Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słowa a czyny - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słowa a czyny - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 348 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Oka­za­ły mu­ro­wa­ny dwór, po­ma­lo­wa­ny na­żół­to, po­kry­ty czer­wo­ną bla­chą, do­brze od­bi­jał od zie­lo­nych klom­bów drzew i nie­bie­skiej prze­zro­czy­stej wody, prze­ci­na­ją­cej an­giel­ski ogród.

We dwo­rze tym, na­zwa­nym pa­ła­cem, w na­roż­nym po­ko­ju przy­bra­nym zmy­śliw­ska, sie­dział w fo­te­lu w skó­rę obi­tym sześć­dzie­się­cio­let­ni męż­czy­zna, wy­so­ki, bar­czy­sty, cho­ciaż chu­dy na twa­rzy. An­giel­skie fa­wo­ry­ty i si­wie­ją­ce wło­sy, roz­dzie­lo­ne na środ­ku gło­wy, nada­wa­ły wy­ra­zo­wi twa­rzy pew­ną po­ło­wicz­ność, mie­sza­ni­nę, szla­chec­kiej ru­basz­no­ści z an­giel­ską sztyw­no­ścią. Siwe jego oczy pa­trza­ły prze­ni­kli­wie, usta gru­be i wy­wi­nię­te, nos pro­sty, z roz­war­te­mi noz­drza­mi, skła­da­ły się na ca­łość męża zmę­czo­ne­go pra­cą i ru­chli­wo­ścią ży­cia. Po po­ko­ju cho­dził dwu­dzie­sto­sied­mio­let­ni mło­dzie­niec, ubra­ny po­my­śliw­sku. Niż­szy wzro­stem od ojca, zgrab­niej­szy i szczu­plej­szy, pa­trzał na świat przez nie­co za­mglo­ne nie­bie­skie oczy, uśmie­chał się, rów­nież, jak oj­ciec, gru­be­mi usta­mi; ru­chy miał po­wol­ne i le­ni­we.

– I zno­wu na po­lo­wa­nie?

– Z nu­dów, ko­cha­ny oj­cze.

– Szcze­gól­ne uspo­so­bie­nie! Ja się do­tąd jesz­cze nig­dy nie nu­dzi­łem.

– "Wie­rzę – od­parł mło­dy czło­wiek. – Obar­czo­ny pra­cą, in­te­res­sa­mi, zmę­czo­ny wal­ką o su­pre­ma­cyą swe­go stron­nic­twa…

Oj­ciec pod­niósł rękę, aby głos za­brać.

– Nie chcę ojcu od­bie­rać, ani za­szczy­tów, ani rzą­dów – mó­wił da­lej szyb­ko mło­dzie­niec. – "Nig­dy nie mia­łem tej my­śli, za­zna­czam tyl­ko fakt-Oj­ciec świet­nie pro­wa­dzisz in­te­res­sa, oszczę­dzasz, skła­dasz, a wszyst­ko dla tego nic­po­nia, któ­re­go zo­wiesz swym sy­nem. Jest to praw­da nie­da­ją­ca się za­prze­czyć, że nie do­ro­słem do dziel­no­ści i pra­co­wi­to­ści swe­go ojca i nie do­rów­nam mu nig­dy w ener­gii i prak­tycz­no­ści. Nie do­rów­nam mu i w wal­ce.

– Bo nie chcesz wal­czyć – prze­rwał oj­ciec.

– Nie umiem – od­parł mło­dzie­niec, stro­jąc ko­micz­no – roz­pacz­li­wą minę.

– Wiesz, Ada­siu, co ja do­strze­gam w to­bie?

– Wie­le bar­dzo ułom­no­ści, a może nie­co i zbrod­ni­czych po­pę­dów.

– Nie żar­tuj. Ale ty nie masz ide­ałów ży­cia, za mało masz pra­gnień, na­mięt­no­ści. Nie obu­dzi­ła się jesz­cze w to­bie am­bi­cya…

– Nie, dro­gi oj­cze, do­tąd jesz­cze nie – od­parł mło­dzie­niec spo­koj­nie.

– I czy się kie­dy zbu­dzi? Wąt­pli­wo­ści za­czy­na­ją mnie drę­czyć.

– I mnie rów­nież, nie­ste­ty – szep­nął syn. Oj­ciec po­wstał.

– Spra­wa jest nad­to po­waż­na, aby do­pusz­cza­ła żar­ty – rzekł, ścią­ga­jąc si­wie­ją­ce, na­stro­szo­ne brwi.

– Spra­wa nad­to po­waż­na? – po­wtó­rzył py­ta­ją­co mło­dzie­niec.

– Słu­chaj – prze­rwał mu oj­ciec szorst­ko – mam ci do za­rzu­ce­nia to, że nie speł­niasz swych obo­wiąz­ków.

Mło­dy czło­wiek wy­pro­sto­wał się.

– Słu­cham – rzekł su­cho.

– Nie roz­wi­jasz mego pro­gra­mu. Ja wszyst­ko po­świę­ci­łem, gro­ma­dząc przez całe ży­cie środ­ki, aby pod­nieść nasz ród.

– Ależ, w sto­sun­ku do nie­da­le­kiej prze­szło­ści, ma­ją­tek nasz cięż­ką pra­cą ojca wzrósł już pod nie­bo.

– Ci­cho – szep­nął oj­ciec, ru­mie­niąc się.

Chcia­łem po­wie­dzieć, że wol­no nam od­po­cząć,

– Wła­śnie, że nie wol­no! By­ło­by wol­no, gdy­by dziad mój był kasz­te­la­nem. Ty zaś nic nie ro­bisz.

– Je­że­li oj­ciec wszyst­ko trzy­masz w rę­kach…

– A to dla tego je­dy­nie, aby ci uła­twić za­da­nie, dać czas, moż­ność i środ­ki. Ja nie ża­łu­ję.

– Nie prze­czę i wdzięcz­ny je­stem…

– Dzię­ku­ję ci za wdzięcz­ność;. jest zu­peł­nie nie­uży­tecz­ną. Nie ko­rzy­stasz…

– Być może, że nie umiem. Lecz co mam ro­bić?

– Wszyst­ko, tyl­ko nie to, co ro­bisz do­tąd. Mło­dzie­niec mil­czał, opar­ty o fra­mu­gę drzwi;

oj­ciec cho­dził po po­ko­ju.

– Wszyst­ko: przy­jaź­ni, sto­sun­ki, czas i zdol­no­ści po­świę­casz dla przy­jem­no­ści, a nie dla ra­cyi sta­nu.

– Ja­kiej, dro­gi oj­cze?

– Ja­kiej? – po­wtó­rzył oj­ciec zir­ry­to­wa­ny. – Py­tasz się, jak czło­wiek spa­dły z księ­ży­ca. Ja­kiej? ra­cyi sta­nu na­sze­go stron­nic­twa, ro­dzi­ny, imie­nia, sta­no­wi­ska, wszyst­kie­go. Wiesz, czem my sto­imy? Siłą i po­tę­gą pań­stwa. Mniej­sza, ja­kie ono jest i do kogo na­le­ży, byle za­pew­nia­ło po­rzą­dek, po­sza­no­wa­nie wła­sno­ści, a nam na­sze przy­wi­le­je, na­szą su­pre­ma­cyą, na­sze wpły­wy w rzą­dach, na­sze sta­no­wi­ska z prze­szło­ści. I je­że­li nasz rząd dziś opie­ra się na nas, to sta­wiać mu trud­no­ści, sta­wiać prze­szko­dy, jest nie­tyl­ko głu­po­tą, ale i nie­go­dzi­wo­ścią, gdy tym­cza­sem twoi przy­ja­cie­le, wal­cząc z nami, wal­czą z rzą­dem.

– Nic mu nie zro­bią; lecz wszech­wła­dza pań­stwa…

– Wszyst­kiem jest – prze­rwał gwał­tow­nie oj­ciec – wszyst­kiem, po­wta­rzam ci. Ona jed­na po­tra­fi utrzy­mać w kar­bach roz­sza­la­łe ży­wio­ły, owe męty spo­łecz­ne, wiecz­nie się bu­rzą­ce, wiecz­nie nie­za­do­wo­lo­ne, wiecz­nie chci­we i ła­ko­me. Gdy­by nie było dziś sil­nych państw, czem by­ła­by Eu­ro­pa?… Fran­cya trwo­dze przed Niem­ca­mi za­wdzię­cza swój byt i po­kój. Siła pań­stwa, jest po­rząd­kiem, spo­ko­jem, cy­wi­li­za­cyą, a w dzi­siej­szych wa­run­kach po­tę­ga na­sze­go pań­stwa jest na­szą ochro­ną. I ci, któ­rzy tę po­tę­gę w czem­kol­wiek uszczu­pla­ją, są na­szy­mi nie­przy­ja­cioł­mi. Jed­ni am­bit­ni war­cho­ły, jak twój mar­sza­łek, dru­dzy nie­za­do­wo­le­ni ze swej spo­łecz­nej po­zy­cyi, awan­tur­ni­cy, jak twój przy­ja­ciel – se­kre­tarz.

– Mój oj­cze, są­dzę, że ani mar­sza­łek nie ma sił i ocho­ty do uszczu­pla­nia po­tę­gi pań­stwa, ani se­kre­tarz nie ko­rzy­sta z jego błę­dów.

– To źle są­dzisz. Ten twój szlach­cic wy­ra­bia op­po­zy­cyą w kraj u, bu­rzy, ją­trzy, sta­wia prze­szko­dy mi­ni­strom, a ci są po­dwój­nie nasi: raz, są na­szy­mi ro­da­ka­mi, a dru­gi raz, na nas się opie­ra­ją. Mamy te­raz wszyst­ko, cze­go nam po­trze­ba:

udział w rzą­dach, przy­wi­le­je, pre­ro­ga­ty­wy. Nasz głos jest gło­sem kra­ju, my je­ste­śmy przez wła­dze fo­ry­to­wa­ni, w na­szych rę­kach in­sty­tu­cye kra­jo­we, in­trat­ne po­sa­dy, nas wy­róż­nia­ją, od­zna­cza­ją i pro­te­gu­ją. I cze­góż ta głu­pia op­po­zy­cya wię­cej jesz­cze pra­gnie?

– Chce nie­za­wod­nie coś i dla sie­bie uzy­skać.

– Gdy­by dla sie­bie! Ale oni pra­gną, aby każ­dy chłop był fi­lo­zo­fem, a każ­dy rze­mieśl­nik dok­to­rem praw. Wy­obraź­my so­bie uczo­nych, idą­cych do żni­wa za dwa­dzie­ścia pięć cen­tów dzien­nie, a dok­to­rów praw, szy­ją­cych buty po pięć gul­de­nów para. Wi­dzisz, jak to je­den krok na­przód po­cią­ga za sobą dru­gi, trze­ci, dzie­sią­ty, póki się nie sto­czy­my w prze­paść so­cy­ali­zmu. Dla tego też w obo­zie na­szym rzą­dzi wiel­ka za­sa­da, nie­wzru­szo­na i nie­za­chwia­na ni­czem, żad­nem ro­zu­mo­wa­niem, nie­zwal­czo­na żad­ną dok­try­ną: zu­ży­wać zdo­by­cze cy­wi­li­za­cyi dla wszech­wła­dzy pań­stwa i sie­bie, bro­nić tego, co jest, i nie ru­szać się z miej­sca.

– Je­że­li tak, to wy­bor­nie speł­niam swe obo­wiąz­ki: nie ru­szam się.

– Wo­bec po­sta­wio­nych kwe­styi, po­wta­rzam nie ma miej­sca na żar­ty – od­parł wy­nio­śle oj­ciec.

– Mnie się zda­je – rzekł spo­koj­nie mło­dzie­niec, że za­nad­to wiel­kie na­da­je­my zna­cze­nie, na­szym spra­wom.

– Z po­wia­tów skła­da się kraj, z kra­jów mo­mar­chia. W po­wie­cie na­szym my je­ste­śmy obec­nie w mniej­szo­ści, sta­no­wi­ska wpły­wo­we nie w na­szych rę­kach. Gdy­by tak było wszę­dzie?

– Mie­li­by nasi wię­cej cza­su dla sie­bie.

– A nie-nasi zno­wu-by przy­go­to­wa­li awan­tu­rę, za­koń­czo­ną nie­szczę­ściem, dla nas i dla kra­ju.

– W ostat­niej awan­tu­rze, o ile sły­sza­łem, i oj­ciec uczest­ni­czy­łeś.

– Tak! – za­wo­łał z wi­docz­nem roz­draż­nie­niem ale tyl­ko dla­te­go, że nam ten uko­ro­no­wa­ny uzur­pa­tor obie­cy­wał kru­cy­atę. A po­tem: zo­sta­wić otwar­te pole Czer­wo­nym? gdzie­by nas za­pro­wa­dzi­li? Na­le­ża­ło ująć ruch w swe ręce i kie­ro­wać nim po­dług swo­jej woli. Jest róż­ni­ca w udzia­le i dzia­ła­niu taka sama, jaka dziś jest mię­dzy mną a twym se­kre­ta­rzem. Awan­tur­ni­cy bez ju­tra zwa­li­li nam brze­mio­na nie­szczęść na gło­wy, a my, ra­tu­jąc się, mu­sie­li­śmy je dźwi­gać i do cza­su mil­czeć. Na­le­ża­łem – po­wtó­rzył ci­szej – i dla­te­go tem wię­cej ich nie­na­wi­dzę. Dziś nam do­brze i lep­szy­mi je­ste­śmy Au­stry­aka­mi, niż Po­la­ka­mi, cho­ciaż i pol­sz­czy­zny się nie wy­rze­ka­my. Kto wie co może być ju­tro? Głup­cy tyl­ko za sobą mo­sty palą. A na­resz­cie szla­chec­two pol­skie jest wy­so­ko ce­nio­ne. I wolę być szlach­ci­cem pol­skim, niż ba­ro­nem nie­miec­kim. – Zbli­żył się do syna, oparł mu ręce na ra­mio­na i przy­ci­szo­nym ze wzru­sze­nia gło­sem mó­wił da­lej:

– Umieć ko­rzy­stać z uśmie­chu for­tu­ny – wiel­ka sztu­ka ży­cia, tem więk­sza, gdy tak rzad­ko los się do nas uśmie­cha. Ko­cha­ny Ada­siu, ja zro­bi­łem wszyst­ko, co było w mej mocy. Oczy­ści­łem z dłu­gów, za­go­spo­da­ro­wa­łem i w dwój­na­sób po­więk­szy­łem nasz ma­ją­tek. Wy­ro­bi­łem sto­sun­ki w świe­cie; wszyst­kie zna­ko­mit­sze domy w kra­ju, są dziś dla cie­bie otwar­te. A te­raz do cie­bie na­le­ży zro­bić zno­wu krok na­przód i da­lej i da­lej – wy­żej i wy­żej! – Upo­jo­ny wła­sne­mi ma­rze­nia­mi, zdjął ręce z ra­mion syna i za­czął cho­dzić. Adam wy­da­wał się wzru­szo­nym ser­decz­no­ścią ojca.

– A więc – rzekł ci­cho – roz­ka­zuj. Po­chle­bia­ło ojcu po­słu­szeń­stwo je­dy­na­ka, był pew­ny, że go nie­co roz­na­mięt­ni! i roz­pa­lił. Pod­niósł gło­wę, po­my­ślał chwi­lę i za­czął:

– Ni­czem się nie do­cho­dzi tak szyb­ko do wpły­wów i zna­cze­nia, jak ro­biąc ka­ry­erę pań­stwo­wo-dwor­ską. Blask ko­ro­ny jest wiel­ki, wpły­wy na dwo­rze wy­wie­ra­ją sil­ny urok, a wła­dza, mój dro­gi, jest… wszyst­kiem. Na­zwi­sko two­je, dziś za­le­d­wo szla­chec­kie, ju­tro przy wła­dzy i po­zy­cyi sta­nie się hi­sto­rycz­nem… Zwró­cił się do syna i sta­now­czo już wzru­szo­ny mó­wił da­lej:

– Go­spo­da­rze­ni nie je­steś i nie bę­dziesz. God­no­ści po­wia­to­we nie są dla cie­bie i do­brze, że nie chcesz się po nie schy­lać. Nie je­steś rów­nież wiel­kim mów­cą, aby z ław izby sko­czyć do loży mi­ni­strów. Dla­te­go wi­dzę jed­nę tyl­ko dla cie­bie dro­gę roz­po­cząć służ­bę w na­miest­nic­twie. Zpo­cząt­ku bę­dzie to tro­chę nud­ne, lecz zato póź­niej… To ci przy­najm­niej za­rę­czam, że nie po­zwo­lę wy­pę­dzić cię na pro­win­cyą. Ze Lwo­wa prze­nio­sę cię do Wied­nia, a z Wied­nia, gdy wró­cisz do Lwo­wa, to już jako dy­gni­tarz, – upew­niam cię. Mamy środ­ki i sto­sun­ki: pro­tek­cyą sama przyj­dzie i kła­niać się nam bę­dzie. Mój dro­gi, prze­cież ty je­steś świet­ną par­tyą w kra­ju. Je­dy­nak, dzie­dzic znacz­ne­go ma­jąt­ku, mło­dy, przy­stoj­ny, dok­tor praw. Mo­że­my cze­kać i przy­pa­try­wać się. Na­miest­nik ma cór­ki, mi­ni­ster – cór­ki… Sko­rzy­sta się i z tego. No cóż?… Tu­taj czas na­próż­no tra­cisz na po­lo­wa­niu lub w to­wa­rzy­stwie, któ­re cię nie­co kom­pro­mi­tu­je.

– Czem?

– Op­po­zy­cyą i gór­no­lot­nym pa­try­oty­zmem. Rę­bow­ski, to prze­cież uoso­bio­na op­po­zy­cyą.

– Lecz nie prze­ciw­ko rzą­do­wi.

– Prze­ciw nam, a my je­ste­śmy tu rzą­dem. Co zaś do przy­jaź­ni twej z se­kre­ta­rzem, ta sta­je się już po­dej­rza­ną.

– Dla­cze­go? – Zdzi­wie­nie w mło­dym czło­wie­ku ro­sło.

– Dla­te­go, że jest emi­gran­tem, że jest se­kre­ta­rzem rady, któ­rej mar­szał­ku­je Eę­bow­ski, i na­resz­cie dla­te­go, że za­nie­dbu­jesz domy i są­sia­dów, któ­rzy są i po­win­ni być twem je­dy­nem to­wa­rzy­stwem – lu­dzie o hi­sto­rycz­nych na­zwi­skach, pa­no­wie, ma­ją­cy wpły­wy w kra­ju i w rzą­dzie.

– Zga­dzam się, że to są wiel­cy pa­no­wie, a na­wet, je­śli oj­ciec tak chce, i wiel­cy ła­ska­mi rzą­du, o wiel­kich for­tu­nach lu­dzie, mogą być bar­dzo za­baw­ni i mili; lecz ja w ich to­wa­rzy­stwie mu­szę cięż­ko pra­co­wać.

– To wła­śnie całe nie­szczę­ście – po­chwy­cił oj­ciec – że masz wstręt do wszel­kiej pra­cy.

– Nie ko­niecz­nie – od­parł spo­koj­nie syn – lecz za pra­cę być wy­na­gra­dza­nym, choć­by naj­de­li­kat­niej­sze­mi upo­ko­rze­nia­mi – nie opła­ci się.

– Je­steś z nimi, a przy­najm­niej z ich sy­na­mi na ty.

– To im nie prze­szka­dza…

– Broń się i upo­ka­rzaj ich swo­ją dziel­no­ścią, ro­zu­mem, zna­jo­mo­ścią pra­wa.

– Są to rze­czy, z któ­rych oni żar­tu­ją. Dziel­ność im nie­po­trzeb­na, ro­zum, któ­ry mają wy­star­cza, a co do pra­wa, ple­ni­po­ten­ci ich są sław­ny­mi praw­ni­ka­mi.

– Całe dzi­siej­sze mło­de po­ko­le­nie – za­brał glos oj­ciec – przy apa­tyi i bez­dusz­no­ści, opa­no­wa­ła dziw­na draż­li­wość. Za mej mło­do­ści, dużo się zno­si­ło od wiel­kich ro­dem, lecz za to umie­li­śmy się wy­bor­nie re­wan­żo­wać w to­wa­rzy­stwach szla­chec­kich, w któ­rych znów by­li­śmy bo­żysz­cza­mi.

– Za mała sa­tys­fak­cja – od­parł chłod­no syn, w sto­sun­ku do wy­si­leń.

– Cho­dzi ci o wy­si­le­nia. W to­wa­rzy­stwie se­kre­ta­rza nie po­trze­bu­jesz się sta­rać o prze­strze­ga­nie form, a w to­wa­rzy­stwie szlach­ci­ca i jego ko­biet nie po­trze­bu­jesz wy­si­lać się.

– Ależ, oj­cze, se­kre­tarz jest Eu­ro­pej­czy­kiem w ca­łem tego sło­wa zna­cze­niu, a u Rę­bow­skich nie­źle się ba­wię. Ko­bie­ty są bar­dzo sym­pa­tycz­ne.

Do po­ko­ju we­szła dama ciem­no, wy­kwint­nie ubra­na, za­trzy­mu­jąc się na pro­gu.

– Może prze­szka­dzam?… Pew­no po­li­tycz­na dys­pu­ta.

– Na­uka mo­ral­na, dro­ga mamo, cały sze­reg nauk mo­ral­nych-po­wódź.

– Na po­wódź nauk mo­ral­nych nie za­słu­gu­jesz.

– Ach po­wtórz to, mat­ko, ojcu – za­wo­łał, po­chwy­cił du­bel­tów­kę i ka­pe­lusz, po­ca­ło­wał ojca w ra­mię, mat­kę w czo­ło i wy­biegł.

Mał­żon­ko­wie zo­sta­li sami.

– I tak za­wsze – rzekł mąż, sta­ra­jąc się za­pa­no­wać nad swym gnie­wem. – Wie­le razy przy­cho­dzi mię­dzy mną a sy­nem do po­waż­nej roz­pra­wy, za­wsze się zja­wiasz, jak deus ex man­hi­na i pa­ra­li­żu­jesz moje usi­ło­wa­nia.

– Aby ci oszczę­dzić nie­po­trzeb­nej ir­ry­ta­cyi – od­po­wie­dzia­ła spo­koj­nie żona, sia­da­jąc w fo­te­lu.

– Nie­po­trzeb­nej? chło­pak jest na fa­tal­nej dro­dze.

– Ależ to nie chło­pak!

– Tem go­rzej.

– Czy się co sta­ło?

– Chcia­łaś go­to­we­go nie­szczę­ścia?

– Nie, lecz prze­cież po­win­no się coś dziać.

– Dzie­je się to, że syn twój, swo­im in­dyf­fe­ren­ty­zmem, idzie pro­stą, dro­gą, do obo­zu krzy­ka­czy, po­stę­pow­ców, awan­tur­ni­ków. Uni­ka to­wa­rzy­stwa lu­dzi na­szej sfe­ry, prze­sia­du­je u Rę­bow­skich, przy­jaź­ni się z se­kre­ta­rzem rady po­wia­to­wej.

– Mó­wią, że to czło­wiek, któ­ry dużo wi­dział i dużo wie.

– Za­pa­mię­ta­ły wróg na­sze­go stron­nic­twa, pew­no więc za­kap­tu­rzo­ny de­ma­gog. Mło­da Rę­bow­ska ład­na dziew­czy­na i Adaś nie wy­pie­ra się, że ją lubi.

– Na­tu­ral­nie, że musi lu­bić Jul­kę, je­że­li tam jeź­dzi, a z se­kre­ta­rzem się nie nu­dzi. Chło­pak od­po­czy­wa po exa­mi­nach i bawi się. Wszy­scy mło­dzi lu­dzie na­sze­go świa­ta, za­mło­du od­gry­wa­ją rolę na­stęp­ców tro­nu, ko­kie­tu­jąc z Li­be­ral­ny­mi. Nie po­trze­ba ja­kim był ra­dy­ka­łem hra­bia Jó­zef.

Mó­wio­no, że pi­sy­wał do dzien­ni­ków lwow­skich, trzy­mał u sie­bie lu­dzi po­dej­rza­nych, a co nie wy­ga­dy­wał! – sama sły­sza­łam. Po oże­nie­niu się wszyst­ko nogą kop­nął. Zro­bił się z nie­go za­go­rza­ły ry­go­ry­sta i re­li­giant. Dzie­sięć wy­li­czy­ła­bym ci po­dob­nych przy­kła­dów.

– Ależ nie rób po­rów­nań Jó­zia z na­szym Ada­siem – od­parł z pew­ną dumą oj­ciec – Adaś prze­rósł go o całą gło­wę, któ­rej Jó­zio wca­le nie ma.

– Tem le­piej dla na­sze­go syna, bo­tem prę­dzej wró­ci do rów­no­wa­gi na dro­gę wska­za­ną mu przez uro­dze­nie, sta­no­wi­sko, ma­ją­tek i ro­zum.

Mał­żo­nek za­czął się nie­cier­pli­wić. Ko­mu­na­ły żony, z któ­re­mi cięż­ko mu było wal­czyć draż­ni­ły go.

– A więc vo­gue la ga­lère – mc nie ro­bić?

– Szu­kać mu żony. Męż­czy­zna tej for­tu­ny i ro­zu­mu, co Adaś, na­za­jutrz po ślu­bie na­le­ży­cie oce­ni swe sta­no­wi­sko. A gdy zo­sta­nie oj­cem, do­pie­ro na­praw­dę za­cznie pra­co­wać dla wiel­ko­ści swej ro­dzi­ny. – Dama wsta­ła. Mąż wi­docz­nie zo­stał uję­ty na­dzie­ją oże­nie­nia syna.

– Czy masz ja­kie pew­ne pro­jek­ta, coś uło­żo­ne­go? może już zna­la­złaś?

– Do­tąd nie szu­ka­łam, lecz, aby uspo­ko­ić two­je oba­wy, od dziś za­czy­nam dzia­łać ener­gicz­nie.

– Na­pi­szesz dzie­sięć li­stów.

– Choć­by dwa­dzie­ścia, aby tyl­ko zna­leźć przed­miot god­ny nas i Ada­sia. Po ode­bra­niu do­brych wia­do­mo­ści po­ja­dę. Mo­że­my je­chać ra­zem. Ty, mój dro­gi, do­ko­na­łeś rze­czy wiel­kiej wagi, za­okrą­gli­łeś ma­ją­tek, po­dwo­iłeś do­cho­dy. Ad­mi­ni­stra­tor z cie­bie świet­ny, pan, oby­wa­tel nie­ska­zi­tel­ny.

– A więc? – prze­rwał ba­nal­ne po­chwa­ły.

– A więc pierw­szy akt skoń­czo­ny. Po­zwól nam: mnie, i Ada­sio­wi, ode­grać dru­gi.

– Tym dru­gim?

– Świet­ne oże­nie­nie Ada­sia.

– A Jul­ka?

– Przy­jem­na dziew­czy­na i do­bra dla ro­ze­rwa­nia wiej­skich nu­dów.

– A je­że­li się w niej ko­cha?

– Któ­ryż z mło­dych pa­ni­czów nie ko­chał się w swych są­siad­kach? Na­le­ży to już do zwy­cza­jów ca­łe­go świa­ta. Ileż-to ro­man­sów fran­cuz­kich za­czy­na się od po­dob­nych epi­zo­dów?

Pan Jan rad był wy­buch­nąć, za­pa­no­wał jed­nak nad sobą.

– Po­zwo­lisz za­dać so­bie jed­no py­ta­nie? – za­czę­ła po chwi­li żona.

– Na­wet sto.

– O ma­ją­tek, o wiel­ki ma­ją­tek nie idzie ci?

– Daj­my na to, że nie; lecz za zrze­cze­nie się wiel­kie­go ma­jąt­ku musi być od­po­wied­nie wy­na­gro­dze­nie.

– Imie­niem, a ra­czej świet­nem na­zwi­skiem i oso­bą, któ­ra­by war­tą była na­sze­go Ada­sia.

– Na­zwi­sko przedew­szyst­kiem. Wszyst­kie na­sze rody dźwi­ga­ły się i ro­sły tyl­ko kol­li­ga­cy­ami.

– Wiem coś o tem – od­po­wie­dzia­ła z tem prze­świad­cze­niem, że jako Za­wi­łow­ska rów­nież po­dźwi­gnę­ła ród swe­go męża.

Zro­zu­miał to pan Jan, chciał się uśmiech­nąć, lecz przy­gryzł war­gi i mil­czał.

– I dla tego, że znam hi­sto­ryą na­szych wiel­kich ro­dów – mó­wi­ła da­lej – zro­bię w tym kie­run­ku wszyst­ko.

– Ro­ze­ślesz na wszyst­kie stro­ny li­sty.

– Nie­za­wod­nie, mój dro­gi. Będą to li­sty goń­cze za upra­gnio­nym ide­ałem. Trze­ba go na­przód szu­kać, zna­leźć, a wte­dy do­pie­ro sta­rać się po­siąść. Ty – do­da­ła sta­now­czo – gnie­wasz się, wy­szu­ku­jąc widm i stra­chów, któ­re nie exy­stu­ją: ja – pra­cu­ję!

Skło­ni­ła się zim­no i wy­szła. Mąż jej nie za­trzy­my­wał.

– Ob­ra­zi­ła się – szep­nął, wzru­sza­jąc ra­mio­na­mi. – Za­wi­łow­ska jest prze­ko­na­na, że po­dźwi­gnę­ła mój ród wy­so­ko – uśmiech­nął się dum­nie.

Przed trzy­dzie­stu laty, gdy pan Jan był Ja­siem, po­łą­cze­nie z do­mem Za­wi­łow­skich uwa­żał za za­szczyt i szczę­ście dla sie­bie. Za­wi­łow­scy… skol­li­ga­ce­ni z jed­nym z za­moż­nych ro­dów, wpro­wa­dzi­li go w sfe­ry, do któ­rych do­stać się było jego ma­rze­niem mło­do­ści. Gdy był mło­dzie­niasz­kiem, my­ślał o tem, jak o upra­gnio­nem a nie­do­ści­głem szczę­ściu.

Dziś, w tej chwi­li, sta­nął w oknie: wi­dok był roz­le­gły. Jak okiem się­gnąć na wiel­kiej płasz­czyź­nie cią­gnę­ły się łany zbo­ża, za nie­mi – oazy zie­lo­nych drzew, z poza któ­rych wy­glą­da­ły bia­łe ścia­ny bu­dyn­ków go­spo­dar­skich. Na nie­bo­skło­nie ciem­niał w nie­bie­skich mgłach las.

– "Ty­siąc mor­gów zie­mi oto­czo­ne wień­cem sze­ściu fol­war­ków i pysz­ne lasy. Oto owo­ce trzy­dzie­sto­let­niej mej pra­cy" – po­my­ślał z dumą i ra­do­ścią,. I nie dziw, że mu w oczach Za­wi­łow­scy zma­le­li.

Na bi­tym go­ściń­cu uka­za­ła się ame­ry­kan­ka, za­przę­żo­na parą ro­słych koni. Po­wo­ził Adam, za nim sie­dział strze­lec, trzy­ma­jąc broń.

– Dziel­nie – szep­nął pan Jan – świet­nie. Po­wo­zi, jak ksią­że Adam, strze­la, jak hra­bia Ste­fan. I gdzie je­dzie? do se­kre­ta­rza rady po­wia­to­wej i z nim ra­zem do Rę­bow­skich, wsłu­chi­wać się w pa­try­otycz­ne wy­krzyk­ni­ki pana mar­szał­ka, nad­ska­ki­wać ko­bie­tom, umi­zgać się do dziew­czy­ny. Gdy­by miał roz­bić moje pro­jek­ta, za­chwiać na­dzie­je, znisz­czyć mo­zol­nie ukła­da­ne pla­ny… Nie, i jesz­cze raz nie, syn mój nie jest idy­otą. Je­że­li dziś jako mło­dzie­nia­szek bawi się w po­stę­po­we mrzon­ki, to ju­tro zro­zu­mie ra­cyą i pod­sta­wy bytu… Byt, byt – po­wta­rzał – dwa ty­sią­ce mor­gów w kul­tu­rze i sta­re lasy, jest na czem się oprzeć i cze­go bro­nić. – Za­dzwo­nił, ka­zał so­bie przy­pro­wa­dzić wierz­chow­ca i, wkła­da­jąc rę­ka­wicz­ki, my­ślał gło­śno:

– Cie­ka­wy je­stem, co moja pani zro­bi, ja­kie ma pla­ny i kogo wy­bie­rze? Ob­ra­zi­ła się; przy ko­la­cyi roz­po­go­dzi czo­ło.

Pani He­le­na była oso­bą zbyt do­brze wy­cho­wa­ną, aby się mia­ła ob­ra­żać na męża. Wró­ciw­szy do swe­go ga­bi­ne­tu, sia­dła za sto­li­kiem do pi­sa­nia, wzię­ła pió­ro, lecz, za­miast pi­sać, za­my­śli­ła się głę­bo­ko.

– Trzy­dzie­ści lat pra­cy nie zdo­ła­ło ze­trzeć szorst­ko­ści z cha­rak­te­ru tego czło­wie­ka. Nie wszyst­ko wszyst­kim jest dane, na­tu­rę ludz­ką cięż­ko zmie­nić. Za to mój Adaś wro­dził się we mnie i dla­te­go go­dzien jest świet­ne­go losu. Do pra­cy więc! – Uma­cza­ła pió­ro i na wy­szu­ka­nej pięk­no­ści pa­pie­rze na­pi­sa­ła:

"Wil­czy­ce d. 15-go Sierp­nia 188…. roku.

– Dro­ga Ma­tyl­do!"

Pi­sa­ła szyb­ko i wpraw­nie, jak oso­ba, któ­rej my­śli pły­ną ci­cho, spo­koj­nie, a dłu­go, po­dob­ne do ła­god­ne­go bie­gu wody.

Słoń­ce chy­li­ło się ku za­cho­do­wi, na dzie­dziń­cu ten­tent ga­lo­pu­ją­ce­go ko­nia nie zwró­cił jej uwa­gi, nie prze­rwał pra­cy. Do ga­bi­ne­tu wszedł pan Jan, usiadł na fo­te­li­ku przy biur­ku i cze­kał cier­pli­wie. Pani He­le­na pi­sa­ła. Na po­licz­kach jej za­kwi­tły ru­mień­ce, od­dy­cha­ła szyb­ko, pió­ro, jak wpraw­na ma­chi­na, prze­su­wa­ło się po gład­kim pa­pie­rze.

Skoń­czy­ła, spoj­rza­ła na męża.

– Czy wol­no za­py­tać: do kogo? – ode­zwał się.

– Do hra­bi­ny Ma­tyl­dy – od­po­wie­dzia­ła po­waż­nie-jako do krew­nej i oso­by zna­ją­cej lu­dzi, ży­ją­cej w wiel­kim świe­cie, a ko­cha­ją­cej mnie i Ada­ma. Do niej więc na­le­ży się naj­pier­wej zgło­sić.

– Czy mi po­zwo­lisz prze­czy­tać? – spy­tał, si­ląc się na ser­decz­ność i sło­dycz.

– Pro­szę cię. Adaś jest rów­nież i two­im sy­nem, ta­jem­nic nie mam żad­nych wo­bec męża, na­wet z tak bliz­ką krew­ną, jak Ma­tyl­da, i po­da­ła mu za­pi­sa­ny pa­pier. Pan Jan czy­tał, uśmie­chał się ła­ska­wie, gło­wą po­ta­ki­wał: wi­docz­nie rad był z li­stu. Żona szu­ka­ła na jego twa­rzy wra­żeń wy­wo­ła­nych czy­ta­niem.

– Wy­bor­nie – rzekł, skła­da­jąc pa­pier. – Styl, ję­zyk, po­to­czy­stość my­śli, układ – za­dzi­wia­ją­ce.

– Mo­że­by ze umie była nie­zła li­te­rat­ka – szep­nę­ła pani He­le­na, skrom­nie spusz­cza­jąc oczy.

– Te­go­by jesz­cze bra­ko­wa­ło. – Wy­obra­żam so­bie w domu sto­sy po­roz­rzu­ca­nych ksią­żek i pi­śmi­deł, od­wie­dzi­ny li­te­rac­kiej ho­ło­ty, uśmie­chy szy­der­skie pań z na­sze­go świa­ta, zja­dli­we kry­ty­ki po­stę­pow­ców, two­ję roz­pacz, płacz, spa­zmy! Zo­stań tyl­ko wiel­ką w pi­sa­niu li­stów, wiel­ką w dy­plo­ma­cyi na­szych in­te­re­sów i wiel­ką mat­ką…

– Gra­chów – do­koń­czy­ła żar­to­bli­wie.

– Nie, nie chcę, aby mój syn był Gra­chem, Win­kel­ry­dem, Za­wi­sza Czar­nym… Niech on bę­dzie na­szym sy­nem, ro­zu­mie swo­ję rolę i do­brze na­le­ży­cie ją ode­gra. Niech wstę­pu­je w na­sze śla­dy. Wiel­kość jest nie­la­da cię­ża­rem.

– I udrę­cze­niem dla mat­ki – do­da­ła. Pan Jan po­wtór­nie wziął list do ręki.

– Ma chère, dzi­wię się, jak wy­bor­nie wnik­nę­łaś w isto­tę rze­czy, jak zro­zu­mia­łaś moje in­ten­cye i pra­gnie­nia.

– Przez trzy­dzie­ści lat wspól­ne­go po­ży­cia mie­li­śmy czas zro­zu­mieć się – nie­praw­daż?

– Praw­da-po­świad­czył i da­lej, jak­by sam do sie­bie, mó­wił ci­cho: – Ileż-to ro­dów, przed stu laty jesz­cze ma­ło­zna­czą­cych, przez szczę­śli­we mał­żeń­stwa do­sta­ło się do wy­so­kich sfer! Nie trze­ba szu­kać da­le­ko: nasz są­siad. W koń­cu, po­wiem ci praw­dę, wszyst­kie na­sze rody ma­gnac­kie tyl­ko szczę­śli­we­mi związ­ka­mi krwi sta­nę­ły na szczy­cie swej wiel­ko­ści.

– Bez kwe­styi – od­po­wie­dzia­ła pani He­le­na, wkła­da­jąc list w ko­per­tę. – A co do ko­cha­nej Ma­tyld­ki, to ma ona ten jesz­cze waż­ny dla nas przy­miot, że jest wiecz­nem per­pe­tu­um mo­bi­le. Kon­trak­ty spę­dza w Ki­jo­wie, resz­tę zimy w War­sza­wie, wio­snę w Pa­ry­żu: Ki­jów, War­sza­wa i Pa­ryż – moż­na coś zna­leźć. My tym­cza­sem po­szu­ka­my w bied­nej na­szej Ga­li­lei.

– Me jest ona zno­wu tak bied­ną i po­zba­wio­na tego wła­śnie, cze­go pra­gnie­my. Na­zwisk tu nie brak, nie­ma tyl­ko go­tów­ki. I gdy­by Adaś umiał się wziąć… Ale cóż? my pra­cu­je­my dla nie­go, gdy tym­cza­sem on – u se­kre­ta­rza rady po­wia­to­wej! Wziął go do Rę­bow­skich, lub po­szli szu­kać sło­mek dla Jul­ci, za któ­re­mi dziew­czy­na prze­pa­da. I ja je lu­bię, lecz cóż? – le­śni­czych mam nie­do­łę­gów i ga­piów, a pan syn, gdy­by cho­ciaż raz pa­mię­tał o ojcu! – mach­nął nie­chęt­nie ręką; był sma­ko­szem i lu­biał dzi­kie ptac­two.

– Taka ko­lej rze­czy na świe­cie – zde­cy­do­wa­ła pani He­le­na. – Dzie­ci za­wsze mniej pa­mię­ta­ją o ro­dzi­cach; Adaś jed­nak, mimo, że woli po­chwa­lić się do­brem po­lo­wa­niem przed Jul­cią, niż przed oj­cem, jest do­brym sy­nem, a przy­znaj, że i czło­wiek z nie­go pra­wy – ci­chy, spo­koj­ny….

– Wo­lał­bym – prze­rwał pan Jan – żeby był gło­śnym i nie­spo­koj­nym. Gdy­by był z nie­go trosz­kę hu­la­ka, w mia­rę gracz i lam­part, nie stro­nił­by od na­szej mło­dzie­ży i prę­dzej­by się z nią zżył. Se­kre­tarz rady po­wia­to­wej nie wy­star­czał­by mu, ani "bu­to­wy" pa­try­otyzm Rę­bow­skie­go i jego ko­biet.

– Masz przy­najm­niej pew­ność, że ma­jąt­ku nie stra­ci.

– Nie wiel­ka to za­słu­ga. Ża­den jesz­cze z na­szej ro­dzi­ny ma­jąt­ku nie stra­cił, a wszy­scy go po­więk­sza­ją!

– Do­brze, że i nasz Adaś nie bę­dzie wy­jąt­kiem.

– Ma w to­bie świet­ne­go ad­wo­ka­ta.

– Mat­kę ra­czej, któ­ra zna swe dziec­ko.

– Z mat­ką, przy­zna­ję, cięż­ka wal­ka.

– Nie walcz­my za­tem – wy­gło­si­ła pani He­le­na po­waż­nie i spo­koj­nie, ukła­da­jąc pa­pie­ry na biur­ku.

Chwi­lę mil­cze­nia prze­rwał głos dzwon­ka. Wszedł słu­żą­cy w gra­na­to­wej li­be­ryi z wiel­kie­mi her­bo­we­mi gu­zi­ka­mi.

– Na pocz­tę, kon­nym, w tej chwi­li – za­raz – dała roz­kaz.

– Nie­usta­ją­ca go­rącz­ka pocz­to­wa – szep­nął pan Jan, lecz tak ci­cho, że żona nie sły­sza­ła.

– Idę do ogro­du – zwró­ci­ła się do męża – pój­dziesz ze mną? Róże za­czy­na­ją zno­wu kwit­nąć.

– Gdy­bym mógł!…. wy­jeż­dżam brycz­ką do Klo­no­wa. Coś się tam nie­do­bre­go dzie­je, eko­nom, mó­wią mi, za­czy­na pić. Broń­my się i walcz­my; in­a­czej nas zje­dzą. Po­rzą­dek, ład, ry­gor, pra­ca…

Pani He­le­na znik­nę­ła za por­ty­erą. Pan Jan wy­pro­sto­wał się i spo­waż­niał, noz­drza roz­warł? brwi ścią­gnął. – Tak, po­wtó­rzył, ry­gor, po­słu­szeń­stwo wła­dzy, to na­sza po­tę­ga… – I ten szla­chet­ka de­kla­mu­ją­cy, de­struk­cyj­ny, śmie mi wszyst­ko za­bie­rać zprzed nosa, izo­lo­wać – mnie! po­zba­wiać wpły­wu i zna­cze­nia! Śmiał­bym się z po­wia­to­wych wpły­wów i z po­wia­to­wych god­no­ści, gdy­by nie moje stron­nic­two, któ­re nie ceni lu­dzi bez zna­cze­nia i pa­no­wa­nia. Mo­ral­ny rząd musi mieć fak­tycz­nych i po­słusz­nych rządz­ców; tyl­ko swo­ich lu­dzi pcha, bro­ni, wal­czy o nich… Lecz trze­ba być dla nich czemś, – rów­nież po­ma­gać im i wal­czyć o nich i dla nich. Trze­ba! lecz cóż? szlach­cic sze­ro­ką de­kla­ma­cyą i ga­dul­stwem, usłuż­no­ścią i ofiar­no­ścią trzy­ma głup­ców w sza­chu. Ja nie mam cza­su i ocho­ty być na usłu­gach szlach – ty… Zo­ba­czy­my, jak to da­lej pój­dzie – za­my­ślił się. Mo­że­by za­cząć od kom­pro­mis­su?… Może to i nie­źle, że tam Adaś bywa. Bo nie przy­pusz­czam, aby chło­pak był tak ogra­ni­czo­ny…. Nie, nie, mat­ki zna­ją, swych sy­nów, a ra­czej ich od­ga­du­ją.II.

W przed­miej­skim dwor­ku po­wia­to­we­go mia­stecz­ka, w sa­lo­ni­ku o wo­sko­wa­nej pod­ło­dze i fi­ran­kach, na oto­man­ce le­żał Adam. Wła­ści­ciel miesz­ka­nia, a se­kre­tarz rady po­wia­to­wej, cho­dził mia­ro­wym kro­kiem po po­ko­ju.

– I zno­wu prze­pra­wa z oj­cem, jak zwy­kle, i uwal­nia­ją­ca mnie z opa­łów mat­ka – mó­wił mło­dzie­niec, wy­cią­ga­jąc się na oto­man­ce.

– Po­wta­rza się to pe­ry­odycz­nie, jak deszcz, po­go­da i bu­rze…

– Dziś nie było bu­rzy: mat­ka przy­szła w porę. Ale mnie to mę­czy. Wy­obraź so­bie: każą mi pra­co­wać nad tem, aby mój syn w imię po­li­ty­ki ro­do­wej mógł się oże­nić z cór­ką hra­bian­ki Ste­fa­nii. Hra­bian­ka Ste­fa­nia ma dziś lat trzy­na­ście.

– A cie­bie z kim chcą oże­nić? – spy­tał se­kre­tarz, pa­trząc mu by­stro w oczy.

– Do­tąd to jesz­cze ich ta­jem­ni­ca. Nie wiem na­wet, czy przy­szło do po­ro­zu­mie­nia mię­dzy ro­dzi­ca­mi.

– Jed­nej się… rze­czy w to­bie dzi­wię – rzekł se­kre­tarz, sta­jać przed Ada­mem.

– Ty­łeś się już na­dzi­wił! Szcze­gól­na, że jesz­cze jed­no zdzi­wie­nie przy­by­ło.

– Dzi­wię się twej ab­ne­ga­cyi. Dla­cze­go ty nie masz sił i ener­gii wy­eman­cy­po­wać się z pod bez­po­śred­niej opie­ki ojca.

– A to ja­kim spo­so­bem?

– Osiąść w Klo­no­wie. Ma­ją­tek ład­ny, zie­mia wy­bor­na, dwór w do­brym sta­nie. Przed paru laty ja­kie tam świet­ne za­ba­wy sta­ry Ki­sie­lew­ski wy­pra­wiał!

– I cóż da­lej? – spy­tał Adam.

– Za­go­spo­da­ro­wać się, uczuć się, pa­nem u sie­bie: a wte­dy i oj­ciec bę­dzie cię trak­to­wał, jak oby­wa­tel oby­wa­te­la, są­siad są­sia­da.

– A po­tem? – spy­tał Adam z zim­ną krwią.

– Po­tem? Ty się py­tasz jesz­cze? Obejrz się tyl­ko do­ko­ła, co tu do zro­bie­nia? – Mó­wiąc to, pod­niósł ręce, nie­bie­skie jego oczy na­bra­ły bla­sku.

Adam zsu­nął nogi z oto­man­ki, usiadł, po­chy­lił gło­wę i od­po­wie­dział spo­koj­nie:

– Ależ, mój dro­gi, ja nie po­sia­dam, świa­do­mo­ści w tym kie­run­ku. Nie ro­zu­miem dla­cze­go, gdy o tem mó­wisz, oczy two­je na­bie­ra­ją, bla­sku, twarz się oży­wia.

Se­kre­tarz smut­nie po­trząsł gło­wą.

– Żal mi cię ser­decz­nie; je­steś po­zba­wio­ny jed­nej wiel­kiej roz­ko­szy: mi­ło­ści swe­go kra­ju. Czem­że po­tra­fisz za­stą­pić uczu­cie, któ­re spro­wa­dza udrę­cze­nia, lecz i szla­chet­ne roz­ko­sze? Nie poj­mu­ję, jak moż­na my­śleć i pra­gnąć, bę­dąc wy­zu­tym z tego uczu­cia? Jak moż­na żyć i ob­co­wać z ludź­mi, bez tego uczu­cia, któ­re kraj czy­ni na­szą mo­ral­ną wła­sno­ścią, a lu­dzi – na­szy­mi brać­mi; za czy­ny ich ru­mie­ni­my się, lub je­ste­śmy nie­mi dum­ni. Ty z tego wszyst­kie­go je­steś ob­dar­ty tak nie­li­to­ści­wie.

– Być może – od­parł Adam z uśmie­chem – lecz mi za­wsze jesz­cze coś zo­sta­je: am­bi­cya, do­bre in­stynk­ta, mi­łość ro­dzi­ny i – ludz­ko­ści.

– Daj po­kój, mój dro­gi, to wy­glą­da, jak gdy­byś mi­łość swą prze­no­sił na Pa­ta­goń­czy­ków. Na­wet i am­bi­cyi nie mo­żesz mieć… w wyż­szem tego sło­wa zna­cze­niu. Za­le­d­wie ci ona wy­star­czy na po­więk­sze­nie twe­go ma­jąt­ku, uzy­ska­nie ty­tu­łu i oże­nie­nie syna z cór­ką hra­bian­ki Ste­fa­nii.

– A gdy­bym chciał zo­stać na­miest­ni­kiem?

– To­sa­mo, jak gdy­byś za­pra­gnął do­stać or­der Że­la­znej Ko­ro­ny.

– Nie znasz się na­tem – rzekł po­waż­nie Adam – or­der Że­la­znej Ko­ro­ny – to dla mnie za mało.

– Prze­pra­szam cię za lek­ce­wa­że­nie, nie z winy mo­jej, lecz z nie­świa­do­mo­ści.

Oby­dwaj jed­no­cze­śnie się roz­śmia­li.

– Po­wiedz, mój Ada­mie, kto ty je­steś?

– A ty, Ta­de­uszu, kto je­steś?

– Ja je­stem czło­wie­kiem wy­ko­le­jo­nym, emi­gran­tem i se­kre­ta­rzem rady po­wia­to­wej.

– A ja – rzekł we­so­ło Adam – sy­nem swe­go ojca, w przy­szło­ści dzie­dzi­cem paru ty­się­cy mor­gów, sy­nem, któ­re­mu każą, ro­bić ka­ry­erę, na­przód przez świet­ny oże­nek, a po­tem ka­ry­erę kra­jo­wo­dwor­sko-mi­ni­ste­ry­al­ną.

– A ty cóż na to?

– A ja po zda­niu praw­nych exa­mi­nów i od­po­czyn­ku za­czy­nam się tro­chę nu­dzić i, nu­dząc, po­lo­wać.

– Me masz żad­nych na­mięt­no­ści?

– Prze­pa­dam: za bia­łą, spód­nicz­ką, czer­wo­na spód­nicz­ką, za wsze­la­kich ko­lo­rów spód­nicz­ka­mi. I je­że­li się zga­dzam na pro­jekt ojca: roz­po­czę­cia ka­ry­ery mi­ni­ste­ry­al­nej we Lwo­wie, to tyl­ko ze wzglę­du na tę je­dy­ną na­mięt­ność.

– Sztu­ka cię nie zaj­mu­je?

– Mówi się o tem w sa­lo­nach i trosz­kę bla­gu­je, uda­jąc znaw­cę. Nie­kie­dy wy­pa­da prze­rzu­cić "Re­vue des deux mon­des", aby być au co­ur­rant bel­le­try­sty­ki fran­cuz­kiej, prze­czy­tać "Zbrod­nia mi­ło­ści" Bo­ur­ge­ta, po­drze­mać nad Cla­re­tiem i Cher­bu­lie­zem… I cóż mam wię­cej ro­bić? Po­wiedz: co ja mam ro­bić?

– A niech cię mi­lion sto ty­się­cy! – za­wo­łał Ta­de­usz. – I ty, dzie­dzic wiel­kiej for­tu­ny, do­bre­go na­zwi­ska, dok­tor praw, mło­dy, zdrów, sil­ny, py­tasz się: co masz ro­bić w kra­ju tak bied­nym, opusz­czo­nym i za­nie­dba­nym?! Daj mi two­ję nie­za­leż­ność, czas i pią­tą część twych przy­pusz­czal­nych do­cho­dów, a zo­ba­czysz, co jest do zro­bie­nia. – Ognie wy­stą­pi­ły na twarz se­kre­ta­rza.

– Czy chcesz, abym zno­sił karcz­my, a sta­wiał szko­ły i szpi­ta­le? A może chcesz, abym był wszyst­kiem, jak mar­sza­łek, agi­to­wał, jak Gry­ziec­ki, bu­do­wał dro­gi, roz­czu­lał się nad dolą na­szych kmiot­ków, któ­rzy, mó­wiąc na­wia­sem, przy uro­dza­ju ziem­nia­ków szczę­śliw­si są od nas?

– Do­syć, do­syć – prze­rwał go­rącz­ko­wo Ta­de­usz. – Nie zro­zu­mie­my się. Je­dziesz na słom­ki: za­bierz mnie z sobą, a przed wie­czo­rem od­staw do mar­szał­ka.

– Cie­bie od­dam mar­szał­ko­wi, a upo­lo­wa­ne słom­ki pan­nie Ju­lii.

– Je­że­li się nam po­lo­wa­nie uda.

– W po­rę­bie cze­ka le­śni­czy i dwóch le­śnych, świet­nych strzel­ców. A może na­tra­fię na słom­ki ją­gną­ce do lasu po grzy­by. Trze­ba ko­rzy­stać z uśmie­chów losu, jak mówi mój oj­ciec.

– Jedź­my – prze­rwał Ta­de­usz.

– Pa­pie­rów do pod­pi­su dla mar­szał­ka masz dużo – spy­tał Adam.

– Spo­rą pacz­kę.

– Wy­bor­nie, mar­sza­łek cię­ży mi swym ogro­mem pra­cy i po­świę­ce­nia, spe­cy­al­nie mar­szał­kow­skie­go. Wolę jego ko­bie­ty.

Ta­de­usz za­rzu­cił tor­bę, zdjął wi­szą­cą du­bel­tów­kę.

– Sia­daj­my – za­wo­łał we­so­ło Adam. – Jed­nę rzecz umiem do­brze: po­wo­zić. Za­wio­zę cię wy­cią­gnię­tym kłu­sem do sa­mej po­rę­by.

Je­cha­li przez mia­sto. Miesz­cza­nie i ży­dzi kła­nia­li się sy­no­wi bo­ga­te­go pana, dzi­wu­jąc się wraz z pa­nem Ja­nem, przy­jaź­ni pa­ni­cza z emi­gran­tem i se­kre­ta­rzem.

– Praw­da, że to mą­dra gło­wa, ten se­kre­tarz – mó­wi­li. – Lecz cóż zna­czy gło­wa w po­rów­na­niu z wiel­kiem pań­stwem pana na Wil­czy­cach?

Dro­ga wy­sa­dza­na smu­kłe­mi to­po­la­mi pro­wa­dzi­ła do sta­re­go Rę­bow­skie­go dwo­ru, z ol­brzy­mim o trzech kon­dy­gna­cy­ach da­chem, po­kry­tym gon­ta­mi. Na środ­ku ga­zo­nu przed dwo­rem ro­sła brzo­za. Bia­ła jej kora zda­le­ka świe­ci­ła, zie­lo­ne war – ko­cze spa­da­ły na traw­nik. W oko­ło brzo­zy ro­sły róże. Przez całą dłu­gość dwo­ru cią­gnę­ła sic we­ren­da o ka­mien­nej bal­lu­stra­dzie i słu­pach ka­mien­nych. Ca­łość chwy­ta­ła za ser­ce pro­sto­tą, po­cią­ga­ła ku so­bie i wię­zi­ła. W pa­trzą­cych bu­dzi­ły się uczu­cia sym­pa­tyi dla tej sta­rej sie­dzi­by. Z okien wy­glą­da­ły bia­łe fi­ran­ki i kwia­ty.

Ko­nie, par­ska­jąc, wy­cią­gnię­tym kłu­sem ob­je­cha­ły ga­zon i za­trzy­ma­ły się, jak wry­te, przed drzwia­mi wcho­do­we­mi.

Słu­żą­cy Ada­ma po­chwy­ci­li lej­ce i bat; mło­dzi go­ście ze­sko­czy­li z ame­ry­kan­ki.

– Od­da­ję cię twym wła­snym lo­som – rzekł ci­cho Ta­de­usz. – Mar­sza­łek wi­dział mnie w oknie, cze­ka i pew­no nie­cier­pli­wi się. Szu­kaj pań, są w ogro­dzie, lub na spa­ce­rze.

– Dam so­bie radę. Bądź zdrów, baw się do­brze, pra­cuj, zba­wiaj kraj, bu­duj dro­gi…

Ta­de­usz nie sły­szał: z tor­bą my­śliw­ską, wy­pcha­ną pa­pie­ra­mi, znik­nął w głów­nych po­dwo­jach. Adam, strze­pu­jąc kurz z ubra­nia, roz­glą­dał się do­ko­ła. Od stro­ny gu­mien biegł słu­żą­cy.

– Pa­nie są w brze­zin­ce – mó­wił zdy­sza­ny, kła­nia­jąc się – a mnie eko­nom za­brał na gum­na do po­mo­cy. Ro­bo­ty huk, bo­imy się desz­czu. Pan Mar­sza­łek, jak to ja­śnie panu wia­do­mo, nie­ma cza­su, pi­sze w kan­cel­la­ryi lub sie­dzi na wóz­ku.

– Pój­dę do pań – prze­rwał Adam ga­dul­stwo sta­re­go słu­gi – a cie­bie pro­szę, mój Wa­len­ty, od­bierz od mego chłop­ca słom­ki i za­nieś je ku­cha­rzo­wi.

– Wy­bor­nie – za­wo­łał sta­ry. – Na­sza pa­nien­ka okrut­nie so­bie sma­ku­je w pta­szę­tach. – Mó­wiąc to, wpa­try­wał się pro­sto­dusz­nie, a ser­decz­nie, w mło­dzień­ca.

Adam, nie wie­dząc co od­po­wie­dzieć, rzekł, byle się zbyć sta­re­go:

– Boję się, aby ich ku­charz nie wy­su­szył.

– Niech ja­śnie pan o to bę­dzie spo­koj­ny. Na­kła­dę mu w uszy. – Sta­ry po­biegł w stro­nę staj­ni; Adam szedł wol­no, wi­ją­cą się ścież­ką, ku brze­zin­ce.

Na zie­lo­nem tle, okwie­co­nem pro­mie­nia­mi słoń­ca, wśród bia­łej kory brzóz i ciem­nych igieł so­śni­ny, czer­wie­nił się pon­so­wy szal i mie­nił zło­tem słom­ko­wy ka­pe­lusz.

– Są – szep­nął, przy­śpie­szył kro­ku, lecz za chwi­lę go zwol­nił.

– I cze­góż lecę, po co i na co? Mło­dość, lub może ener­gia odzie­dzi­czo­na po ojcu, pcha­ją mnie? W spo­ko­ju siła i po­tę­ga. Idź­my śmia­ło, lecz wol­no… To coś za­kra­wa na mów­kę przed­wy­bor­czą. – Roz­śmiał się. – Trze­ba bę­dzie i tego ro­dza­ju spor­tu za­kosz­to­wać. Mu­si­my iść dro­ga­mi, na ja­kie nas rzu­cił los. Cóż tak dziś sa­me­mi ko­mu­na­ła­mi strze­la­ni? Z mama wi­dzia­łem się le­d­wo chwil­kę, a z mar­szał­kiem wca­le nie mó­wi­łem. Kom­mu­nał i ba­nal­ność mu­szę, tkwić i w mo­jej krwi i mym mó­zgu. – Do­szedł tak bliz­ko, że mógł po­znać pa­nie i być po­zna­nym.

Pan­na Ju­lia w słom­ko­wym ka­pe­lu­szu na gło­wie, na­pół le­żąc, od­wró­co­na od słoń­ca, czy­ta­ła mat­ce książ­kę. Mat­ka, wi­docz­nie za­to­pio­na w my­ślach, pa­trza­ła da­le­ko. Mu­zy­ka gło­su cór­ki ko­ły­sa­ła ja, pod­bu­dza­jąc do ma­rzeń. Do­pie­ro od­głos kro­ków Ada­ma po su­chej tra­wie zbu­dził ja, – spoj­rza­ła.

– Pan Adam! – Cór­ka od­wró­ci­ła gło­wę.

– Zja­wiasz się pan nie­spo­dzia­nie, jak duch.

– Ależ to ra­czej pa­nie w tej chwi­li ze­stą­pi­ły­ście z nie­ba! Już od pół go­dzi­ny idę tą ścież­ką. Czer­wo­ny szal i zło­to ka­pe­lu­sza pan­ny Ju­lii mie­nią mi się w oczach.

– Nie z nie­ba scho­dzi­my, lecz z ame­ry­kań­skich puszcz. Sien­kie­wicz nas wo­dził – po­ka­za­ła mu książ­kę. – Co za na­tu­ra, a ja­kie ob­ra­zy! Bie­rze ocho­ta rzu­cić na­szę nę­dzę, le­cieć na te pusz­cze, nu­rzać się w słoń­cu.

– Po dwóch dniach ucie­kła­byś pani z tych puszcz do swe­go po­ko­ju i wy­god­ne­go łóż­ka.

– Czy pan-byś to samo zro­bił?

– Ja się nie wy­bie­ram. Lu­bię pusz­cze i knie­je, lecz za­wsze z na­dzie­ją do­bre­go obia­du, wie­cze­rzy i wy­god­ne­go od­po­czyn­ku. Pani nie­za­wod­nie ży­wisz te same uczu­cia, tyl­ko sen­ty­men­ta­lizm ko­bie­cy nie po­zwa­la gło­śno się do tego przy­znać.

– Po­zwa­la – od­par­ła dziew­czy­na – przy­zna­ję się, lecz mam żal do kon­for­tu i nie lu­bię tego wy­ra­zu; mam żal do mamy, któ­ra mnie roz­pie­ści­ła, mam żal do ca­łe­go świa­ta, i chcia­ła­bym dla tego uciec na pusz­cze Ame­ry­ki, mieć swój sza­let, kar­czo­wać zie­mię, ży­wić się tem, co się upo­lu­je… sło­wem: pro­wa­dzić ży­cie czyn­ne, peł­ne nie­bez­pie­czeństw – na­uczyć się pa­trzeć w oczy śmier­ci. A mama gdy wiatr za­sze­le­ści li­ść­mi, każe mi się okry­wać i, je­że­li się nie okry­ję, do­sta­ję ka­ta­ru. Okry­wam się więc i czu­ję li­tość nad samą sobą i wzra­sta­ją­cą nie­na­wiść do kon­for­tu.

– Cóż pani na to oskar­że­nie? – zwró­cił się Adam do mat­ki.

– Jul­cia ma ra­cyą; wo­la­ła­bym ją wi­dzieć wię­cej za­har­to­wa­ną, sil­niej­szą, bar­dziej ener­gicz­ną" umie­ją­cą sta­wiać czo­ło prze­ciw­no­ściom i bu­rzom.

– Ja­kież to bu­rze cze­ka­ją pan­nę Ju­lią? Mat­ka ci­cho wes­tchnę­ła, za­my­śli­ła się chwi­lę i na­resz­cie po­wie­dzia­ła:

– "Kto tam zgad­nie w któ­rą stro­nę w świat po­pły­niesz. " Ko­bie­ta, szcze­gól­niej u nas, nig­dy nie­jest pew­ną przy­szło­ści, nig­dy nie od­gad­nie, co jej ona przy­nie­sie.

– Ko­bie­ta nad­zwy­czaj­na. Pa­nie z na­szej sfe­ry i na­szych sto­sun­ków idą zwy­kle za­mąż za bliz­kich lub dal­szych są­sia­dów. – urwał i za­ru­mie­nił się, sani nie wie­dząc dla­cze­go. W my­śli sta­nę­ła mu twarz sta­re­go słu­gi, jo­wial­nie uśmiech­nię­ta. Mat­ka i cór­ka rów­nież mil­cza­ły, cze­ka­jąc na do­koń­cze­nie fra­ze­su. Ci­sza sta­ła się kło­po­tli­wą, i na­le­ża­ło ją prze­rwać ko­niecz­nie.

– W ame­ry­kań­skiej fer­mie na brze­gu dzie­wi­cze­go lasu nie po­trze­bo­wa­ła­bym cze­kać na zmi­ło­wa­nie się dal­sze­go lub bliż­sze­go są­sia­da.

– Tyl­ko? – spy­tał Adam.

– Tyl­ko sama mo­gła­bym wy­brać naj­od­waż­niej­sze­go z my­śli­wych, lub naj­pra­co­wit­sze­go z pio­nie­rów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: