Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 3 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 3 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 406 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. RO­JE­NIA.

Po­stać ce­sa­rza Zyg­mun­ta, jed­na z cie­kaw­szych i po­pu­lar­niej­szych, zaj­mu­je w dzie­jach świa­ta w ogó­le, w lo­sach zaś sło­wiańsz­czy­zny po­łu­dnio­wej, mia­no­wi­cie Bo­śnii w szcze­gól­no­ści, miej­sce bar­dzo wy­dat­ne. Dał­że się on we zna­ki! Dłu­go­let­nie, bo pięć­dzie­siąt i dzie­więć-let­nie pa­no­wa­nie jego, roz­sze­rza­jąc się stop­nio­wo, z mo­nar­chii Bran­de­bur­skiej na kró­le­stwo Wę­gier­skie, z kró­le­stwa Wę­gier­skie­go na kró­le­stwo Rzym­skie, na kró­le­stwo Cze­skie, na ce­sar­stwo Nie­miec­kie, było cią­giem jed­nym ma­tactw, ma­ją­cych na celu, uwy­dat­nie­nie oso­by Zyg­mun­ta ja­snym nim­bem na sza­rem ludz­ko­ści tle. We wszyst­kich krzą­ta­niach się mo­nar­chy tego prze­bi­ja od po­cząt­ku do koń­ca, próż­ność, przedew­szyst­kiem próż­ność. W czyn­no­ściach swo­ich wszyst­kich po­wo­do­wał się nie­ty­le am­bi­cya, co próż­no­ścią, sta­no­wią­cą pod­sta­wę cha­rak­te­ru jego i gru­pu­ją­cą oko­ło sie­bie wady, wła­ści­we zaj­mo­wa­ne­mu prze­zeń sta­no­wi­sku. Na wady owe, któ­re mo­gły­by się zmie­niać w za­le­ty, próż­ność rzu­ca­ła świa­tło ra­żą­ce. Gdy­by nie ona, Zyg­munt był­by nie­za­wod­nie Ka­ro­lem V, Fi­li­pem II, Lu­dwi­kiem XIV,

Fry­de­ry­kiem Wiel­kim, po­sia­dał bo­wiem wszel­kie w du­szy wa­run­ki, po­trzeb­ne do po­zo­sta­nia wiel­kim na tro­nie: przed­się­bior­czość, od­wa­gę, szyb­kość w kon­cep­cyi i w po­wzię­ciu po­sta­no­wień, ru­chli­wość i żad­ne­mi skru­pu­ła­mi nie­krę­po­wa­ną swo­bo­dę su­mie­nia, a przy­tem, za­mi­ło­wa­nie w pom­pach ma­je­sta­tu mo­nar­sze­go. Pod wzglę­dem tym nie bra­ko­wa­ło mu nic. Uwa­żał sie­bie za na­stęp­cę w li­nii pro­stej ce­za­rów rzym­skich, i tyl­ko oko­licz­no­ści trud­ne, śród któ­rych wę­drów­kę swo­ją ziem­ską jako mo­nar­cha od­by­wał, nie do­pu­ści­ły mu za­jąć w dzie­jach sta­no­wi­ska, do ja­kie­go przez ży­ciu całe dą­żył.

Ce­lem Zyg­mun­ta było: wła­da­nie świa­tem.

Cel ten, nie­szczę­ściem dla nie­go, pły­nął nie z am­bi­cyi a z próż­no­ści; wy­ra­ził się za­tem nie przez że­la­zną w po­stę­po­wa­niu kon­se­kwent­ność, a za po­mo­cą się­ga­nia po wszyst­ko, po co się­gać było moż­na i chwy­ta­nie wszyst­kie­go, co się chwy­cić dało. Zro­bi­ło to z ce­sa­rza, chwy­ta­cza iście gie­nial­ne­go i po­li­ty­ka nie­oso­bli­we­go. Z po­li­tycz­nych jego czyn­no­ści, jed­ną z naj­wy­dat­niej­szych jest in­sta­la­cya dy­na­styi Ho­hen­zol­ler­nów w mar­chii Bran­de­bur­skiej. Do­wód, że Zyg­munt nie był mę­żem sta­nu na­der prze­zor­nym.

Trud­no chy­ba zna­leźć w hi­sto­ryi dru­gie pa­no­wa­nie rów­nie za­peł­nio­ne, jak było pa­no­wa­nie Zyg­mun­ta. Cze­go się on nie chwy­tał? do cze­go ręki nie przy­kła­dał? gdzie nie in­ter­we­nio­wał? Tu go­dził, tam kłó­cił, owdzie wo­jo­wał, tam re­for­mo­wał, wszę­dzie pa­ra­do­wał; pę­dził ży­wot w nie­usta­ję­cem na chwi­lę za­ję­ciu, urze­czy­wist­nie­niu ewan­ge­licz­ne­go ide­ału, jed­nej owczar­ni i jed­ne­go w dwóch oso­bach – gło­wy Ko­ścio­ła i wi­ka­ry­usza jego – pa­ste­rza. Ku ce­lo­wi temu kie­ro­wał i na­gi­nał wszyst­ko i do­ka­zał tego tyl­ko, że za­siał na po­li­tycz­no – spo­łecz­nej ni­wie na­sio­na ru­chów, od­by­wa­ją­cych się dziś jesz­cze. Oba­dwa so­bo­ry eku­me­nicz­ne, w któ­rych udział brał czyn­ny, na­le­żą do zda­rzeń dzie­jo­wych bar­dzo waż­nych.

Nie idzie za­tem, aże­by Zyg­mun­to­wi zby­wać mia­ło na chę­ciach, zwłasz­cza zaś na zdol­no­ściach. Po­sia­dał i to i owo. Ob­ra­cał się jeno śród oko­licz­no­ści trud­nych, to spra­wia­ją­cych, że dzia­łal­ność jego, po­mi­no za­kre­sy sze­ro­kie, w ja­kich ją pro­wa­dził, wy­glą­da­ła na dep­ta­nie usta­wicz­ne na jed­nem i tem sa­mem miej­scu. Ru­szał się jed­nak; parł się na­przód w orle re­gio­ny; prze­ciw­no­ściom zra­żać się nie da­wał; na du­chu nie upa­dał, kro­czył śmia­ło ku ce­lo­wi wy­so­kie­mu.

Ste­fan Chra­nicz, gdy się na dwór ce­sar­ski do­stał, zna­lazł tam na warsz­ta­cie trzy wiel­kiej wagi spra­wy: kru­cy­atę prze­ciw­ko Tur­kom, sto­su­nek Li­twy i Pol­ski i so­bór Ba­zy­lej­ski.

Kru­cy­ata prze­ciw­ko Tur­kom zaj­mo­wa­ła miej­sce naj­pierw­sze i za­ra­zem naj­ostat­niej­sze, staw­szy się ro­dza­jem chro­nicz­nej cho­ro­by, do­ma­ga­ją­cej się le­cze­nia, ale do­pusz­cza­ją­cej zwło­kę. Pró­ba ni­ko­pol­ska, o ile z jed­nej stro­ny ostu­dzi­ła za­pał, o tyle z dru­giej wy­ka­za­ła, że za­gra­ża­ją­ce nie­bez­pie­czeń­stwo neu­tra­li­zu­ją prze­szko­dy, któ­re je z tyłu przy­trzy­mu­ją. Po po­gro­mie kwia­tu ry­cer­stwa chrze­ściań­skie­go pod Ni­ko­po­lis (1396), do­wo­dzo­ne­go przez Zyg­mun­ta, Tur­cy po­win­ni byli Eu­ro­pę za­lać. Nie uczy­ni­li jed­nak tego. Upie­kło się. Po­zna­no więc, że kru­cy­ata od­kła­dać się da z roku na rok. Po­zna­no coś wię­cej jesz­cze: to mia­no­wi­cie, że słu­żyć ona może jako pre­tekst do­sko­na­ły, mo­gą­cy być zu­żyt­ko­wa­nym w od­nie­sie­niu do wi­do­ków dy­na­stycz­nych, sta­no­wią­cych w cza­sie owym oś głów­ną, oko­ło któ­rej od­by­wa­ło się po­li­tycz­ne krą­że­nie. Groź­ba tu­rec­ka od­da­wa­ła na­wet usłu­gi nie­ma­łe. Na woj­nę z bi­sur­ma­nem zbie­ra­no pie­nią­dze w Eu­ro­pie ca­łej, i pie­nią­dze te na woj­nę nie szły – cóż więc się z nie­mi ro­bi­ło? Kru­cy­ata prze­to przed­sta­wia­ła się jako rzecz nie­zmier­nie waż­na, ale nie­na­glą­ca.

Na­glą­ce­mi były spra­wy ta­kie, jak pol­ska na­przy­kład.

Lu­dwik Wiel­ki, król Wę­gier­ski, sio­strze­niec Ka­zi­mie­rza Wiel­kie­go, kró­la Pol­skie­go, odzie­dzi­czył był po tym ostat­nim tron pol­ski. Lu­dwik ów miał dwie cór­ki: Ma­ryą… i Ja­dwi­gę. Ma­ryi wy­dzie­lił Pol­skę, Ja­dwi­dze Wę­gry. Pierw­sza, za ży­cia jesz­cze ojca, wy­szła za mar­gra­bie­go Bran­de­bur­skie­go, tego wła­śnie Zyg­mun­ta, co uwa­gę na­szą zaj­mu­je, któ­ry, po śmier­ci te­ścia, wy­cią­gnął rękę po Pol­skę, jak po wła­sność swo­ją. Lu­dwik wy­zna­czył Pol­skę cór­ce star­szej, dla tego ze do­bra te do dóbr zię­cia przy­le­ga­ły. Mar­chia Bran­de­bur­ska i dzie­dzi­na Pia­sto­wa sfor­mo­wa­ły­by do­brze za­okrą­glo­ną ca­łość, przed­sta­wia­ją­cą się pod po­sta­cią ma­ją­tecz­ku nie­zgor­sze­go. Losy ato­li in­a­czej zrzą­dzi­ły. Po­la­cy me dali się wzią­śó bran­de­bur­czy­ko­wi i ten po­szedł za żoną, któ­rą Wę­gry po­śpiesz­nie na kró­la so­bie ob­ra­li. Nie był on prze­ciw­nym temu, aże­by zjed­no­czyć i Bran­de­bu­ry i Wę­gry i Pol­skę; lecz czę­ścią Po­la­cy, czę­ścią te­ścia prze­szko­dzi­li temu; ko­ro­na pol­ska do­sta­ła się Ja­dwi­dze, ręka zaś Ja­dwi­gi do­sta­ła się Ja­gieł­łę i, za­miast po­łą­cze­nia Bran­de­bur­ga, Wę­gier i Pol­ski, na­stą­pi­ło po­łą­cze­nie Pol­ski i Li­twy, wy­pro­wa­dza­ją­ce na wi­dow­nię dzie­jo­wą z głę­bi bo­rów i puszcz, z po­środ­ka niedź­wie­dzi i tu­rów, dy­na­styę nową. Wy­pa­dło to Zyg­mun­to­wi nie na rękę. Pol­ska mu się wy­psnę­ła, ztąd też ży­wił ku niej nie­chęć, z któ­rą się nie po­pi­sy­wał, któ­rą jed­nak czuć da­wał przy oka­zyi każ­dej. Nie lu­bił na­ro­du i nie ła­skaw był na szwa­gra, sko­li­ga­co­ne­go z nim po­dwój­nie, raz przez Ja­dwi­gę, ro­dzo­ną pierw­szej, jego żony sio­strę, dru­gi raz przez Annę Cy­lej­ską, sio­strę zna­jo­mej nam po­tro­sze Bar­ba­ry. Nie po­wiódł mu się, uło­żo­ny we­spół z Krzy­ża­ka­mi plan roz­bio­ru Pol­ski; po śmier­ci pierw­szej żony o mało nie po­stra­dał ko­ro­ny wę­gier­skiej; po­śmier­ci Ja­dwi­gi nie mógł na­wet upo­mnać się dla wnucz­ki.

Lu­dwi­ka a cór­ki swo­jej o dzie­dzic­two ko­ro­ny pol­skiej: na­stęp­nie, za­ma­chy jego wszel­kie na Pol­skę peł­zły ja­koś na ni­czem, po­mi­mo że miał do czy­nie­nia z czło­wie­kiem nie­zdar­nym i nie­za­rad­nym, opusz­cza­ją­cym wszel­kie oka­zye, mo­gą­ce do po­wa­le­nia Zyg­mun­ta po­słu­żyć. Prze­bie­gły Zyg­munt po­ru­szał sprę­ży­ny wszyst­kie, ce­lem pod­sta­wie­nia nogi Ja­giel­le, aż się do­grze­bał do Wi­tol­da, bo­ha­ter­skie­go księ­cia Li­twy i od­krył w nim sła­bość do wy­zy­ska­nia ła­twą.

Wi­tol­do­wi za­chcia­ło się na gwałt ko­ro­ny kró­lew­skiej.

Ko­ro­no­ma­nia była cho­ro­bą wie­ku owe­go. Wi­told za­pra­gnął zo­stać kró­lem Li­twy.

Pra­gnie­nie to ka­na­ła­mi krzy­źac­kie­mi do­pły­nę­ło do uszów ce­sa­rza Zyg­mun­ta i na­peł­ni­ło roz­ra­do­wa­niem ser­ce

– Ah!…. ah!…. ah!…… – za­wo­łał trzy­krot­nie, wzno­sząc dło­nie i oczy do góry.

Przed­sta­wi­ło się mu to, jako dar Du­cha Świę­te­go, jako ze­sła­nie Opatrz­no­ści, jako po­cie­cha na sta­rość.

– Do­cze­ka­łem się na­ko­niec!…. Mam go!…. Mam go… w gar­ści… Na proch ze­trę…

Spu­ścić bra­ta na bra­ta, dwóch dru­hów zmie­nić w dwa roz­żar­te je­den na dru­gie­go psy, wy­da­ło się sę­dzi­we­mu już pod­ów­czas i do­świad­czo­ne­mu ce­sa­rzo­wi grat­ką, któ­rej, je­że­li nie dla cze­go in­ne­go, to przez ama­tor­stwo samo opusz­czać nie na­le­ża­ło.

Wziął się też do dzie­ła szcze­rze – z roz­wa­gą i ener­gią, zba­dał oko­licz­no­ści, roz­wa­żył sto­sun­ki i roz­po­czął dzia­łal­ność, ma­ją­cą na celu ro­ze­rwa­nie sła­bej jesz­cze unii Pol­ski z Li­twą. Dzia­łal­ność owa wpro­wa­dzi­ła w ruch przy­spie­szo­ny ku­ry­erów, krą­żą­cych po­mię­dzy trze­ma mia­no­wi­cie punk­ta­mi, któ­re­mi były: Buda, Ma­rien­burg i Wil­no. Ma­rien­burg sta­no­wił łącz­nik – trzy­mał klucz, za po­mo­cą któ­re­go roz­wią­zać na­le­ża­ło pro­ble­mat po­li­tycz­ny w spo­sób taki, aże­by ob­ró­cił się na jak­naj­więk­szy idei świa­to­wład­nej nie­miec­kiej po­ży­tek. Cho­dzi­ło tu głów­nie o to, co w dzi­siejszm ję­zy­ku dy­plo­ma­tycz­nym na­zy­wa się od­osob­nie­niem. Rzecz nie wy­da­wa­ła się na­der do prze­pro­wa­dze­nia trud­ną. Stro­na prze­ciw­na nie po­sia­da­ła pro­gra­mu, to jest po­ję­cia ja­sne­go, cze­go chce. Król Pol­ski nie był or­łem, do­rad­ce zaś jego szli na­przód po omac­ku, po­wo­du­jąc się nie­ty­le wzglę­da­mi na do­bro pań­stwa, ile bądź wi­do­ka­mi, bądź też upodo­ba­nia­mi oso­bi­ste­mi. Ba­jard pol­ski, ry­cerz sans peur ni re­pro­che, z któ­re­go uro­sło przy­sło­wie "po­le­gaj jak na Za­wi­szy", słu­żył Zyg­mun­to­wi. W Zyg­mun­cie nie­ste­ty nie­je­den z Po­la­ków upa­try­wał ide­ał mo­nar­chy, ba­ła­mu­cąc przez to su­mie­nia i po­ję­cia w cza­sie obec­ny­mi na przy­szłość. Naj­tęż­szy z lu­dzi owo­cze­snycb, Zbi­gniew Ole­śnic­ki, za­pa­try­wał się na spra­wy na­ro­do­we z punk­tu nie na­ro­do­we­go po­żyt­ku, a z po­żyt­ku sta­no­wi­ska, ja­kie sam zaj­mo­wał: sprze­ci­wiał się si­ła­mi ca­łe­mi po­ro­zu­mie­niu ko­ro­ny z Cze­cha­mi, ci­skał in­ter­dyk­ta na mia­sta, w któ­rych hus­sy­tów przyj­mo­wa­no i za­ra­zem po­pie­rał gor­li­wie unię Pol­ski z Li­twą. Sprzecz­ność ta tłu­ma­czy się tem, że unia Pol­ski z Cze­cha­mi i Li­twą za­gra­ża­ła, unia zaś Pol­ski z Li­twą jeno, nie za­gra­ża­ła zaj­mo­wa­ne­mu przez Ole­śnic­kie­go sta­no­wi­sku. Do sta­no­wisk ścią­ga­ło się wszyst­ko i we­dług nich wszyst­ko się ukła­da­ło. Je­den po­lak słu­żył Zyg­mun­to­wi, dru­gi Wła­dy­sła­wo­wi Ja­giel­le, trze­ci Wi­tol­do­wi, w isto­cie zaś rze­czy, i ten i ów słu­żył so­bie. Była to sła­ba, bar­dzo sła­ba na­szych mę­żów sta­nu stro­na, któ­ra pod na­zwą "pry­wa­ty", hi­sto­rycz­ne w dzie­jach Pol­ski ma zna­cze­nie i od któ­rej bo­daj czy aby je­den wo­len był.

Sła­ba ta stro­na do­sko­na­le ce­sa­rzo­wi Zyg­mun­to­wi zna­ną była. Opie­ra­jąc się na zna­jo­mo­ści tej, roz­po­czął grę na pew­nia­ka pra­wie. Przez nie­od­stę­pu­ją­ce­go go Sci­bo­ra ze Sci­bo­ro­wa po­sia­dał roz­le­głe w Pol­sce sto­sun­ki i przez sto­sun­ki te tra­fił do Wi­tol­da, w któ­rym naj­przód zneu­tra­li­zo­wać, na­stęp­nie usu­nąć na­le­ża­ło wstręt, ja­kim ten Li­twy bo­ha­ter prze­ję­tym był do "wia­ro­łom­ne­go" Zyg­mun­ta. Na­tem za­le­ża­ło dzia­ła­nie wstęp­ne, za­ła­twio­ne przez "po­sły", przez któ­re, jak przy­sło­wie gło­si, wilk nie tyje. Przy­sło­wie ato­li nie spraw­dzi­ło się w tym ra­zie, a to dla tego za­pew­ne, że po­sło­wie, nie tyl­ko ce­sar­skie i krzy­żac­kie, lecz i ko­rzy­ści wła­sne na wi­do­ku mie­li. Kno­wa­nie prze­to roz­wi­ja­ło się po­myśl­nie i doj­rze­wa­ło wła­śnie w chwi­li, kie­dy ce­sa­rzo­wa Bar­ba­ra, opusz­cza­jąc cy­lej­skie ustro­nie, przy­by­ła do mał­żon­ka, do Budy.

Dzia­ło się to w je­sie­ni, a ra­czej w ba­bie lato.

W or­sza­ku ce­sa­rzo­wej znaj­do­wał się, przy­wy­kły już do ty­tu­łu księ­cia, Ste­fan Ko­sacz.

Cią­gnę­li z Cy­lei do Budy, za­trzy­mu­jąc się po dro­dze to tu, to owdzie. Zba­cza­li na­wet, ce­lem od­wie­dze­nia stry­jecz­nych naj­ja­śniej­szej pani. Za­ba­wi­li mie­się­cy parę w Wied­niu, w go­ści­nie u Al­ber­ta, Zyg­mun­to­we­go zię­cia, mał­żon­ka Elż­bie­ty z Ma­ryi zro­dzo­nej, któ­rą oj­ciec wy­dać chciał za Wła­dy­sła­wa Ja­gieł­łę, za Zyg­mun­ta Ko­ry­bu­to­wi­cza i za suł­ta­na tu­rec­kie­go, dał zaś Al­ber­to­wi ar­cy­księ­ciu Au­stryi w dłu­gu, spła­ca­jąc oso­bą cór­ki du­ka­tów ty­się­cy dwie­ście i do­sta­jąc cie­płą ręką sześć­dzie­siąt ty­się­cy hand­gel­du. W Wied­niu Ste­fan kon­ty­nu­ował edu­ka­cyę swo­ją po­li­tycz­ną. Wta­jem­ni­czał się w sto­sun­ki dwo­rów i w ar­ka­na ra­cyi sta­nu, po­wta­rza­jąc Wa­sie od cza­su do cza­su:

– Ten stryj mój jed­nak nie na głu­pi wpadł po­mysł, że mi w Kru­pa­cu sie­dzieć nie dał.. Czy­bym się ja tam do­wie­dział o tem wszyst­kiem, o czem wiem te­raz?….

Do­wia­dy­wał się o róż­nych cie­ka­wo­ściach a mię­dzy in­ne­mi, o po­trze­bie tę­pie­nia in­no­wier­ców. Pod wzglę­dem tym ar­cy­księ­stwo au­stry­ac­kie przed­sta­wia­ło wzór naj­do­sko­nal­szy.

Ste­fan, któ­ry, wy­cho­wa­ny w Kru­pa­cu, pod wpły­wem

Du­brow­ni­ka, za­ra­żo­ny po­tro­sze dok­try­ner­stwem pa­ta­reń­skiem, brał na se­ryo pod­sta­wę Za­ko­nu Chry­stu­so­we­go " ko­chaj bliź­nie­go, jak sie­bie sa­me­go", któ­ry in­stynk­to­wie nie­ja­ko gar­nął się du­chem do mi­ło­ści sta­no­wią­cej isto­tę chrze­ścia­ni­zmu, do­wie­dział się w Wied­niu i prze­ko­nał, że prak­ty­ka mi­ło­ści wklu­cza w sie­bie wszel­kie naj­sub­tel­niej­sze mę­czar­ni spo­so­by. Ar­cy­ksią­że Al­bert prak­ty­ko­wał tego ro­dza­ju mi­łość w ob­szer­no­ści ca­łej. W cza­sie po­by­tu Ste­fa­na w sto­li­cy ar­cy­księz­twa, przed ocza­mi jego prze­su­nę­ła się ga­le­rya cała wi­do­wisk, ma­ją­cych na celu "kry­sta­li­zo­wa­nie in­sty­tu­cyj, ze­spo­lo­nych nie­roz­łącz­nie z ży­ciem na­ro­do­wem". Tak te rze­czy tłu­ma­czy i uspra­wie­dli­wia je­den z hi­sto­ry­ków no­wo­cze­snych. Ar­cy­ksią­że Al­bert, kry­sta­li­zo­wał in­sty­tu­cye ze­spo­lo­ne z ży­ciem na­ro­du, za po­mo­cą pa­le­nia na sto­sach, go­to­wa­nia w smo­le, przy­bi­ja­nia do krzy­żów i ćwier­to­wa­nia Ży­dów. Nasz Ste­fan przy­pa­try­wał się temu, zra­zu z za­ję­ciem, na­stęp­nie ze wstrę­tem, w koń­cu z uzna­niem po­trze­by, tkwią­cej w wy­so­kiej idei pań­stwo­wej, któ­rą od cza­su jak o uszy jego obił się słod­ki wy­raz "ksią­że", poj­mo­wał co raz to le­piej i ja­śniej.

– Jak się po­ka­zu­je, bez tego obejść się nie spo­sób… – ma­wiał do Wasy.

– Hm… – od­po­wia­dał Wasa.

– W Kru­pa­cu jam nie wie­dział o tem wszyst­kiem…

– Co Kru­pac, to Kru­pac, a co Becz to Becz…

– Chciał­bym bar­dzo her­co­giem być…

– Bę­dziesz wo­je­wo­dą po śmier­ci stry­ja…

– No… tak… Aleć prze­cie, co her­cog, to nie wo­je­wo­da…

– We wzglę­dzie mowy, to wszyst­ko jed­no, ale, co się zna­cze­nia ty­czy, ta za­cho­dzi róż­ni­ca, że wo­je­wo­da od każ­de­go idzie kró­la, a her­cog idzie tyl­ko od pań­stwa rzym­skie­go…

– Otóż to… – od­po­wia­dał Ste­fan z wes­tchnie­niem…

W du­szy za­pa­no­wa­ły mu ja­kieś szu­my, któ­rych przed­tem nie było, ja­ko­weś pra­gnie­nia, któ­rych nie znał, ja­ko­weś wy­obra­że­nia o któ­rych po­ję­cia nie miał. Szu­my owe, pra­gnie­nia i wy­obra­że­nia od­no­sił z po­cząt­ku do nie­obec­nej żony, na­da­jąc im za­krój hu­mo­ry­stycz­ny. Przed­sta­wiał so­bie jak­by się to Ilen­ka na­dy­ma­ła, a ani się spo­strze­gał, jak na­dy­ma­nie się wcho­dzi­ło w nie­go, prze­ista­cza­jąc go po­wo­li i nie­znacz­nie i prze­twa­rza­jąc, nie przy­zna­wał się jed­nak przed sa­mym sobą do zmia­ny, jaka z nim i w nim za­cho­dzi­ła – nie wi­dział jej: miał się jeno za oświe­ceń­sze­go, cy­wi­li­zo­wań­sze­go, ro­zum­niej­sze­go jak przed­tem. W isto­cie rze­czy, po­le­ro­wał się, po­zby­wał się owej szorst­ko­ści i na­iw­no­ści, ja­kie go zdo­bi­ły, gdy­śmy z nim zna­jo­mość za­bra­li, na­bie­rał ogła­dy ze­wnętrz­nej, a z nią ra­zem męt­ne­go jesz­cze, jesz­cze dzie­cin­ne­go, ale z dniem każ­dym, z chwi­lą, każ­dą wzmac­nia­ją­ce­go się poj­mo­wa­nia obo­wiąz­ków sta­no­wi­ska, na ja­kiem go los po­sta­wił. Przez do­breż bo prze­cho­dził szko­ły! Był w Cy­lei, do­stał się do Wied­nia. Tam wi­dział" ze­psu­cie oby­cza­jów w ob­rę­bie zam­ku; tu uj­rzał je w mie­ście ca­łem, ho­do­wa­ne sta­ran­nie, niby ro­śli­na w cie­plar­ni, wy­sta­wia­ją­ce się pu­blicz­nie, ogar­nia­ją­ce wszyst­kie war­stwy spo­łecz­ne, wszyst­kie sta­ny, wszyst­kie klas­sy nie wyj­mu­jąc klasz­to­rów płci oboj­ga. Nie prze­szka­dza­ło to by­najm­niej na­bo­żeń­stwu żar­li­we­mu. Lu­dzie w wie­ku owym łą­czyć umie­li po­boż­ność nadzvy­czaj­ną z naj­wy­uz­dań­szą roz­wią­zło­ścią. Mo­dli­li się, po­ści­li, bi­czo­wa­li się, cho­dzi­li w wło­sien­ni­cach, no­si­li że­la­zne na go­łem cie­le pa­ski i po­zwa­la­li so­bie na wszyst­ko.

Na­pa­trzyw­szy się na to wszyst­ko we Wied­niu, prze­rzu­cił się nasz bo­ha­ter wraz z dwo­rem ce­sa­rzo­wej do Budy.

Zyg­munt, wbrew zwy­cza­jo­wi swe­mu, prze­by­wał w sto­li­cy Wę­gier od mie­się­cy kil­ku. Było to, w błęd­nym żywo – cie jego nad­zwy­czajnc­ścią, spo­wo­do­wa­ną spra­wa­mi pol­skie­mi, dla któ­rych po­wo­łał z Cy­lei zna­jo­me­go nam ba­ro­na von Bi­smarkt. Ce­sa­rzo­wa śpie­szy­ła do mał­żon­ka po­wo­li. Je­cha­ła, jak wspo­mnie­li­śmy po­wy­żej, dy­sz­lem rze­mien­nym; do­je­cha­ła na­ko­niec i od­pra­wi­ła wjazd wspa­nial­szy ani­że­li do Cy­lei. Sam naj­ja­śniej­szy pan, na cze­le naj­bo­ga­ciej na świe­cie ubie­ra­ją­cej się gwar­dyi wę­gier­skiej, wy­je­chał na jej spo­tka­nie. Dzień po­god­ny sprzy­jał uro­czy­sto­ści, na poły ry­cer­skiej, na poły re­li­gij­nej, w czę­ści lu­do­wej. Tłu­my ludu wy­le­gły na trakt, któ­rym or­szak prze­cią­gał. Ce­sa­rzo­wa do­sia­dła ko­nia. Para mo­nar­sza, za­trzy­mu­jąc się co chwi­li przed za­stę­pu­ją­ce­mi jej dro­gę pro­ces­sy­ami du­chow­ne­mi i świec­kie­mi, skła­da­ją­ce­mi jej po­wi­ta­nia i ży­cze­nia, po­su­wa­ła się po­wo­li, wy­wo­łu­jąc ad­mi­ra­cję nie­kła­ma­ną, po­cho­dzą­cą ztąd, że była to para god­na wi­dze­nia, po­mi­mo że dla Bar­ba­ry mi­nął kwiat mło­do­ści, Zyg­munt zaś znaj­do­wał się już w dzie­siąt­ku lat siód­mym. Lata ato­li wdzię­ku mu nie uj­mo­wa­ły. Był to sta­rzec ma­je­sta­tycz­nie pięk­ny, ro­sły, moc­no zbu­do­wa­ny, dum­ne­go wej­rze­nia, tro­chę przy­bla­dły, lecz zdra­dza­ją­cy siłę nie­po­spo­li­tą, wzię­tą z mat­ki, któ­ra tem się wsła­wi­ła, że pod­ko­wy ła­ma­ła i kol­czu­gę dru­cia­ną jak płót­no roz­dzie­ra­ła. Wę­grom im­po­no­wał ich król, gdy na nie­go pa­trzy­li. Z za­pa­łem więc przyj­mo­wa­li kró­lew­ską parę; roz­gło­śnie krzy­cze­li jej el­ren!; mu­zy­ki brzmia­ły, dzwo­ny ję­cza­ły, bi­cie z ar­mat na­peł­nia­ło po­wie­trze hu­kiem; w mie­ście fe­sto­ny, gir­lan­dy, sztan­da­ry, ko­bier­ce zdo­bi­ły domy, mimo któ­rych prze­jeż­dża­ła para kró­lew­ska, po­prze­dza­jąc hu­fiec jaz­dy na dziel­nych ko­niach, świe­cą­cej bar­wa­mi, zło­tem, pió­ra­mi i klej­no­ta­mi.

Okrzy­ka­mi, wy­sy­pa­niem się tłum­nem na trakt i przy­stro­je­niem mia­sta wy­ra­ża­ła się mi­łość niby ludu dla mo­nar­szej pary, któ­rej lud ten nie mi­ło­wał wca­le. Oklask ten prze­to nie wy­ra­żał mi­ło­ści, ale – co? Okla­ski po­dob­ne spo­ty­ka­ją kró­lów te­atral­nych. Ce­sarz Zyg­munt po­sia­dał ta­lent ten sam, któ­rym się w cza­sach, na­szych od­zna­czył bo­ha­ter z pod Se­da­nu. Umiał urzą­dzić to, co Fran­cu­zi na­zy­wa­ją mise en s éne. Umiał się po­ka­zać. Na­ród wę­gier­ski go nie ko­chał: bra­wo ma da­wał. Da­wał bra­wo jemu i jego mał­żon­ce, któ­rej nie ko­chał, a nie­na­wi­dził. Cóż jed­nak!…. tak się do­brze na ko­niu pre­zen­to­wa­ła!

Przy­ję­cie w Bu­dzie, jak nie­bo do zie­mi po­dob­nem było do opi­sa­ne­go w po­przed­nim to­mie przy­ję­cia w Su­ty­sku.

Ste­fan czuł się ogłu­szo­nym, otu­ma­nio­nym, olśnio­nym. Je­chał obok Wasy i usta­wicz­nie wy­da­wał okrzy­ki zdu­mie­nia.

– A!…. o!…. Maj­ka nie­go­wa!…. Jak­że to pięk­nie!…. Mój Boże!….

Po­wziął to naj­głęb­sze prze­ko­na­nie, że na­ród wę­gier­ski do ubó­stwia­nia ko­cha swe­go kró­la i swo­ją kró­lo­wę.

Kró­lo­wę znał, o! po­znał ją. Nie chce­my opo­wia­dać, z ja­kiej mia­no­wi­cie ją po­znał stro­ny, nie z naj­lep­szej jed­nak; i nie spo­dzie­wał się, żeby mał­żo­nek, żeby na­ród, na stro­nę ową oczy za­my­kać mie­li. Nie przy­pusz­czał, aby to, co w Cy­lei, w Wied­niu, wszę­dzie ta­jem­ni­cą nie było, mo­gło być ta­jem­ni­cą w Bu­dzie. Kon­klu­do­wał więc ztąd tak: jak od­mien­nym jest ce­sarz od człe­ka pro­ste­go, tak też i po­ję­cie o mo­ral­no­ści od­mien­nem być musi na po­zio­mie ce­sar­skim i na po­zio­mic po­spo­li­te­go ludu. Quod li­cet Jovi non li­cet bovi. Ist­nie­ją dwie mia­ry i dwie wagi.

– Gdy­by Ilen­ka moja – my­ślał so­bie – pro­wa­dzi­ła się tak jak naj­ja­śniej­sza ce­sa­rzo­wa Bar­ba­ra, to… to by… nie spły­nę­ła chy­ba tak cu­dow­nie na kru­pac­kiem je­zio­rze, jak… trzej pra­ła­ci…

Otwo­rzy­ły się mu oczy.

Nie ża­ło­wał już że żony z nim nie ma; owszem rad był temu nie­wy­po­wie­dzia­nie, raz dla tego, że Ilen­ka pro­stacz­ka od­bi­ja­ła­by jak naj­go­rzej od dam, po­su­wa­ją­cych ele­gan­cyę do gra­nic skraj­nych, po­wtó­re dla tego, że… a nuż, ze­chcia­ła­by, wzo­rem hra­bin i hra­bia­nek, ba­ro­no­wych i ba­ro­nó­wien, ota­cza­ją­cych tron ce­sar­ski, na­śla­do­wać naj­ja­śniej­szą pa­nię? Ile razy prze­to myśl jego ku żo­nie się zwra­ca­ła, za­wsze czuł niby ulgę na ser­cu, z po­wo­du jej nie­obec­no­ści, a za­ra­zem czuł wdzięcz­ność dla stry­ja za to, że ją wziął pod opie­kę swo­ją.

– Stryj San­dał mą­drze zro­bił… – po­wia­dał so­bie.

Po­wie­dzieć na­le­ży, iż pod wy­ra­zem "opie­ka" ro­zu­miał "do­zór" i wy­obra­żał so­bie wo­je­wo­dę San­da­ła pod po­sta­cią Ar­gu­sa, czu­wa­ją­ce­go nad czy­sto­ścią rodu Chra­ni­czów.

– Mą­dry czło­wiek!….

Z tem wszyst­kiem, po­mi­mo iż my­śli po­wyż­sze zna­mio­nu­ją w czę­ści tro­skli­wość, w czę­ści za­zdrość mał­żeń­ską, He­le­na u nie­go na wa­lo­rze tra­ci­ła. Bal­szi­czań­stwo jej na­wet, któ­re w Kru­pa­cu tak wy­so­ko sta­ło, spa­da­ło na war­to­ści; oso­ba zaś jej, taka oka­za­ła, naj­mniej­sze­go wy­trzy­mać nie mo­gła po­rów­na­nia z po­sta­cia­mi nie­wie­ście­mi, któ­re się przed ocza­mi jego prze­su­wa­ły. By­najm­niej! Sród dam dwor­skich zda­rza­ły się pięk­no­ści; zda­rza­ły się ato­li i ist­ne masz­ka­ry. Cóż jed­nak! – masz­ka­ry owe umia­ły się no­sić, cho­dzić, przed­sta­wiać, umia­ły mó­wić, śpie­wać, tań­czyć, umia­ły się wdzię­czyć, pa­chło od nich i ja­śnia­ło i sze­le­ści­ło – i wy­dzie­lał się z nich urok ja­kiś oso­bli­wy, spra­wia­ją­cy odu­rze­nie. Naj­brzyd­sza – i ta jesz­cze du­rzyć umia­ła. Ele­gan­cya w wie­ku XV po­su­nię­tą była do stop­nia wy­so­kie­go. Na go­to­wal­niach nie­wie­ścich znaj­do­wa­no – jak świad­czą kro­ni­ki – fla­sze­czek, sło­ików i pu­de­łe­czek po trzy­sta. Do ele­gan­cyi sto­so­wa­ła się i ko­kie­te­rya, któ­ra się po­słu­gi­wa­ła spo­so­ba­mi, tak zwy­czaj­ne­mi, udsko­na­lo­ne­mi, jako też nad­zwy­czaj­ne­mi, bio­rą­ce­mi na po­moc cza­ry, gu­sła, za­klę­cia, mo­dli­twy, prak­ty­ki re­li­gij­ne i za­da­wa­nia – za­da­wa­nia zło­żo­ne z in­gre­dien­cyj naj­obrzy­dliw­szych, ja­kie jeno wy­my­ślić moż­na, a o ja­kich He­le­na, po­mi­mo że i ona ze spo­so­ba­mi nad-zwy­czaj­ne­mi obzna­jo­mio­ną była, wy­obra­że­nia nie mia­ła. To jed­nak mniej­sza. Tego mo­gła­by się na­uczyć. Obok tego wszak­że wy­uczy­ła­by się i ta­kich rze­czy, któ­re, acz mile przez Ste­fa­na w żo­nach cu­dzych wi­dzia­ne, we wła­snej przej­mo­wa­ły­by go wstrę­tem i zgro­zą.

Rad więc był temu, że He­le­na pod stra­żą wo­je­wo­dy w Du­brow­ni­ku po­zo­sta­wa­ła, nie­mniej oraz rad był temu, że się sam do­stał w świat, taki cie­ka­wy.

Nie mógł się do­syć na­pa­trzeć, nie mógł się do­syć na­słu­chać, nie mógł się do­syć na­wą­chać. Wraz z temi trze­ma zmy­sła­mi, nie próż­no­wa­ły i dwa inne. Smak i do­ty­ka­nie znaj­do­wa­ły się tak­że w sta­nie po­draż­nie­nia i na­tę­że­nia usta­wicz­ne­go i spra­wia­ły bo­ha­te­ro­wi na­sze­mu za­ję­cie, któ­re go uwle­ka­ło go co­raz to da­lej i głę­biej, jak wę­drow­ca, idą­ce­go w po­dróż da­le­ką, uwle­ka prze­cho­dze­nie z eta­pu na etap. Zmy­sły były prze­wod­ni­ka­mi jego, z po­środ­ka zaś nich, niby – kwiat z do­ni­cy, wy­strze­lał nie­okre­ślo­ny bli­żej cel, po­wzię­ty z za­pa­trze­nia się: na hrab­stwo hra­bie­go Her­ma­na, na ar­cy­księz­two ar­cy­księ­cia Al­ber­ta, na kró­lew­skość kró­la Zyg­mun­ta, na ma­je­sta­tycz­ność wła­dzy naj­wyż­szej, przy­no­szą­cej tyle wy­gód, tyle przy­jem­no­ści, tyle roz­ko­szy, tyle za­do­wo­le­nia, że mi­mo­wol­nie ro­iły się mu po gło­wie, to ko­ro­na bo­śniac­ka, to koł­pak wiel­kok­sią­żę­cy, to coś w tym ro­dza­ju.ROZ­DZIAŁ II. ODYM­KI ŚWIA­TO­WE.

Za­zna­czyw­szy ro­je­nia Ste­fa­na, wy­pro­wa­dzo­ne z po­środ­ka zmy­słów, niby ro­śli­na z grun­tu bo­ga­te­go w pier­wiast­ki pę­do­we, za­zna­czyć mu­si­my jed­no jesz­cze na­stęp­stwo, wy­ni­ka­ją­ce ko­niecz­nie z sy­tu­acyi, w jaką los, a ra­czej stryj go wpra­wił. Ste­fan opu­ścił wy­spę od­lud­ną pra­wie; opu­ścił Du­brow­nik, w któ­rych oby­cza­je, zo­sta­jąc pod kon­tro­lą opi­nii pu­blicz­nej, były czy­ste; opu­ścił żonę, nie­wia­stę am­bit­ną, lecz am­bi­cyę prze­cho­wu­ją­cą w so­bie, jak bu­tel­ka her­me­tycz­nie za­kor­ko­wa­na prze­cho­wu­je płyn bu­rzą­ce­mi na­po­jo­ny ga­za­mi, na ze­wnątrz zaś spo­koj­ną; a do­stał się w świat na­peł­nio­ny, prze­sią­kły, na­brzmia­ły cza­da­mi, wy­dzie­la­ją­ce­mi się z ża­rów, pło­ną­cych pod kuź­nią mi­ło­ści.

Je­den z po­etów spół­cze­snych, na­le­żą­cy do gwiazd pierw­szej wiel­ko­ści, po­wie­dział, że "mi­łość… świat ody­mia".

Praw­da.

Po­eta za­sto­so­wał sło­wa te do mi­ło­ści w poj­mo­wa­niu uczu­cia tego dzi­siej­szem. Je­że­li prze­to dziś ona świat ody­mia, to czte­ry wie­ki temu opę­ty­wa­ła. W wie­ku XV mi­łość była opę­ta­niem. Nie ist­nia­ła jesz­cze mi­łość, ale mi­łost­ka.

Błęd­ni ry­ce­rze, któ­rzy, roz­gła­sza­jąc po świe­cie wdzię­ki i cno­ty dam serc swo­ich, włó­czy­li się z miej­sca na miej­sce, do­bi­ja­li się na­gro­dy wca­le nie­pla­to­nicz­nej. Wiek ów wia­ry sil­nej był wie­kiem zmy­sło­wo­ści gru­bej, mo­de­ro­wa­nej ety­kie­tą, któ­ra sta­no­wi­ła wę­dzi­dło je­dy­ne, ema­lio­wa­ne za­lot­no­ścią, ma­ją­cą za cel i za za­da­nie kru­sze­nie wę­dzi­dła. Ura­biał się w ten spo­sób for­ma­lizm, któ­ry wkła­dał na ko­bie­tę obo­wią­zek…. upa­da­nia we­dług pew­nych re­guł. Nie­wia­sta, zwłasz­cza w sfe­rze to­wa­rzy­stwa wyż­szej, mia­ła się za twier­dzę. Jak twier­dza prze­to bro­ni­ła się i jak twier­dza ka­pi­tu­lo­wa­ła, po do­peł­nie­niu wa­run­ków, ja­kie ho­nor na­ka­zy­wał. A by­wa­ły to wa­run­ki ory­gi­nal­ne, po­le­ga­ją­ce na wkła­da­niu na ga­chów pew­nych szlu­bów, jak na­przy­kład: obo­wią­zy­wa­nia ich do no­sze­nia barw nie ta­kich, a ta­kich, albo też, do od­ma­wia­nia w pe­wien spo­sób ozna­czo­nej mo­dli­twy albo do za­sła­nia­nia ob­li­cza przy­łbi­cą, albo do ucze­sy­wa­nia wło­sów ja­koś, albo do mil­cze­nia przez czas dłuż­szy, albo do cho­dze­nia ze zmru­żo­nem okiem jed­nem, albo do… cze­goś w tym ro­dza­ju. Nie skoń­czy­li­by­śmy, gdy­by­śmy wy­li­czać chcie­li wszyst­kie szlu­by ry­cer­sko – ro­man­so­we, wcho­dzą­ce w za­kres sym­bo­li­sty­ki mi­stycz­nej, któ­rą osła­nia­ła się mi­łość w wie­ku XV. Mia­ło to zna­cze­nie ofia­ry, pa­lo­nej na oł­ta­rzu przez czas ści­śle okre­ślo­ny, na­przy­kład: przez rok je­den, mie­się­cy trzy, ty­go­dni dwa, dni pięć i go­dzin siedm, po­czem na­stę­po­wa­ło wy­na­gro­dze­nie – twier­dza ka­pi­tu­lo­wa­ła. Przez to czy­ni­ło się za­dość ho­no­ro­wi, cno­cie i ko­cha­niu – ko­cha­niu, sta­no­wią­ce­mu uwień­cze­nie dzie­ła i waż­ną, bar­dzo waż­ną dźwi­gnię zda­rzeń dzie­jo­wych. Nie jed­na tyl­ko He­le­na spo­wo­do­wa­ła wiel­ką woj­nę; nie jed­na tyl­ko Tro­ja upa­dła z przy­czy­ny ko­bie­ty.

Obok sma­ga­nia się dys­cy­pli­na­mi dru­cia­ne­mi, ubie­ra­nia się we wło­sien­ni­ce, cho­dze­nia boso, czoł­ga­nia się na klęcz­kach, ko­cha­no się.

Ko­cha­no się na za­bój..

W ży­ciu to­wa­rzy­skiem nie mia­no na wi­do­ku cze­go in­ne­go, jeno ko­cha­nie.

Dziś zgro­ma­dza­my się w miej­scach róż­nych dla ce­lów róż­nych, po sa­lo­nach zaś za­ba­wiać się umie­my li­te­ra­tu­rą, sztu­ką, na­uką, po­li­ty­ką, plot­ka­mi, nie­do­rzecz­no­ścia­mi i roz­ma­ite­mi roz­ma­ito­ścia­mi, słu­żą­ce­mi do za­bi­ja­nia cza­su i uprzy­jem­nie­nia sto­sun­ków to­wa­rzy­skich. Daw­niej, w każ­dym cza­sie i na każ­dem miej­scu, ko­cha­nie głów­ną od­gry­wa­ło rolę: zgro­ma­dza­no się dla nie­go; w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich sta­no­wi­ło ono za­czyn, we­dle któ­re­go ta­ko­we ukła­da­ły się i roz­wi­ja­ły, szu­ka­jąc dla sie­bie te­atrów od­po­wied­nich, a za nie­od­po­wied­nie nie uwa­ża­jąc wca­le ani ko­ścio­łów, ani klasz­to­rów, zwłasz­cza zaś klasz­to­rów, któ­re były przy­tu­li­skiem le­gal­nem scha­dzek mi­ło­snych. Za fur­tą, pod pu­kle­rzem klau­zu­ry, pod pie­czę­cią ta­jem­ni­cy, dzia­ły się rze­czy ta­kie, o któ­rych dziś bez zgro­zy mó­wić nie moż­na. Klasz­to­ry, jak wia­do­mo, prak­ty­ko­wa­ły go­ścin­ność. Owóż, prak­ty­ka owa te po­cią­ga­ła za sobą na­stęp­stwa, że domy, ci­szy i mo­dli­twie po­świę­co­ne, otwie­ra­ły się, raz dla uczt hucz­nych, znów dla usług po­uf­nych, na żą­da­nie oso­bi­sto­ści wy­jąt­ko­wych, do­bro­dzie­jów i do­bro­dzie­jek, któ­rym nie go­zi­to się od­ma­wiać udzie­le­nia spo­sob­no­ści…. po­ga­da­nia na… osob­no­ści.

W taki to świat do­stał się pół­bo­ha­ter nasz.

Gdy­by Ste­fan był świę­tym na wzór i po­do­bień­stwo owych świę­tych, któ­rych wal­ki z po­ku­sa­mi Skar­ga – w " Ży­wo­tach" tak wy­mow­nie opi­sał, to był­by uciekł i kurz z obu­wia so­bie otrzą­snął. Świę­tym jed­nak nie był; po­zo­sta­wał więc i z po­ku­sa­mi się w wal­ki nie wda­wał, in­a­czej, nie pły­nął na­prze­ciw prą­du. Da­wał się prą­do­wi uno­sić – to mu na­wet przy­jem­ność nie­ma­łą spra­wia­ło. Da­wał się prą­do­wi uno­sić, ko­ły­sał się na fali i do­zna­wał z tego po­wo­du – lu­bo­ści ogrom­nej, ro­jąc słod­ko o nie­okre­ślo­nej owej przy­szło­ści, o któ­rej wspo­mi­na­li­śmy po­wy­żej i o tem, że jak­by przy­szłość owa się ob­ró­ci­ła, to za­wsze cze­ka na nie­go wo­je­wódz­two chum­skie i…

… i… żona…

Zwrot ten w my­ślach po­wra­cał mu do gło­wy czę­sto. Aż razu pew­ne­go, kie­dy po­wró­cił, Ste­fan splu­nął:

– Tfu!…

Po­wie­dział so­bie w du­chu "i żona" i… splu­nął. Splu­nąw­szy, za­wo­łał:

– Ha!….

Okrzyk ten za­brzmiał to­nem re­zy­gna­cyi. Nie re­zy­gna­cyą jed­nak wy­ra­żał, a żal do Opatrz­no­ści, któ­ry się w my­śli mło­de­go czło­wie­ka w na­stę­pu­ją­cy sfor­mu­ło­wał spo­sób:

– Trze­ba mi było, albo nie że­nić się, albo wzią­śó żonę taką, jak.. Gru­ba…

Przy­szła mu Gru­ba na myśl i wy­obra­żać so­bie po­czął jak­by to było in­a­czej gdy­by w wo­je­wódz­twie chum­skiem, wraz z, wo­je­wódz­twem cze­ka­ła na nie­go, nie taka He­le­na a taka Gru­ba.

Zro­bił w wy­obraź­ni prze­gląd wszyst­kich na dwo­rze w Cy­lei i na dwo­rze w Wied­niu wi­dzia­nych dam i zna­lazł, że żad­na z nich Gru­bie nie do­rów­ny­wa­ła.

Nie ozna­cza­ło to, aże­by się w mał­żon­ce Pie­tra za­ko­chać miał na­gle. Wca­le nie. Wy­pa­dło mu tak z po­rów­na­nia, któ­re po­szło dwie­ma dro­ga­mi: jed­ną tą, któ­rą kro­czył, dru­gą wstecz­ną. Na pierw­szej od­bi­ła mu się He­le­na, na dru­giej Gru­ba. He­le­na od­bi­ła się od dam dwo­ru, Gru­ba od He­le­ny. In­ter­wen­cya mał­żon­ki Pie­tra mia­ła w tym ra­zie szcze­gól­ne swo­je zna­cze­nie, to mia­no­wi­cie, iż po­słu­ży­ła jako świa­dec­two, że w Chu­mie na­wet, przy­pusz­cza­jąc iżby Sta­fan w przy­szło­ści na sa­mem jeno wo­je­wódz­twie Chum – skiem po­prze­stać mu­siał, znaj­dzie się ja­kaś dla mał­żon­ka, utra­pio­ne­go ta­kim jak He­le­na klo­cem, kom­pen­sa­ta. Oto wszyst­ko. To wszyst­ko sta­no­wi­ło karb na przy­szłość. Pły­nął z prą­dem, po­wta­rza­jąc so­bie w du­chu czę­sto:

– Gdy przyj­dzie do tego, że do Kru­pa­ca po­wró­cę, to już ja so­bie dam radę…

W du­chu po­wie­dze­nia tego, mie­wał czę­ste z Wasą, sprzecz­ki. Wasa po­ni­żał nie­wia­sty za­chłum­skie, du­brow­nic­kie i w ogó­le bo­śniac­kie, za­rzu­ca­jąc im brak wy­cho­wa­nia mia­sto­we­go.

– Co mi po­tem!…… – ma­wiał Ste­fan. Praw­da, nie­wia­sty na­sze nie umie­ją się tak wdzię­czyć, jak tu­tej­sze, za to są… tward­sze…

Nie po­do­ba­ła się mu ga­la­re­cia­ność płci pięk­nej, za­peł­nia­ją­cej dwo­ry mo­nar­sze. To ato­li jed­no tyl­ko miał jej do za­rzu­ce­nia, zresz­tą czuł się śród niej do­brze. Miło mu było w oto­cze­niu dam, ma­ją­cych dla nie­go wzglę­dy wiel­kie. Szko­dzi­ła mu tro­chę żo­na­tość, nie­bar­dzo jed­nak. Żo­na­tośś od­strę­cza­ła od nie­go pan­ny; w oczach mę­ża­tek nie ucho­dzi­ła ona za grzech śmier­tel­ny.

Na dwo­rze cy­lej­skim i na dwo­rze wie­deń­skim od­by­wał Ste­fan no­wi­cy­at świa­to­wy, oby­wał się, oswa­jał, ocie­rał. Na dwo­rze bu­daj­skim wy­stą­pił już w sko­ru­pie ry­ce­rza za­chod­nie­go, z dys­tynk­cyą od­po­wied­nią wy­so­kie­mu sta­no­wi­sku, ja­kie zaj­mo­wał.

Ce­sa­rzo­wa za­pre­zen­to­wa­ła go ce­sa­rzo­wi, jako krew­nia­ka swe­go, na au­dy­en­cyi so­len­nej, na któ­rej nie po­trze­bo­wał już po­słu­gi­wać się cu­dzą gębą do od­po­wia­da­nia na za­py­ta­nia, po­mi­mo że pierw­sze za­py­ta­nie w kło­pot go wpra­wi­ło. Po po­wsta­niu z klę­czek – przed ce­sa­rzem Zyg­mun­tem klę­kać trze­ba było – naj­ja­śniej­szy pan, po­chy­liw­szy lek­ko gło­wą, na­stę­pu­ją­ce prze­mó­wił sło­wa:

– On prze­to pra­gnie po­zo­sta­wać przy boku na­szym?….

Nie wie­dział Ste­fan, do kogo się owo "on" od­no­si. Nie stra­cił jed­nak re­zo­nu. Zmiar­ko­wał się pręd­ko, iż cho­dzić nie może o kogo in­ne­go, jeno o nie­go i od­po­wie­dział:

– Tak, za­praw­dę, naj­ja­śniej­szy i naj­mi­ło­ściw­szy pa­nie…

– On wie za­pew­ne, że w służ­bie na­szej po­zo­sta­je kil­ku spół­ziom­ków jego: nasz kanc­lerz, nasz spo­wied­nik..,

– Mam za­szczyt wie­dzieć o tem, naj­ja­śniej­szy i naj­mi­ło­ściw­szy pa­nie…

– Niech on pew­nym bę­dzie ła­ski na­szej… Nie wy­zna­cza­my mu za­ję­cia szcze­gól­ne­go… Za­li­cza­my go w gro­no dwo­rzan na­szych, spo­dzie­wa­jąc się, że on oce­nić zdo­ła do­bro­dziej­stwo, ja­kie mu wy­świad­cza­my i od­pła­ci za nie wier­no­ścią i przy­wią­za­niem do na­szej oso­by… Po­zwa­la­my mu naj­ła­ska­wiej, słu­żyć nam i bro­nić nas i po­le­ca­my zgło­sić się do wier­ne­go na­sze­go, fre­ihe­ra Eber­har­da von Win­deck…

Ste­fan z głę­bo­kim po­kło­nem cof­nął się ty­łem, wci­snął w tłum dwo­rzan i, po au­dy­en­cyi, udał się do fre­ihe­ra, peł­nią­ce­go przy ce­sa­rzu funk­cyę za­ufań­ca, za­wia­du­ją­ce­go spra­wa­mi roz­licz­ne­mi w sen­sie wy­ko­naw­czym. Ce­sarz po­my­sły snuł sam, speł­nia­nie zaś ta­ko­wych na­le­ża­ło do Win­dec­ka, o ile to nie ty­czy­ło się spraw wo­jen­nych i dy­plo­ma­tycz­nych. Te ostat­nie sta­no­wi­ły spe­cy­al­ność od­ręb­ną. Fre­iher von Win­deck in­te­re­so­wał się nie­mi po­śred­nio, głów­nie zaś zaj­mo­wał się uła­twie­niem ce­sa­rzo­wi w re­pre­zen­to­wa­niu wy­so­kiej pia­sto­wa­nej prze­zeń do­stoj­no­ści, in­a­czej, był przy oso­bie mo­nar­szej to­tum­fac­kim i of­fi­cy­al­nie no­sił ty­tuł se­kre­ta­rza. Ty­tuł ten od­po­wia­dał funk­cyi. W rze­czy sa­mej, był to se­kre­tarz od se­kre­tów, nie­pi­sa­nych wszak­że. Wy­dział pi­sa­ny nie do nie­go na­le­żał. Von Win­deck pi­sał, ale pro me­mo­ria, któ­re na wła­sny za­cho­wy­wał uży­tek i z któ­rych uło­żył póź­niej hi­sto­ryę ce­sa­rza Zyg­mun­ta. Fre­iher von Win­deck był cie­niem ce­sa­rza. Gdzie ten, tam i ten; Zy­gi­munt bez nie­go ob­cho­dzić się nie umiał; sta­no­wił on jego nie­roz­dziel­ną cząst­kę, któ­ra wszę­dzie, gdzie się jeno mo­nar­cha bo­daj na dni parę za­trzy­mał, za­kła­da­ła ro­dzaj biu­ra, kon­tu­aru, czy też kan­cel­la­ryi i pro­wa­dzi­ła in­te­res­sa, ma­ją­ce do han­dlo­wych po­do­bień­stwo ogrom­ne. W zam­ku bu­daj­skim zaj­mo­wał apar­ta­ment osob­ny, po­ło­żo­ny tak, aże­by każ­dy bra­mę prze­kra­cza­ją­cy prze­cho­dził mimo. Apar­ta­ment ten zna­nym był miesz­kań­com Budy do­sko­na­le,

Ste­fan, wcho­dząc do frej­he­ra von Win­deck, za­po­mniał na­zwi­ska jego. Nie fra­so­wa­ło go to – pa­mię­tał ty­tuł. Wkro­czył śmia­ło do izby, od­zna­cza­ją­cej się ume­blo­wa­niem, skła­da­ją­cem się z szaf, skrzyń i pół­ek, zaj­mu­ją­cych ścia­ny do koła. Pod jed­nem z dwóch okien, za­opa­trzo­nych w kra­ty że­la­zne, stał stół. Tu i owdzie wi­dać było stoł­ków kil­ka. Wnę­trze izby za­le­wa­ło pół­świa­tło, prze­do­sta­ją­ce się z ze­wnątrz przez drob­ne szy­by szklan­ne. Od stro­pu zwi­sał ka­ga­nek w kształ­cie czó­łen­ka, na któ­rym dwa kno­ty pa­lić się ra­zem mo­gły. Po izbie z rę­ka­mi w tył za­ło­żo­ne­mi prze­cha­dzał się kro­kiem po­wol­nym czło­wiek ja­kiś, któ­ry za­trzy­mał się, gdy Ste­fan wszedł i zwró­cił się do nie­go fron­tem, nie roz­ry­wa­jąc dło­ni z tyłu sple­cio­nych.

– Do­stoj­ny se­kre­tarz jego ce­sar­skiej mo­ści?…… – ode­zwał się Ste­fan to­nem za­py­ta­nia.

– Hę?…… – za­py­tał za­py­ta­ny.

– Czy se­kre­ta­rzem jest do­stoj­ność two­ja?….

– A tak… Je­stem wię­cej jak se­kre­ta­rzem… Je­stem naj­ja­śniej­sze­go pana al­ter ego…

– Do­stoj­ność two­ja… – za­czął Ste­fan.

– Mo­żesz prze­ma­wiać do mnie: naj­ja­śniej­szy pa­nie… – prze­rwał czło­wiek.

– Naj­ja­śniej­szy pa­nie?…… – rzekł Ste­fan zdu­mio­ny.

– Wie­dzieć mu­sisz prze­cie, cho­ciaż­byś po ła­ci­nie nie­umiał, co zna­czy a lter ego…

– Wiem…

– A więc… rzecz się tłu­ma­czy sama… Cóż tedy?….

– Naj­ja­śniej­szy pan przy­sy­ła mnie do… naj-ja-śniej­sze­go pana…

– Hum… – od­krząk­nął. Cóż da­lej?….

– Nic… przy­sy­ła…

– Po co?….

– Nie wiem…

– Po to chy­ba, że­bym cię pa­so­wał na ry­ce­rza za­ko­nu mego, czy­li wy­strych­nął na dud­ka…

Rze­kł­szy to, cho­dzić za­czął po izbie da­lej.

Ste­fan uczuł się w po­ło­że­niu draż­li­wem. Nig­dy jesz­cze nie ob­cho­dzo­no się z nim tak bez ce­re­mo­nii. Nie ro­zu­miał, coby to zna­czyć mia­ło. Przy­tem, ta pre­ten­sya se­kre­ta­rza do ty­tu­łu naj­ja­śniej­sze­go pana wy­da­wa­ła się rze­czą co naj­mniej dzi­wacz­ną. Śle­dził za cho­dzą­cym okiem i do­strze­gać po­czął w ko­stiu­mie jego oso­bli­wo­ści, któ­re, nie zda­wa­ło mu się, aże­by wła­ści­we­mi być mo­gły w ubra­niu męża, ta­kie po­waż­ne jak se­kre­tarz zaj­mu­ją­ce­go sta­no­wi­sko. Strój cały przed­sta­wił się pod po­sta­cią prze­sa­dy we wszyst­kich szcze­gó­łach, za­czy­na­jąc od obu­wia koń­cząc na na­kry­ciu gło­wy. Prze­sa­da wi­dzieć się da­wa­ła tak w kro­ju, jak w ko­lo­rach, szcze­gól­nie zaś w do­dat­kach, ta­kich jak świe­ci­dła, frendz­le i ku­ta­sy, po­przy­cze­pia­ne na no­gach, na rę­kach i na grzbie­cie. Uwi­docz­nia­ła się ona w fi­zy­ogno­mii na­wet, opa­trzo­nej do­dat­ko­wo niby w brwi w nos, w usta, w po­licz­ki, w uszy i w zmarszcz­ki na czo­le.

– Co u li­cha?…… – my­ślał so­bie Ste­fan i za­mie­rzał już cof­nąć się, gdy czło­wiek ów oso­bli­wy za­trzy­mał się przed nim na­gle i po­ka­zał mu ob­li­cze od­mien­ne od tego, ja­kiem było przed chwi­lą.

– Inny czło­wiek!

Ste­fan żach­nął się, uj­rzaw­szy twarz, któ­ra tyl­ko co wy­ra­ża­ła su­ro­wość, roz­ja­śnio­ną uśmie­chem, ob­le­wa­ją­cym ją cał­ko­wi­cie, a strze­la­ją­cym z każ­dej bro­daw­ki, z każ­de­go wło­ska, z każ­de­go za­gię­cia. Śmia­ły mu się oczy, usta, brwi, czo­ło, po­licz­ki, bro­da, nos, uszy, wło­sy. Ze śmie­chem tym pa­trzał na Ste­fa­na przez chwil­kę i za­py­tał:

– Co ty za je­den?….

Za­bie­rał się Ste­fan coś od­po­wie­dzieć, lecz ten mu do sło­wa przyjść nie dal:

– Przy­by­wasz szu­kać na dwo­rze ce­sar­skim szczę­ścia… Hm… znaj­dziesz… znaj­dziesz je na pew­no, ale pod jed­nym z dwóch na­stę­pu­ją­cych wa­run­ków.

Tu znów ob­li­czu nadał wy­raz su­ro­wy, ale od po­przed­nie­go od­mien­ny.

– Wiesz ja­kich?…. "

Ste­fan gło­wą wstrzą­snął, na znak nie­wie­dzy.

– Zo­stań bła­znem…

Wpa­trzył się w Ste­fa­na. Ten oczy sze­ro­ko otwo­rzył.

– Hę?…. Zo­stań bła­znem… Tyl­ko – gło­wą po­ki­wał – to trud­no.. bar­dzo trud­no… Nie każ­de­mu da­nem jest bła­zeń­stwo… Dru­gi wa­ru­nek o wie­le ła­twiej­szy… Zo­stań łga­rzem… Do łgar­stwa moż­na się wpra­wić; moż­na się w ta­ko­wem wy­do­sko­na­lić, byle za­cząć… Ka­dzę ci jed­nak, za­czy­naj ostroż­nie, al­bo­wiem, je­że­li­by ci się noga na pierw­szym po­wi­nę­ła kro­ku, to… bia­da ci.. Łżyj bez­czel­nie, łżyj śmia­ło, lżyj he­ro­icz­nie… na­tem sztu­ka cała… w tem cała ta­jem­ni­ca po­wo­dzeń na dwo­rze… Łżyj, przy­ja­cie­lu… Bła­znem być nie mo­żesz, jak nie może sowa sło­wi­kiem zo­stać; mo­żesz jed­nak wyjść z cza­sem na wiel­kie­go czło­wie­ka łga­rza i po­zy­skać aplauz w świe­cie…

Ste­fa­na w zdu­mie­nie wpra­wia­ło każ­de ze sły­sza­nych słów. Za­wo­łał:

– To być nie może, aże­byś był fre­ihe­rem von Win­deck!….

– O nie.… – od­rzekł czło­wiek w dzi­wacz­nym stro­ju. Je­stem ce­sar­skim al­ter ego…

– To zna­czy?….

– Dru­giem ja w od­nie­sie­niu do ce­sa­rza Zyg­mun­ta… A że ja ce­sar­skie jest to ce­sarz Zyg­munt, a za­tem, ja moje po­sia­da war­tość ce­sar­ską,… Ztąd wy­pa­da, że wszyst­ko co ci mó­wię, za­słu­gu­je na uwa­gę jak­naj­więk­szą..

– Mó­wisz mi rze­czy ta­kie…

– Ja­kie?,.

– Dziw­ne…

– O!…. przy­ja­cie­lu… Usły­szysz dziw­niej­sze jesz­cze… – Dla cze­góż mam być łga­rzem?….

– Dla po­wo­dów dzie­więć­set dzie­więć dzie­się­ciu dzie­wię­ciu, z po­mię­dzy któ­rych wy­mie­nię ci tyl­ko dwa: dla tego, że si­mi­lis sim­di gau­det, i dla tego, że wla­zł­szy mię­dzy wro­ny kra­kaj jak i one, gdy­byś bo­wiem kra­kał in­a­czej, to wro­ny cię za­dzio­bią… Sta­raj się więc kra­kać naj­le­piej, to jest łgać, naj­bez­czel­niej, naj­śmie­lej, naj­he­ro­icz­niej… Zfał­szuj so­bie su­mie­nie…

– Ah!…… – krzyk­nął Ste­fan.

– Cze­muż cię to tak zdzi­wi­ło?….

– Fał­szo­wać su­mie­nie?!….

– Mu­sia­łeś prze­cie sły­szeć o nie­ja­kim Ja­nie Hus­sie?….

– Ka­cerz!….

– Tak, ka­cerz… Gdy­by był so­bie su­mie­nie sfał­szo­wał, mógł­by so­bie być ka­ce­rzem i po­zo­stać za­ra­zem w ła­skach u moż­nych świa­ta tego… Za­kra­kał in­a­czej i po­szedł na stos. Kra­kać in­a­czej wol­no, ale bła­znom tyl­ko… a po­nie­waż bła­znem zo­stać może nie każ­den co ze­chce, dla tego ra­dzę ci po przy­ja­ciel­sku, zo­stań łga­rzem…

– Coś ty za je­den?…… – za­wo­łał Ste­fan.

– Mó­wi­łem ci… al­ter ego…

– Tyś tref­niś!…… – prze­rwał mło­dy czło­wiek.

– Tref­niś?… hm?…. Jam jest – przy­brał po­sta­wę dum­ną, po pier­si się dło­nią ude­rzył – praw­do­mów­ca… Mnie jed­ne­mu w ca­łym chrze­ściań­skim świe­cie pod­le­głym ber­łu ce­sa­rza Zyg­mun­ta, wol­no praw­dę mó­wić, je­że­li ze­chcę… Dla tego to, je­stem ce­sar­skim al ter ego, bo i ce­sa­rzo­wi ta wol­ność przy­słu­gu­je… Nas dwóch sta­no­wi jed­no: on mnie re­pre­zen­tu­je, ja go tłu­ma­czę… on jest mną, ja je­stem nim. on się na­zy­wa Zyg­munt, ja się na­zy­wam Wor­re…

– Wor­re!…. a!…… – za­wo­łał Ste­fan.

– Za­pew­niam ci ła­skę moją… – od­rzekł sław­ny tref­niś to­nem pro­tek­cy­onal­nym. Po­do­bał mi się nos twój i two­je ucho pra­we…

– Mój nos?….

– Tak… twój nos. My, to jest on i ja, albo ja i on, po­sia­da­my przy­wi­lej kie­ro­wa­nia się upodo­ba­niem, z pra­wem nie zda­wa­nia z upodo­ba­nia tego spra­wy przed ni­kim, ani na­wet przed sobą sa­me­mi… Z ra­cyi więc twe­go nosa i twe­go ucha pra­we­go, masz we mnie pro­tek­to­ra, go­to­we­go z góry, nie po­ma­gać ci w ni­czem, a prze­ba­czać wszyst­ko, z wy­jąt­kiem praw­dy… Idź fał­szem, moje dziec­ko… fał­szem świat przej­dziesz…

– Ale na­zad nie wró­cę… – pod­chwy­cił Ste­fan, to­nem w któ­rym czuć było usi­ło­wa­nie na­stro­je­nia się do tonu in­ter­lo­ku­to­ra swe­go.

– Cha cha cha!…… – ro­ze­śmiał się tref­niś. To ty o po­wro­cie my­ślisz?…. Po­dzię­kuj Bogu, je­że­li ci na przej­ście ży­cia star­czy… Kło­pot po­wra­ca­nia po­zo­staw dzie­ciom swo­im, wnu­kom, pra­wnu­kom, pra­pra­wnu­kom… To ich rzecz… Ty idź fał­szem.

W chwi­li tej uchy­li­ły się drzwi obok jed­nej z szaf i do kom­na­ty wsu­nę­ła się po­stać męz­ka po­waż­na, w czar­nej do ko­stek się­ga­ją­cej odzie­ży, w czar­nem, ak­sa­mi­tem wy­ło­żo – nem na gło­wie okry­ciu, ze zwit­kiem par­ga­min owym w ręku. We­szła, za­trzy­ma­ła się, z uśmie­chem spoj­rza­ła na tref­ni­sia i uprzej­mem gło­wy po­chy­le­niem po­wi­ta­ła Ste­fa­na. Wor­re, po­kło­niw­szy się koł­pa­kiem niz­ko, rzekł krót­ko:

– Dzie­sięć du­ka­tów.

– Za co?…… – za­py­tał mąż.

– Za słów­ko…

– Za słów­ko… dzie­sięć du­ka­tów, to strasz­nie dro­go…

– To strasz­li­wie ta­nio… – od­parł tref­niś. Było to słów­ko praw­dy, za któ­re mo­głem być ze skó­ry żyw­cem odar­ty… Ha­zar­do­wa­łem więc skó­rę wła­sną, za ży­cia…

– Po­prze­stań na du­ka­tach pię­ciu…

– Nie…

– Na szczę­ście… – Nie…

– Siedm… – Nie…

– Więc siedm i pół…

– Je­że­li mi, do­stoj­ny i mi­ło­ści­wy fre­ihe­rze von Win­deck, nie wy­li­czysz du­ka­tów dzie­się­ciu, to pój­dę, ze łza­mi w oczach do stóp tro­nu się rzu­cę i oskar­żę cie­bie, że na szwank na­ra­żasz hoj­ność naj­wspa­nia­ło­myśl­niej­sze­go z mo­nar­chów.

Na sło­wa te fre­iher się­gnął ręką w za­na­drze, wy­do­był wo­rek po­dłuż­ny, wy­do­stał z one­go dzie­sięć sztuk zło­ta i po­dał ta­ko­we Wor­re­mu. Ten przy­jął je w mil­cze­niu, skło­nił się głę­bo­ko, sko­czył rów­ne­mi no­ga­mi, wy­wró­cił w po­wie­trzu ko­zioł­ka i wy­szedł, pod­rzu­ca­jąc du­ka­ty w dło­ni.

Eber­hard von Win­deck zwró­cił się do Ste­fa­na, na­da­jąc ob­li­czu wy­raz py­ta­ją­cy.

– Przy­słał mnie do do­stoj­no­ści two­jej naj­ja­śniej­szy pan… – od­po­wie­dział Ste­fan na to nie­me za­py­ta­nie. Na­zy­wam się Ste­fan Chra­nicz… przy­ję­ty je­stem w po­czet dwo­rzan jego ce­sar­skiej mo­ści…

– Ste­fan Chra­nicz zwa­ny Ko­sa­czem… wo­je­wo­dzie chum­ski, na­stęp­ca San­da­ła Chra­ni­cza?….

Ste­fan ski­nie­niem gło­wy dał od­po­wiedź po­twier­dza­ją­cą.

– Wi­tam cie­bie, wo­je­wo­dzi­cu do­stoj­ny… – rzekł fre­iher uprzej­mie. Usiądź… po­mó­wi­my…

Uka­zał ręką je­den ze stoł­ków, sam za­jął miej­sce obok, i po­pa­trzyw­szy przez chwi­lę z wy­ra­zem słod­kim Ste­fa­no­wi w oczy, za­czął:

– Naj­ja­śniej­szy pan rad wi­dzi w oto­cze­niu swo­jem mło­dzież tak do­stoj­ną, jak wiel­moż­ność two­ja… Wspa­nia­ło­myśl­ność jego, dla ta­kich jak ty, gra­nic nie ma… ła­ska­wość jego jest nie­wy­czer­pa­ną.. Spo­dzie­wam się że wiel­moż­ność two­ja ce­nić umie za­szczyt, jaki ją spo­tkał…

– OL jak jesz­cze… – od­parł Ste­fan.

– I oka­że to w czy­nie?…… – za­py­tał fre­iher z przy­ci­skiem lek­kim.

– Byle się tyl­ko spo­sob­ność tra­fi­ła…

– Otóż to… Od­po­wiedź taka jest świa­dec­twem szla­chet­no­ści wiel­moż­no­ści two­jej… Tacy jak ty god­ni są słu­żyć ta­kie­mu, jak jego ce­sar­ska mość panu… Po­zwól­że mi za­dać ci za­py­tań kil­ka z otwar­to­ścią całą…

– Owszem…

– I od­po­wiedz mi z otwar­to­ścią rów­ną…

– A no…

– Ty­czy się to do­bra twe­go wła­sne­go, na­strę­cza­nia ci spo­sob­no­ści od­da­wa­nia jego ce­sar­skiej mo­ści usług i skar­bie­nia przez to wzglę­dów jego… Go­tów je­steś dać po ry­cer­sku za jego ce­sar­ską mość ży­cie?….

– O… tak… nie­za­wod­nie!….

– I pie­nią­dze?….

– O… hm… – chrząk­nął – tak… nie­ina­czej.. a jak­że…
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: