „Życie potrafi być takie dziwne… więcej informacji niebawem”. Potem nie było już nic.

Pospiesznie sprawdził nekrologi z Nowego Jorku i podążał dalej tym tropem, podczas gdy wąski strumyczek zgonów 11 września tego samego roku rozlał się w ogromną falę. Poczuł, że jego dłonie na klawiaturze zaczynają się rozgrzewać, gdy tak sprawdzał i zestawiał informacje ze wszystkich baz danych, do których miał dostęp, przekonany, że w którejś z nich znajdzie to, czego szuka. Ale nie natknął się na Jamesa Erkela Putnama na żadnej liście, czy to oficjalnej, czy też nie. Żaden James Putnam nie został uznany za zmarłego ani zaginionego w tygodniach poprzedzających zamach na World Trade Centre ani po nich. Ślepa uliczka.

Po jedenastej Alexander zadzwonił do więzienia w Dannemorze, by porozmawiać najpierw z wychowawczynią, a potem, po trwającym w nieskończoność oczekiwaniu – bo tyle trwało sprowadzenie Williama do gabinetu – z osadzonym Putnamem.

– Williamie, z tej strony detektyw Alexander Rupert z policji w Minnesocie. Dzwonię w związku z zagadkową sprawą dotyczącą śmierci mężczyzny posługującego się nazwiskiem James Erkel Putnam. Czy ma pan brata o tym imieniu?

– Mam, a raczej miałem. Facet z nekrologu to nie jest mój brat. Co się stało z moim bratem?

– To właśnie staramy się ustalić. Może to tylko jakiś dziwny zbieg okoliczności… Dwóch mężczyzn noszących nazwisko James Putnam.

– Ilu Jamesów Putnamów ma na drugie Erkel? – zapytał William. – Nasza matka była Węgierką, a do tego muzykiem, więc drugie imię wybrała każdemu z nas na cześć sławnych węgierskich kompozytorów. Ja mam Bartok na cześć Béli Bartóka, James miał Erkel, po Ferencu Erkelu.

– Kiedy ostatni raz widział pan brata?

– Tego dnia, kiedy trafiłem do pudła. Nigdy mnie nie odwiedził, ale sam tak postanowiłem. Nie chciałem, aby mnie tam oglądał, więc powiedziałem mu, żeby nie przyjeżdżał na widzenia.

Alexander powiedział Williamowi, żeby poprosił, by jego wychowawczyni weszła na stronę MySpace Jamesa Putnama. Kiedy ta pojawiła się na ekranie, William powiedział:

– To James. To mój brat. Widzi pan? To nie ten gość, co zginął w Minnesocie.

– Mówiono mi, że do pana pisał.

– Owszem, mniej więcej raz w miesiącu. A potem…

– A potem co?

– Dostałem list, że wyjeżdża z miasta. Twierdził, że ten atak terrorystyczny to dla niego zbyt wiele, że to nie na jego nerwy, i zamierzał sobie znaleźć jakieś spokojniejsze miejsce, w którym mógłby osiąść. Pisał, że chce zacząć wszystko od nowa i nie chce mieć ze mną nic wspólnego.

– Nie wydawało się panu dziwne, że zareagował akurat w taki sposób? Że postanowił zerwać z panem kontakt? Że chciał wyjechać z miasta?

– Owszem. Był na ostatnim roku studiów, miał je wkrótce skończyć… Ciężko pracował, żeby odnieść sukces. To bez sensu, nie mógłby ot tak, z dnia na dzień tego wszystkiego rzucić. I owszem, trudno mi było się pogodzić z faktem, że nie życzy sobie kontaktów ze mną.

– Jaką datę nosi ten ostatni list?

– Jest z 12 października 2001 roku – odparł bez wahania William, jakby znał go na pamięć.

– I od tej pory już się więcej nie odezwał?

Na drugim końcu łącza zapanowała cisza. Alexander zaczął podejrzewać, że w głowie Williama zaczęła kiełkować niepokojąca myśl.

– Już nie. Ten… pożegnalny list był ostatnim, jaki od niego dostałem.

– Mógłby mi pan przesłać faksem wszystkie listy od niego?

– Detektywie, kim był ten facet z nekrologu?

Alexander zamilkł na chwilę. William miał prawo wiedzieć przynajmniej tyle.

– Wszystko wskazuje na to, że ten mężczyzna posługiwał się tożsamością pańskiego brata. Od listopada 2001 roku był Jamesem Putnamem.

– Jak to możliwe? Jak dwóch ludzi może…

Alexander niemal usłyszał, jak trybiki pod czaszką Williama obracają się w szalonym pędzie, gdy po swojemu dochodził do niepokojącego i nieuchronnego na swój sposób wniosku. Kiedy znów się odezwał, jego głos brzmiał prawie jak szept.

– Detektywie Rupert, czy mój brat nie żyje?

Alexander uważał, że zna odpowiedź na to pytanie, ale tym razem skłamał i powiedział po prostu:

– Nie wiem.Rozdział 4

Max Rupert zmrużył oczy, by lepiej widzieć cienką żyłkę, którą przywiązywał do stalowego przyponu przyłączonego do wabika dardevle. Zamrugał, by usunąć z oczu zmęczenie i wyraźniej zobaczyć swojego brata Alexandra, który na dziobie łodzi przywiązywał sztuczną przynętę.

– Używasz przynęty? – zapytał Max, chociaż znał odpowiedź.

– Zamierzam zjeść dziś wieczorem rybkę – odparł Alexander.

– Będziemy trollingować, na biegu wstecznym. – Max spojrzał na spokojne jezioro. – Dzień jest pogodny, bez jednej chmurki, tafla gładka jak stół. Nie uda ci się złowić sandacza.

Max zarzucił wędkę jakieś sześć i pół metra od łódki i przełączył silnik o mocy pięćdziesięciu koni mechanicznych na bieg wsteczny.

– Taka jest różnica między tobą a mną, Maximilianie. Zadowolę się palią, ale ostrzę sobie zęby na sandacza.

Max uśmiechnął się, usłyszawszy ten przytyk. Maximilian. Nigdy nie lubił swojego imienia w pełnym brzmieniu i zawsze bał się pierwszego dnia w szkole, kiedy nauczyciel uroczyście odczytywał: Maximilian Rupert. W jego odczuciu to imię należało do kogoś noszącego znacznie wygodniejsze buty niż te, w które jemu kiedykolwiek uda się wcisnąć.

Alexander natomiast zdawał się nosić swoje imię jak Józef wielobarwny płaszcz. Wpisanie go w świadectwo urodzenia syna było jedną z ostatnich rzeczy, jakie zrobiła ich matka, zanim straciła przytomność. Zmarła tego samego dnia w wyniku krwotoku wewnętrznego.

Według Maxa brat aż się prosił o ksywkę, dlatego kiedy miał dwanaście lat, a Alexander dziesięć, zaczął go nazywać Festusem, zapożyczywszy to imię od jednej z postaci z serialu Gunsmoke, którego powtórki namiętnie oglądał.

– Festusie – rzekł teraz z uśmiechem. – Możesz sobie ostrzyć zęby na grizzly, ale jeśli będziesz próbował go ustrzelić, używając śrutu na ptaki, wrócisz do domu z pustymi rękami.

W pierwszych latach imię Festus padało podczas każdej kłótni między braćmi, czy to jako powód do bójki, czy jako drażniące wyzwanie już po jej zakończeniu. Ale kiedy byli nieco starsi, coś się między nim zmieniło, a imię stało się sekretnym hasłem łączącym starszego brata z młodszym. Max nazwał brata Festusem, gdy przyłapał Alexandra na kradzieży „Playboya”, i w dniu, kiedy ten wymiotował, skosztowawszy po raz pierwszy whisky. Teraz, kiedy byli dorosłymi facetami, Max nazywał go tak tylko wtedy, gdy we dwóch wybierali się na piwo.

– Cygaro? – zapytał Max.

– Jedno z tych paskudnych, tanich, ze stacji benzynowej?

– W żadnym razie.

– Doskonale.

– Wymienię się z tobą na piwko – ciągnął Max, sięgając do foliowej reklamówki i wyjmując dwa cygara, które wyglądały jak gałązki cedru.

Otworzyli piwo, zapalili cygara i zaczęli wydmuchiwać kłęby białego dymu podbarwionego błękitem w stronę wody i październikowego nieba.

Ich łódź sunęła powoli przez Torch Lake – jezioro, nad którym prócz nich nie było żywego ducha. Jeden z ich przodków, drwal, zbudował w okolicy chatkę, a było to w czasach, kiedy tę część Minnesoty nazywano jeszcze Terytorium Wisconsin. W 1902 roku Minnesota przejęła tereny wokół jeziora z zamiarem założenia tam rezerwatu i nałożyła moratorium na dalszy rozwój tych ziem. Rupertom przyznano prawo do zachowania chatki, o ile będą uiszczać niewielką kwotę za użytkowanie gruntów, na których stała.

Max siedział na rufie niewielkiej łódki, trzymając lewą dłoń na sterze, a prawą poruszając rytmicznie żyłką. Alexander, zwrócony plecami do Maxa, przerzucił wędkę przez uda i oparł stopy o dziób łodzi. Braci dzieliła odległość zaledwie trzech metrów, ale tę przestrzeń zdawało się wypełniać brzemię trzech miesięcy milczenia, trzech miesięcy unikania jakiejkolwiek wzmianki o zespole zadaniowym, sądzie czy niełasce, w jaką popadł Alexander. Ich ostatnie rozmowy ślizgały się jak kamienie po powierzchni ich życia, nigdy nie zapuszczając się choćby odrobinę głębiej i nie dotykając problemów młodszego Ruperta. To dlatego Max zaproponował weekend nad jeziorem.

Ramiona Alexandra nieco obwisły, gdy rozluźnił się, wydmuchując kółka dymu i puszczając je z wiatrem. Max zaczął zastanawiać się czy w ogóle powinien zacząć tę rozmowę, wiedział jednak, że lepszej okazji nie będzie.

– Słyszałem, że dostałeś wezwanie do sądu – powiedział.

Alexander zesztywniał, jakby ewidentny chłód tych słów zmroził mu kark.

– Dobre wieści szybko się rozchodzą – mruknął i zaczął skubać korkową rączkę wędki.

– Taa, a gówniane wieści rozchodzą się z prędkością światła – dodał Max. – Ale czy naprawdę muszę się o tym dowiadywać od kogoś innego?

– Zeznawałem już przed sądem, Max. To nic takiego.

– Kiedy to ty jesteś celem, sprawa jest poważna.

– Może kiedy skończę, już nie będę celem. Może sąd to najlepsze rozwiązanie. Chcę oczyścić nazwisko i uwolnić się od tego całego szajsu.

– Może – powiedział Max, starając się, by w jego głosie dało się wyczuć pewność siebie i przekonanie. – Ale tak na wszelki wypadek… myślałeś może… aby spotkać się z prawnikiem?

Alexander, który siedział plecami do Maxa, odwrócił się gwałtownie, by spojrzeć na brata.

– Wynająć prawnika? Żartujesz sobie?

– Nie, ja…

– Max, jaka była twoja pierwsza myśl, za każdym razem, kiedy ten czy inny palant, którego zapuszkowałeś, domagał się prawnika?

– Wiem, ale…

– Odpowiedz. Co sobie wtedy myślałeś?

Max wywrócił oczami i westchnął:

– Że facet ma coś do ukrycia.

– Właśnie. Nie zamierzam rozmawiać z prawnikiem, Max. Już i tak słyszę, jak ludzie gadają. Traktują mnie jak trędowatego. Uważają, że ukradłem tę forsę z narkotyków, jak reszta tych popaprańców. Mają mnie za brudnego glinę. Mnie… Nie dam im powodu, aby jeszcze więcej gadali. Nie wezmę prawnika.

– Nie chodzi o nich Alexandrze. Pieprzyć ich. Ale przed sądem mogą cię załatwić. Widywałem już takie przypadki. Poprzekręcasz fakty, a oni oskarżą cię o krzywoprzysięstwo, o to, że skłamałeś, zeznając pod przysięgą.

– Myślisz, że miałbym skłamać, zeznając przed sądem?

Głos Alexandra stał się szorstki i ochrypły.

– Tego nie powiedziałem.

– Myślisz, że jestem winny? – Kłykcie Alexandra aż zbielały od zbyt mocnego ściskania wędki. – Uważasz, że podebrałem tę forsę?

– Tego nie powiedziałem.

– Nie powiedziałeś?

– Do cholery, wiesz że tego nie powiedziałem!

– To zabawne, bo właśnie to przed chwilą usłyszałem.

– Ja tylko staram się pomóc. I…

– Nie potrzebuję twojej pomocy. Nie jestem dzieckiem, Max. Odpuść sobie.

Max wciągnął do płuc jesienne powietrze przesycone aromatem sosnowych igieł, ziemi i dymu z cygar. Zastanawiał się, czy nie odpuścić sobie tej rozmowy, ale przepełniało go niepokojące uczucie, że przez ostatnie trzy miesiące patrzył, jak jego brat idzie na dno. Miał wrażenie, że gdyby spojrzał w toń, to zobaczyłby Alexandra tuż pod powierzchnią, zaplątanego w wodorosty. Pragnął wyciągnąć rękę i go uratować, lecz on nie chciał jej złapać. Alexander wolał ponieść niemal wszystkie konsekwencje, niż przyznać się do błędu. Im bardziej Max próbował pomóc, tym bardziej się wycofywał. I tym głębiej się zanurzał.

Trollingowali jeszcze przez jakiś czas, a Max pozwolił, aby Alexander trochę się wyciszył. Żaden z nich się nie odzywał, gdy pierwszy raz przepłynęli jezioro bez jednego brania. Kiedy Alexander otworzył drugie piwo, Max delikatnie wrócił do tematu.

– Jak Desi znosi to wszystko?

– A jak myślisz?

– Miałem nadzieję, że żona cię wspiera.

– Tak jak ty? Przynajmniej nie oskarża mnie, że jestem złodziejem.

– Nigdy nie nazwałem cię złodziejem. Nie wmawiaj mi czegoś, czego nie powiedziałem.

Alexander wlepił wzrok w wodę, gdzie jego żyłka rozcinała kilwater pozostawiony przez łódź. Max czekał.

– To dla niej trudne, widzieć nazwisko męża w gazetach w kontekście wielkiego skandalu i korupcji. Takie rzeczy nigdy nie pozostają bez echa, ale poza tym wszystko z nią w porządku.

– Desiree jest twarda, to fakt – powiedział Max, starając się, by jego głos zabrzmiał przekonująco.

Znał Desiree Rupert dostatecznie dobrze, by wiedzieć, że Alexander kłamał. W sprzyjających okolicznościach Desi potrafiła lśnić jak najczystszy kryształ. Osobom postronnym mogła się wydawać idealną partią – piękną, dobrze sytuowaną kobietą, wywodzącą się z zamożnej rodziny. Ale Max znał ją z innych sytuacji. Widział, jak pod naciskiem stawała się krucha i delikatna. Przypomniał sobie, jak błyszczała podczas ceremonii, na której Alexander dostał medal za odwagę, oczarowując wszystkich ważniaków na sali. Ale zaraz potem pokazała prawdziwe oblicze, zmuszając Alexandra, aby w strugach deszczu pokuśtykał przez pół ulicy do samochodu i podjechał po nią pod same drzwi – nie chciała zepsuć sobie fryzury. Max często się zastanawiał, czy Desi nie była jeszcze jedną pomyłką, do której brat nie potrafił się przyznać.

– Jasne – rzekł Alexander. – Za parę tygodni sprawy przycichną i wszystko wróci do normy.

– Oczywiście, ale wiesz, że zawsze możesz na mnie liczyć, prawda? Masz świadomość, że gdy ktoś zadziera z jednym Rupertem, zadziera z obydwoma, prawda, Festusie?

Alexander obejrzał się przez ramię i skinął trzymanym w dłoni piwem.

Max nie powiedział nic więcej. Dopił piwo i pozwolił, by napięcie rozpłynęło się w wodzie. Zrobił to, co miał w planie: dał Alexandrowi jasno do zrozumienia, że gdyby sprawy przybrały niepomyślny obrót, zawsze może na niego liczyć. Przecież byli Rupertami. Otworzył nowe piwo i pozwolił, by temat powoli odpłynął. Przez resztę weekendu ich myśli nie będzie zaprzątać nic bardziej dramatycznego niż to, któremu udało się złowić większą rybę.Rozdział 5

Ostatnio Desiree Rupert zaczęła brać w pracy nadgodziny, więc już jej nie było, kiedy Alexander obudził się w poniedziałkowy poranek. Z kubkiem kawy w jednej ręce i batonikiem w drugiej skierował się w stronę drzwi. Gdy wychodził przez garaż, zmierzając w stronę auta, jego wzrok przykuł jakiś błysk. Zobaczył leżącą na betonowej posadzce srebrną spinkę do krawata, bez zastanowienia ją podniósł, a potem włożył do kieszeni.

W drodze do pracy w myślach przeskakiwał z tematu na temat: rozmyślał o swoich śledztwach, weekendzie nad jeziorem, ponurym półmroku, który znów powita go w gmachu ratusza, a w końcu zaczął się także zastanawiać nad znalezioną spinką do krawata. Jakim cudem znalazła się na podłodze w garażu? Dostał tę spinkę – srebrną, z grawerowanymi inicjałami – od Desi na rocznicę wiele lat temu. Próbował sobie przypomnieć, kiedy ostatni raz ją założył.

Znalazł ją niedaleko miejsca pasażera samochodu żony. Czy sam ją tam zostawił i w którymś momencie wypadła? Nie. Ostatnio widział ją w szufladzie ze skarpetkami, był tego pewien. Nigdy nie nosił jej do pracy, bo wolał ją zachować na szczególne okazje. Gdy zaparkował przy ratuszu, spinka zdawała się parzyć go w udo przez materiał. Wysiadł z samochodu i wyjął ją z kieszeni. Na srebrnym pasku nie było żadnego grawerunku, był za to mały brylancik. To nie była jego spinka.

Zanim dotarł do biura, rozważył tuzin różnych scenariuszy, z których żaden nie wyjaśniał, w jaki sposób spinka mogła się znaleźć na podłodze garażu. Cały weekend spędził z bratem nad jeziorem. Jego żona była w domu sama – albo powinna być. Nie wspomniała, że miała towarzystwo, jednak w cichych dniach wypełniających ich życie od czasu rozwiązania zespołu zadaniowego odwiedziny krewnych mogły zostać przez nią uznane za coś tak nieistotnego, że niewartego wzmianki. Jej ojciec czasem przychodził po kościele. Był człowiekiem, który mógł nosić spinkę do krawata. Czy to on wpadł w odwiedziny? A może któryś z kolegów albo szef Desi? Tylko co mieliby robić w garażu, i to pod nieobecność Alexandra?

Przez cały ranek wlepiał wzrok w spinkę, próbując znaleźć wyjaśnienie, które nie zaprowadziłoby go do tych najmroczniejszych zaułków, okazało się to jednak prawie niemożliwe. Wrócił myślami do rozmowy, jaką odbył z Maxem w weekend. Zastanawiał się szczególnie nad starannie sformułowanym pytaniem brata: jak Desi znosi to wszystko?

Gdyby Alexander był szczery, opowiedziałby mu o cichych dniach i kruchym rozejmie, za sprawą którego żadne z nich nie podejmowało tematu tego całego zamieszania. Powiedziałby o tym, że Desi coraz częściej sypiała teraz w gościnnym, twierdząc, że materac na tamtym łóżku bardziej jej odpowiada. Gdyby był szczery, wspomniałby, że minęło wiele tygodni, a może nawet miesięcy, odkąd Desi dotykała go z niewymuszoną czułością. Zupełnie jakby się zaszyli w dwóch bastionach, pozwalając, by dzielący ich dystans pochłaniał wszystko, co nie zostało wypowiedziane.

Alexander musiał tego ranka sięgnąć ze dwadzieścia razy po telefon, zamierzając zadzwonić do Desi i zapytać ją o spinkę, ale za każdym razem, kiedy już miał wybrać jej numer, coś go przed tym powstrzymywało. Bał się tego, co mógłby usłyszeć: tego kojarzącego się z kłamstwem wahania w głosie, wymówki, historyjki, która wydałaby mu się przekonująca tylko dlatego, że sam chciał w nią uwierzyć. Nie zadzwonił, bo obawiał się, że to, co usłyszy, rozbije go do reszty.

Desi pracowała w firmie zajmującej się marketingiem i badaniem rynku w IDS Center. Jej siedziba, dostojny wieżowiec, odznaczał się na tle nieba nad Minneapolis sześć przecznic od ich domu. Tuż po ślubie korzystali z górnych promenad, korytarzy i przejść ponad ulicami centrum i prawie codziennie spotykali się na lunch w połowie drogi w zacisznej restauracyjce w śródmieściu. Choć upłynęło już trochę czasu, wciąż dzieliło ich zaledwie sześć przecznic.

Gdy zbliżało się południe, detektywi z Wydziału Fałszerstw i Oszustw zaczęli się wymykać małymi grupkami na lunch. Poszarzałe niebo od samego rana groziło ulewą i Alexander dostrzegł pierwsze krople deszczu zraszające szybę. Nie zadzwoni do żony, to akurat wiedział. Pójdzie ze srebrną spinką do jej biura i położy ją na jej biurku. Będzie obserwował reakcję i zaczeka na wyjaśnienie. Dowie się prawdy, przyglądając się jej twarzy.

Zanim zdążył zmienić zdanie, schował spinkę do kieszeni i wyszedł z ratusza. Promenada doprowadziła go prosto do IDS Center, a konkretnie na balkon pierwszego piętra, skąd rozciągał się widok na rozległe lobby, Crystal Court. Jego ściany i sufity były przeszklone, by wyłapywały każdy promień słońca. Ludzie w garniturach przecinali atrium, mieszając się z przechodniami i turystami. W porze lunchu tłumy w tej okolicy były nieprzebrane. Niewiele brakowało, aby wszystko ogarnął nieopisany chaos.

Alexander ruszył w stronę wind, przez cały czas bacznie lustrując dziedziniec poniżej, po chwili się jednak zatrzymał, bo zobaczył Desi. Stała pośrodku placu i wpatrywała się w jakieś abstrakcyjne dzieło sztuki, namalowane na płótnie nieoprawionym w ramy. Miała na sobie czarny kostium i karmazynową bluzkę, która podkreślała opaloną skórę jej szyi. Długie czarne włosy zdawały się lśnić. Alexander widział ten blask nawet z odległości ponad trzydziestu metrów. Już miał unieść rękę, by do niej pomachać, gdy nagle znieruchomiał, bo zobaczył mężczyznę, który szedł zdecydowanym krokiem w jej stronę. Nosił dobrze skrojony garnitur, jeden z tych, które aż się prosiły o spinkę do krawata. Położył dłonie na ramionach Desi i uśmiechnął się, wychylając do przodu. Jego twarz zniknęła za kaskadą jej włosów, głowa zaś uniosła się nieznacznie, jakby szeptał jej coś do ucha. Albo… pocałował ją w kark.

Alexander zamrugał, aby odzyskać ostrość widzenia, a potem skupił całą uwagę na żonie i nieznajomym. Czy odchyliła się do tyłu? Czy przylgnęła do niego? Ruch był tak subtelny, że nie miał pewności. Zauważył, że Desi odwróciła się, a mężczyzna znów nachylił się w jej stronę. W tej samej chwili obok nich przeszedł robotnik z drabiną, więc przez moment Alexander nie widział żony. Czy oni się całowali? Stali tak blisko, praktycznie przytuleni.

Alexander przytrzymywał się barierki balkonu i czuł się tak, jakby kości jego kolan roztapiały się pod skórą. Na chwilę wstrzymał oddech. Był jak sparaliżowany. Stał w bezruchu, patrząc, jak jego żona – kobieta, którą przysięgał kochać, dopóki śmierć ich nie rozłączy – wychodzi z IDS Center frontowymi drzwiami i wsiada do taksówki z obcym mężczyzną.Rozdział 7

Wróciwszy do biura, Alexander sięgnął po teczkę Putnama i wydobył z niej świadectwo urodzenia, wskazujące na to, że James przyszedł na świat w nowojorskim Methodist Hospital. Dorastając na Brooklynie, musiał tam po sobie zostawić jakieś ślady. Alexander zaczął wydzwaniać tu i tam i z każdym kolejnym telefonem zyskiwał nowe tropy – rejestry szkolne, artykuł w gazecie wymieniający go jako uczestnika konkursu ortograficznego, świadectwo ukończenia liceum. Te drobne ślady tak czy inaczej były dowodami na jego istnienie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: