Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sławny człowiek - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sławny człowiek - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Po­rec­ki był pod­nie­co­ny. Mó­wił co­raz szyb­ciej, nie­rów­nym gło­sem, któ­ry chwi­la­mi zni­żał się aż do szep­tu. Za­cie­rał ręce i ner­wo­wo krę­cił się na krze­śle. Przy­tem pił. Na twarz wy­stą­pi­ły mu ru­mień­ce, oczy na­bra­ły go­rącz­ko­we­go bla­sku.

– Jesz­cze ty­dzień… Za ty­dzień zo­ba­czy­my – szep­tał, po­chy­la­jąc się ku Lip­czyń­skie­mu. – To do­pie­ro bę­dzie moje praw­dzi­we wej­ście do li­te­ra­tu­ry. Wszyst­ko, co do­tych­czas na­pi­sa­łem, prze­kre­śla się…

– To sąd zbyt ostry – pró­bo­wał za­prze­czyć Lip­czyń­ski. – Pań­ska po­wieść…

Nie dał mu skoń­czyć.

– Dzie­cin­na pa­nie, niech mi pan wie­rzy, dzie­cin­na. Może są w niej nie­złe rze­czy, ale stać mnie na lep­sze i mogę ją śmia­ło wy­rzu­cić na śmiet­nik.

Jego dum­ny ton po­do­bał się Lip­czyń­skie­mu. Się­gnął ręką po pę­ka­tą bu­tel­kę z li­kie­rem, któ­ra sta­ła przed nimi na sto­li­ku.

– Niech pan koń­czy swój kie­li­szek… Na­pi­je­my się jesz­cze po jed­nym. A może i kawy?

– Do­brze.

Lip­czyń­ski za­dzwo­nił na kel­ne­ra.

– Pań­skiej sztu­ce wró­żą wszy­scy ogrom­ne po­wo­dze­nie. Urzą­dzi­my panu owa­cyę. To musi być jed­nak nie­zmier­nie roz­kosz­na rzecz prze­ży­wać chwi­le ta­kie­go try­um­fu… dla nas zwy­kłych śmier­tel­ni­ków nie­do­stęp­na.

– Try­um­fu, albo kla­py – ro­ze­śmiał się Po­rec­ki.

– Prze­sad­na, au­tor­ska skrom­ność. W tej chwi­li nie wie­rzy pan w to co pan mówi. Nie znam pań­skiej sztu­ki, ale spo­dzie­wam się, że bę­dzie przedew­szyst­kiem szcze­rą. A ja w li­te­ra­tu­rze naj­bar­dziej ce­nię szcze­rość. Dla­cze­go pań­ska po­wieść, choć ją pan tak su­ro­wo są­dzi, mnie się po­do­ba­ła… To bar­dzo, bar­dzo szcze­ra rzecz…

Po­rec­ki po­ki­wał gło­wą i uśmiech­nął się me­lan­cho­lij­nie. Moż­na było wy­czy­tać w jego uśmie­chu i spoj­rze­niu: "Tak, daję wam wła­sne ser­ce do za­ba­wy". Ale był uszczę­śli­wio­ny. Z Lip­czyń­skim zna­li się bar­dzo mało. Po­znał go raz prze­lot­nie w to­wa­rzy­stwie i kła­niał mu się przy spo­tka­niu na uli­cy, bo lu­biał zna­jo­mo­ści ze zło­tą mło­dzie­żą. Al e na­wet dwóch słów nie za­mie­ni­li ze sobą nig­dy. Dziś Lip­czyń­ski za­cze­pił go pierw­szy. Wi­docz­nie za­po­wie­dzia­na pre­mie­ra za­czy­na­ła już zwra­cać na nie­go uwa­gę War­sza­wy.

i co­dzien­nie mu­siał prze­ży­wać przy­kre sce­ny. Wszy­scy w domu go nie lu­bi­li i na­wet dwie naj­młod­sze la­to­ro­śle Za­krzew­skich, ane­micz­ne pod­lot­ki, od­po­wia­da­ły za­wsze na jego ukło­ny nie­chęt­nem ski­nie­niem gło­wy, po­dob­nym ra­czej do ner­wo­wej drgaw­ki i mi­ja­ły go szyb­ko, jak za­po­wie­trzo­ną isto­tę. Dla­te­go nie lu­biał spo­ty­kać ni­ko­go z tej "ka­na­lij­nej ban­dy" (tak w my­śli na­zy­wał całą ro­dzi­nę) i sta­rał się za­wsze jak naj­ci­szej wy­my­kać z domu, a jak naj­póź­niej wra­cać.

Cza­sa­mi, gdy wy­cho­dził, słu­żą­ca wy­bie­gła za nim do sie­ni.

– Pro­szę pana, pro­szę pana, pani chce się z pa­nem roz­mó­wić.

– Za dzie­sięć mi­nut wró­cę, te­raz nie mam cza­su – od­po­wia­dał, zbie­ga­jąc szyb­ko po scho­dach.

Słu­żą­ca mru­cza­ła coś pod no­sem, cze­go wo­lał nie sły­szeć i za­trza­ski­wa­ła drzwi. Miał w niej rów­nież za­wzię­tą nie­przy­ja­ciół­kę, bo obie­cał jej do­pła­cać po trzy ru­ble mie­sięcz­nie za usłu­gę i był za cały czas wi­nien. Na każ­dym kro­ku sta­ra­ła mu się do­ku­czyć, a on był wo­bec tych wszyst­kich drob­nych upo­ko­rzeń bez­bron­ny i zo­sta­wa­ła mu tyl­ko jed­na po­cie­cha, że po otrzy­ma­niu pie­nię­dzy ją i całą ro­dzi­nę pań­stwa Za­krzew­skich zwy­my­śla jak psów.

Naj­bar­dziej draż­ni­ło go to, że Za­krzew­ski, pe­dan­tycz­ny urzęd­nik, słu­chał jego za­pew­nień

o pie­nią­dzach, któ­re miał za sztu­kę otrzy­mać, jak baj­ki. Ki­wał gło­wą, uśmie­chał się zgryź­li­wie i po­wta­rzał:

– Wszyst­ko to pięk­nie, pa­nie, ale ja nie mogę dłu­żej cze­kać.

– Ty­dzień.

– Od­kąd ja to sły­szę. Za to go znie­na­wi­dził.

Ob­szedł całą ka­wiar­nię i nie spo­strzegł ani jed­nej zna­jo­mej twa­rzy.

Mu­siał wyjść.

Deszcz wciąż pa­dał zim­ny, przej­mu­ją­cy, chod­ni­ki po­kry­te były lek­ką war­stwą bło­ta. Le­d­wo kil­ka kro­ków uszedł, po­czuł jak mu się woda do bu­tów na­le­wa. Przed­dzień sła­wy. Za ty­dzień pre­mie­ra. Rzu­ci War­sza­wie swój dra­mat, wy­piesz­czo­ny w ma­rze­niach bez­sen­nych nocy, olśni oczy fi­li­strów wi­zyą wio­sny, mi­ło­ści i słoń­ca. Ale to do­pie­ro za ty­dzień; dziś miał się jak że­brak włó­czyć po desz­czu, nie ma­jąc so­bie na­wet za co ku­pić mar­nej fi­li­żan­ki kawy… Może się jesz­cze z tego zim­na roz­cho­ro­wać i nie do­cze­kać przed­sta­wie­nia. Wszyst­ko moż­li­we. Gorz­kie łzy bez­sil­nej wście­kło­ści za­krę­ci­ły mu się w oczach. Strasz­nie był cięż­ki do prze­ży­cia ten przed­dzień try­um­fu i sła­wy.II.

Cóż to pan au­tor taki za­my­ślo­ny? Zna­jo­mych pan na uli­cy nie po­zna­je? Po­rec­ki pod­niósł szyb­ko gło­wę. Wy­so­ki, tęgi blon­dyn, w gru­bym pal­to­cie, z pod­nie­sio­nym do góry ka­ra­ku­ło­wym koł­nie­rzem, wy­cią­gał ku nie­mu rękę, śmie­jąc się do­bro­dusz­nie.

– Bau­man!

O mało na szy­ję nie rzu­cił mu się z ra­do­ści.

– Nie opusz­cza mię moja do­bra gwiaz­da – za­wo­łał we­so­ło im­per­ty­nenc­kim to­nem. – Chodź­my!

Chwy­cił Bau­ma­na pod rękę i gwał­tow­nie po­cią­gnął go za sobą.

– Co, do­kąd? – opie­rał się Bau­man. – Ja spać idę. Ju­tro o ósmej mu­szę już być na no­gach, nie tak jak pan, wol­ny ptak… Pan może so­bie spać choć­by do wie­czo­ra…

– Do­brze, do­brze. Opo­wie mi pan to po ko­la­cyi.

– Ja już daw­no je­stem po ko­la­cyi.

– Taki opa­sły bur­żuj, jak pan, nig­dy nie może być dość na­je­dzo­ny. Bo wła­ści­wie po co Pan Bóg stwo­rzył bur­żu­jów? Żeby miał kto Jego dary spo­ży­wać.

Bau­man ro­ze­śmiał się we­so­ło.

– Ład­nie mię pan za­pra­sza.

– Ja pana nig­dzie nie za­pra­szam. I prze­mo­cą cią­gnął go za sobą.

– Do­brze – wes­tchnął Bau­man, wi­dząc, że się nie uwol­ni od Po­rec­kie­go. – Ale da mi pan sło­wo, że nie bę­dzie­my sie­dzie­li dłu­żej niż kwa­drans.

Po­rec­ki dał mu sło­wo z wiel­ką chę­cią. Wie­dział, że się ten kwa­drans prze­dłu­ży do póź­na w noc, sko­ro tyl­ko Bau­man za­cznie mu się zwie­rzać ze swo­ich przy­gód mi­ło­snych. Na­tem wła­ści­wie opie­ra­ła się ich przy­jaźń. Bau­man był przed­sta­wi­cie­lem jed­nej z fa­bryk ro­syj­skich i z li­te­ra­tu­rą nie miał nic wspól­ne­go. Ale uwa­żał wszyst­kich li­te­ra­tów za głę­bo­kich znaw­ców du­szy ludz­kiej i dla­te­go szu­kał ich to­wa­rzy­stwa. Po za in­te­re­sa­mi zaj­mo­wa­ły go dwie rze­czy: ko­bie­ty i kwe­stya ży­cia po­za­gro­bo­we­go. Po­tra­fił­by nie­mi za­nu­dzić naj­cier­pliw­sze­go czło­wie­ka pod słoń­cem. Po­rec­ki żył z nim jed­nak. Zdo­był so­bie w prze­ko­na­niu Bau­ma­na opi­nię wy­traw­ne­go psy­cho­lo­ga i udzie­lał mu cen­nych wska­zó­wek, jak na­le­ży usi­dlać ser­ca ko­bie­ce. Wza­mian za to Bau­man za­pra­szał go na kola – cye i dość czę­sto po­ży­czał mu nie­wiel­kich sum pie­nię­dzy. O ży­ciu za­gro­bo­wem roz­ma­wia­li rza­dziej, bo cho­ciaż Po­rec­ki bez za­strze­żeń zga­dzał się na nie­śmier­tel­ność, ale ile razy ten te­mat po­ru­szo­no, nie chciał pić piwa tyl­ko wino. Po za oczy­ma Bau­ma­na kpił i wy­śmie­wał się z nie­go, lecz mimo to szcze­rze z nim sym­pa­ty­zo­wał.

– Sło­wo daję, już pierw­sza do­cho­dzi – ję­czał Bau­man.

– Nie za­wra­caj pan gło­wy…

. Kil­ka chwil szli w mil­cze­niu, kur­cząc się i przy­trzy­mu­jąc rę­ka­mi ka­pe­lu­sze. Gwał­tow­ny wiatr siekł im twa­rze. Bau­man sa­pał, Po­rec­ki wy­mi­jał ostroż­nie ka­łu­że wody, któ­re czar­ne­mi ta­fla­mi lśni­ły na chod­ni­kach i wciąż przy­tem po­trą­cał Bau­ma­na:

– Nie może pan iść pro­sto?…

– W wodę będę lazł?… Jak pan ma ka­lo­sze po ko­la­na, to panu wszyst­ko jed­no, gdzie pan nogi sta­wia.

Do­brnę­li wresz­cie do re­stau­ra­cyi. W sali nie­wie­le już było osób. Usie­dli przy sto­li­ku i Bau­man, za­pa­lo­ny hy­gie­ni­sta, z prze­ra­że­niem pa­trzał, jak Po­rec­ki je­den po dru­gim wlał w sie­bie czte­ry kie­lisz­ki wód­ki. Po­tem, jak zgłod­nia­ły wilk, rzu­cił się na je­dze­nie. Na przy­ja­cie­la mało zwra­cał uwa­gi i pół­słów­ka­mi od­po­wia­dał na jego py­ta­nia.

Do­pie­ro przy czar­nej ka­wie zwró­cił się do Bau­ma­na.

– By­łem dziś na pró­bie.

– Aha, kie­dyż pań­ska sztu­ka idzie?

– Za ty­dzień.

I za­czął się uskar­żać na kło­po­ty, ja­kie ma z wy­sta­wie­niem. Ci wszy­scy ak­to­rzy, to ka­bo­ty­ni ostat­nie­go rzę­du. On im swo­je, a oni swo­je. Każ­dy uwa­ża się w du­szy za mą­drzej­sze­go od wszyst­kich au­to­rów dra­ma­tycz­nych i gra tak, jak jemu się po­do­ba. Po­pro­stu trze­ba im wy­my­ślać.

Nie było w tem ani sło­wa praw­dy. Po­rec­ki przy­cho­dził na pró­by onie­śmie­lo­ny i prze­waż­nie nie od­zy­wał się wca­le. Każ­de­go z ak­to­rów, któ­ry zwra­cał się do nie­go z ja­kiem­kol­wiek za­py­ta­niem, ob­sy­py­wał kom­ple­men­ta­mi. Im­po­no­wa­li mu ele­ganc­kim kro­jem gar­ni­tu­rów, nie­po­ka­la­nym bla­skiem ca­łych bu­tów, pań­ską pew­no­ścią sie­bie. Jak ary­sto­kra­ci roz­ma­wia­li o wy­ści­gach i Mon­te-Car­lo. Czuł się wo­bec nich ma­łym i nędz­nym.

Ale kie­dy go na mie­ście py­ta­no, jak pró­by idą, krzy­wił się i na­rze­kał na ak­to­rów. Za­czy­nał już ura­biać w so­bie pew­ną pozę pi­sa­rza sce­nicz­ne­go i uwa­żał, że po­wi­nien być nie­za­do­wo­lo­ny z wy­ko­naw­ców swo­jej sztu­ki. A zwłasz­cza wo­bec Bau­ma­na, o któ­rym wie­dział na­pew­no, że go wie­ści z za ku­lis nie doj­dą, nie krę­po­wał się już ni­czem.

– A cóż oni, pa­nie, nie ob­ra­ża­ją się, jak im pan tak wy­my­śla? – dzi­wił się Bau­man.

– Może się ob­ra­ża­ją… nie wiem.

– Mm..!

Bau­man od­po­wia­dał pół­słów­ka­mi. Był strasz­nie śpią­cy, oczy kle­iły mu się ze znu­że­nia. Po­sta­no­wił po­psuć hu­mor Po­rec­kie­go, żeby go prę­dzej do domu wy­cią­gnąć.

– Sztu­ka… sztu­ka… ład­na to rzecz. A ja swo­ją dro­gą po­ra­dził­bym panu po­sta­rać się o jaką sta­łą po­sa­dę, choć­by w re­dak­cyi…

Po­rec­ki wzru­szył nie­cier­pli­wie ra­mio­na­mi.

– Znów pan za­czy­na?

– Miał­by pan ja­kiś sta­ły do­chód przy­najm­niej, a pi­sać mógł­by pan wie­czo­ra­mi. Tak jest pan wiecz­nie goły.

– Dzię­ku­je za współ­czu­cie.

Wy­pił gwał­tow­nie kawę i ze­rwał się od sto­łu.

– Chodź­my, nie chcę mieć pań­skie­go snu na su­mie­niu.

W tej sa­mej chwi­li na pro­gu sali uka­zał się wy­so­ki, szczu­pły mło­dzie­niec we fra­ku z ele­ganc­ko przy­strzy­żo­ną ja­sną bród­ką. Spo­strze­gł­szy Po­rec­kie­go, ukło­nił mu się przy­ja­ciel­skim ru­chem dło­ni i z wi­docz­nym za­do­wo­le­niem zbli­żył się do sto­li­ka.

– Jak się masz, Wa­ciu!… Ucie­kasz? Zo­stań ze mną parę mi­nut.

– Mogę zo­stać – od­parł Po­rec­ki, od­zy­sku­jąc w jed­nej chwi­li hu­mor. – Pa­no­wie się nie zna­ją? Pan Bau­man, pan Osmęc­ki – przed­sta­wiał to­wa­rzy­szo­wi ele­ganc­kie­go mło­dzień­ca.

Osmęc­ki wy­cią­gnął rękę prze­sad­nym ru­chem i nie­dba­le roz­siadł się na krze­śle.

– Có­żeś ty taki wy­stro­jo­ny? – dzi­wił się Po­rec­ki, ob­rzu­ca­jąc tro­chę za­wist­nem spoj­rze­niem jego frak, błysz­czą­ce la­kie­ry i bia­łe rę­ka­wicz­ki.

Osmęc­ki uśmiech­nął się po­błaż­li­wie.

– Każ­dy cy­wi­li­zo­wa­ny czło­wiek ubie­ra się wie­czo­rem we frak. Tyl­ko u nas w War­sza­wie pa­nu­ją jesz­cze zu­peł­nie bar­ba­rzyń­skie oby­cza­je. Prze­cież tu – cią­gnął z wy­raź­ną po­gar­dą w gło­sie – na­wet na pre­mie­ry do te­atru przy­cho­dzą w ma­ry­nar­kach. Zu­peł­na Azya.

Bau­man wy­trzesz­czył na nie­go z prze­ra­że­niem oczy.

– Tak, u nas pod tym wzglę­dem lu­dzie są bar­dzo za­nie­dba­ni – po­twier­dził żywo Po­rec­ki.

– Mu­szę ci coś przy­jem­ne­go po­wie­dzieć – cią­gnął da­lej z dwor­skim uśmie­chem Osmęc­ki – spo­tka­łem dziś wie­czo­rem Lip­czyń­skie­go.

– Sie­dzia­łem z nim całe po­po­łu­dnie w ka­wiar­ni.

– Wła­śnie, wspo­mi­nał mi o tem. Jest tobą za­chwy­co­ny. Roz­pły­wa się po­pro­stu. By­li­śmy ra­zem na wie­czo­rze u hra­bi­ny Dym­nic­kiej Przez cały czas tyl­ko o to­bie ga­dał. Wszy­scy wy­bie­ra­ją się na two­ją sztu­kę i chcą cię ko­niecz­nie po­znać. Obie­ca­li­śmy, że cię wpro­wa­dzi­my. Zresz­tą bar­dzo przy­jem­ny dom, ko­la­cye mo­gły­by być lep­sze, no, ale moż­na wy­trzy­mać.

Po­rec­ki aż po­czer­wie­niał z ra­do­ści. Na­wet Bau­man, któ­ry do­tąd nie brał udzia­łu w roz­mo­wie i ma­ni­fe­sta­cyj­nie zie­wał, z za­cie­ka­wie­niem za­czął się przy­słu­chi­wać Osmęc­kie­mu.

– Duże było ze­bra­nie? – za­py­tał Wa­cio.

– Nie, małe kół­ko – Osmęc­ki wy­mie­nił kil­ka uty­tu­ło­wa­nych na­zwisk. – To są wszyst­ko bar­dzo mili lu­dzie, kul­tu­ral­ni, zna­ją­cy się na sztu­ce. Wam się zda­je, że każ­dy hra­bia…

– Prze­ciw­nie, ja bar­dzo ce­nię ary­sto­kra­cyę – prze­rwał Po­rec­ki, nie po­zwa­la­jąc mu do­koń­czyć zda­nia. – Ce­nię rasę w lu­dziach przedew­szyst­kiem…

– I, jak ich po­znasz zbli­ska tak, jak ja ich znam – mó­wił nie­zra­żo­ny Osmęc­ki, któ­ry całą swo­ją obro­nę ary­sto­kra­cyi pro­wa­dził wła­ści­wie dla tego jed­ne­go zda­nia – to się prze­ko­nasz, że na­praw­dę tyl­ko z ary­sto­kra­cyą moż­na żyć. A ty te­raz po­wi­nie­neś za­cząć by­wać w świe­cie, two­ja sztu­ka wzbu­dzi­ła ogól­ne za­cie­ka­wie­nie, wszy­scy o niej mó­wią… sta­jesz się mod­nym, bę­dzie­my cię lan­so­wa­li.

Osmęc­ki po­cho­dził z ary­sto­kra­tycz­nej ro­dzi­ny, któ­ra jed­nak nie utrzy­my­wa­ła z nim wca­le sto­sun­ków. Tło­ma­czył to cia­sno­tą po­jęć swo­ich naj­bliż­szych, któ­rzy nie mo­gli da­ro­wać mu, że się zni­żył do li­te­ra­tu­ry i prze­kła­dał ka­wiar­nia­ne zna­jo­mo­ści z dzien­ni­ka­rza­mi i ma­la­rza­mi nad sa­lo­ny swo­je­go świa­ta. Oczy­wi­ście nikt temu nie wie­rzył. Wszy­scy wie­dzie­li do­brze, że ro­dzi­na wy­par­ła go się za róż­ne ciem­ne spraw­ki. Po­wta­rza­no je czę­sto, do­da­jąc: "wy­obraź­cie so­bie co za ka­na­lia" i może wła­śnie dla­te­go, że je tak czę­sto po­wta­rza­no, utar­ły się i nie wy­wie­ra­ły wra­że­nia.

Tak samo uwie­rzo­no mu, że jest li­te­ra­tem, cho­ciaż nikt nig­dy nie czy­tał żad­ne­go jego utwo­ru.

Był zresz­tą bar­dzo miły w to­wa­rzy­stwie. Sta­ran­nie wy­cho­wa­ny, ele­ganc­ki i nie­wy­czer­pa­ny w wy­szu­ki­wa­niu no­wych źró­deł za­ba­wy. Gro­sza nig­dy przy so­bie nie miał, i na wszyst­kie stro­ny po­ży­czał, ale za­cho­wy­wał po­zo­ry i przy­zwy­cza­je­nia wiel­ko­świa­tow­ca. Był wy­twor­nym znaw­cą kuch­ni, wina, per­fum, koni wy­ści­go­wych, psów, au­to­mo­bi­lów, wie­dział na pa­mięć ad­re­sy naj­pierw­szo­rzęd­niej­szych kraw­ców i szew­ców we wszyst­kich sto­li­cach Eu­ro­py i eru­dy­cyą pod tym wzglę­dem mógł za­im­po­no­wać.

Nie było ta­len­tu to­wa­rzy­skie­go, któ­re­go­by nie po­sia­dał. Przy­tem miał zna­ne na­zwi­sko. To otwo­rzy­ło mu wstęp do kil­ku do­mów zu­bo­ża­łej ary­sto­kra­cyi, roz­pacz­li­wie po­szu­ku­ją­cych mło­dzie­ży z na­zwi­ska­mi.

Po­rec­kie­go draż­nił tro­chę lek­ki ton wyż­szo­ści, jaki Osmęc­ki wo­bec nie­go przy­bie­rał, ale z dru­giej stro­ny Osmęc­ki po­wie­dział mu tyle mi­łych rze­czy i to w do­dat­ku w to­wa­rzy­stwie Bau­ma­na, któ­re­mu wi­docz­nie to im­po­no­wa­ło, że stłu­mił w so­bie nie­za­do­wo­le­nie.

– Dru­ga – ode­zwał się na­gle Bau­man, spo­glą­da­jąc na ze­ga­rek. – Z przy­jem­no­ścią sie­dział­bym tu z pa­na­mi, ale ja ju­tro mu­szę byćO ósmej rano na no­gach.

– Kto to? – za­py­tał Osmęc­ki, sko­ro han­dlo­wiec znikł za drzwia­mi.

– By­dlę – mruk­nął Po­rec­ki – zresz­tą taki so­bie dość przy­zwo­ity fa­cet. I ko­bie­ty bar­dzo się do­py­ty­wa­ły o mnie? – cią­gnął, za­ję­ty już wy­łącz­nie jed­ną my­ślą.

– Mó­wię ci prze­cież. Mu­sie­li­śmy przy­rzec, że cię tam za­pro­wa­dzi­my. Te­raz, jak two­ja sztu­ka pój­dzie, nie po­wi­nie­neś za­nie­dby­wać sto­sun­ków.

Roz­mo­wa ze­lek­try­zo­wa­ła Po­rec­kie­go. Co chwi­la mię­dzy pod­nie­co­ne­mi my­śla­mi wy­kwi­ta­ło ja­kieś upa­ja­ją­ce ma­rze­nie. Snuł mu się po gło­wie cały sze­reg po­my­słów do no­wych dra­ma­tów i na­pi­sa­nie ich wy­da­wa­ło mu się rze­czą tak nie­skoń­cze­nie ła­twą. Mie­siąc po­rząd­nej ro­bo­ty i wszyst­ko bę­dzie go­to­we. Jak nic może pra­co­wać po dwa­na­ście go­dzin dzien­nie, ma na to dość sił… Nie od­kła­da­jąc, za­raz od ju­tra weź­mie się do pi­sa­nia. I wy­rzu­ci z sie­bie sze­reg dzieł na­mięt­nych, pro­stych, mie­nią­cych się ogniem krwi i zło­ta. Nie mógł już na­wet roz­ma­wiać. Osmęc­ki dłu­go się nad czemś roz­wo­dził, ale on nic z tego nie sły­szał, po­chło­nię­ty zu­peł­nie swo­imi ma­rze­nia­mi. Odu­rzał się nimi z roz­ko­szą, jak ha­szy­szem i mru­żył oczy, jak gdy­by chcąc uj­rzeć gdzieś w od­da­li świe­tla­ny ob­raz swo­jej sła­wy.

– Spać ci się chce? – prze­rwał Osmęc­ki, spo­strze­ga­jąc jego roz­tar­gnie­nie.

– Nie, nie, wca­le nie je­stem zmę­czo­ny. Z wiel­ką chę­cią prze­sie­dział­bym dziś do sa­me­go rana.

– Nie star­czy…

– Cze­kaj, za ty­dzień, jak we­zmę pierw­sze pie­nią­dze za sztu­kę, to się za­ba­wi­my. – Za­czął zno­wu fan­ta­zy­ować. – Sztu­ka pój­dzie, musi pójść. Za dużo jest ser­decz­nej krwi w tym dra­ma­cie, żeby nie po­rwał… Będą słu­cha­li. Może im się tro­chę nie­przy­jem­nie zro­bi, jak się tak przej­rzą we wła­snych du­szach, to pew­no… ale on nie pi­sze dla za­ba­wy…

– Po­tem ja się zmie­rzę ze sce­ną – rzu­cił Osmęc­ki. – Mam na warsz­ta­cie sztu­kę?

– Ro­bisz – ucie­szył się Po­rec­ki. Osmęc­ki wy­cią­gnął z bocz­nej kie­sze­ni fra­ka ele­ganc­ki no­tat­nik, opraw­ny w żół­tą skó­rę.

– Tu mam cały sce­na­ry­usz. Je­śli chcesz, opo­wiem ci treść.

Ale re­stau­ra­cyę już za­my­ka­no. Służ­ba po­ga­si­ła świa­tła, po­ścią­ga­ła ze sto­li­ków bia­łe ob­ru­sy. We­so­ła i wid­na przed chwi­lą sala za* to­nę­ła w po­nu­rym zmro­ku.

Za­spa­ny kel­ner zbli­żył się do nich i ukło­nił z usza­no­wa­niem.

– Za­my­ka­my pro­szę pa­nów.

– Chwi­lę jesz­cze, kawę prze­cież mu­si­my skoń­czyć – nie­cier­pli­wił się Po­rec­ki. – Co za pod­ła knaj­pa – zwró­cił się z obu­rze­niem do przy­ja­cie­la. – Za­wsze wte­dy wła­śnie ją za­my­ka­ją, kie­dy czło­wiek jest naj­bar­dziej roz­ba­wio­ny.

Kel­ner bez­na­dziej­nym ru­chem roz­ło­żył ręce.

– Już po trze­ciej, pro­szę pana… Go­spo­darz karę-by pła­cił. Te­raz po­li­cya ogrom­nie na to uwa­ża.

Osmęc­ki za­pła­cił ra­chu­nek i wy­szli. Chłod­ne po­wie­trze odu­rzy­ło Po­rec­kie­go. Szedł pew­nym kro­kiem, my­ślał przy­tom­nie, ale świa­tła la­tar­ni dwo­iły mu się w oczach. Ujął Osmęc­kie­go moc­no pod rękę i ocię­ża­łym tro­chę gło­sem za­pro­po­no­wał mu wspól­ny wy­jazd do Pa­ry­ża. Osmęc­ki zgo­dził się bez naj­mniej­sze­go wa­ha­nia, a po­nie­waż znał Pa­ryż, za­czął udzie­lać Wa­cio­wi wska­zó­wek, jak się na­le­ży urzą­dzić po przy­jeź­dzie. Wy­mie­niał mu ad­re­sy i po­da­wał do­kład­ne ceny. Wa­cio sta­rał się ad­re­sy za­cho­wać w pa­mię­ci, a cy­fry po­dwa­jał.

– Le­piej wię­cej li­czyć. Nie po to prze­cie po­ja­dę, że­bym dla głu­pich stu czy dwu­stu fran­ków miał so­bie wszyst­kie­go od­ma­wiać.

Osmęc­ki skłon­ny był do ustępstw i po­dwa­jał cy­fry. Zga­dzał się naj­zu­peł­niej z Wa­ciem, że nie war­to jest krę­po­wać się wy­dat­ka­mi. Kie­dy już jed­nak uło­ży­li pro­gram na zi­mo­we mie­sią­ce i mie­li z wio­sną od­być wspól­ną wy­ciecz­kę na Ri­vie­rę, za­trzy­mał się na­gle przed bra­mą.

– No, ja idę do domu. Zmar­z­łem tro­chę. Psia­krew, zda­je się, mróz bę­dzie ju­tro – do­dał roz­glą­da­jąc się po uli­cy.

Ubra­ny był w lek­kie, je­sien­ne pal­to.

– Od­pro­wadź mię ka­wa­łek – pro­sił Wa­cio.

In­stynk­tow­nie bał się po­zo­stać sam, czu­jąc, że od­ra­zu prze­sta­nie wie­rzyć w to wszyst­ko co mó­wił i wpad­nie w bo­le­sne przy­gnę­bie­nie.

Ale Osmęc­ki nie dał się na­mó­wić. Za­dzwo­nił na stró­ża i po chwi­li znikł w bra­mie. Wa­cio po­wlókł się po­wo­li do domu. Miesz­kał na dru­gim koń­cu mia­sta i miał bar­dzo da­le­ką dro­gę przed sobą. Jak mógł naj­szczel­niej otu­lił się w swo­je let­nie pal­to i przy­śpie­szał kro­ku, biegł pra­wie, bo zim­no sta­wa­ło się co­raz do­kucz­liw­sze. Pró­bo­wał z po­cząt­ku ma­rzyć da­lej o swo­jem po­wo­dze­niu i wy­jeź­dzie. Ale nie wią­za­ły mu się my­śli. Sztucz­nie wy­wo­ły­wa­ne ob­ra­zy były bla­de, bez­barw­ne, ni­kły, za­cie­ra­ły się i roz­pra­sza­ły.III.

Na­za­jutrz obu­dził się póź­no z bó­lem gło­wy. Po szy­bach zno­wu dzwo­nił ulew­ny deszcz i w po­ko­ju było ciem­no, jak o zmro­ku.

Z go­dzi­nę le­żał, pa­ląc pa­pie­ro­sy, któ­re przy­niósł ze sobą z re­stau­ra­cyi. Nie chcia­ło mu się wsta­wać, nie miał po co.

Z obrzy­dze­niem pa­trzał na brud­ne, odra­pa­ne ścia­ny, któ­rych każ­dy de­seń i każ­dą pla­mę znał na pa­mięć. Pod­ło­ga była uśmie­co­na nie­do­pał­ka­mi pa­pie­ro­sów, kąty peł­ne ku­rzu, bo słu­żą­ca nie bar­dzo dba­ła o utrzy­ma­nie po­rząd­ku w po­ko­ju nie­wy­pła­cal­ne­go lo­ka­to­ra.

– Wody mi znów nie po­da­ła. – Już mnie tu zu­peł­nie za nic nie mają – my­ślał z wście­kło­ścią. – Ale ja im awan­tu­rę zro­bię…

Otu­lił się koł­drą i pró­bo­wał za­snąć z po­wro­tem. Nie­spo­dzie­wa­nie do po­ko­ju za­czę­ły się są­czyć przez ścia­nę dźwię­ki mu­zy­ki – stłu­mio­ne, ci­che drga­ły de­li­kat­nie w po­wie­trzu jak tony za­cza­ro­wa­nej har­fy. Zdzi­wio­ny pod­niósł gło­wę do góry i za­czął na­słu­chi­wać. Zda­wa­ło mu się w pierw­szej chwi­li, że to jesz­cze ma­rze­nie pół­sen­ne. Ale to nie był sen.

Obok grał ktoś na praw­dę.

– Walc Cho­pi­na – za­dzi­wił się ra­do­śnie.

Wi­zya gra­ją­cej sta­nę­ła mu przed ocza­mi Wy­so­ka, tęga bru­ne­ta o na­mięt­nych, cy­gań­skich źre­ni­cach, któ­re pa­li­ły jak pło­mie­nie. Przed trze­ma ty­go­dnia­mi, bę­dąc przy­pad­ko­wo po po­łu­dniu w domu, sły­szał przez drzwi swe­go po­ko­ju pła­cze, awan­tu­ry, krzy­ki, ja­kie aż do póź­na w noc roz­le­ga­ły się po miesz­ka­niu. Czuł, że ja­kaś ka­ta­stro­fa spa­dła na dom, ale mało go ob­cho­dzi­ły losy ro­dzi­ny pań­stwa Za­krzew­skich. W dwa dni po­tem do­pie­ro do­wie­dział się, że w ten spo­sób świę­co­no po­wrót naj­star­szej cór­ki do domu, któ­ra ucie­kł­szy od męża, po­wró­ci­ła na łono ro­dzi­ców. Wszyst­kich tych wia­do­mo­ści udzie­li­ła mu z wła­snej woli i po­pę­du słu­żą­ca. Była do tego stop­nia prze­ję­ta i wzbu­rzo­na po­wro­tem pani Bie­lec­kiej (tak się na­zy­wa­ła owa mar­no­traw­na cór­ka), że to na ra­zie stłu­mi­ło w niej nie­chęć do Po­rec­kie­go.

Wy­słu­chał no­wi­ny obo­jęt­nie, ale rad był z za­mę­tu, jaki się w domu wy­two­rzył, bo za­po­mnia­no o nim i przez kil­ka dni nikt go nie nu­dził o pie­nią­dze. Uwa­ga wszyst­kich była sku­pio­na na pani Bie­lec­kiej. Uj­rzał ją raz wresz­cie, scho­dząc ze scho­dów i sta­nął jak­by olśnio­ny. Wspa­nia­ła, ba­jecz­na ko­bie­ta, ani po­dob­na do ane­micz­nych pen­sy­ona­rek… Wzro­ku od niej ode­rwać nie mógł i krew ude­rzy­ła mu do twa­rzy. Ona spo­strze­gła jego za­mie­sza­nie, bły­snę­ła za­lot­nie biał­ka­mi wiel­kie­mi oczu i w ką­ci­kach ust za­drgał jej szel­mow­ski uśmiech.

Od­tąd za­czę­ła go pani Bie­lec­ka in­te­re­so­wać. Wy­łą­czył ją z ro­dzi­ny, z któ­rą ona rów­nież zresz­tą żyła wi­docz­nie na wo­jen­nej sto­pie, i po­lo­wał wciąż na spo­tka­nie z pięk­ną roz­wód­ką.

Wy­cze­ki­wał na scho­dach, w sie­ni, przed bra­mą, zu­peł­nie jak za­ko­cha­ny uczeń. Śmiał się sam z sie­bie, lecz siła zmy­sło­we­go uro­ku była więk­sza. Parę razy uda­ło mu się ją spo­tkać. Wpi­jał się w nią ocza­mi, a jej usta drga­ły uśmie­chem i rzu­ca­ła mu ogni­ste spoj­rze­nia, któ­re jak prąd elek­trycz­ny ło­sko­ta­ły mu ner­wy. Dy­szał pra­gnie­niem zbli­że­nia się do niej, ale to wo­bec fa­tal­nie złych sto­sun­ków z ro­dzi­ną pań­stwa Za­krzew­skich było nie­moż­li­we.

Wy­cią­gnął się z roz­ko­szą na łóż­ku i przy­mru­żył oczy. Dźwię­ki pia­ni­na łą­czy­ły się w jed­ną me­lo­dyę z dzwo­nie­niem desz­czu po szy­bach i roz­pły­wa­ły mu się po du­szy słod­ko jak woń kwia­tów. Było nie­wy­po­wie­dzia­nie do­brze. Mu­zy­ka bu­dzi­ła w nim ja­kieś od­le­głe echa, nie­wy­raź­nie roz­wia­ne w pa­ję­czych mgłach ob­ra­zy.

Na­gle walc umilkł rap­tow­nie.

I roz­kosz­ny na­strój roz­wiał się jak ob­łok pary. Znów były tyl­ko sza­re, brud­ne ścia­ny, nie­za­mie­cio­na pod­ło­ga, wstręt­ny po­kój.

Ktoś sil­nie za­pu­kał do drzwi.

– Pro­szę – za­wo­łał zły, na­cią­ga­jąc koł­drę po szy­ję.

Do po­ko­ju we­szła słu­żą­ca.

– Pan pro­si, żeby pan nie wy­cho­dził, do­pó­ki pan się nie roz­mó­wi z pa­nem – wy­sty­li­zo­wa­ła kunsz­tow­nie, ra­czej w for­mie roz­ka­zu niż proś­by, mie­rząc go nie­chęt­nem spoj­rze­niem.

Po­czer­wie­niał z na­głe­go gnie­wu.

– Do­brze, do­brze… Czy to pan na­umyśl­nie do biu­ra nie po­szedł, żeby się ze mną roz­mó­wić? – za­py­tał śmie­jąc się iro­nicz­nie.

Wzru­szy­ła ra­mio­na­mi.

– Prze­cież to dziś nie­dzie­la.

– Nie­dzie­la – za­dzi­wił się – na śmierć za­po­mnia­łem.

– Jak pan po ca­łych dniach nic nie robi, to panu wszyst­ko jed­no – mruk­nę­ła po­gar­dli­wie wy­cho­dząc.

Cze­ka­ła go prze­pra­wa z pa­nem Za­krzew­skim, jed­na z wiecz­nych prze­praw, któ­re były tak jed­na­ko­we, ze z góry wie­dział, co mu jego prze­śla­dow­ca po­wie. Ale dziś był zły. To cią­głe przy­po­mi­na­nie do­ku­czy­ło mu już do ży­we­go i miar­ka się prze­bra­ła. Po­sta­no­wił nie wda­wać się w żad­ne roz­mo­wy, tyl­ko od­ra­zu za pierw­szem sło­wem wy­my­ślać. Niech go po­tem wy­rzu­ca z miesz­ka­nia, prze­śpi się u ko­go­kol­wiek ze zna­jo­mych. Wszyst­ko mógł mu da­ro­wać, oprócz tego ma­ło­miesz­czań­skie­go bra­ku uzna­nia dla jego pra­cy li­te­rac­kiej i ta­len­tu.

Wstał z łóż­ka, okrył się pal­tem i pod­szedł do okna. Na uli­cy było pra­wie pu­sto. Ni­ko­mu się nie chcia­ło na tę sza­ru­gę z domu wy­cho­dzić. Prze­su­nął się ja­kiś chu­dy żyd z ko­szy­kiem pod pa­chą. Przed bra­mę prze­ciw­le­głej ka­mie­ni­cy z tur­ko­tem za­je­cha­ła jed­no­kon­na do­roż­ka. Do­roż­karz zsiadł z ko­zła i usi­ło­wał za­pa­lić pa­pie­ro­sa, osła­nia­jąc dłoń­mi za­pał­ki, któ­re mu wciąż ga­sły na wie­trze. Pa­trząc na to Po­rec­ki się uśmiech­nął. Przy­po­mniał so­bie, jak raz, daw­no, w taki sam słot­ny, je­sien­ny dzień, je­chał brycz­ką przez las i nie mógł pa­pie­ro­sa za­pa­lić. Nie­sły­cha­nie żywo za­ry­so­wa­ło się przed nim wspo­mnie­nie tej chwi­li. Przez jed­no mgnie­nie oka wi­dział przed sobą: las, cały mo­kry od desz­czu, nie­bo po­kry­te bia­łe­mi chmu­ra­mi i wśród chmur sta­lo­wą, jak­by prze­siąk­nię­tą wil­go­cią tar­czę słoń­ca.

Obu­dzi­ła się w nim na­gle gwał­tow­na tę­sk­no­ta za wsią, za ka­wał­kiem szcze­re­go pola. Od trzech lat nig­dzie nie wy­jeż­dżał z War­sza­wy i cza­sa­mi du­sił się wśród mu­rów jak w wię­zie­niu.

Za­czął się po­wo­li, ospa­le ubie­rać.

Za­pał wo­jow­ni­czy go opu­ścił i we­dług zwy­cza­ju po­sta­no­wił nie­po­strze­że­nie wy­mknąć się z domu, a swo­ją roz­mo­wę z go­spo­da­rzem odło­żyć na ty­dzień, do chwi­li, w któ­rej bę­dzie mógł ostre "sło­wa praw­dy" po­przeć pie­niędz­mi. Jak zło­dziej wy­mknął się na pal­cach z miesz­ka­nia i szyb­ko zbiegł po scho­dach.

Miał przy so­bie ru­bla, któ­re­go po­przed­nie­go dnia od Osmęc­kie­go po­ży­czył i był kon­tent, że nie po­trze­bu­je się do wie­czo­ra kło­po­tać. Zjadł obiad w ta­niej re­stau­ra­cyi i zno­wu po­szedł do ka­wiar­ni. To był zwy­kły tryb jego ży­cia.

Za­czy­nał już za­pa­dać wcze­sny, li­sto­pa­do­wy zmierzch. Gdy szedł uli­cą, za­pa­la­no la­tar­nie. Raz po raz wy­kwi­ta­ły przed nim w omglo­nem po­wie­trzu żół­te pło­my­ki gazu. Wiatr je szar­pał i rzu­cał nimi na wszyst­kie stro­ny.

Uli­ca była opu­sto­sza­ła, sen­na, nud­na. Za­mknię­te skle­py zwięk­sza­ły jesz­cze jej bez­na­dziej­ną mar­two­tę. Deszcz osłabł, ale mżył wciąż i za­sy­py­wał mu twarz drob­ne­mi kro­pel­ka­mi, któ­re kłu­ły go po po­licz­kach jak igły.

W ka­wiar­ni było peł­no ru­chu, gwa­ru, ży­cia, lecz wszyst­ko obce twa­rze. Nie­dziel­ni go­ście, któ­rych nie­na­wi­dził całą siłą swej ary­sto­kra­tycz­nej po­gar­dy dla tłu­mu. Całe ro­dzi­ny z niań­ka­mi i dzieć­mi ob­sia­dły sto­li­ki. Nie moż­na się było kel­ne­ra do­dzwo­nić, ani o pi­sma do­pro­sić. I w koń­cu tak go roz­draż­ni­ło, że po­sta­no­wił wró­cić do domu. Z dwoj­ga złe­go le­piej się było spać po­ło­żyć, niż pa­trzeć na te "roz­świą­tecz­nio­ne by­dlę­ta". Za­mknie się na klucz i ni­ko­go nie wpu­ści. Szyb­ko wró­cił do domu.

I przed sa­me­mi drzwia­mi do­pie­ro spo­strzegł, że nie ma przy so­bie klu­cza od za­trza­sku. Ubie­ra­jąc się, za­po­mniał go wło­żyć w kie­szeń i zo­sta­wił go na biur­ku w po­ko­ju.

Stał chwi­lę nie­zde­cy­do­wa­ny. Je­że­li za­dzwo­ni, a Za­krzew­ski jest w domu, to w tej chwi­li bę­dzie miał jego wi­zy­tę. A był za­nad­to wy­czer­pa­ny ner­wo­wo, żeby módz się z nim kłó­cić, lub wo­gó­le na­wet roz­ma­wiać. Za­klął w du­chu wście­kły na sie­bie za to roz­tar­gnie­nie. Pile po chwi­li wzru­szył ra­mio­na­mi. Nie wpusz­czę do po­ko­ju i ko­niec. On, au­tor dra­ma­tu, któ­ry za pół roku może być gry­wa­ny na wszyst­kich sce­nach eu­ro­pej­skich, miał­by so­bie tyle za­cho­du ro­bić z ja­kimś tam mar­nym urzęd­ni­czy­ną.

Do­tknął ręką dzwon­ka.

Ale nikt nie szedł otwie­rać. W miesz­ka­niu pa­no­wa­ła głu­cha ci­sza.

Po chwi­li za­dzwo­nił dru­gi raz moc­niej. Zno­wu to samo.

Ma się ro­zu­mieć… nie­dzie­la… ni­ko­go nie­ma w domu. Ot, co za pech, psia­krew. po­trzeb­ne było wy­ła­zić z tej ka­wiar­ni – my­slał, pra­wie pła­czu bli­ski ze zde­ner­wo­wa­nia.

Już miał za­miar scho­dzić ze scho­dów, gdy na­gle w przed­po­ko­ju usły­szał od­głos kro­ków. Za­wró­cił ura­do­wa­ny i uj­rzał we drzwiach Bie­lec­ką.

– O, prze­pra­szam – szep­nął zmie­sza­ny tro­chę tem nie­spo­dzie­wa­nem spo­tka­niem.

Ro­ze­śmia­ła się.

– Pan mu­siał dłu­go dzwo­nić. Ni­ko­go w domu nie ma – a ja spa­łam i nie sły­sza­łam, niech pan za­my­ka drzwi, bo zim­no leci.

Za­trza­snął po­słusz­nie i na­gle obo­je zna­leź­li się w ciem­no­ściach. Sta­ła przy nim tak bli­sko, że czuł cie­pło jej od­de­chu na twa­rzy. Oszo­ło­mio­ny nie wie­dział, co ma ro­bić: stać, czy iść, mó­wić, czy mil­czeć. Ser­ce za­czę­ło mu gwał­tow­nie bić w pier­siach.

Bie­lec­ka ro­ze­śmia­ła się we­so­ło.

– Ma pan za­pał­ki? Nie­chżeż pan za­świe­ci, bo ja po ciem­ku do drzwi nie tra­fię.

Ręce ich spo­tka­ły się na­gle. Kur­czo­wo ści­snął ją za pal­ce.

– No – śmia­ła się, wy­ry­wa­jąc mu dłoń – to prze­cież nie za­pał­ki.Śmiech jej przy­cichł, omdlał.

Drżą­ce­mi rę­ka­mi wy­cią­gnął z kie­sze­ni pacz­kę za­pa­łek. Za­cię­ła się i nie mógł jej otwo­rzyć. Wresz­cie roz­sy­pał wszyst­kie na pod­ło­gę.

– O, ja­kiż pan nie­zgrab­ny… Mu­szę iść po omac­ku… Ach, to pan, prze­pra­szam, my­śla­łam, że to sza­fa.

Mu­snę­ła go ręką po twa­rzy. I w tej chwi­li usły­szał trzask za­my­ka­nych drzwi. Kie­dy za­świe­cił za­pał­kę, Bie­lec­kiej już w przed­po­ko­ju nie było. Rzu­cił się in­stynk­tow­nie ku drzwiom, chcąc ją go­nić, ale się wstrzy­mał. Wró­cił do swe­go po­ko­ju i usiadł na łóż­ku.

Przez dłu­gą chwi­lę nie mógł ochło­nąć. Wciąż trząsł się jak w fe­brze, usta miał spie­czo­ne go­rącz­ką. Po­ło­żył się i na­krył pal­tem, pro­bu­jąc za­snąć, lecz spać nie mógł. Roz­wi­chrzo­na krew bu­rzy­ła mu się w ży­łach. Gdy przy­my­kał oczy, ry­so­wa­ła się przed nim po­stać Bie­lec­kiej. Z do­tknię­cia ręki, któ­ra go mu­snę­ła po twa­rzy od­ga­dy­wał całe jej cia­ło: mło­de, jędr­ne, spra­gnio­ne mi­ło­ści. Chwi­la­mi zda­wa­ło mu się, że wszyst­kie ner­wy w nim krzy­czą. Gra­ni­czy­ło to z fi­zycz­nym bó­lem pra­wie.

Usły­szał w przed­po­ko­ju ci­chy sze­lest kro­ków. Ktoś ujął de­li­kat­nie za klam­kę.

Ze­rwał się z łóż­ka;

– Pro­szę.

Zno­wu za­dźwię­czał mu w uszach ak­sa­mit­ny śmiech Bie­lec­kiej.

– Pan jesz­cze nie zna­lazł za­pa­łek. Przy­nieść panu lam­pę?

– Ależ… – Chciał coś po­wie­dzieć, wy­ra­zy uwię­zły mu w gar­dle. Szyb­ko za­pa­lił świe­cę. Bie­lec­ka sta­ła na pro­gu, cie­ka­wie roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju. Ubra­na była w czar­ny po­włó­czy­sty szla­frok, któ­ry przy każ­dym ru­chu zdra­dziec­ko mo­de­lo­wał ja­kąś li­nię jej buj­nych kształ­tów.

– Co panu jest? Tak pan wy­glą­da, jakg­dy­by pan miał go­rącz­kę… Pew­no pan spał, a ja pana zbu­dzi­łam.

– Nie… nie.

– Sama jed­na je­stem w domu, strasz­nie się nu­dzę – głos jej za­brzmiał roz­piesz­czo­nym dzie­cin­nym ak­cen­tem. Przy­szłam się pana spy­tać, czy pan nie ma ja­kiej książ­ki do czy­ta­nia.

– Ależ, o ile pani tyl­ko coś cie­ka­we­go wśród mo­ich ksią­żek znaj­dzie – uprzej­mym ru­chem wska­zał jej kil­ka­na­ście to­mów, le­żą­cych na sto­le, pro­szę niech pani wy­bie­ra.

Po­chy­li­li się obo­je nad biur­kiem.

Sta­li przy so­bie. Do­ty­kał bo­kiem jej cia­ła i czuł przez suk­nie roz­kosz­ne cie­pło, któ­re mro­czy­ło mu zmy­sły.

Mil­cze­li.

– Jak panu gło­śno ser­ce bije, aż tu­taj sły­szę – ode­zwa­ła się po chwi­li Bie­lec­ka.

Chwy­cił ją wpół i na­mięt­nie przy­tu­lił do sie­bie. Krzyk­nę­ła: usi­ło­wa­ła mu się wy­rwać, ale po chwi­li ręce opa­dły jej bez­wład­nie wzdłuż cia­ła. Usta­mi do­tknął jej ust. Sen­nie, jak­by bez wie­dzy i woli zło­ży­ła je do po­ca­łun­ku.IV.

W ko­ry­ta­rzu za­wdzię­czał elek­trycz­ny dzwo­nek.

– No, ko­cha­ny pa­nie au­to­rze, za­raz za­czy­na­my. Niech pan idzie na salę.

Po­rec­ki gwał­tow­nie po­czer­wie­niał. Chciał coś od­po­wie­dzieć, ale nim pierw­sze sło­wo zdo­łał z sie­bie wy­krztu­sić ak­to­ra nie było już w gar­de­ro­bie. Znikł za drzwia­mi, zo­sta­wia­jąc go sa­me­go w nie­wiel­kim po­ko­iku ja­sno oświe­tlo­nym dwie­ma elek­trycz­ne­mi lamp­ka­mi, któ­re się pa­li­ły nad lam­pą sto­ją­cą na sto­le.

Uchy­lił drzwi i ostroż­nie wyj­rzał na ko­ry­tarz. Ni­ko­go tam już nie było, tyl­ko na schod­kach, wio­dą­cych z gar­de­rób za ku­li­sy sie­dział stra­żak w błysz­czą­cym ka­sku i wpa­try­wał się przed sie­bie bez­myśl­nie apa­tycz­nym wzro­kiem. Z uro­czy­stej ci­szy, jaka za­pa­no­wa­ła na­gle w ca­łym gma­chu, Po­rec­ki do­my­ślił się, że kur­ty­na po­szła już w górę.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: