Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Ślązacy na Dzikim Zachodzie - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
3 marca 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Ślązacy na Dzikim Zachodzie - ebook

Autor powieści – Zygmunt Skonieczny, jest doświadczonym scenarzystą i reżyserem filmowym. Zrealizował ponad sto filmów dokumentalnych (z nich film „Chłopski los” torował zwycięstwo Solidarności do Sejmu w 1989 r.) oraz filmy fabularne (m. in. „Placówkę” i „Latarnika”). W ostatnich latach zajął się utworami pisanymi: opracował i wydał „Wspomnienia generała Stanisława Małachowskiego” oraz za pośrednictwem Muzeum Kinematografii „Mój świat kamerą zapisany”. Powieść historyczna „Ślązacy na Dzikim Zachodzie” jest owocem dwukrotnych podróży autora do Teksasu i dogłębnego poznania fascynującej przeszłości zamieszkałej tam Polonii pochodzącej ze Śląska Opolskiego.

Kategoria: Naukowe i akademickie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7564-242-1
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Zamiast wstępu

Miał szczęście autor dwukrotnie być w Teksasie (w roku 1991 i 2001) z szansą na odwiedziny polskich osad. Rozmowy z najstarszymi mieszkańcami w ich domach, potem zwiedzenie muzeów historycznych w Old Helena i Pannie Marii, nasunęły autorowi pomysł na zrealizowanie paru filmów dokumentalnych o współczesnym losie Ślązaków na amerykańskiej ziemi.

Również podczas pobytu grupy Amerykanów o śląskim rodowodzie na polskiej ziemi, celem odnalezienia śladów własnych korzeni, autor towarzyszył z kamerą podczas tych poszukiwań i prowadził z nimi długie rozmowy. W rezultacie tych wyjazdów, spotkań i rozmów powstała spora, wartościowa dokumentacja historyczno-reportażowa na temat, jaki nosi tytuł powieści. Kiedy podczas spotkania z reżyserem Kazimierzem Kutzem, w łódzkim Muzeum Kinematografii, autor dowiedział się o przyczynach jego rezygnacji z realizacji czwartego filmu „śląskiego”, właśnie o losach Ślązaków na Dzikim Zachodzie, zrodził się wówczas nieodparty zamysł, ażeby opisać w formie powieściowej owe barwne, a mało znane, losy Ślązaków w Teksasie. Może nawet kiedyś pokusi się jakiś inny twórca na ekranizację zapisanych w powieści historycznej losów śląskich emigrantów?

Nie daje się pominąć przeogromnego wpływu księdza prałata Franciszka Kurzaja na zainteresowanie się autora tematem, któremu poświęcona jest powieść. Father Frank, jak go nazywają w Teksasie, pasterzuje od ponad dwudziestu lat w polskich parafiach na terenie Teksasu i jego dziełem jest tak „srogie” pobudzenie świadomości narodowej parafian, gdy był proboszczem w Pannie Marii i potem San Antonio. Posługując się śląską gwarą, bo taką znają jedynie owi Polonusi, ksiądz Franciszek przypomniał im, jakie są ich korzenie, pobudził dumę z polskiego pochodzenia (bo przecież Polak był m.in. wówczas papieżem) i zaczął systematycznie wozić ich do Polski, na Śląsk. Nawet w artykułach amerykańskich gazet ksiądz Kurzaj nazywany był Mojżeszem (Moses), bo jak tamten biblijny prorok, prowadził ponad oceanem swoich Ślązaków do ziemi praojców. Pewnie ta misja księdza prałata zadecydowała o tym, że w roku 2007 został on wyróżniony zaszczytnym tytułem „Ślązaka Roku”.

Należy jeszcze dodać kilka słów objaśnień przyszłemu czytelnikowi, żeby łatwiej mógł rozróżnić, co jest w powieści faktem historycznym, a co fikcją literacką. Dla autora, podobnie jak dla reżyserów filmowych, prawdopodobieństwo było ważniejsze od prawdy. Pomijając, że przeważnie staje się ono bardziej urokliwe niż suchy fakt, to często jest także bliższe prawdzie aniżeli jakiś przypadkowy zapis w gazecie, aktach sądowych, prywatnej korespondencji…

Dla konstrukcji powieściowej wybór głównego bohatera był sprawą kluczową. Autor uczynił nim Jana Moczygembę, najmłodszego ze sławnej rodziny, która spowodowała masowy exodus Ślązaków do Teksasu. Prawdą jest, że Jan oczywiście był uczestnikiem bądź świadkiem zdarzeń opisanych w powieści, to przy jego długim żywocie ziemskim, można było jednocześnie w długim czasokresie ukazać los polskich emigrantów na tym Dzikim Zachodzie. W tych pionierskich czasach polskiego osadnictwa rola aktywnej jednostki była nie do przecenienia. Ktoś spośród gromady prostych chłopów śląskich musiał podjąć się odpowiedzialności za ich bezpieczeństwo, pokierować organizacją ładu i porządku w tworzącej się osadzie, doradzać w czasie podróży za ocean, jak i na miejscu pośród dzikiej prerii i obcych im ludzi. Jan Moczygemba służąc w pruskiej armii znał niemiecki, widział, jak ludzie żyją w dużych miastach, jak podróżuje się pociągami, jak należy rozmawiać z urzędnikiem czy żandarmem… Ta wiedza pozwoliła mu, wraz z pomocą przyrodnich braci, stać się mimowolnym przywódcą osadniczej społeczności.

Warto także skierować uwagę czytelnika na wyjątkową rolę polskich kapłanów, którzy z wyboru lub nakazu, podejmowali się roli przewodników duchowych na obczyźnie. Nie chodzi tu tyle o troskę czysto duchową powierzonej owczarni, co o utrwalanie pamięci, że ich parafianie wyrośli w polskiej kulturze i obyczaju, że nie godzi się zapominać o przeszłości i aktualnym losie opuszczonej ojczyzny. Duchowni wiernie stali na straży polskiego języka i wiary ojców, które w rezultacie ochroniły spoistość narodową i obyczajową ich parafian ze śląskim rodowodem w przeciągu tych stu pięćdziesięciu lat, to znaczy od kiedy pierwszy Ślązak postawił stopę na amerykańskim kontynencie, po czasy współczesne.

Jeszcze może parę uwagach o języku bohaterów powieści. Między sobą osadnicy posługują się przeważnie gwarą śląską, zwłaszcza w początkowych rozdziałach książki. Później w powieści ten śląski dialekt słabnie, no bo ksiądz i nauczyciel posługują się tylko językiem literackim, do polskich osad przenika coraz silniej angielski i hiszpański.

Kończąc te autorskie uwagi i usprawiedliwienia, trzeba uznać, że prawie w całości opisane zdarzenia i ludzie miały miejsce w historii osadnictwa amerykańskiego, zaistniały naprawdę i tylko większe uwypuklenie losów głównych bohaterów należy zapisać już na korzyść wybujałej fantazji autora. Tym przecież różni się historia od powieści historycznej, że ta druga, poza wartościami poznawczymi, musi silniej oddziaływać emocjonalnie na czytelnika.POWRÓT Z WOJSKA

Obszerny wóz zaprzężony w cztery konie zatrzymał się przed siedzibą landrata w Strzelcach. Woźnica w wojskowym mundurze zwrócił się głośno do mężczyzn siedzących w głębi wozu nakrytego plandeką na rozstawionych pałąkach:

– Wysiadać, wy już w domu. Resztę drogi pójdziecie pieszo.

Kolejno spod nakrycia ukazywali się młodzi mężczyźni w cywilnych ubraniach i sprawnie zeskakiwali z wozu. Było ich sześciu, w tym samym wieku, z węzełkami w dłoniach. Ubrani jak typowi chłopi śląscy, chwilę rozglądali się po budynkach wzdłuż rynku, pragnąc upewnić się, czy to aby na pewno ich docelowe miejsce.

– Toś nas szybko dowiózł do tych naszych Strzelec, Herr Unteroffizier Keller – z uznaniem pochwalił woźnicę Janek Moczygemba, najwyższy z mężczyzn w chłopskim ubraniu.

– Takie twoje, Janie, te Strzelce jak i moje. My wszyscy ino stąd – uzupełnił woźnica, Stanik Keller z Kielczy, który dosłużył się stopnia kaprala w pruskiej armii. – Wy zara dostaniecie się do waszych ojców, ja zaś w te koszary, hen pod Leipzig.

– Sameś wybrał taki fach, to nadal służ Prusakowi – odciął się Walenty Czerner, syn karczmarza z Toszka.

– Ty, szeregowy Walik, teraz pyskujesz, a w mundurze byłeś cichutki jak myszka – odpowiedział mu woźnica, kapral Keller pochodzący z terenu powiatu strzeleckiego. – Powrócisz do tej waszej gospody i będziesz ino chłopom okowitę pod nos podtykał. A przez wojsko kawał świata poznałeś i drugich kamratów.

– Nie pora nam się sprzeczać, ale ten pruski dryl nie dla mnie – przyznał Jan. – Niech ci się darzy, Keller, w ty armii, bo my musimy już zbierać się do naszych wsi. Nie zapominaj o nas i o tej swojej wsi.

– Befehl! – służbowo zameldował woźnica. – No to z Bogiem, kamraci!

Nie czekając na dalsze zaczepki kolegów z wojska, woźnica zaciął batem konie i energicznie ruszył spod budynku landrata. W galopie skierował wóz ku wąskiej uliczce, roztrącając przechodniów na skraj chodnika.

– Wyszło na to, że my są doma – westchnął Marcin Ploch z Ligoty. – A to jeszcze parę kilometrów przed nami.

– Trza nam się rozejrzeć za jakąś furmanką od naszych stron – poinformował Walenty.

– Może tyn żandarm co nam podpowie – zaproponował Moczygemba. – On ludzi pilnuje i o wszystkim wie. Nich by i pomógł wojakom.

Pruski żandarm pilnował porządku przed siedzibą landrata. Przechodził co rusz koło budynku, ale pasażerów wojskowej podwody bał się zaczepić. Poznani przez nas ex-wojacy podeszli więc ku żandarmowi i śmiało zapytali o jakiś transport.

– Wracamy z wojska, czy nie wiecie o jakichś furmankach w stronę Toszka? – pierwszy zagadnął Walenty.

– Może i do Ligoty by się coś znalazło? – dorzucił szybko Marcin.

Zaczepiony żandarm chwilę ich mierzył wzrokiem i szukał w myśli sposobu, jak ma się odnieść do ich śmiałych pytań. Widać stwierdził, że przecież jeszcze niedawno byli oni ludźmi w mundurach, co się liczyło u władz pruskich, więc spokojnym głosem zaczął informować ich.

– Kuriery i pocztyliony pojechali rano, a tera możecie ino iść na plac targowy za miastem i tam pewnie waszych znajomych jeszcze znajdziecie. To stąd kawałek tą uliczką – i wskazał im kierunek uliczki wychodzącej z rynku. – A gdyby co, powołajcie się na mnie…

– To się wie. A targowisko wiemy, gdzie się znajduje. Dziękujemy za radę – rzucił na odchodne Walenty i pierwszy ruszył we wskazanym kierunku.

Targ na przedmieściu Strzelec trwał jeszcze w najlepsze. Zima miała się ku końcowi i zjechało się sporo okolicznych chłopów ze sprzedażą wieprzków i cieląt, bo niektórym gospodarzom brakowało już zboża i kartofli na wykarmienie inwentarza. Przy okazji gospodynie pragnęły pozbyć się trochę drobiu, jaj i masła, a zakupić żeliwne i gliniane garnki, no i może jaką tkaninę na damski ubiór. Chłopi, którzy pozbyli się już przywiezionych świń i cieląt, krążyli między straganami rymarzy, kołodziejów, kowali, powroźników, ażeby dokupić brakujące zęby do bron, lemiesze do pługów, bat czy uzdę dla konia. Zawsze potrzebne też były w zagrodzie łańcuchy i powrozy. Przy tych targach chłopów z rzemieślnikami i Żydami, gwar i pokrzykiwania mieszały się z porykiwaniem i rżeniem zwierząt, a i czasem dawał się słyszeć rozdzierający wrzask „złapać złodzieja!”, bo Cyganie kręcili się bezczelnie między chłopskimi wozami i czekali na okazję, aby okraść roztargnionego chłopa czy gadatliwą babę.

W ten rozgardiasz handlujących wmieszali się nasi powracający z wojska mężczyźni i zaczęli poszukiwać między wozami znajomych chłopów z ich wsi bądź sąsiedniej. Pierwszemu udało się napotkać znajomego Moczygembie. Jan chwilę obserwował chłopa przebierającego w rozwieszonych postronkach, aż przekonał się, że to naprawdę jest Johan Dziuk z Płużnicy. Podszedł i zagadnął go, stając za nim.

– Cóż to, Johan, ludzi wieszać będziecie?

– A pewnie, bo niektórych to i bez żalu – odpowiedział Dziuk, odwracając się do zadającego pytanie. – To pewnie wy najmłodszy z Moczygembów? Co, już nie w wojsku, tylko na targu?

– Ponad dwa roki dla Prusaka, to chyba starczy – tłumaczył swój pobyt na targu Jan. – Przywieźli nas wojskową podwodą do Strzelec, mnie i pięciu moich kamratów z tego samego pułku dragonów. Teraz każdy z nas szuka sposobu, jakby tu dostać się do swojej wsi.

– No to wy jesteście już po kłopocie – stwierdził, uśmiechając się Dziuk. – Zabiorę was na moją furkę, a wy przy okazji postawicie mi kwaterkę gorzałki w karczmie waszego ojca i będzie kwita. Może tak być? A jak tam wasze imiono?

– Wołają na mnie Jan, a co do naszej umowy, to wypijemy gorzałkę ojcową przy pierwszym spotkaniu. A czy byście, w razie czego, nie zabrali jeszcze jednego syna karczmarza? Jest tu mój kamrat, Walik Czernerów z Toszka. Miałby potem z Płużnicy ledwie parę kilometrów.

– No, ale tym razem będzie to kosztować już flaszkę tej gorzałki – zakpił Dziuk. – Zaraz będziemy się zbierać na powrót, ino postronki dla bydła zakupię.

Odwrócił się Dziuk do powroźnika, żeby wreszcie wybrać parę postronków i stargować najniższą cenę. Tymczasem Jan z Walentym zaczęli żegnać się z pozostałymi kamratami, dla których jazda do Płużnicy byłaby całkiem nie po drodze. Zaczęli się umawiać na spotkanie tu w Strzelcach albo Toszku około świąt wielkanocnych, gdy nagle rozległ się w pobliżu przeraźliwy krzyk jakiejś kobiety:

– Ludzie, ratujcie, okradli!!! Olaboga, łapcie ich!

Mężczyźni powracający z wojska zareagowali błyskawicznie i solidarnie. Usłyszeli szybki tupot uciekających między wozami, a potem dostrzegli, że to biegnie dwóch mężczyzn w kapeluszach. I pewnie złodzieje uciekliby bezkarnie, bo chłopi widząc długie noże w ich rękach, woleli odsunąć się na bok, niż zagrodzić drogę uzbrojonym bandytom. Tylko nasi niedawni wojacy rzucili się na pomoc kobiecie. Czterech z nich wybiegło naprzeciw złodziejom uzbrojonym w noże, jak zwykle robili to Cyganie zdecydowani na wszystko.

Walenty pochwycił odruchowo jakiś drąg z chłopskiego wozu, Jan z Marcinem ściągnęli błyskawicznie powrozy ze straganu i ruszyli zgodnie na tych dwóch bandytów. Cyganie stanęli zdziwieni przed tą niespodziewaną przeszkodą i postanowili zmienić kierunek ucieczki. Już zamierzali biec w przeciwnym kierunku, gdy zza wozów ukazali się pozostali wojacy oraz żandarm z szablą i pistoletem w rękach. W tej sytuacji złodzieje zatrzymali się, nie wiedząc, co dalej robić. Niespodziewanie z tyłu otrzymali silny cios zadany drągiem. Była to robota Walentego. Cyganie zachwiali się po ciosie, a na ich plecy natychmiast zwalił się Jan z Marcinem. Przycisnęli ich do ziemi, wykręcili ręce do tyłu i zaczęli krępować powrozami.

Po chwili złodzieje stali potulnie przed żandarmem powiązani postronkami jak pokorne baranki i otoczeni przez naszych bohaterskich mężczyzn. Nadeszła też zapłakana kobiecina, żądająca zwrotu skradzionej gotówki. Żandarm schował szablę i rewolwer do pochwy, a zaczął rewidować skrępowanych złodziejaszków. Na ziemię poleciały noże, zwitki banknotów i dwa węzełki, prawdopodobnie też z gotówką. Kobieta natychmiast rozpoznała swój węzełek w niebieską kratkę.

– To moje pieniądze, o święty Antoni, dziękuję ci za nie! – zawołała, schylając się po węzełek leżący na ziemi obok nóg żandarma.

– Wy, kobito, nie Antoniemu dziękujcie, ino tym śwarnym chłopom, co Cyganów zdybali – upomniał się nieco oszołomiony wydarzeniem Johan Dziuk.

Brawurowa akcja byłych żołnierzy długo jeszcze była komentowana przez chłopów i handlarzy na targu. Cyganie powędrowali do aresztu, żandarm zebrał resztę pieniędzy i drugi węzełek odebrany złodziejom, ogłaszając, aby poszkodowani zgłosili się na posterunek.

– A kto zwróci mi moje postronki – upomniał się powroźnik zza straganu.

– Znajdziecie je na posterunku, ino doprowadzę tych ptaszków do aresztu – oznajmił żandarm, popychając przed sobą powiązanych Cyganów.

Ex-żołnierze uradowani akcją wypili po kubku chłopskiej okowity ofiarowanej im przez wdzięcznych gospodarzy ze wsi, z której pochodziła okradziona niewiasta. Potem serdecznie pożegnali się i udali w dwóch grupach w przeciwnych kierunkach. Jeszcze przed odejściem któryś z tutejszych rzemieślników ostrzegł ich, aby przez jakiś czas pilnowali się przed ewentualną zemstą pozostałych Cyganów, którzy pewnie ukryli się gdzieś w pobliżu, widząc, w jakich opałach znaleźli się ich kamraci.

Wóz Dziuka wolno wytoczył się poza rogatki Strzelec na drogę prowadzącą w kierunku Toszka. Mieli do pokonania dobre dziesięć kilometrów, żeby dotrzeć do Płużnicy. Młody Edmund Dziuk wyraźnie przyspieszył jazdę po wyboistym trakcie, pragnąc uniknąć deszczu, który od czasu do czasu obficie żegnał kończącą się zimę. Końmi wprawnie kierował siedemnastoletni Edmund, mając obok na siedzeniu Walentego, który nadal wypatrywał, czy aby nie trafi mu się po drodze jakaś furmanka do samego Toszka. Za nimi siedział Jan, Johan oraz urodziwa Maryna Dziukówna. Jan zaraz zaczął wypytywać Dziuka o sytuację w Płużnicy, ale kątem oka uparcie wpatrywał się w milczącą Marynę.

– …co tam dużo mówić, bieda nastała sroga w chłopskich chatach, a ratunku znikąd – opisywał wylewnie Dziuk sytuację śląskich gospodarstw. – Przez ostatnie lata jak nie deszcze, to susza, że też Pan Bóg nie ma zmiłowania nad nami. A tu jeszcze Prusak gnębi podatkami, w urzędach każe gadać ino po germańsku, najlepszych synów zabiera w rekruta, o czym wy najlepiej mogliście się przekonać. I co tu dalej opowiadać…

– A co tam teraz w mojej familii, co u ojców? – dopytywał się Jan.

– Co miałoby być. Gospodarze, z ty udręki, zachodzą do karczmy waszego ojca i Frantza, piją i narzekają. Bo to u każdego kupa dziecisków, zimi mało, rok po roku nieurodzaj. Najgorszy mają ci bezrolni, bo roboty tu nie uświadczysz i gdzie nam szukać ratunku?

– Nasz farosz radzili, co jedyn ma być bratem dla drugiego w tej bidzie – niespodziewanie wtrąciła się do rozmowy Maryna i zarumieniła się, widząc zdziwione miny mężczyzn.

– My tam w pruskim wojsku nic nie wiemy, co u was się działo – podjął nowy temat Jan po dłuższym milczeniu. – Tam wszyscy rządzili ino po niemiecku, tej ich gazety nie dało się czytać, bo człek zmęczony po manewrach, to i listu nie miał sił napisać…

– Eee, jak byście mieli jaką młódkę we wsi, to listy by pewnie były, co nie? – niby żartem zapytał Johan.

– To prawdę mówicie. Ale mnie młokosem zaciągnęli do wojska, to i czasu nie było wypatrzeć jakąś pannę. No, teraz wszystko przede mną – tłumaczył się młody Moczygemba. – Może i szukać daleko nie trzeba, jak tu widzę taką piękną waszą cerę. Maryś, prawda, dali ci na imiono? – tym razem już bezpośrednio zwrócił się Jan do Dziukówny.

Dziewczę spłoniło się natychmiast i nie wiedziało, co odpowiedzieć. Z tej opresji wyratował ją ojciec.

– No my wszyscy ino Maryna mówimy i już. Po urzędowymu musi być Maria. Robotna ci ona, w chórze śpiewa, ale kawaliry, powiado, jej jeszcze nie w głowie.

– Jeszcze pewnie nie spotkała tego swojego? – wtrącił się Walenty, odwracając głowę. Widać przysłuchiwał się rozmowie Jana z Dziukami i włączył się nieproszony.

– Ty, Waluś, drogi ino pilnuj, byśmy nie zbłądzili – odciął się Jan.

Dalszą rozmowę przerwał padający deszcz. Zachmurzyło się i zaniosło na dłuższe padanie.

– Mundek, zacinaj konie, bo całkiem zmokniemy, nim w domu się znajdziemy – nakazał synowi Johan.

Edmundowi nie trzeba było tego dwa razy powtarzać. Pokrzykiwał i batem popędzał parę gniadoszy, że aż wóz znosiło po wyboistej drodze. W tym czasie Johan wygrzebał spod pakunków na wozie jakąś derkę i nakrył głowy Maryny i Jana. Pragnął choć tym sposobem uchronić ich przed zimnym deszczem. Oni zaś zaskoczeni niespodziewaną sytuacją siedzieli nieruchomo pod tym nakryciem. Jakiś czas wóz żwawo toczył się po pustym trakcie, aż w oddali ukazał się zarys kościelnej wieży.

– Już niedaleko. Widać płużnicki kościół – informował radośnie Edmund.

Ale nikt mu nie odpowiedział. Wszyscy siedzieli skuleni z zimna, oczekując rychłego końca podróży. Może tylko Jan z Maryną, nakryci końską derką, pragnęli, by ta podróż trwała jak najdłużej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: