Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Słowiański herzog. Powieść w 4 tomach na tle dziejów Słowiańszczyzny Południowej. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 401 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ROZ­DZIAŁ I. KWE­STYA HO­DOW­LI DZIE­CI.

Opo­wia­da­nie na­sze roz­pa­da się samo przez się na dwa nur­ty, z któ­rych je­den uno­si Ste­fa­na, ści­ga­ją­ce­go marę po świe­cie, dru­gi zle­wa się w pe­wien ro­dzaj sa­dzaw­ki oko­ło He­le­ny i szu­ka upu­stu do wy­la­nia się na ze­wnątrz po­to­kiem wszech­ogar­nia­ją­cym.

Znaj­du­je­my się w kło­po­cie nie­ja­kim: za któ­rym z tych dwóch nur­tów pójść? Zda­je się jed­nak, że dru­gi jest waż­niej­szy – waż­niej­szy pod tym wzglę­dem, że sta­no­wi nie­ja­ko śro­dek cięż­ko­ści w od­nie­sie­niu do pierw­sze­go. Ste­fan od­by­wa krą­że­nie; He­le­na po­zo­sta­je na miej­scu, miej­sce zaś jej po­zo­sta­wa­nia jest samo w so­bie ma­gne­sem, po­cią­ga­ją­cym pół­bo­ha­te­ra na­sze­go z naj­więk­sze­go od­da­le­nia. Nie ona jest ma­gne­sem, ale miej­sce, po­wta­rza­my.

Ste­fan spro­wa­dził do Du­brow­ni­ka żonę i dzie­ci. Dzie­ci szły w po­rząd­ku na­stę­pu­ją­cym: lat sie­dem, pięć, trzy i ro­czek z cze­meś. Sze­reg roz­po­czy­nał chło­pak, któ­re­go­śmy czy­tel­ni­ko­wi przed­sta­wia­li, po chłop­cu na­stę­po­wa­ła dziew­czy­na, po tej dwaj chłop­cy. Moż­na było przy­pusz­czać, iż ród Chra­ni­czów był­by się zbo­ga­cił o ośm jesz­cze głów przy­najm­niej, gdy­by He­le­ny nie spo­tka­ło na­gle sło­mia­ne wdo­wień­stwo i nie złą­czy­ło jej na dłu­gi lat sze­reg z gło­wą rodu, za­ję­tą wy­łącz­nie pra­wie kon­ser­wo­wa­niem oso­by wła­snej.

Ani prze­czu­wa­ła, aże­by eg­zy­sto­wać mógł świat taki do ja­kie­go we­szła. W burz­li­wych cza­sach onych, nie­moż­li­wym był dla lu­dzi spo­kój ab­so­lut­ny. Spo­kój tra­fiał się w spo­sób wy­pad­ko­wy chy­ba, jak w Kru­pa­cu na­przy­kład. Urzą­dza­no go tak­że po klasz­to­rach, ota­cza­jąc te miej­sca przy­tuł­ku po­wa­gą świę­to­ści. Tak w Kru­pa­cu jed­nak, jak po klasz­to­rach, miał on cha­rak­ter tym­cza­so­wo­ści, nie­idą­cej da­lej jak do dnia ju­trzej­sze­go. Za­pew­nie­nie spo­ko­ju od­no­si­ło się do dziś: ju­tro po­zo­sta­wa­ło za­gad­ko­wem, za­gad­ko­wość zaś owa na­ka­zy­wa­ła czuj­ność usta­wicz­ną, po­łą­czo­ną z nie­opusz­cza­ją­cym na chwi­lę nie­po­ko­jem, ab­sor­bu­ją­cym wszyst­kie wła­dze umy­sło­we i wy­twa­rza­ją­cym w czło­wie­ku na­tu­rę za­ję­czą, li­sią, wil­czą, ty­gry­sią, sto­sow­nie do tego, ja­kie kto w spo­łe­czeń­stwie sta­no­wi­sko zaj­mo­wał i ja­kiem go mat­ka przy­ro­da ser­cem ob­da­rzy­ła. Se­bro­wie w ogól­no­ści sta­no­wi­li ród za­ję­czy, ma­jąc ra­tu­nek je­dy­ny w uciecz­ce; śród gro­dzian i w kla­sie du­cho­wień­stwa znaj­do­wa­ło się naj­wię­cej li­sów; wil­ków i ty­gry­sów ho­do­wa­ła war­stwa wła­stie­liń­ska, pę­dzą­ca ży­wot od­por­no-za­czep­ny. Wal­ka o byt w ca­łej na­iw­no­ści swo­jej to­czy­ła się w każ­dym cza­sie i na każ­dem miej­scu, nie da­jąc czło­wie­ko­wi spo­ko­ju istot­ne­go chwi­li jed­nej.

Tu zaś oto­czył He­le­nę spo­kój ab­so­lut­ny, któ­ry ato­li nie dał się jej uczuć w pierw­szej do­bie po­by­tu pod da­chem San­da­ła. Przy­je­cha­ła z mę­żem, wy­bie­ra­ją­cym się w dro­gę da­le­ką. Wy­pra­wia­nie Ste­fa­na za­ję­ło jej umysł. Za­wszeż – był to mąż, któ­ry, acz stra­cił nie­co na po­wa­dze od cza­su, jak syn za­pew­nił jej sta­no­wi­sko, nie prze­sta­wał jed­nak mieć dla niej zna­cze­nia. Wy­pra­wia­nie go prze­to za­ję­ło jej i umysł i ser­ce, przy­pro­wa­dza­jąc ją, od cza­su do cza­su do łez, idą­cych, w mnie­ma­niu Ste­fa­na i wszyst­kich co ta­ko­we wi­dzie­li, na karb mi­ło­ści mał­żeń­skiej.

– Jau, jau!… Ah! czy ty po­wró­cisz?… Ah! czy oczy moje zo­ba­czą cie­bie jesz­cze?…

– Ii… co tam!… – per­swa­do­wał mło­dy czło­wiek.

– Czyż, bo­daj, bę­dziesz miał kogo, co do­bre do cie­bie prze­mó­wi sło­wo?…

– O… jak­że!… Nie jadę prze­cież sam… To­wa­rzy­szy mi To­micz i mło­dy je­den du­brow­ni­cza­nin…

Wy­pro­wa­dzi­ła go, po­że­gna­ła i po­wró­ciw­szy pła­ka­ła, a wy­pła­kaw­szy się, po­czę­ła roz­glą­dać się w po­ło­że­niu no­wem, w ja­kie ją losy wpro­wa­dzi­ły. Roz­pa­try­wa­ła się naj­przód w domu.

Dom San­da­ła, le­żą­cy opo­dal nie­co od mia­sta, przed­nią stro­ną wy­cho­dził na po­dwó­rzec, ob­mu­ro­wa­ny i w za­bu­do­wa­nia dla po­miesz­cze­nia koni i służ­by za­opa­trzo­ny, tyl­ną na ogród ob­szer­ny, roz­le­ga­ją­cy się na po­chy­ło­ści sta­cza­ją­cej się nie­znacz­nie ku mo­rzu. Od mo­rza od­gra­dzał go mur, ten ato­li, z po­wo­du sto­czy­sto­ści grun­tu, nie za­sła­niał wi­do­ku wy­bie­ga­ją­ce­go na sine Ad­ry­aty­ku to­nie. Ogród nie za­le­cał się szcze­gól­ną w utrzy­my­wa­niu one­go sta­ran­no­ścią, nie był jed­nak za­pusz­czo­ny; część znacz­ną zaj­mo­wa­ła win­ni­ca, któ­ra go uj­mo­wa­ła nie­ja­ko w ramy, śro­dek zaś, ma­ją­cy kształt kwa­dra­tu opie­ra­ją­ce­go się bo­kiem jed­nym o dom, za­peł­nia­ły drze­wa po naj­więk­szej czę­ści owo­co­we, śród któ­rych wiel­ko­ścią i roz­ło­ży­sto­ścią od­zna­cza­ły się orze­chy wło­skie, wy­smu­kło­ścią mig­da­ły, cie­ni­sto­ścią figi i ja­bło­ni parę. Pod drze­wa­mi ro­sła tra­wa prze­ty­ka­na kwia­ta­mi po­lne­mi.

Na ogród ten wy­cho­dzi­ły okna tej czę­ści miesz­ka­nia, któ­ra prze­zna­czo­ną zo­sta­ła dla He­le­ny i jej dzie­ci. Skła­da­ła się ona z kom­nat kil­ku, za­opa­trzo­nych we wszyst­ko co do wy­go­dy słu­ży. Pod wzglę­dem tym nie za­cho­dził brak w ni­czem. Było i ob­szer­nie i do­stat­nio.

Co do sta­no­wi­ska, ta­ko­we nic do ży­cze­nia nie po­zo­sta­wia­ło. Wo­je­wo­da na wstę­pie oznaj­mił jej, że jest u sie­bie, czy­li, że jest go­spo­dy­nią domu. Ob­ję­ła więc pod za­rząd tę część go­spo­dar­stwa do­mo­we­go, któ­rą do przy­by­cia jej za­wia­dy­wa­ła och­mi­strzy­ni, po­zo­sta­ła z cza­sów jesz­cze nie­boszcz­ki wo­je­wo­dzi­ny. To za­pew­nia­ło jej w obec do­mow­ni­ków po­wa­gę i sza­cu­nek.

San­dał miesz­kał od­dziel­nie, ale nie od­dzie­lał się zu­peł­nie. Sto­su­nek, jaki po­mię­dzy nim a sy­no­wi­co­wą za­cho­dził, peł­nym był po­wa­gi i tak­tu – po­wa­gi i tak­tu, któ­re He­le­na od pierw­sze­go nie­mal oka rzu­tu oce­ni­ła i od razu po­sta­wi­ła się wzglę­dem mę­żow­skie­go stry­ja tak, aże­by mu nie­tyl­ko nie za­wa­dzać, ale jesz­cze usi­ło­wać stać mu się po­trzeb­ną. W tym celu po­sta­no­wi­ła przedew­szyst­kiem zba­dać star­ca na wy­lot, po­znać jego gu­sta i sła­bost­ki i sta­rać się iść mu w ład.

Lu­dzie sta­rzy, tego co San­dał za­kro­ju, rzad­ko kie­dy wol­ny­mi by­wa­ją od dzi­wactw pew­nych, przy­wią­zu­ją­cych się do nich w sku­tek wy­łącz­ne­go kie­ro­wa­nia umy­słu ku pew­ne­mu punk­to­wi.

Wie­dzia­ła o tem He­le­na, albo ra­czej, od­ga­dy­wa­ła, wie­dzio­na in­stynk­tem ko­bie­ty, tra­wio­nej pra­gnie­niem zna­cze­nia, a za­tem umie­ją­cej do oko­licz­no­ści się sto­so­wać i w po­trze­bie prze­leźć lub prze­sko­czyć, gdzie przejść trud­no. Z po­cząt­ku prze­to, trzy­ma­ła się od San­da­ła w od­da­le­niu nie­ja­kiem, a to z tej przy­czy­ny, że przy­pusz­cza­ła, nie bez słusz­no­ści, iż czło­wiek na ta­kiem sta­no­wi­sku, co­fa­jąc się w ustroń, czy­ni to w sku­tek dzi­wac­twa, któ­re­by moż­na na­zwać " ma­nią sa­mot­no­ści". Sza­no­wa­ła więc ma­nię tę i przy­pa­try­wa­ła się San­da­ło­wi zda­le­ka, zwra­ca­jąc tym – cza­sem uwa­gę swo­ją całą na świat, ota­cza­ją­cy dom wo­je­wo­dy.

Roz­pa­try­wa­nie się w świe­cie tym za­ję­ło umysł jej w stop­niu wy­so­kim i w pierw­szych zwłasz­cza chwi­lach na­peł­nia­ło ją zdu­mie­niem.

Du­brow­nik wy­da­wał się jej ano­ma­lią.

Spo­kój? bez­pie­czeń­stwo? – dwa te po­ję­cia mia­ły w umy­śle jej zna­cze­nie dłuż­sze­go lub krót­sze­go za­wie­sze­nia bro­ni. Tu były one sta­nem trwa­łym. W gło­wie się jej to zra­zu po­mie­ścić nie mo­gło. Nie wie­rzy­ła oczy­wi­sto­ści. Po­wia­da­ła so­bie:

– Tak się zda­je… To nie jest… To być nie może… Wy­cho­dzi­ła czę­sto na mia­sto, ob­cho­dzi­ła ryn­ki, port, uli­ce za­peł­nio­ne kra­ma­mi i pra­cow­nia­mi rze­mieśl­ni­ków i przy­pa­try­wa­ła się ze zdzi­wie­niem mrów­czej pra­co­wi­to­ści, jaka się jej w oczy na każ­dym rzu­ca­ła kro­ku. Ten ku­po­wał, ów sprze­da­wał, inny su­ro­we ma­te­ry­ały prze­ra­biał, każ­dy sie­bie i swo­je mie­nie na wi­dok pu­blicz­ny wy­sta­wiał; złot­ni­cy, na­przy­kład, wy­wie­sza­li wy­ro­by swo­je, nie lę­ka­jąc się obu­dze­nia ła­kom­stwa w moc­niej­szych; zda­wa­ło się, że śród lud­no­ści tej, w któ­rej jed­nak lu­dzie dzie­li­li się na bo­gat­szych i uboż­szych, na mę­dr­szych i głup­szych, moc­niej­szych nie było wca­le. Tego przy­pusz­czać nie umia­ła.

Ob­ser­wo­wa­ła wo­je­wo­dę w sto­sun­ku do du­brow­ni­czan. San­dał, władz­ca Chu­mu, pan i dzie­dzic licz­nych wło­ści, pan ży­cia i śmier­ci w zie­miach ota­cza­ją­cych Du­brow­nik do koła, w Du­brow­ni­ku gi­nął nie­ja­ko – prze­jeż­dżał lub prze­cho­dził, nikt ani zwa­żał na nie­go.

– Co to zna­czy?… – za­py­ty­wa­ła sie­bie.

Sama nie umia­ła so­bie wy­tłu­ma­czyć tego. Szu­ka­ła tłu­ma­cze­nia u lu­dzi. Zwró­ci­ła się do ojca Be­no­na.

– Oj­cze – py­ta­ła – czy lu­dzie tu­tej­si o ni­czem nie my­ślą?…

Za­kon­nik gło­wą wstrzą­snął. Nie ro­zu­miał, o co Ko­sacz­ce cho­dzi.

– Czy lu­dzie tu­tej­si nie mają nad sobą ni­ko­go?…

– Al­boż co?… – od­rzekł prze­ło­żo­ny klasz­to­ru, nie do­my­śla­jąc się do cze­go za­py­ta­nie to zmie­rza.

– Bo oni mie­nia swo­je tak wy­sta­wia­ją, jak­by ni­ko­go nad nimi star­sze­go nie było…

– Toć są star­si: kneź, raj­co­wie, ław­ni­cy…

– Tak… ale nie tacy, coby wszyst­ko za­brać mo­gli…

– Ta­kich tu nie ma…

– Dziw­ny ja­kiś po­rzą­dek!… – za­wo­ła­ła. Na wo­je­wo­dę, któ­ry prze­cie jest wie­li­ka­szem,. żeby kto po­pa­trzył, kie­dy prze­jeż­dża… Prze­cież to się nie go­dzi…

– Ha!… oby­czaj taki…

– Wszak­że ksią­żę­ta od Boga są?…

– Od Boga… – od­parł ksiądz, po­pie­ra­jąc od­po­wiedź sto­sow­nem gło­wy po­chy­le­niem.

– Chy­baż od Du­brow­ni­ka Bóg się od­wró­cił, że nie ze­słał mu księ­cia żad­ne­go?…

– Hm… tak… to jest… – bą­kał oj­ciec Be­non.

– Prze­cie, po­mi­mo to, zda­je się, że tu lu­dziom do­brze…

– Do­syć do­brze… Nie­brak jed­nak ubo­gich i nie­szczę­śli­wych…

Oj­ciec Be­non nie umiał czy też nie chciał dać tłu­ma­cze­nia ja­sne­go. Szu­ka­ła więc ta­ko­we­go gdzie­in­dziej. Za­bie­ra­ła zna­jo­mo­ści z lud­no­ścią miej­sco­wą, z ro­dzi­na­mi dy­gni­ta­rzy du­brow­nic­kich, co przy­cho­dzi­ło jej, z jed­nej stro­ny z ła­two­ścią, z dru­giej z trud­no­ścią. Ła­twość po­le­ga­ła na­tem, iż się dy­gni­tar­ki cie­ka­wo­ścią po czę­ści wie­dzio­ne, chęt­nie gar­nę­ły do niej; trud­ność na­tem, że się z nie­mi po­ro­zu­mieć nie mo­gła. Ję­zyk wło­ski, pa­nu­ją­cy w wyż­szej sfe­rze to­wa­rzy­stwa miej­sco­we­go, nie był jej ob­cym, nie wy – sło­wia­ła się nim jed­nak dość płyn­nie, nie była więc w sta­nie nada­wać roz­mo­wom cie­nio­wań, któ­re w ustach ko­biet tak wy­so­kie mają zna­cze­nie i tyle rze­czy tłu­ma­czą. W sto­sun­kach z du­brow­ni­czan­ka­mi, wpra­wia­ła się w mó­wie­nie ję­zy­kiem, któ­ry miał już Dan­ta, Pe­trar­kę i Boc­ca­cia; nim się zaś wpra­wi­ła, oswo­iła się z Du­brow­ni­kiem do tyla, iż ją ano­ma­lia mnie­ma­na dzi­wić prze­sta­ła.

Wpra­wi­ła się w mó­wie­nie, oswo­iła się ze sta­nem miej­sca po­by­tu swe­go i po­za­bie­ra­ła zna­jo­mo­ści.

In­nej, na miej­scu He­le­ny, wy­star­czy­ło­by to do za­peł­nie­nia ży­cia.

Ona to wszyst­ko uwa­ża­ła jako śro­dek, ma­ją­cy ją za­pro­wa­dzić do celu, kry­ją­ce­go się w fał­dach jej tem­pe­ra­men­tu bo­jow­ni­cze­go.

Stu­dy­ując wo­je­wo­dę zda­le­ka, nie od­kry­wa­ła w nim stron sła­bych, na­da­ją­cych się do wi­do­ków jej, do­strze­gła ato­li oso­bli­wo­ści jed­nej, któ­ra się jej zra­zu w oczy nie rzu­ca­ła. Sród lud­no­ści miej­sco­wej San­dał to­nął: śród lud­no­ści tej jed­nak znaj­do­wa­ło się oso­bi­sto­ści kil­ka, któ­re go wiel­kim ota­cza­ły sza­cun­kiem. Oso­bi­sto­ści te zaj­mo­wa­ły sta­no­wi­ska wy­dat­ne. Był to kneź, rów­na­ją­cy się, co do zna­cze­nia, zna­cze­niu doży we­nec­kie­go; byli to raj­co­wie, wcho­dzą­cy w skład ma­łej rady. Po za nimi, nikt nie zwa­żał na nie­go; oni jed­ni oka­zy­wa­li mu wzglę­dy, świad­czą­ce że mają go za czło­wie­ka wiel­kie­go, nie­po­spo­li­te­go. W na­iw­no­ści swo­jej, nie zro­zu­mia­ła tego i dzi­wi­ło ją wiel­ce to nie­po­ro­zu­mie­nie nie­ja­ko, ja­kie za­cho­dzi­ło po­mię­dzy prze­ło­żo­ny­mi a pod­wład­ny­mi we wzglę­dzie od­da­wa­nia czci czło­wie­ko­wi znacz­ne­mu. Dzi­wi­ło ją to tem­bar­dziej, że cześć owa i na nią spły­wa­ła.

Razu pew­ne­go wo­je­wo­da wszedł nie­spo­dzia­nie do miesz­ka­nia jej. He­le­na sie­dzia­ła przy oknie otwar­tem z ro­bo­tą w ręku i na­glą­da­ła za dzieć­mi, któ­re się w ogro­dzie ba­wi­ły, wy­wra­ca­jąc w tra­wie ko­zioł­ki i dra­piąc się po drze­wach. Na wi­dok San­da­ła ręce opu­ści­ła, na­da­jąc ob­li­czu wy­raz wy­cze­ki­wa­nia, spo­dzie­wa­ła się bo­wiem ja­kie­goś żą­da­nia ze stro­ny stry­ja Ste­fa­no­we­go. Ten ato­li nie przy­cho­dził sam. Z nim znaj­do­wał się mąż ja­kiś w sile wie­ku, słusz­ny wzro­stem, pięk­ne­go ob­li­cza, ubra­ny w odzież ak­sa­mit­ną, okry­tą z wierz­chu de­lią pod­bi­tą fu­trem dro­giem. Zbli­ży­li się do sie­dzą­cej i zmie­sza­nej nie­co, i usie­dli obok. Przy­bysz pa­trzał na He­le­nę wzro­kiem, w któ­rym się ma­lo­wa­ła życz­li­wość wiel­ka. San­dał roz­mo­wę za­ga­ił.

– Oto – rzekł – kneź sła­wet­ny prze­świet­nej rze­czy­po­spo­li­tej du­brow­nic­kiej, sprzy­mie­rze­niec i przy­ja­ciel nasz…

– Szczy­cą­cy się – pod­chwy­cił przy­bysz – przy­mie­rzem i przy­jaź­nią wiel­kie­go wo­je­wo­dy bo­sań­skie­go a wo­je­wo­dy chum­skie­go i usi­łu­ją­cy przy­mie­rze to i tę przy­jaźń za­pew­nić dla prze­świet­nej rze­czy­po­spo­li­tej na czas jak­naj­dłuż­szy, dla dzie­ci, wnu­ków i pra­wnu­ków na­szych…

He­le­na nie wie­dzia­ła co od­po­wie­dzieć na to. Prze­no­si­ła ko­lej­no oczy z kne­zia na wo­je­wo­dę i z wo­je­wo­dy na kne­zia. Ten ostat­ni cią­gnął, zwra­ca­jąc się do niej i na­da­jąc wy­ra­zom swo­im ak­cent za­py­ta­nia:

– Do­stoj­ność wa­sza po­do­ba so­bie w gro­dzie na­szym?…

– A tak… hm… o!… i bar­dzo!… – od­rze­kła, po­pra­wia­jąc się na sie­dze­niu.

– Do­stoj­ność wa­sza znaj­du­je się tu śród lu­dzi, go­to­wych na jej usłu­gi…

– Hm… – chrząk­nę­ła. Mnie w Du­brow­ni­ku po­do­ba się bar­dzo… Gród taki pięk­ny… pięk­niej­szy od wszyst­kich, ja­kiem do­tąd wi­dzia­ła…

Z wy­jąt­kiem Sko­dry i Ko­ta­ru nie wi­dzia­ła in­nych.

Kneź uśmiech­nął się nie­znacz­nie i za­py­tał:

– Cze­go do­stoj­no­ści wa­szej po­trze­ba?… Za­py­ta­nie to zmie­sza­ło He­le­nę. Cze­góż jej po­trze­ba było? Mia­ła ona ży­cze­nia, ale tych gło­śno wy­po­wia­dać nie mo­gła. Od­rze­kła więc:

– Ni­cze­go.. Z ła­ski stryj­ka, nie brak­nie mi na ni­czem…

– Masz jed­nak dzie­ci.… – wtrą­cił wo­je­wo­da.

– Mam dzie­ci… – po­wtó­rzy­ła ma­chi­nal­nie, nie ro­zu­mie­jąc do­kład­nie do cze­go to zmie­rza.

– To­bie nie­brak na ni­czem, ale… dzie­ciom?…

– Dzie­ciom tem­bar­dziej… – pod­chwy­ci­ła. One tu, niby w raju… o…

Zwró­ci­ła się wpół i uka­za­ła ręką przez okno. Dzie­ci ota­cza­ły orze­cho­we drze­wo, ci­ska­jąc ka­my­ki po­mię­dzy ko­na­ry w celu zbi­ja­nia li­ści z ga­łę­zi. Każ­dy opa­da­ją­cy liść wy­wo­ły­wał śród nich ra­dość ogrom­na. Wy­bu­chy śmie­chów ich brzmia­ły sre­brzy­ście, niby od­głos dzwon­ków kre­tań­skich.

– One u dziad­ka ta­kie szczę­śli­we… – do­da­ła. Mają wszyst­ko, cze­go im po­trze­ba…

– Wła­dy­sław bę­dzie kie­dyś wo­je­wo­dą w Chu­mie… – rzekł San­dał.

He­le­na, na sło­wa te, wy­mó­wio­ne to­nem zna­czą­cym, uczu­ła go­rą­co w po­licz­kach. Wy­da­wa­ło się jej, że je­st­to kwe­stya, któ­rej przy San­da­le do­ty­kać nie moż­na.

– Bę­dzie kie­dyś wo­je­wo­dą – cią­gnął ten­że – po­trze­ba więc, aże­by umiał coś wię­cej, jak ka­my­ki do góry ci­skać…

– Ah!… – wy­krzyk­nę­ła He­le­na. Tak… Przy­cho­dzi­ło mi to na myśl… Przy­cho­dzi­ło mi to na myśl czę­sto i za­mia­rem moim było, po­mó­wić o tem z oj­cem Be­no­nem… W Kru­pa­cu był oj­ciec Aga­ton, któ­ry męża mego na­uczał, ten jed­nak przy sta­rych po­zo­stał… Tu więc, chcia­łam udać się o radę do ojca Be­no­na…

San­dał na sło­wa te ści­snął usta, otwo­rzył sze­rzej oczy i prze­krzy­wił nie­co gło­wę. He­le­na wi­dzia­ła w tem dez­apro­ba­cyę tego co po­wie­dzia­ła, chrząk­nę­ła więc, coś jesz­cze do­dać chcia­ła i za­mil­kła. Wów­czas kneź za­brał glos.

– Spro­wa­dzi­li­śmy tu kosz­tem gmi­ny gra­ma­ty­ka wiel­kie­go z Mle­tu, da­li­śmy mu miesz­ka­nie i izbę na szko­łę, po­wie­rza­my mu dzie­ci na­sze, któ­re on wpra­wia w czy­ta­nie, w pi­sa­nie, w ra­cho­wa­nie i w mi­ło­wa­nie Boga i bliź­nie­go…

– To – pod­chwy­ci­ła ko­bie­ta z po­śpie­chem nie­ja­kim – mo­że­by on, gdy­by­ście mu na­ka­za­li, przy­cho­dzić mógł do Wła­dy­sła­wa mego…

Kneź od­parł z uśmie­chem.

– Na­ka­zy­wać mu, do­stoj­na go­spo, nie mo­że­my… Moż­na mu to za­pro­po­no­wać…

– Bo tak… – tłu­ma­czy­ła się He­le­na. Chcia­ła­bym, żeby syn mój coś umiał, ale­bym nie chcia­ła… żeby… żeby… hm?… żeby z oczów mo­ich scho­dził…

Wca­le nie to na my­śli mia­ła. Wca­le dla in­nej przy­czy­ny syna by do szko­ły po­sy­łać nie chcia­ła. Za­cząw­szy jed­nak przy­czy­nę ową wy­kła­dać, spo­strze­gła się, iż, gdy­by ta­ko­wą wy­ło­ży­ła, ubli­ży­ła­by go­ścio­wi po­waż­ne­mu, sprzy­mie­rzeń­co­wi i przy­ja­cie­lo­wi wo­je­wo­dy. Więc się pod ko­niec ją­kać po­czę­ła i szu­ka­jąc w my­śli, wy­na­la­zła po­wód, któ­ry od cza­su jak szko­ły ist­nie­ją, słu­ży sza­nu­ją­cym god­ność rodu wy­so­kie­go mat­kom za ra­cyę do nie­po­sy­ła­nia sy­nów do ta­ko­wych. He­le­na ro­zu­mia­ła się wy­na­laz­czy­nią po­wo­du tego. I była nią w rze­czy sa­mej, o tyle o ile nań wpa­dła z na­tchnie­nia wła­sne­go. I win­szo­wa­ła so­bie w du­chu po­my­słu ge­nial­ne­go, li­cząc na pew­ne na apro­ba­cyę ze stro­ny wo­je­wo­dy, gdy ten, ku nie­ma­łe­mu jej zdzi­wie­niu, w na­stę­pu­ją­ce ode­zwał się sło­wa, nie do niej wszak­że, a do kne­zia:

– Prze­czu­wa­łem od­po­wiedź tego ro­dza­ju…

Kneź ra­mio­na­mi lek­ko ści­snął i od­parł:

– Jej do­stoj­ność nie weź­mie nam za złe do­brej chę­ci, z jaką w po­czu­ciu go­ścin­no­ści, ofia­ro­wa­li­śmy jej to, co uwa­ża­my za rzecz wiel­kiej dla przy­szłe­go wo­je­wo­dy Chu­mu wagi…

He­le­na taką przy­bra­ła minę, jak­by z nie­ba na zie­mię spa­dła. Co to za rzecz wiel­kiej wagi – na­uka? Czyż to się bez niej lu­dzie nie ob­cho­dzą? Mógł i Wła­dy­sław nie umieć nic i być wo­je­wo­dą nie­gor­szym od tylu in­nych, nie­ma­ją­cych o pi­śmie naj­mniej­sze­go wy­obra­że­nia, i He­le­na by się z pew­no­ścią taką ba­ga­te­lą we wzglę­dzie syna nie kło­po­ta­ła, gdy­by ta nie za­cho­dzi­ła oko­licz­ność, iż kwe­styą tą in­te­re­so­wał się San­dał, przy­po­do­ba­nie się któ­re­mu uwa­ża­ła za ko­niecz­ność obo­wiąz­ko­wą. Od­par­ła więc kne­zio­wi:

– Ja nie od­ma­wiam się od na­uki Wła­dy­sła­wa mego… Prze­ciw­nie… Owszem… Ja tyl­ko nie wie­dzia­łam nic o tym… gra­ma­ty­ku… Ale, je­że­li wy… je­że­li stry­jek… to ja i owszem… I cze­muż­bym nie chcia­ła!… Stry­jek do dzie­ci mo­ich ma pra­wo więk­sze, ani­że­li ja na­wet… Wła­dy­sław mój jest sy­nem moim, ale idzie po ojcu swo­im, a oj­ciec jego idzie po was, stry­ju…

– Tak, za­iste… – od­rzekł San­dał. Wy­pra­wi­łem Ste­fa­na dla tego, żeby po mnie przy­szedł na wo­je­wódz­two czło­wiek, świa­do­my wszyst­kie­go co w świe­cie się dzie­je… Ste­fan wy­pra­wi kie­dyś Wła­dy­sła­wa, do­brze­by jed­nak było, aże­by, nim to na­stą­pi, chło­piec oznaj­mił się z tem co bliż­sze… Wo­je­wódz­two chum­skie było po wsze cza­sy w przy­jaź­ni z rze­czą­po­spo­li­tą du­brow­nic­ką; przy­szły prze­to wo­je­wo­da nic­by na­tem nie stra­cił, gdy­by po­bra­tał się z sy­na­mi gro­dzian du­brow­nie­kich, co z nim ra­zem na lu­dzi po­wy­ra­sta­ją… Kto wie, czy mu to kie­dy w przy­go­dzie nie sta­nie?…

– Pew­nie… – pod­chwy­ci­ła ko­bie­ta. To tyl­ko mnie dzi­wi, że­ście stry­ju nie roz­ka­za­li: "ma być tak a tak… taka wola moja"… Wam roz­ka­zy­wać, mnie po­słusz­ną być: bo i cóż sta­no­wić mam ja… nie­wia­sta… Czy ja co wiem?… Niech się sta­nie, co uwa­ża­cie że bę­dzie z do­brem i z ko­rzy­ścią dla syna mego, a wnu­ka wa­sze­go…

Bę­dzie to z do­brem i z ko­rzy­ścią i dla dzie­ci na­szych… – pod­chwy­cił kneź – z do­brem i z ko­rzy­ścią dla ca­łe­go na­sze­go za­wi­cza­ju… Nie­tyl­ko bo­wiem Du­brow­nik sam wy­cho­dził na­tem do­brze, gdy na wo­je­wódz­twie chum­skiem za­sia­dał mąż pa­mięt­ny, ro­zu­mie­ją­cy, iż wy­god­niej jest mieć Du­brow­nik za sprzy­mie­rzeń­ca, ani­że­li du­brow­ni­czan za pod­da­nych, jak to kró­lo­wie serb­scy uczy­nić chcie­li… Toż dla na­sze­go i wa­sze­go do­bra, niech sy­nek do­stoj­no­ści wa­szej roz­pa­trzy się i pod­uczy… Na­ma­wiam was do tego ze szcze­re­go ser­ca i z obo­wiąz­ku, al­bo­wiem była o tem po­mię­dzy nami roz­mo­wa na ra­dzie i cała rada mała jed­no­gło­śnie po­le­ci­ła mi udać się z tem do do­stoj­ne­go wo­je­wo­dy, spół­o­by­wa­te­la na­sze­go i do do­stoj­no­ści wa­szej, prze­by­wa­ją­cej u nas w go­ści­nie, na­ka­zu­jąc mi wy­raź­nie, nie na­le­gać, ale tyl­ko przed­sta­wie­nie uczy­nić i po­wo­dy wy­łusz­czyć… Owóż, wy­wią­za­łem się z po­ło­wy po­le­ce­nia pierw­szej: przed­sta­wie­nie uczy­ni­łem… Po­zo­sta­je mi jesz­cze, je­że­li do­stoj­ność wa­sza na to ze­zwo­li, po­wo­dy po­dać…

Uprzej­mość, grzecz­ność i ele­gan­cyą, z jaką kneź prze­ma­wiał, były dla He­le­ny rze­czą nową, któ­ra ją uj­mo­wa­ła. Nie mo­gła prze­to, jak tyl­ko ze­zwo­le­nie żą­da­ne dać. Kneź za­czął:

– Roz­trzą­sa­li­śmy rzecz na ra­dzie, za­pa­tru­jąc się na nią ze stron róż­nych i z tego wy­cho­dząc punk­tu, że przedew­szyst­kiem usza­no­wa­ną być win­na wola wa­sza, do­stoj­na go­spo… Na­stęp­nie bra­li­śmy na uwa­gę roz­ma­ite cho­wa­nia dzie­ci spo­so­by, któ­rych zna­leź­li­śmy czte­ry, sto­sow­nie do tego, co z dzie­ci ro­dzi­ce zro­bić chcą… Je­den spo­sób za­le­ży na­tem, aże­by je zo­sta­wiać sa­mym so­bie, na Bo­żej woli, ho­du­jąc, stro­fu­jąc i nie usu­wa­jąc im z przed oczów na­su­wa­ją­cych się im roz­ma­itych przy­kła­dów; dru­gi spo­sób po­le­ga na­tem, aże­by dzie­ciom ust­nie wpa­jać praw­dy od­wiecz­ne, czu­wa­jąc nad nie­mi, ale nie przy­mu­sza­jąc ich do na­uki, do po­zna­nia pi­sma i ksiąg; trze­ci wy­ra­ża się przez to, aże­by je na­uczać pi­sma, tak jed­nak, iżby się kie­ro­wa­ły wy­łącz­nie do służ­by Bo­żej; czwar­ty przez to, aże­by słu­ży­ły wy­łącz­nie sa­mym so­bie… Każ­dy ze spo­so­bów tych wy­dał się nam nie­do­brym, zwa­ża­jąc że czło­wiek po­wi­nien tak do­brze słu­żyć so­bie jak dru­gim, po­mnić na Boga i po­sia­dać na­uki jak­naj­wię­cej… Toż dla tego my, gro­dzia­nie du­brow­nic­cy, idąc wtem za przy­kła­dem Mle­ti­czow, po­sta­no­wi­li­śmy spro­wa­dzić so­bie gra­ma­ty­ka ta­kie­go, któ­ry­by nam z dzie­ci po­ro­bił lu­dzi, na­ucza­jąc ich cze­go po­trze­ba do ży­cia w cno­cie, w praw­dzie i w po­rząd­ku, z pa­mię­ta­niem o so­bie a bez za­po­mi­na­nia o dru­gich… Je­st­to so­bie gra­ma­tyk bar­dzo uczo­ny..

Za­milkł, cze­ka­jąc nie­ja­ko, co na to He­le­na po­wie.

He­le­na jed­nak, któ­ra w cią­gu mó­wie­nia kne­zia o czem in­nem my­śla­ła, nie mia­ła do po­wie­dze­nia nic.

Nie­wie­le­by do po­wie­dze­nia mia­ła, cho­ciaż­by o czem in­nem i nie my­śla­ła, by­ła­by bo­wiem nie zro­zu­mia­ła do­kład­nie tego co kneź pra­wił. Było to dla niej rze­czą bar­dziej jesz­cze nową, ani­że­li ele­gan­cyą, z jaką się gość wy­sła­wiał. Mil­cza­ła więc, aż ten ją za­py­tał:

– Cóż na to do­stoj­ność wa­sza?…

– Cóż?… nic… Jak stry­jek ze­chce i każe, tak bę­dzie…

– Czy nie ma w tem dla do­stoj­no­ści wa­szej przy­mu­su żad­ne­go?…

– O nie!… naj­mniej­sze­go… I owszem… Wi­docz­nem było, iż kwe­stya wy­cho­wa­nia dzie­ci ob­cho­dzi­ła ją bar­dzo mier­nie. Ob­cho­dzi­ło ją wiel­ce od­ho­do­wa­nie syna, a to ze wzglę­du na te wi­do­ki, ja­kie mia­ła za mąż za Chra­ni­cza wy­cho­dząc. Sta­no­wi­sko mał­żon­ki wzmac­nia­ło się przez ma­cie­rzyń­stwo, to zaś ostat­nie za­le­ża­ło od ży­cia i zdro­wia dzie­ci, zro­dzo­nych do do­sto­jeństw wy­so­kich. To jej prze­to, jako mat­ce, głów­nie na ser­cu le­ża­ło. Dzie­ci sta­no­wi­ły dla niej rę­koj­mię, któ­ra, z jed­nej stro­ny za­bez­pie­cza­ła ją prze­ciw­ko moż­li­wej zmien­no­ści mał­żon­ka, z dru­giej ubez­pie­cza­ła jej wi­do­ki am­bit­ne. Od­ho­do­wa­nie prze­to dzie­ci było dla niej grun­tem. O wy­cho­wa­niu nie my­śla­ła wca­le. A że od­ho­do­wa­niu pro­po­zy­cya kne­zia nie sta­wa­ła na prze­szko­dzie by­najm­niej, zgo­dzi­ła się prze­to na nią z ła­two­ścią całą.ROZ­DZIAŁ II. DO­MI­NUS RU­BER­CY­USZ.

Uczo­ność w wie­ku XV-ym, nie­ma­ją­ca z dzi­siej­szą po­do­bień­stwa naj­mniej­sze­go, roz­pa­da­ła się na dwa głów­nie ro­dza­je: na ko­ściel­ną i na rze­mio­sło­wą. Po­mię­dzy dwo­ma temi ro­dza­ja­mi nie­wiel­ka, co do tre­ści, za­cho­dzi­ła róż­ni­ca. Sfe­ra wia­do­mo­ści, tak w jed­nej, jak w dru­giej, była nie­zmier­nie szczu­płą; abe­ca­dl­nik na­uko­wy po­sia­dał za­le­d­wie sa­mo­gło­ski, i to nie wszyst­kie, te bo­wiem, któ­re sta­ro­żyt­ni wy­na­leź­li byli, po­szły w za­po­mnie­nie; na­uko­wość, po­stra­daw­szy pod­sta­wy re­al­ne, stwo­rzy­ła so­bie fan­ta­stycz­ne i na ta­ko­wych har­ce w gór­nych wy­pra­wia­ła afe­rach. We wzglę­dzie pod­staw rze­czy­wi­stych, po­zo­stał jeno ele­men­tarz w na­je­le­men­tar­niej­szej swo­jej czę­ści. A, B, C pi­sa­ne, czy­ta­ne i ra­cho­wa­ne, było na­uką je­dy­ną, po któ­rej na­stę­po­wa­ły bred­nie i bred­nie, waż­ne jeno pod tym wzglę­dem, że dziś słu­żą nam za do­wód, po ja­kich umysł ludz­ki błą­dził ma­now­cach, za­nim na dro­gę tra­fił i za­nim do tego przy­szedł prze­świad­cze­nia, że dro­ga owa roz­wi­ja się w nie­skoń­czo­ność, któ­rej doj­rzeć nie spo­sób. W wie­ku XV-ym za­pa­try­wa­no się na tę rzecz in­a­czej. Na­uko­wość przed­sta­wia­ła się pod po­sta­cią koła zwar­te­go, uwa­ża­ła się jako sztu­ka, do­pro­wa­dzo­na do do­sko­na­ło­ści, do skoń­czo­no­ści – nie sztu­ka pięk­na jed­nak, ale ła­mi­głów­ka, wy­ma­ga­ją­ca cier­pli­wo­ści ogrom­nej. Oso­bi­sto­ści nie­któ­re od­da­wa­ły się jej z za­mi­ło­wa­niem, z na­mięt­no­ścią.

Oso­bi­sto­ścią tego ro­dza­ju był ma­gi­ster , mistrz , Cy­ryl Ru­ber­cy­usz.

Był to uczo­ny, co umiał wszyst­ko, oso­bli­wie zaś świę­tą teo­lo­gią na pal­cach znał, po­mi­mo że świę­ceń ka­płań­skich nie miał. Wi­dział on przed sobą ka­mień fi­lo­zo­ficz­ny, ale nie w ty­glu, jak al­che­mi­cy, a w okre­sach, we fra­ze­sach, w wy­ra­zach, nad zna­cze­niem któ­rych roz­my­ślał usta­wicz­nie i usta­wicz­nie do wiel­kie­go od­kry­cia się zbli­żał, ale zbli­żyć się do one­go nig­dy nie mógł. O Wi­kle­fie, o Hus­sie, o Wal­den­sach, o Kal­ta­rzy­stach, o Pa­ta­re­nach zresz­tą wie­dział, za­pa­try­wał się jed­nak na nich, jak na roz­chi­me­ro­wa­ne dzie­ci. Ode­rwa­nie się od ko­ścio­ła w gło­wie mu nie po­sta­ło nig­dy; o re­for­mie żad­nej ani mu się śni­ło, kwe­stye ta­kie, jak in­we­sty­tu­ry, in­dul­gien­cye, nad­uży­cia du­cho­wień­stwa, nie ob­cho­dzi­ły go zgo­ła; we wszyst­ko co rzym­ski ka­to­lic­ki ko­ściół wie­rzyć na­ka­zy­wał, wie­rzył; tyl­ko miał się za męża, ma­ją­ce­go za za­da­nie z ksiąg, ja­kie uczo­nym owo­cze­snym za pod­ręcz­ni­ki słu­ży­ły, wy­ci­snąć syn­te­zę, uję­tą w wy­ra­zów kil­ka, za po­mo­cą któ­rych wy­tłu­ma­czo­ną zo­sta­nie prze­szłość, przy­szłość, te­raź­niej­szość, świat ziem­ski, świat za­ziem­ski, nie­śmier­tel­ność du­szy, ist­nie­nie Boga, ze­sła­nie Syna Bo­że­go i zna­cze­nie Cy­ry­la Ru­ber­cy­usza.

Bzik ten – in­a­czej tego na­zwać nie moż­na – czy­nił z nie­go zna­ko­mi­te­go, jak na cza­sy owe, pe­da­go­ga. Za­ję­ty od­kry­ciem swo­jem, za­to­pio­ny w niem cał­ko­wi­cie, do na­ucza­nia dzie­ci na­kre­ślił so­bie pro­gram, obej­mu­ją­cy li tyl­ko na­uki tego ro­dza­ju, któ­re da­wa­ły się wy­kła­dać me­cha­nicz­nie, to jest, istot­nie po­trzeb­ne. Do wy­kła­da­nia tych nauk, przy­jął me­to­dę, wpra­wił się w nią… i we wpra­wie do ta­kiej do­szedł do­sko­na­ło­ści, że grał na uczniach, niby na kla­wi­szach, wy­do­by­wa­jąc z nich dźwię­ki od­po­wied­nie i ukła­da­jąc z ta­ko­wych har­mo­nię. Na­uczał, nie my­śląc o tem wca­le, a po­ma­ga­jąc so­bie gło­wą i ręką, któ­re przy­zwy­cza­ił do gie­stów pew­nych, od­po­wia­da­ją­cych za­da­niu. W ten spo­sób na­ucza się szpa­ki, sro­ki, psy, sło­wem wszyst­kie zwie­rzę­ta, zdol­ne do ja­ko­wejś czyn­no­ści, przy­no­szą­cej lu­dziom za­ba­wę lub ko­rzyść.

Na­ucza­nie ta­kie, ma­ją­ce na celu nie kształ­ce­nie umy­słu ale je­dy­nie na­dzie­wa­nie one­go wia­do­mo­ścia­mi, bez za­opa­try­wa­nia ta­ko­wych w ko­men­ta­rze, było w wie­ku owym skar­bem praw­dzi­wym. Po­mi­ja­nie ko­men­ta­rzy tę mia­ło do­brą stro­nę, iż zo­sta­wia­ło ucznio­wi swo­bo­dę zro­bie­nia z po­wzię­tych wia­do­mo­ści użyt­ku ta­kie­go, jaki on sam z nich wy­snu­je. Na­uczy­ciel sta­wiał w umy­słach wy­tycz­ne, nic wię­cej; Cy­ryl Ru­ber­cy­usz po­wstrzy­my­wał się od wszel­kich wy­wo­dów i kon­klu­zyj, od­kła­da­jąc ta­ko­we do chwi­li wy­na­le­zie­nia wiel­kiej swo­jej syn­te­zy, któ­rą my­ślą uj­mo­wał już, uj­mo­wał od lat kil­ku­dzie­się­ciu i ująć ją spo­dzie­wał się lada chwi­la, uży­wa­jąc w tym wzglę­dzie tego mniej wię­cej pro­ce­de­ru, ja­kie­go uży­wa­ją che­mi­cy przy do­świad­cze­niach w la­bo­ra­to­ry­ach. Jak ci ostat­ni cia­ła, tak on my­śli mie­szał, łą­czył, jed­no­czył i do kry­sta­li­za­cyi przy­pro­wa­dzał, a jak ci, tak i on, o wy­ni­ku, jaki otrzy­ma, z góry nie wie­dział.

Słusz­nie więc du­brow­nic­ki kneź re­ko­men­do­wał go He­le­nie, jako gra­ma­ty­ka zna­ko­mi­te­go.

W rze­czy sa­mej, zna­ko­mi­to­ścią był w ro­dza­ju swo­im.

Na­zy­wał się Ru­ber­cy­uszem, od wło­sów czer­wo­ne­go ko­lo­ru, okry­wa­ją­cych mu gło­wę gę­stą, skę­dzie­rza­wio­ną, od tyłu gło­wy ku czo­łu na­kształt grzbie­tu gór­skie­go prze – cho­dzą­cą czu­pry­ną i nad czo­łem zbi­tą w koł­tun na­przód ster­czą­cy. Brwi rude two­rzy­ły nad ocza­mi dwa ostrzesz­ki, z pod któ­rych wy­glą­da­ły oczy nie­pew­ne­go ko­lo­ru. Czo­ło w po­przecz­ne i po­dłuż­ne bruz­dy po­ora­ne, bro­da roz­czo­chra­na i twarz po­marsz­czo­na nada­wa­ły fi­zy­ogno­mii jego wy­raz sro­go­ści, któ­ry, po­łą­czo­ny z gru­bym gło­sem, wzbu­dzał w dzie­ciach trwo­gę, po­bu­dza­ją­cą je do pil­no­ści.

Ru­ber­cy­usz po­zo­sta­wał w nie­ła­skach u du­cho­wień­stwa, któ­re go mia­ło w po­dej­rze­niu. Po­dej­rze­nie, ścią­ga­jąc się do tego, co miał do­pie­ro od­kryć, nie opie­ra­ło się na ni­czem i for­mu­ło­wa­ło się w ogól­ni­ko­we oskar­że­nie, w za­rzut, w po­ma­wia­nie go o brak gor­li­wo­ści w rze­czach wia­ry. Za­rzut tego ro­dza­ju, w wie­kach owych, ty­czą­cy się zwłasz­cza czło­wie­ka trud­nią­ce­go się na­ucza­niem, miał wagę nie małą. Wszak­że był on bez pod­sta­wy. Ru­ber­cy­usz wie­rzył go­rą­co, a tyl­ko z po­wo­du dys­trak­cyi, jaką mu spra­wia­ła tkwią­ca ćwie­kiem w mó­zgu jego syn­te­za, nie miał cza­su na wy­pro­wa­dza­nie wia­ry swo­jej na ze­wnątrz, na roz­wi­ja­nie jej przed ucznia­mi i przed pu­blicz­no­ścią. Wia­ra jego cho­wa­ła się weń, spo­czy­wa­jąc na dnie du­szy wraz z od­kry­ciem. Na ze­wnątrz wy­stę­po­wa­ła to­le­ran­cya, bę­dą­ca praw­dzi­wem w cza­sach owych cu­rio­sum i sta­no­wią­ca za­le­tę, uzna­wa­ną przez tych z po­mię­dzy ro­dzi­ców, co pra­gnę­li, bądź uchro­nić dzie­ci swo­je od bra­nia udzia­łu w za­tar­gach o wia­rę, bądź też dać im na­ukę nie­za­pra­wio­ną okra­są re­li­gij­ną. Uzna­nie to po­sia­dał w We­ne­cyi. Z We­ne­cyi prze­szło z nim do Du­brow­ni­ka, do­kąd go spro­wa­dzo­no umyśl­nie i gdzie oj­ców kil­ku­dzie­się­ciu spól­ne­mi si­ła­mi dali mu lo­kal od­po­wied­ni, skła­da­ją­cy się z izby jed­nej ob­szer­nej, prze­zna­czo­nej na szko­łę, i z iz­deb­ki obok, w któ­rej miesz­kał i pra­co­wał.

O, pra­co­wał! Dźwi­gał, jak dru­gi Sy­zyf, ka­mień do góry, wy­no­sił go na szczyt i kie­dy miał ta­ko­wy po­sta­wić, ka­mień z rąk mu… się wy­ry­wał i na dół się sta­czał. Wzdy­chał i w dół scho­dził. Po­wta­rza­ło się to bez koń­ca. Cier­pli­wość jego w tym wzglę­dzie prze­cho­dzi­ła gra­ni­ce wszel­kie. Wy­cho­dził i scho­dził, wy­cho­dził i scho­dził, nie skar­żąc się przed ni­kim, nie wy­rze­ka­jąc na losy, nie szu­ka­jąc po­mo­cy ni­czy­jej i nie udzie­la­jąc się ni­ko­mu. Roz­mo­wa je­dy­na, jaką to­czył, od­no­si­ła się do uczniów i ogra­ni­cza­ła się zwy­kle na fra­ze­sach kil­ku.

Po­wtó­rzy­my tę, któ­rą miał z He­le­ną.

– Oto sy­nek mój, mi­strzu… przy­pro­wa­dzam go ci na na­ukę…

– To do­brze… A jak mu?…

– Wła­dy­sław Chra­nicz, syn Ste­fa­na Chra­ni­cza prze­zwa­ne­go Ko­sa­czem, wnuk San­da­ła, wiel­kie­go wo­je­wo­dy Bo­śnii, wo­je­wo­dy na Chu­mie i na Przy­mo­rzu… bana…

– To do­brze… Umież on co?… – prze­rwał mistrz.

– Nic jesz­cze… lat ośm…

– To do­brze… Niech przy­cho­dzi… Przy­chodź, Wła­dy­sła­wie… – do­dał, zwra­ca­jąc mowę do trzy­ma­ją­ce­go się mat­ki za spód­ni­cę mal­ca. Bę­dziesz pil­nym, na­uczysz się cze­goś, zo­sta­niesz czło­wie­kiem… Nie bę­dziesz pil­nym, nie na­uczysz się ni­cze­go, zo­sta­niesz osłem… Od cie­bie za­le­ży być czło­wie­kiem albo osłem… Aut homo, aut asi­nus.

Wy­raz ostat­ni ozna­czał, że nie ma już o czem z mat­ką do ga­da­nia.

He­le­na przed­sta­wia­ła mu, że sy­nek jej za­słu­gu­je na wzglę­dy szcze­gól­ne i świad­czy­ła się San­da­łem, wspo­mi­na­jąc przy­tem, że jest Bal­szi­czan­ką z domu. Ru­ber­cy­usz nie od­po­wia­dał nic; zda­wa­ło się, że na ga­da­nie jej nie zwa­żał wca­le, usiadł, dło­nie pal­ca­mi na ko­la­nie splótł, gło­wę po­chy­lił i wzdy­cha­jąc, ode­zwał się:

– Aha!…

Sło­wa He­le­ny obi­ja­ły się o nie­go, niby groch o ścia­nę. Ode­szła, nie po­że­gna­na na­wet.

Chło­pak po­czął do szko­ły cho­dzić.

Izbę szkol­ną za­peł­nia­ły ław­ki, usta­wio­ne w pół­ko­le, śro­dek któ­re­go zaj­mo­wa­ła ka­te­dra. Pół­ko­le nie przed­sta­wia­ło cią­gło­ści, prze­ci­na­ły je dwie ulicz­ki, roz­dzie­la­ją­ce ław­ki na trzy czę­ści. Czę­ści te były to klas­sy: naj­niż­sza, śred­nia i naj­wyż­sza, miesz­czą­ca się w jed­nej kom­na­cie a miesz­czą­ca w so­bie chłop­ców od lat ośmiu do ośm­na­stu i wy­żej. Pra­we skrzy­dło zaj­mo­wa­li mal­ce; na le­wem za­sia­da­li mło­dzień­ce pod wą­sem.

Do bu­dze­nia pil­no­ści i utrzy­my­wa­nia onej w jed­na­ko­wem za­wsze na­tę­że­niu, słu­ży­ły na­rzę­dzia, zło­żo­ne in evi­den­tia na ka­te­drze: li­nia, ró­zga i dys­cy­pli­na.

Za kon­du­itą na­glą­da­li cen­zo­ro­wie.

Na­ucza­nie od­by­wa­ło się przy po­mo­cy au­dy­to­rów, dla któ­rych Ru­ber­cy­usz był bez li­to­ści, jak sko­ro zła­pał któ­re­go na opie­sza­ło­ści lub na nie­spra­wie­dli­wo­ści.

Szko­ła jego wy­obra­ża­ła hu­fiec, trzy­ma­ny w kar­bach jak­naj­su­row­szej kar­no­ści. On pil­no­wał au­dy­to­rów, au­dy­to­ro­wie pil­no­wa­li uczniów; po­stę­py wy­snu­wa­ły się niby kłę­bek z mot­ka.

Na­uka, któ­ra zaj­mo­wa­ła przed­obied­nie jeno go­dzi­ny, roz­po­czy­na­ła się i koń­czy­ła mo­dli­twą po ła­ci­nie. Po mo­dli­twie na­stę­po­wał wy­kład, prze­cho­dzą­cy ko­lej­no od klas­sy naj­niż­szej, do śred­niej, od śred­niej do naj­wyż­szej: na jed­nem skrzy­dle abe­ca­dło, na dru­giem astro­no­mia, po środ­ku geo­gra­fia lub hi­sto­rya, tu, tam i owdzie ćwi­cze­nia w de­kli­na­cy­ach, w ko­niu­ga­cy­ach, w skład­ni, w sty­lu, w pi­sa­niu, w roz­wią­zy­wa­niu za­dań aryt­me­tycz­nych, w ukła­da­niu wier­szy ła­ciń­skich, ka­te­chizm. Na­uka szła gład­ko, po­to­czy­sto w takt nie­mal, sto­su­jąc się do zna­ków, ja­kie Ru­ber­cy­usz z ka­te­dry li­nią da­wał i trzy­ma­jąc się ści­śle pro­gra­mu, któ­ry nie wkra­cza­jąc w scho­la­stycz­ne bred­nie, obej­mo­wał to jeno, co przy ów­cze­snym sta­nie oświa­ty, na mia­no na­uki za­słu­gi­wa­ło.

Ma­łe­mu Wła­dy­sła­wo­wi Ste­fa­no­wi­czo­wi tra­fi­ła się, rzec moż­na, we wzglę­dzie tym grat­ka nie­la­da. Pod opie­ką He­le­ny, za­gra­ża­ło mu jed­no z dwóch: albo za­nie­dba­nie mo­ral­ne zu­peł­ne, albo też do­sta­nie się pod dy­rek­ty­wę ojca Be­no­na. W pierw­szym ra­zie nie był­by się wy­pro­sto­wał, w dru­gim był­by się skrzy­wił, w tym zaś kie­ro­wał się na czło­wie­ka, nie na­zbyt wpraw­dzie uczo­ne­go, ale nie za­gro­żo­ne­go ba­ła­muc­twem, bę­dą­cem w cza­sach, owych po­wszech­ną mę­żów lo­sa­mi na­ro­dów kie­ru­ją­cych cho­ro­bą.

Do ka­te­go­ryi mę­żów tego ro­dza­ju na­le­żał i Wła­dy­sław nasz do stop­nia pew­ne­go, idąc w sze­re­gach tyl­nych. W per­spek­ty­wie przy­świe­ca­ło mu pa­no­wa­nie, szczu­płe wpraw­dzie i nie­zu­peł­nie, de jure przy­najm­niej nie­za­leż­ne, za­wsze jed­nak pa­no­wa­nie, wcho­dzą­ce cał­ko­wi­cie do ka­te­go­ryi po­wyż­szej. Jako na władz­cę przy­szłe­go w Chu­mie za­pa­try­wa­no się na nie­go w Du­brow­ni­ku, z wy­jąt­kiem Ru­ber­cy­usza, któ­ry nie umiał wi­dzieć w nim nic in­ne­go, jak tyl­ko zwy­czaj­ne­go śmier­tel­ni­ka, wcho­dzą­ce­go do szko­ły bez zna­jo­mo­ści abe­ca­dła.

Pierw­szy też wstęp do tej świą­ty­ni wie­dzy za­zna­czył się dla bied­ne­go chłop­ca prze­stra­chem, któ­re­go wspo­mnie­nie dłu­go mu za pod­nie­tę w pil­no­ści słu­ży­ło.

Ru­ber­cy­usz szy­ko­wał uczniów swo­ich we­dle stop­nia wia­do­mo­ści. Ten co umiał naj­mniej, zaj­mo­wał miej­sce w pierw­szej ław­ce na pra­wem skrzy­dle, obok tego co umiał wię­cej tro­chę. Mniej od Wła­dy­sła­wa umieć nie było moż­na. Na­le­ża­ło się mu prze­to miej­sce pierw­sze, któ­re za­jąć był po­wi­nien, któ­re­go ato­li, czy w sku­tek zmie­sza­nia, czy też dla tego, że ani po ła­ci­nie, ani po wło­sku nie ro­zu­miał, nie za­jął. Ru­ber­cy­usz dwu­krot­nie da­wał mu roz­kaz sto­sow­ny, za trze­cim ra­zem ze­rwał się z ka­te­dry, przy­sko­czył do nie­go, w po­wie­trze pod­niósł i po­sa­dził, ale z ta­kiem mruk­nię­ciem i z ta­kim na­ci­skiem, że chłop­czy­nie świa­teł­ka ja­kieś przed ocza­mi la­tać po­czę­ły i uczuł się wię­cej mar­twym, ani­że­li ży­wym. Prze­sie­dział też lek­cyę całą z wle­pio­ne­mi w groź­ną na­uczy­cie­la po­stać i do pła­czu go­to­we­mi ocza­mi. Ru­ber­cy­usz ani zwa­żał na nie­go. Po lek­cyi uciekł chłop­czy­na do domu i rzu­ciw­szy się w ob­ję­cia mat­ki, dłu­go w pła­czu utu­lić się nie mógł.

– Co to­bie?… co?… – roz­py­ty­wa­ła He­le­na. I cze­góż, to?… no?…

– Ah, maj­ko!… Oh, maj­ko!…

– Czy ci się krzyw­da jaka sta­ła?… – Nie!…

– Może z to­wa­rzy­szy któ­ry?… ude­rzył cię?… po­trą­cił?…

– O nie!…

– Może na­uczy­ciel źle się z tobą ob­szedł?…

– Po­sa­dził…

– Więc coż?… i nic wię­cej?…

– Nic, tyl­ko po­sa­dził… Pod­niósł i po­sa­dził… Oh, po­sa­dził!…

– Mu­siał-że cię po­sa­dzić prze­cie… Mó­wił co przy tem?…

– Oh, nie!… Nie mó­wił ani sło­wa… Po­sa­dził…

– Nie­wiel­kie to nie­szczę­ście jesz­cze…

– Oh, maj­ko!… Ja już nie pój­dę do szko­ły… Nie pój­dę, nie chcę…

He­le­na uwa­ża­ła za po­trzeb­ne, przez wzgląd na San­da­ła, mo­ral­ną sy­no­wi dać na­ukę. Gdy­by nie ten wzgląd, kto wie, aza­li na­uka Wła­dy­sła­wa nie skoń­czy­ła­by się na tej pró­bie. Kra­ja­ło się bo­wiem jej ser­ce na płacz dziec­ka i w du­szy my­śla­ła so­bie, że nie pła­ka­ło­by ono bez ra­cyi.

– Bied­niąt­ko… – mó­wi­ła sama do sie­bie. Ta­kie mło­de, a na ta­kie już wy­sta­wio­ne mę­czar­nie!… Gdy­by mia­ło roz­kosz, toć­by się łza­mi nie za­le­wa­ło…

Nie było ato­li spo­so­bu. Ży­cze­nie San­da­ła sta­ło za roz­kaz. Wy­pra­wi­ła syna na­za­jutrz, tyl­ko prze­trzy­ma­ła go go­dzin­kę dłu­żej.

Na­za­jutrz po­wró­cił chło­pak w roz­pa­czy. He­le­na znów do nie­go:

– Co to­bie?…

Za­cho­dził się od pła­czu i dłu­go, dłu­go sło­wa prze­mó­wić w sta­nie nie był.

Mat­ka gła­ska­ła go, ho­łu­bi­ła, prze­ma­wia­ła do nie­go.

– Po­krzyw­dził cię kto?… co?…., ga­daj?… Prze­mó­wił na­ko­niec, nie sło­wem jed­nak, a ge­stem.

Po­ka­zał że do­stał.

– Jaü!… maj­ko moja!… – krzyk­nę­ła. Gdzie?… jak?…

– Oj!… tam…

He­le­na ro­ze­bra­ła, opa­trzy­ła i nie zna­la­zła śla­dów znie­wa­gi czyn­nej na­der wy­raź­nych, zna­la­zła ato­li świa­dec­two do­sta­tecz­ne do spraw­dze­nia po­da­nia syna. Zgro­za ją prze­ję­ła. Chcia­ła na­tych­miast do wo­je­wo­dy biedz, lecz się zmiar­ko­wa­ła, po­wstrzy­ma­ła i roz­py­ty­wać chło­pa­ka za­czę­ła:

– Za cóż to?…

– Za to, żem do szko­ły w porę nie przy­szedł…

– Któż cię sma­gał?…

– Do­mi­nus.

– Jak?…

– W po­wie­trzu…

– W po­wie­trzu?… – za­py­ta­ła, ze zdzi­wie­niem nie­ja­kiem.

Chło­pak opo­wia­dać po­czął; lecz że opo­wia­dał i pła­kał za­ra­zem, nie mógł za­tem z za­szłe­go wy­pad­ku zdać re­la­cyi ja­snej, nie umiał opo­wie­dzieć, iż uję­tym zo­stał za ręce i za nogi i pod­nie­sio­nym do góry.

– Bied­ny-ż ty, syn­ku mój!… Ile­żeś ciąg do­stał?…

– Jed­ną, jed­ną tyl­ko, ale…

– Ale co?…

– Ale taką, że zda­wa­ło mi się, iż mnie w ka­wał­ki po­ciął…

– O, dziec­ko-ż ty moje!… O, Wła­dy­sław­ku mój!… Na ję­zy­ku wi­sia­ło jej po­wie­dze­nie: "Nie pój­dziesz-że już do szko­ły wię­cej", – lecz myśl o San­da­le wy­po­wie­dze­niu słów tych na prze­szko­dzie sta­wa­ła. Wo­je­wo­da, któ­re­mu ona w ład iść usi­ło­wa­ła, trwo­żył ją i w za­pę­dach ha­mo­wał. Przy­pusz­cza­ła, iż nie wie o spo­so­bie, w jaki Ru­ber­cy­usz ob­cho­dzi się z dzieć­mi rodu tak do­stoj­ne­go jak syn jej. Było to wszak­że przy­pusz­cze­nie tyl­ko. A nuż wie! Je­że­li wie, to, iść do nie­go ze skar­gą, by­ło­by to skom­pro­mi­to­wać się w oczach jego; nie iść zaś, a za­prze­stać chłop­ca do szko­ły po­sy­łać, by­ło­by to skom­pro­mi­to­wać się po­dwój­nie. Biła się z my­śla­mi, wa­ha­ła się i po­sła­ła słu­żeb­ni­cę po ojca Be­no­na.

Słu­żeb­ni­ca po­wró­ci­ła nie­ba­wem.

– Cóż pa­ter?… pręd­ko przyj­dzie?…

– Nie przyj­dzie…

– A toż cze­mu?…

– Wy­je­chał do Mo­sta­ru, nie po­wró­ci jak za dwa dni… He­le­na nie wie­dzia­ła, co po­cząć. My­śla­ła; my­śląc iry­to­wa­ła się, gdy so­bie przed­sta­wia­ła Wła­dy­sła­wa na­cią­gnię­te­go i sma­ga­ne­go; co mo­ment bra­ła przed się po­sta­no­wie­nie i wnet od­stę­po­wa­ła od ta­ko­we­go. Po­sy­łać, wy­da­wa­ło się jej złem; nie po­sy­łać, jesz­cze gor­szem. I na od­wrót: złem wy­da­wa­ło się jej nie po­sy­łać, zaś gor­szem jesz­cze po­sy­łać. Od­sa­py­wa­ła z głę­bi pier­si i wy­obra­ża­ła so­bie, że gdy­by Ru­ber­cy­usza do rąk do­stać mo­gła, toż­by go za czer­wo­ną czu­pry­nę wy­tar­ga­ła.

– Oh!… – od­zy­wa­ła się co chwi­la, czu­jąc w dło­niach świerz­bie­nie.

I roz­my­śla­ła:

– Otoż to ten Du­brow­nik za­chwa­lo­ny!… Bo­daj­że by on się za­padł!… Otóż to ofia­ra kne­zia, umie­ją­ce­go prze­ma­wiać tak słod­ko!… Bo­daj­by mu ję­zyk usechł!… Tak, ale­__za­py­ty­wa­ła sama sie­bie – i cóż po­cząć?…

Za­daw­szy so­bie za­py­ta­nie to razy kil­ka, za­wo­ła­ła na­gle:

– A!…. tak, do­brze… Jaż mat­ka!… Wpa­dła na po­mysł i uspo­ko­iła się.

Na­za­jutrz, sama chłop­ca obu­dzi­ła, sama go przy­odzia­ła, ubra­ła się sama i z nim ra­zem do szko­ły się uda­ła.

Ru­ber­cy­usz, na ka­te­drze za­sia­da­jąc, okiem rzu­cił i osłu­piał.

Na pra­wem skrzy­dle, na miej­scu prze­zna­czo­nem dla ucznia co nic nie umie, sie­dzia­ła atle­tycz­nej po­sta­wy nie­wia­sta.

Oczom wła­snym nie wie­rzył; po­wiódł wzro­kiem do koła z wy­ra­zem za­py­ta­nia, za­ci­snął po­wie­ki, prze­tarł oczy, zwró­cił wej­rze­nie na miej­sce na pra­wem skrzy­dle i prze­ko­nał się, że nie po­zo­sta­wał pod wpły­wem żad­ne­go złu­dze­nia. Na miej­scu tem sie­dzia­ła nie­wia­sta.

Był to wy­pa­dek, któ­ry mu się nig­dy jesz­cze wży­ciu nie zda­rzył – ca­nus no­aus – nie­prze­wi­dy­wa­ny i nie­spo­dzia­ny.

Ucznio­wie sta­li, cze­ka­jąc na znak do mo­dli­twy, He­le­na sie­dzia­ła.

Ru­ber­cy­usz na­my­ślał się; marsz­czył co­raz to bar­dziej brwi, przy­mru­żał oczy, wy­dy­mał usta, na­gle krzyk­nął:

– Nie­wia­sta… bra­ma pie­kiel­na!… Od­sap­nął, po­mil­czał i znów krzyk­nął

– Nie­wia­sta… grze­chu po­czą­tek i przy­czy­na pier­wot­na!….

Po chwi­li li­nię ujął, rękę wy­cią­gnął i ku le­we­mu skrzy­dłu, zaj­mo­wa­ne­mu przez mło­dzież pod wą­sem, ski­nął.

Na ski­nie­nie to wy­sko­czy­ło z ła­wek chło­pa­ków dwu­na­stu.

He­le­na, do­my­śla­jąc się cze­goś, po­wsta­ła, wy­pro­sto­wa­ła się, gło­wę dum­nie pod­nio­sła i jed­ną ręką na sto­ją­ce­go obok Wła­dy­sła­wa uka­zu­jąc a dru­gą ku Eu­ber­cy­uszo­wi wy­cią­ga­jąc, ode­zwa­ła się:

– Oto sy­nek mój, a ja jego mat­ka, Chra­nicz­ka, z domu Bal­szi­czan­ka, sy­now­co­wa wo­je­wo­dy San­da­ła!…

– Wy­rzu­cić ją!… – od­po­wie­dział na to Ru­be­rey­usz.

Chłop­cy po­gar­nę­li się ku He­le­nie. Ta z ław­ki wy­stą­pi­ła, o ścia­nę ple­ca­mi się opar­ła, po­zy­cyę obron­ną za­ję­ła, po­sta­wę od­po­wied­nią przy­bra­ła i pod­no­sząc w ku­łak za­ci­snio­ną pięść, spo­koj­nie prze­mó­wi­ła:

– Grzmot­nę mię­dzy oczy pierw­sze­go, co się mnie do­tknąć po­wa­ży…

Po­sta­wa jej i spo­kój groź­ny za­im­po­no­wa­ły mło­dzie­ży Oto­czy­li ją pół­ko­łem i pa­trza­li na nią.

– Grzmot­nę, Boga mi!… Nie moja bę­dzie wina, je­że­li któ­re­mu oko wy­sko­czy, lub zęby się po­sy­pią…

Mło­dzież się wa­ha­ła, jaki taki rę­ka­wy za­wi­jał, go­tu­jąc się do roz­pra­wy i cze­kał tyl­ko na ha­sło ze stro­ny Ru­ber­cy­usza; lecz temu sło­wa He­le­ny do prze­ko­na­nia tra­fi­ły. Zmiar­ko­wał się, że nie na to jest na­uczy­cie­lem, aże­by na­ra­żać uczniów swo­ich na utra­tę oczów lub zę­bów. Za­wo­łał więc:

– Nie­wia­sto, uwolń ten nauk przy­by­tek od obec­no­ści swo­jej!… wyjdź sama!…

– Wyj­dę, ale je­że­li syn­ko­wi memu żad­na dziać się nie bę­dzie krzyw­da…

– Żad­na mu się krzyw­da nie dzia­ła i dziać nie może…

– Ano, to i do­brze, wyj­dę, ale, gdy­by mu się po­krzyw­dze­nie ja­kie sta­ło, po­wró­cę, a wów­czas!…

Po­gro­zi­ła Ru­ber­cy­uszo­wi, po­gła­ska­ła Wła­dy­sła­wa po gło­wie i opu­ści­ła szko­łę.ROZ­DZIAŁ III. SIEJ­BA NA PRZY­SZŁOŚĆ.

Za wy­cho­dzą­cą z miną wy­ra­ża­ją­cą spo­kój dum­ny He­le­ną, Bu­ber­cy­usz gło­wą ki­wał i rzu­cił jej na po­że­gna­nie ten wy­raz, któ­rym pan Ta­de­usz od­po­wie­dział ob­rzu­ca­ją­cej go obe­lga­mi Te­li­me­nie. Na­stęp­nie ski­nął li­nią na mło­dzież na środ­ku izby sto­ją­cą i gdy ta miej­sca swo­je za­ję­ła, dał znak do mo­dli­twy. Po mo­dli­twie na­uka po­szła zwy­kłym try­bem, jak­by nic nie za­szło.

He­le­na rada była so­bie – try­um­fo­wa­ła w du­chu i cie­szy­ła się, iż rzecz w taki za­ła­twi­ła spo­sób, że i syna prze­ciw­ko chło­ście za­ase­ku­ro­wa­ła i in­ter­wen­cyi San­da­ła unik­nę­ła. Z nie­cier­pli­wo­ścią wy­glą­da­ła po­wro­tu Wła­dy­sła­wa.

– Cóż się tam po odej­ściu mo­jem sta­ło?… – za­py­ta­ła, jak tyl­ko go zo­czy­ła.

– Nic, maj­ko… – od­rzekł chłop­czy­na bez pła­czu już.

– Co mó­wił do­mi­nus Ru­ber­cy­usz?…

– Ka­zał mi się wy­uczyć pięć li­ter: a, b, c…

– Nie mó­wił cze­go o mnie?…

– Nic in­ne­go, jeno to, co po­wie­dział, gdyś wy­cho­dzi­ła…

– Coż?… – do­py­ty­wa­ła się. Nie sły­sza­łam nic… Cóż on po­wie­dział?…

– Głu­pia…

– Oh!… – drgnę­ła. Cze­mu­żem nie sły­sza­ła!… A!… – ku­łak pod­nio­sła. By­łaż­bym mu dała!… Głu­pi on sam… – za­koń­czy­ła z przy­ci­skiem, do­da­jąc: Ale ty, syn­ku, sza­nuj go i słu­chaj… słu­chaj, bo on cie­bie uczy…

– Cze­góż on na­uczy, kie­dy sam głu­pi!… – wy­rwa­ło się chłop­cu.

Traf­na ta uwa­ga zmie­sza­ła He­le­nę nie­co. Zmiar­ko­wa­ła się, że dziec­ko na fał­szy­wem, w od­nie­sie­niu do na­uczy­cie­la, sta­wia­ła sta­no­wi­sku. Po­czę­ła prze­to da­wać Wła­dy­sła­wo­wi na­uki mo­ral­ne, wy­oho­dząc z tego punk­tu, że ona ma pra­wo, on zaś nie ma pra­wa są­dzić o na­uczy­cie­lu.

– Co in­ne­go ja, co in­ne­go ty… – po­wia­da­ła. Ty mo­mak, ja nie­wia­sta sta­ra…

Sta­rą nie była jesz­cze, do­bie­ga­ła trzy­dziest­ki, ale roz­ro­sła się, zmęż­nia­ła, spo­waż­nia­ła znacz­nie i nie wy­pięk­nia­ła – prze­ciw­nie: pod ostat­nim tym wzglę­dem zmie­ni­ła się nie­co na nie­ko­rzyść wdzię­ków, zy­skaw­szy na mu­sku­lar­no­ści, któ­ra roz­wi­nę­ła się w niej wspa­nia­le i w spo­sób taki, że odzież nie­wie­ścia wy­glą­da­ła na niej, jak­by była prze­bra­niem, nie zaś odzie­żą jej wła­sną. Nada­wa­ło to jej ak­cent ory­gi­nal­no­ści, nie­po­zba­wio­nej po­wa­bu względ­ne­go. Za­trzy­my­wa­ła na so­bie uwa­gę, co sta­no­wi za­le­tę nie­ma­łą; nie­wia­sta bo­wiem, cho­ciaż­by naj­brzyd­sza, je­że­li tyl­ko po­sia­da w so­bie coś, co uwa­gę ścią­ga, to coś owe nad­gra­dza w czę­ści brak wdzię­ków nie­wie­ścich. A wła­śnie He­le­na to coś po­sia­da­ła – lu­dzie się nie od­wra­ca­li od niej, owszem, ota­cza­li ją życz­li­wo­ścią, za któ­rą ona nie pła­ci­ła wza­jem­no­ścią.

Nie pła­ci­ła aa życz­li­wość wza­jem­no­ścią dla tego, że jej się w Du­brow­ni­ku nie po­do­ba­ło. Nie idzie jed­nak za­tem, aże­by się z gu­sta­mi swo­je­mi wy­nu­rzać i zdra­dzać mia­ła. Umia­ła pa­no­wać nad sobą i sto­so­wać się do oko­licz­no­ści, któ­re rzu­ci­ły ją w świat, od­mien­ny od tego w ja­kim mło­dość spę­dzi­ła i od tego o ja­kim ma­rzy­ła. Uwa­ża­ła się z tej ra­cyi za ofia­rę lo­sów, ale umia­ła ma­sko­wać się w obec wszyst­kich, z wy­jąt­kiem jed­ne­go ojca Be­no­na, w obec któ­re­go ma­sko­wa­ła się przez pół, to jest, w tych jeno wzglę­dach, w któ­rych nie sta­ła z nim na wspól­nym grun­cie. W za­pa­try­wa­niu się na Du­brow­nik, grunt jej i grunt jego był jed­nym i tym­że sa­mym. Toż, co się wy­cho­wy­wa­nia dzie­ci ty­czy.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: