Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Smaki i dotyki - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
24 października 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Smaki i dotyki - ebook

Smaki i dotyki to zbiór wydanych już wcześniej opowiadań Ingi Iwasiów wzbogacony o kilka nowych tekstów. W każdym z nich do głosu dochodzi kobieta – zawsze inna, osadzona w innej rzeczywistości i realiach kulturowych, otoczona inną, ale zawsze w jakiś sposób bolesną codziennością. Znajdziemy tu między innymi relacje z życia: alkoholiczki, matki na oddziale położniczym, prostytutki, zdradzającej żony, siostry chorej na raka, kochanki oczekującej spełnienia w ramionach kochanej kobiety czy niekochanego mężczyzny. Każda z nich, uwięziona w jakiejś roli kulturowej i społecznej, jest ciągle w ruchu, w nieustającej psychicznej i fizycznej pogoni za spełnieniem, poszukiwaniem smaku prawdziwego życia i dotyku na swój sposób rozumianego szczęścia. Może je odnajdzie w miłości lesbijskiej, może w nowej relacji heteroseksualnej, przynoszącej chwilowy spokój w erotycznym uniesieniu. Może odnajdzie ciche miejsce gdzieś daleko w świecie, a może we własnym wnętrzu, może w rodzinie. A może kluczem okaże się akceptacja swojego losu? A może nic? Bardzo zmysłowo, bardzo emocjonalnie, bardzo refleksyjnie i bardzo analitycznie, ale bez dopowiedzeń  – po prostu bardzo kobieco napisana książka.

Kategoria: Opowiadania
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64142-92-5
Rozmiar pliku: 2,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pole walki jej najlepszej opowieści

Lubiła opowiadać. Wstawała rano, jak inne dzieci, zjadała kromkę chleba z żółtym serem, wciągając jednocześnie elastyczne, prążkowane rajstopy, zawsze trochę za luźne z powodu szczupłych łydek, sznurowała tenisówki, czesała krótkie włosy, nie patrząc w lustro. Przygotowywała śniadanie mężowi, połykała swoje tabletki, splatała warkocz matce, podsuwając jej kubek z herbatą. I już. Była gotowa na wszystko, na każdy dzień, nawet na odpowiadanie przy tablicy, do której miała tak daleko, że po drodze krew wracała do równego biegu, policzki bladły. Tak daleko, że zdążyła wynieść rannego spomiędzy drzew, na otwartą przestrzeń, gdzie rano znajdą go towarzysze: nic więcej dla niego nie mogła zrobić, sama się wykrwawiała. Wychodziła z zagajnika, ze środkowej ławki, mijała siedzących przed nią, biurko nauczyciela, a potem było najgorsze: podnoszenie ręki z kredą, zgrzyt białego po ciemnozielonym, przez który wszyscy widzieli, mogli zobaczyć wilgotny materiał pod pachą, jej chude łokcie, niesymetryczne łopatki, ale też stanowisko ckm-u. Wystawiona na strzały, na spojrzenia, w samym środku miasteczka, pod pręgierzem, nie mogła zasłonić ani skrawka wychudzonego ciała. Wszystko jedno, za późno, mogła ratować tylko pozostawionych w katakumbach towarzyszy. Należało odwlec, przeciągnąć, odwrócić uwagę. Dać się zabić, nawet dać się zabić. Za miłość. Za Boga. Za Ojczyznę.

Stali po stronie nauczyciela, reagowali usłużnie na jego słowa, uśmiechy, wyprzedzali atak, żeby zasłużyć na zakończenie pomyślne dla pozostałych. Wydobywała z siebie głos, a wraz z nim to wszystko, co w podręcznikach porządkowały ramki, wykresy i pogrubienia. O, drogi poruczniku Kloss, ta przeklęta skleroza! Przywoływała na ratunek niestarannie prowadzony zeszyt. Zagięty róg, kolorowe brzegi przyklejone przezroczystą taśmą. Niektórzy nauczyciele koniecznie chcieli pod nie zajrzeć, przerzucali kartki z obrzydzeniem, jakby spodziewali się znaleźć szczątki włosów, naskórka, wydzieliny z nosa; rozszyfrować bazgroły z ostatniej strony. Nieprawomyślne ślady spisku Tajnego Towarzystwa Krzewicieli Życia. Jego dowody, ukrywane przez tę masę wciśniętą pomiędzy drewniane pulpity i ławki. Nawet na to była gotowa, na ich niechętne falowanie, na znalezienie się poza lepkim zapachem klasy, pod wpływem niecierpliwego stukania ołówkiem w dziennik, w syczącej uwadze nauczyciela, rozpylającego ślinę i obcość. Jeśli tylko wcześniej coś sobie opowiedziała, czasem jeszcze przed budzikiem, pod kołdrą, zanim zobaczyła nieświeżą tapetę, niedomknięte szuflady, zanim zaskrzypiały drzwi od szafy; przed spojrzeniem w lustro rzucanym w przejściu do łazienki: zielona, złuszczona lamperia. W ostatniej chwili to mogła jeszcze być droga na egzekucję, chociaż starała się unikać takiej melodramatycznej dosłowności. Więc w ostateczności: egzekucja albo manifest rewolucyjny, śmiałe wyłożenie poglądów na temat prawdziwej nauki, ukrywanej starannie przed ludem. Jeśli się zapędziła, użyła języka któregoś z zabronionych surowo autorów – wyrok był nieunikniony. Nauczyła się tego nie robić. Przeczekać. Zawsze raczej czekać. Wrócić do ławki, wlepić ciało w szmer i kwaskowatość trzydziestu innych wypełniających szczelnie salę lekcyjną, dzień po dniu, z przerwą na wakacje, które były czasem intensywniejącego opowiadania. Dzieci wyjeżdżały z mężem. Nie musiała sobie przerywać. Nauczyła się konfabulować z nielicznymi antraktami i wracać bez trudu do tego samego miejsca. Koniec szkoły był aktem wyzwolenia. Pięciodniowy tydzień pracy. Urlop dla poratowania zdrowia. Została rzemieślnikiem swojej opowieści.

Była w niej zawsze kimś nieskazitelnie nieszczęśliwym. Nigdy nie wymyślała dokładnie ciągów dalszych, happy endów, w jakie obfitowały zabawy koleżanek (nie bawiła się z nimi, odkąd odkryła tę zasadę), najwyżej ekspozycję cierpienia odgrywanej postaci, docenionego cierpienia, budzącego szacunek i zainteresowanie innych, czasem konkretnych, osób. Najczęściej ledwie majaczących za mgiełką narracji; już od dawna wiedziała: opowiadanie innym nazywamy „narracją”. Po drugiej stronie potoku skojarzeń w niej samej stał ktoś zwany „odbiorcą”. W podręczniku syna te słowa podkreślono dodatkowo, umieszczając je w centrum rozdziału i, oczywiście, w ramce. Tak, w piątej klasie umiała określić typ odbiorcy. Czasem wybierając kogoś do roli realnego czytelnika. Zbyt głośny śmiech, nieostrożny ruch, brudne paznokcie, dostrzeżone nie wiadomo jakim sposobem z odległości – dyskwalifikowały ją, jego. Odbiorca powinien być inny, poważniejszy, czystszy. Odbiorca miał łatwą do zapamiętania definicję, ale niełatwe ciało. Miałaby ochotę włożyć go (gdy jednak przyoblekł się, jakimś sposobem, w konkretny kształt) do wanienki sterylizatora, używanego podczas zabawy w pielęgniarkę, trwającej zwykle niedługo, bo zaraz musiała mieć pole bitwy, umieranie żołnierza, rozlane wrzody, nowotwór sąsiadki (jak powinien wyglądać?). Tyle różnych stanów i rzeczy, że nie dodawali ich do żadnego zestawu „junnych” – chemików, techników, fryzjerów, lekarzy i dziewczynek.

Często na początek wybierała bycie sierotą. Pijący ojciec też był niezły. Prawie tak dobry jak nieznana matka. Na początek, w przedakcji. Potem już zwykle partyzantka. Przedzieranie się przez zasieki. Demaskowanie esesmana. Indiańska dziewczyna, umierająca przy porodzie. Szamanka w wysokich górach. Przebrana za mężczyznę Maria Curie w laboratorium pełnym świecących minerałów. Szkorbut. Głód. Bieda. Problematyczne. Ile trzeba by nie mieć? Gdzie była granica mogąca zadowolić prawdziwą koneserkę, jaką już była? Szlachetną Wojowniczkę o Dobro Nielubianej Ludzkości? Nielubiącej Jej Tymczasem Ludzkości? Może w miejscu, dokąd poszła z kartką od wychowawczyni? Do rodziny chłopca spoza kategorii odbiorców i bohaterów? Chociaż: niezła brama, ciemna klatka schodowa. Wejście przyprawiające o dreszcze, K+M+B 1974 wydrapane na drzwiach bez dzwonka i szmata zamiast wycieraczki. K+M+B? Może nie należało się zbliżać? Ściskała w kieszeni kartkę, życzliwie wskazującą na niedostateczne zaangażowanie domu w życie dziecka. Raport z oblężonego miejsca. Z zadżumionego miasta. Z karnej kolonii na tajemniczej wyspie.

Zapach. Mydliny, na zawsze skojarzone z brudem. Kobieta nad miską z praniem powinna mówić do niej „panienko”. Była panienką, nosiła starannie odprasowany fartuch z białym kołnierzykiem, robiła postępy. Kiedyś na najlepszej drodze do zostania słynną pianistką, gdyby nie porzuciła spodziewanej kariery dla surowego życia pasterzy. Miała też na ramieniu opaskę Czerwonego Krzyża, naprawdę znała się na rzeczy. W domu upiekła ciastka. Całe kilogramy, stosy ciastek z ostatniego przydziału mąki. Cieszyli się, tylko ona wiedziała, co przyniesie jutro. Nie mogła im teraz powiedzieć. Nie chciała. Dlatego miała taką smutną twarz. Nauczyciele i terapeuci uważali, że nie potrafi okazywać uczuć. Okazywanie uczuć. Tyle ich było wszędzie wokół. W reklamach, pismach, dyskusjach, na ulicy. Dzieci zarzucały jej ramionka na szyję; mokre, ciepłe pyszczki. Przejdzie kanałami do innej dzielnicy, przeniesie raport. Niech się nie dziwią. Ona tylko wygląda na wątłą. Zeszłej zimy rozkuła lód na jeziorze, żeby dostać się do schowanych tam zapasów. Uratowała miasto. Nie pisano o tym w gazetach. Nie było gazet. Niczego w ogóle nie było, tylko ich oddział przeszedł linię ognia i dostał się na drugą stronę. Więc niech jej zaufa.

Matka brudnego chłopca nie zmieniła pozycji nad miską z praniem. Czy to mogło coś znaczyć? Ktoś podsłuchiwał? Słuchał? A może nic nie znaczyło? Najwyraźniej gazety faktycznie o niczym nie napisały. Nikt o niczym nie wiedział. Nie ufano jej, małej dziewczynce z opadającymi rajstopami, a przecież była gotowa wykarmić ostatnie dziecko tej kobiety i uratować jej męża, zgłosić się zamiast niego do pracy w okopach.

Tamta w ogóle nie zwróciła na nią uwagi, ledwie pozwoliła pomyśleć, że za drzwiami może znajdować się pijany mąż i ojciec, z nożem w zasięgu ręki. Zawołała najstarszą córkę; ta wyjrzała zaraz zza tych drzwi i wzięła, mówiąc „aha”, tę pomiętą teraz kartkę. Zawstydzona i jeszcze bardziej wystraszona tym obojętnym „aha” niż mężczyzną w brudnych kalesonach (nie zobaczyła go w końcu), ściskając materiał pustej kieszeni, nie mówiąc nawet „do widzenia”, wyszła, wybiegła. Od tamtej wizyty często obierała ziemniaki na zapleczu garkuchni, prała w przytułku, szorowała schody, wdychając zapach swojego potu, nikły na granicy bawełnianej koszulki i nagiej pachy. Całkiem inny pod czarną halką, niezdejmowaną także na noc, gdy zmęczenie ucinało obraz. Zasypiała w ozdobionej misiami koszulce. Sny rzadko miewały domieszkę dziennych fabuł. Bywały czymś trzecim, jeszcze innym, w czym nie czuła się równie dobra. Przypominały dotyk, pierwszą fazę dotyku, delikatne rozlewanie się ciepłego dreszczu, na którym wolałaby poprzestać. Przymykała oczy, oddalała się od rąk męża. Usypiała zawinięta w siebie. Ustępował. Gładził ją, związany braterską przysięgą. Kazirodztwo narażało na srogie kary. Kochała brata zakazaną miłością.

Potem robiła to nad książkami w czytelni, na swoim tapczanie w akademiku, ponad głowami dzieci. Lubiła puszczać mocno wodę w kuchni, pochylać się nad koszem ze śmieciami, żeby nie słyszeć, jak biegają po mieszkaniu, jak tłuką małymi piąstkami po meblach, jak ją wołają. Żeby zdążyć, zanim coś się stanie, zdążyć z obrazem, przed obiadem, dopowiedzieć sobie, teraz częściej o spotkaniu po latach, kiedy będzie prowadziła pensjonat w górach i on zjawi się przypadkiem, trochę postarzały, siwy, opalony, bogaty, nie zauważy jej szorstkich dłoni, poczeka wieczorem, będzie namawiał, namawiał. Na wieczorową suknię, na szampana i miłość, na jeszcze jedną wspólną wyprawę przez dżunglę, ale przecież i tak bez złudzeń. Nie zabierze jej wcale z krainy ziemniaka do jakiejś innej, do jakiej tylko by chciała. Trzymała się mocno kubła na śmieci i przepoconej halki, ostatnio bliższej spranym domowym T-shirtom. Upychała dzieci do wózka, prosiła je, żeby nie wyłaziły bokiem, tak jak prosiła skarpetki z wiecznie otwierającej się szuflady, żeby nie wystawały, nie przeszkadzały żyć w myślach. Podtrzymywać w myślach siebie i świata.

Ten wysoki mężczyzna nie zastąpił, prawdę mówiąc, innych historii. Te nie wydoroślały wraz z nią, nie wyszły za mąż, nie urodziły dzieci i nie towarzyszyły zwykłym, życiowym zmianom. Nie były romansami czytanymi do poduszki ani pogawędką z przyjaciółką spotkaną po latach. Miały swój rytm i wolę – nawet jeśli często występował w nich siwiejący na skroniach właściciel srebrnego mercedesa, nie zgadzały się na powierzenie mu głównej roli, na wepchnięcie się przed inne, od lat ulepszane. Nie dały się też pokonać nowym wynalazkom, serialom mogącym tak łatwo odciągnąć uwagę, jeśli zgodzić by się chociaż raz i wpuścić je do zawalonego dziecięcymi ubrankami pokoju z telewizorem. Cyk, pyk – przełącznikiem. Pstryk, myk – pilotem. Tylko raz, na początku, zmrużyła oczy, żeby nikt nie widział jej łez, kiedy tamta kobieta schodziła szerokimi schodami w stronę tamtego mężczyzny, a ona wiedziała już, co się stanie: widziała to poprzedniego dnia rano. I postanowiła więcej nie płakać nad czymś, czego sama nie wymyśliła, bo to byłoby całkiem tak, jakby płakała nad swoim życiem.

Więc nadal była barmanką, pracującą całymi nocami na chleb dla upośledzonego brata. Latami ulepszała tę postać, znajdowała uzasadnienie dla zajęcia wykonywanego z gorzką rezygnacją mimo przerastających wymagania kwalifikacji. Barmanka z dyplomem wyższej uczelni, ale kto pytał o dyplom po nuklearnym spustoszeniu? Pokojówką w wielkim hotelu. Robotnicą przy jakiejś szybko przesuwającej się taśmie. Czasem, bardzo rzadko, bywała też prostytutką, nie wdając się tu jednak w zbędne szczegóły, raczej dyskutowała z klientem o życiu i pobierała opłatę. Zawsze pracowała na akord oraz na czyjeś zbawienie. Obok łóżka stały wciąż lalki, nie mogłaby przy nich opowiadać dalej, a nie chciała odwracać ich buziami do ściany. Czuła, że nie powinna. Były z nią także w tym podmiejskim ośrodku wypoczynkowym, gdzie okazała się jedyną osobą mogącą zaradzić ranom i chorobom innych, zdolną do prowadzenia kuchni, nagle najważniejszą wśród kilkudziesięciu ocalałych z kataklizmu. Nie chciała ich rozczarować, zmuszać do utraty dziewictwa, nawet jeśli sama przez to przeszła. W końcu ona tu była dorosła, od wielu lat nie nosiła elastycznych rajstop tworzących na kolanach apetyczne obwarzanki. Jasne, nie wierzyła w życie lalek. Nie wyobrażała sobie, że chodzą nocami po mieszkaniu, wyjadają z lodówki. Kto jednak mógł zagwarantować, że nie czują, nie widzą, nie pamiętają? Były przy wszystkim, bardziej niż ktokolwiek były przy wszystkim. Mrugały plastikowymi oczami i wydawały plastikowe dźwięki, gdy ona sama zaciskała powieki, starając się przetrwać. Szyła dla ich dzieci, jeszcze zanim urodziła własne. Miała nadzieję na stałe miejsce w ich życiu.

Kiedy ktoś zaskakiwał ją w połowie, wchodził nieoczekiwanie do kuchni, chwytał ją za rękę; kiedy przerywała w popłochu, zasuwała okienko swojej fikcji, czuła przede wszystkim zniecierpliwienie. Była rozdrażniona koniecznością układania ust do zdań, komentowania cudzych słów, odpowiadania na nie. Tak, nie, nie wiem. Uhu. Najczęściej używane dźwięki. W tym ciągłym roztargnieniu robiła wrażenie zasłuchanej w siebie, skupionej na wykonywanych właśnie czynnościach, oddanej dziecięcym kroczkom, potem zeszytom, potem zjadanym o różnych porach posiłkom, potem planom syna i córki, ich kłopotom i sympatiom, potem wnukom i ich pokojom dziecinnym z katalogu międzynarodowych korporacji, produkujących raje. A przecież wcale nie chodziło o nią i jej bliskich. Nie o ten rodzaj więzi ze światem, jaki daje krzątactwo. Byłaby zdumiona; bywała zdumiona, dostrzegając nagle poskładane starannie sztuki bielizny najwyraźniej przez siebie wypranej lub słysząc jakąś pochlebną uwagę na temat domu, prowadzonego z niespotykaną skrupulatnością; rodziny, tak świetnie funkcjonującej, gdy wokół... No właśnie, wokół była pustynia po dziesiątej wojnie galaktycznej, a w dowodzonym przez nią bunkrze wszystko stało na miejscu, nawet witaminy wydzielano od lat z konsekwentną regularnością. Rozglądała się, w środku kolejnej uroczystości, po twarzach i strojach, widząc zmiany. Patrzyła na niemowlę w ramionach syna, dziwiąc się, że ktoś tak mały jak jej dziecko mógł spłodzić potomka. Jakim cudem?

Stosowała antrakty i retardacje, kiedy w jej życie wchodził nowy mężczyzna, sączący dość silne, by stłumić te wewnętrzne, historie.

Pachniał w środku nocy i nad ranem czymś niedookreślonym, delikatnym, słodko-gorzkim. Nie wydzielał żadnego płynu lub zapachu, którego nie chciałaby poczuć czy posmakować. Po paru godzinach snu jego ślina była nadal smaczna, przydymiona odległym trawieniem, a ledwie wyczuwalny węchem pot nawilżał szorstki naskórek, bo nie używał w żadnym wypadku żadnych kremów. Pielęgnował się po męsku, powietrzem, wodą i mydłem. Wdychała go mocno, przyciskając twarz prawie wszędzie – nie miała odwagi zrobić wszystkiego, co znała z oblepionych żywotnymi jak żabi skrzek cudzymi narracjami cenzurowanymi ze względu na lalki – dała mu pierwszeństwo, grzecznie czekając na odczarowanie kolejnej strefy, na jego zaklęcia i ustępstwa. Odpływała, dławiła się i usypiała, wpadała w hiperwentylację i kwiliła; płakała ze szczęścia.

Dość szybko odkryła: miał jej smak, ale lepszy. Lubiła własny, słono-słodki, podtekst, zlizywała siebie z palców, wąchała pachy, rozbierając się przed lustrem. Rzadko bywała ostrzejsza, raz w miesiącu metaliczna, zwykle prawie bezwonna, leciutko doprawiona. Potrzebowała przynajmniej dwudziestu czterech godzin, żeby wyjść spod perfum, przebić sobą ulubione wonie, ustawione ciasno na łazienkowym blacie i w pokoju wypełnionym mydlinami unoszącymi się nad obtłuczoną miską. On był nią, bez niczego pośredniego. Początkowo sądziła, że to kwestia pomieszania, przechodzenia potu z jego pleców na jej dłonie, z jej brzucha na jego tors. Sądziła, że pachną mieszanką siebie, utartą między skórami. Potem, kiedy zaczął przyjmować pieszczoty spokojniej, odkryła, że sam w sobie ma ten znajomy smak, smak samotnych, przerywanych orgazmem nocy.

Opowiadał. Wynosił z bunkrów w centrum miasta skarby, resztki czyjegoś życia. Rozwieszał na ścianach swojego mieszkania kolejne obrazy przedstawiające miasto. Wertował w jej obecności pełne obcych miejsc albumy fotograficzne. Razem biegli przelotką w dzielnicy dzieciństwa, dotykając ukradkiem swoich dłoni, bo chłopaki nie biegały z dziewczynami. Porzucała go, zatrzymując się w zwykłych miejscach, gdzie jej własne historie głośniej krzyczały. Czasem przygważdżał ją relacją z drogi do szpitala psychiatrycznego, w którym odwiedzał ukochaną siostrę. Czasem zabrzmiało śmiercią ojca. Latami pięćdziesiątymi, które potrafiła udatnie skłamać, wydrzeć spomiędzy okładek książek. Tanią jatką na rogu kwartału ulic, które uważała za własne. Prosiła, żeby milczał, bo to pole należy do niej. Ustępował na krótko. Stosował narracyjną przemoc, skłaniając ją do ustępstw pocałunkami w miejsca wcześniej tajemne, nieznane żadnemu mężczyźnie. Była prototypowym egzemplarzem kochanki, przesterowanym. Konstruktorzy zostali porwani przez Mosad, być może nie wrócą, więc pozostanie nieskalibrowana jak ryba wyrzucona na piasek – kobieta miotająca się w męskich, uwielbianych, twardych rękach.

Więc kiedy uznała, że jej macierzyństwo, małżeństwo i ostatni romans osiągnęły punkt, w którym nic nikomu już nie grozi, postanowiła zostać w środku na dłużej. Tam szło na gorsze. Otwierała drzwi z napisem K+M+B i wiedziała, że tym razem zobaczy najpierw mężczyznę. Prawie zawsze tam był, nie pracował, nie przynosił stoczniowej pensji jak kiedyś, kiedy bywał na miejscu właściwie tylko po nocnym piciu lub nocnej zmianie. Nie umiała tego uniknąć, zmienić, ominąć. Jeśli mężczyzna był za drugimi drzwiami, kobieta znad parującej miski patrzyła jeszcze obojętniej. Wszystko wydawało się niewyraźne, apatyczne, zatarte. Zaparowane, spowolnione, jak nie jej. Jak cudze, podglądane przez dziurkę w drzwiach z literami K+M+B, rozszyfrowywanymi na różne sposoby. Ale jeśli spędziła tam więcej czasu, jeśli tylko udało jej się tam być dość długo – nabierało tempa i blasku. Wszyscy zaczynali mówić, nawet przekrzykiwać się, akcja przyśpieszała, już była poza pokojem, w okopach, w lesie, w szpitalu polowym, w stoczni. Już nie odrywano jej od tego wszystkiego, żeby stawała do tablicy, do dzieci, do jakiejś kolejnej deklaracji, do podpisywania czegoś w urzędzie, nad czyjś grób, przed jakieś lustro. Nie wysiadała z pociągu w ramiona ojca, w ramiona męża, w ramiona syna, w ramiona kochanka, w ramiona wnuka, w ramiona przyjaciółki. Nikt nie mówił, że musi podjąć ostateczną decyzję, zanim przejdzie na emeryturę.

Postanowiła zostać. Lalki zachowane dla dzieci dzieci przestawiła na niższą półkę, bliżej łóżka. Domknęła drzwi i szuflady. Napisała odręcznie list, przezwyciężając drętwienie dłoni i nie starając się niczego wyjaśniać. Wyczyściła twardy dysk komputera. Puściła wodę z kranu w kuchni. Rozpyliła środek owadobójczy i perfumy. Weszła prosto w pole walki. Nie zawahała się, nie. Poczuła tylko przeciąg, więc częścią siebie wróciła, żeby domknąć okno.

Po południu wysoki, siwiejący mężczyzna zobaczy na dywanie rdzawy odcisk. Coś jak krew pomieszana z gliną. Ślad z pola walki jej najlepszej opowieści. Pomyśli, że jeszcze przed chwilą tu była.Uczciwa transakcja

Chodzi o to, co czuje, kiedy on zamyka. Zamyka za sobą drzwi, jak co dzień. O zamknięcie, słyszalne w milionach mieszkań, bo przecież rano ludzie wychodzą do pracy, po gazetę, po bułki, dokądś. I zwykle to wyłącznie tyle znaczy. Niewiele jest miejsc, gdzie znaczy więcej. Gdzie może być jakoś inaczej. Gdzie zamknięcie drzwi jest czymś innym. Już niewiele. Przynajmniej tu, w Europie. A może nic o tym nie wiemy. Ludzie idą do pracy, przekręcając klucz w zamku. Czasem nie, ktoś za nimi domyka, przymyka. Część rytuału, część dnia, część zwykłości. Więc nie ma w tym nic. Przejście na drugą stronę. Dla niej jednak. Zanim opowiemy o tym naszym językiem, zobaczmy, czym są drzwi, czym są dni dla niej. Pozwólmy jej przeżyć te chwile dnia bez naszych przemądrzałych interwencji. Ten moment, kiedy zostaje sama. Sama w mieszkaniu, wewnątrz. Co traci, nie biorąc udziału w wychodzeniu? Co ona, właśnie ona, traci? Co zyska? Co znika po drugiej stronie, przypieczętowane szczęknięciem zamka?

Steve, Steven. Inne rzeczy też, ale nie pora na nie. Więc on, Steven. Taki mężczyzna, o jakim marzy kobieta. Pozwólmy jej mieć go w drzwiach takim. Mógłby być tłustą świnią i dla niej wychodziłby tak samo, jej pozostawanie w środku byłoby też takie, ale on jest piękny. Ściślej mówiąc: taki, jaki powinien być wychodzący mężczyzna, dla którego warto na to przystać. Dla którego warto na obecność i nieobecność, kiedy ona jest zamknięta w środku, przystać. Którego bycie po obu stronach stwarza niezwykłą aurę, ona w niej przebywa nawet wtedy, kiedy on sam za sobą, z nią pozostawioną, zamyka. Mówi sobie do lustra, że warto, mówiłaby do dziewczyn w barze, gdyby pozwolił na odwiedziny.

Nie lubi poranków, lubiłaby je bardziej, gdyby nie drobna rzecz, maleńka przeszkoda. Włoski na nogach. Odrastają przez noc, bez względu na to, czym je potraktuje. Może gdyby zafundowała sobie, więc gdyby go poprosiła o kasę i podwózkę do salonu kosmetycznego, laserowa depilacja załatwiłaby sprawę. Ale żeby go poprosić, musiałaby mu powiedzieć, a nie wie, co on mógłby na to. W końcu znał jej gładkie jak jedwab nogi, miał do jej gładkich nóg absolutne, niepodważalne prawo. Może w kraju, skąd pochodzi, nikt nie słyszał o odrastających przez noc włoskach. Tam kobiety na pewno mają gładkie nogi, jego dziewczyna ze szkoły na pewno takie miała, a jeśli nie – radziła z tym sobie sama, za pomocą cudownych, amerykańskich depilatorów albo korzystając z usług cudownych, amerykańskich gabinetów kosmetycznych. Sama, a już na pewno nie wciągając w to jego. Może kupując, pakowane po dziesięć, cudowne maszynki Gillette, kto wie? Więc i ona tego nie zrobi, nie da po sobie poznać, że jej rosną twarde włoski na nogach, że i z innych miejsc przydałoby się je wyplenić, ale jak ma to zrobić ostatecznie, skoro nie powie mu o pieniądzach, nie jakichś wielkich, jednak dodatkowych, a nie będzie mu kłamać, bo nie byłoby dobrze kłamać teraz, kiedy wszystko między nimi opiera się na szczerości, bo kochają się szczerze ponad wszystko. Koniec końców, skoro nie zna jego stosunku do zarostu, woli, żeby sam się na tym nie poznał, na przykład rano, kiedy przekłada sobie jej nogę przez brzuch, bierze jej stopę w dłonie, gładzi ją po łydkach i mówi, jaką masz gładką skórę. Jak jedwab. Więc żeby miał rano tę jej skórę gładką jak jedwab na wyciągnięcie ręki, wstaje po cichu, kiedy on jeszcze śpi, żeby przejechać maszynką po newralgicznych miejscach. Jeśli się obudzi, będzie zły, że jej nie ma, że nie leży obok, cicha i gotowa, że łazi, Bóg wie po co, po nocach do łazienki, zamyka za sobą drzwi (ona zamyka!), tymczasem on się skarży, jest samotny jak dziecko, taki duży, a nie lubi budzić się obok pustej poduszki, musi sobie podotykać o świcie przed włożeniem ciężkiego, no nie tak bardzo, nie jak na wojnie, munduru, podotykać czystej, gładkiej, pachnącej, miłej i zadowolonej nawet przed, po i w trakcie, swojej malutkiej, swojej kobiety, zdobytej w misji pokojowej. Swojej idealnej malutkiej kobiety, kupionej za malutką stosunkowo sumę i obietnice, że będzie dobrze. Więc warto ogolić te łydki dla niego i nie martwić się, że nie jest od razu, rano, tak dobrze jak trzeba. Nie lenić się, nie czekać na dźwięk elektronicznego budzika.

Nawet nie marzyła o takim. Kiedy rypali ją za pięćdziesiąt marek jeden po drugim, a jeszcze gorzej w te dni, kiedy nie rypali, kiedy siedziała znudzona za barem, a Nermin przypominał, ja wam wszystkim, w piczku mać, przypominam, że nie jestem Caritasem, że tu trzeba odpracować to wszystko. Jestem dla was dobry jak ojciec, czy ktoś był dla was kiedyś taki dobry? Czy, mówię do was, ojciec którejś kupił takie ciuchy, dał takie warunki, tak zadbał o jej jebaną higienę, a w zamian wymaga się tylko, żebyście się bardziej postarały. Jak tu będziecie tak siedzieć jak wyjebane Rumunki, nikt nie będzie chciał mieć z wami do czynienia. Ja jestem patriota, ja nie biorę byle wywłoki, przybłędy, u mnie są same porządne dziewczyny, ale nie będę dokładał do jebanego interesu, rozumiemy się? Więc kiedy on tak mówił, a do szklanki nalewał im wody z kranu, chyba że wreszcie przyszedł ktoś z porządnym zamiarem i stawiał – wtedy woda mogła być zbełtana z alkoholem – wolała mieć przerób, chociaż jeszcze rano myślała, że przydałoby się dać temu tam odpocząć, piekło ją znów od tygodnia i tylko miała nadzieję, że to zwykłe otarcia, bo gdyby Nermin przyłapał ją na jakiejś francy, dostałaby zasłużone manto. A zarobek poszedłby na lekarstwa, na jedną z tych maści, którymi kazał im się smarować. Bo o lekarzu już zaraz nie ma co myśleć, kurwa wasza... Do każdej... nie będę lekarza wzywał.

Więc marzyła, owszem. Czasem gadały o tym, była taka opowieść, że można się... załapać na to. Można zostać narzeczoną. To się zdarzało. Wiele razy. Znała dziewczynę, która znała dziewczynę, która. Przychodził gość, przeważnie dość długo, w końcu mogło być jak z Julią Roberts w tym filmie, wszystkie po dziesięć razy oglądały. Kiedyś była z nimi taka Rosjanka, która czytała książki. Mówiła, że jest opisanych bardzo dużo podobnych przypadków, w szkole nie dają takich lektur. Gość przychodzi, klient, potem nie może już bez dziewczyny żyć, uzależnia się formalnie, ona jeszcze bardziej go rozgrzewa, ale wciąż musi też mieć coś w odwodzie, mówi mu na przykład, że tego to już absolutnie, ale to absolutnie nie zrobi, bez gumy tylko z nim, bo go kocha, nigdy z nikim, Nermin nie ma prawa tego słyszeć, nawet podejrzewać, dałby im gadanie! I stawianie warunków. Bo wiadomo, że podjeżdżali do „Ekstazy” z dość nawet daleka, to nie było specjalnie po drodze, między Travnikiem a już właściwie niczym, po prostu odludne miejsce, więc skoro przyjeżdżali, nie będziemy pierdolić o gumach i stawiać się, rozumiecie? To od razu pierwszego dnia musiało być jasne. I było, jak bardzo było! Natomiast ten klient, nie wiadomo, który mógł się nim okazać, właściwie tylko niektórych eliminowały od razu, takich najbardziej pijanych i zaciętych, bo z niektórego faceta nie zrobisz już nikogo innego, jeśli jest wieprzem, wieprzem pozostanie, trzeba rozłożyć się jak najszerzej, żeby nie zrobił krzywdy i potem mocno go w sobie ściskać, żeby szybko skończył. I nie jest prawdą, co mówiła Irena, że z każdego mużika może być muż. No nie, nie może. Takich one się napatrzyły u siebie, na wsi, w czasie wojny też, chociaż na szczęście wtedy były małe. Tego towaru nie brakowało, czy to raz dostało się od ojcabratakuzynasąsiada po prostu za nic, za samo to, że się wlazło pod rękę, czy mało razy któryś przycisnął byle gdzie, bo taki już był, takie było jego męskie prawo i wszystko zostawało w rodzinie. Na takich trafiały na zapleczu Arizony, na targu pod Zadarem, gdzie można było kupić i sprzedać wszystko, więc i niektóre z nich tam sprzedawały, co miały. Czyli siebie.

Nie, jej ojciec i bracia nie byli tacy. Tylko o tym słyszała. Jej ojciec i bracia to byli porządni, bardzo porządni, pracowici ludzie, ale nie starczało na wszystko dla wszystkich. Więc gdyby miała mieć kogoś na zawsze, chciałaby, żeby był jak jej najmłodszy brat, taki silny i małomówny, tylko żeby miał pieniądze, dużo więcej pieniędzy, żeby starczyło dla wszystkich i na wszystko. Podobno gdzieś tam tak było. A brat ożenił się już dwa lata temu i już miał dwoje dzieci, pił więcej, bo jak nie pić w takich okolicznościach? W każdym razie należało zwracać uwagę na tych delikatniejszych, skorych do zabawy, do gadania. Tacy wracali. Tamci inni nie, chyba że mieli po drodze, bo w końcu było im za jedno, na kim leżą przez pięć minut. Dopiero jak się zaczynało rozmawiać, była szansa na wytłumaczenie, że to tylko tak przejściowo, a on jest taki miły, że dla niego wszystko. No i że się tu jest krótko, właściwie przyszło się w przeddzień. Widocznie słabo je rozpoznawali, bo potem taki przyprowadził czasem kolegę, który słyszał to samo, albo nie opowiadali sobie tego, nawet na pewno nie, bądźmy szczerzy, o czym mieliby sobie opowiadać? Chyba sobie nie opowiadali. A one na wszelki wypadek każdemu, który słuchał, tak mówiły. Nermin niekiedy dał którejś w ucho, jak się dowiedział, że nagabują klientów i może szykują się do jakiegoś skoku w bok, co? Gdzieś się wybierają? A co z opłatą za zakwaterowanie, wyżywienie, bar, lekarstwa specjalistyczne, za lekcje dobrego dawania? Zapomniały o długu? Nie wspominając tych, które są winne za paszport, właśnie, gdzie mają paszporty? Może któraś wie, gdzie się obecnie znajduje jej paszport? Czy aby nie na policji, skąd prosta droga do więzienia, bo to, co robią, nie jest legalne. Co by na ten temat mówiły między sobą, niech wiedzą – to nie jest legalne, za to można pójść do więzienia, a najpierw będą niezłe przesłuchania, ich i rodziny, rodzina też będzie ciągana za to, że się jednej z drugą nie wiadomo czego zachciało. Gdyby była grzeczna, słuchała, co się jej do głupiego łba kładzie, byłoby cacy, a tak, jeśli woli spróbować, droga (no prawie) wolna.

Ale ta legenda o narzeczeństwie jednak zabijała nudę w te najdłuższe, puste dni, kiedy Nermin był wściekły, bo klientów było mniej, a one trzeźwe, bo wodą z kranu się nie upijesz. I palić się chciało, bo go szlag trafiał na to ich marlboro, patrzcie, księżniczki, chociaż normalnie, jeśli był ruch, sam im kazał palić lepsze fajki. A jak ktoś nawyknie do lepszego, gorsze mu nie podejdzie. Więc sobie coś opowiadały, jak kupią dom, ten sąsiadów, żeby matka z siostrami miała się gdzie podziać, albo nie, nie, pojadą do dużego miasta, kto wie, do Ljubljany albo nawet dalej, gdzieś do Hamburga, będą paniami na swoim. A jak się uda, nawet do Ameryki, gdzie nikt ich nie będzie źle traktował, tam jest taka demokracja, że własną ciężką pracą można dojść do wszystkiego, wcale nie trzeba szkół, bo czy taka Dubrawa miała szkoły? A przysyła stamtąd pocztówki. Prawdę mówiąc, zwykle opowiadały sobie po prostu dowcipy albo oglądały kolejny odcinek serialu i potem komentowały, już po obejrzeniu, rozwój akcji, bo w trakcie nie wypadało, byłoby szkoda, za bardzo zdarzenia na ekranie były emocjonujące.

Każdy z tych milszych, każdy właściwie – poza jakimiś wyjątkami, ale wiele zależało od pory roku, miesiąca, dnia, bo jak się tak siedzi i czeka, a potem nagle spada istny desant, cholera wie, może mają dni wolne, zaczyna się kołowrót, w takich razach piją więcej i ona też zapomina, że miała uważać, bo jak się zeszmacisz, nic, nic z tego nie będzie, Nermin w takie dni pozwalał na kokę, dopisywał im do rachunku, przecież musiały wydolić, to ciężka, fizyczna robota – każdy, jeśli się wciągnęło odpowiednią ilość alkoholu i proszku, nawet kiedy było ich dwóch, bełkotała coś miłego pod nosem, jakieś takie wyciągnięte z zakamarka mózgu ostatnie zdanie, którego umiała się trzymać, jakieś „z wami to dopiero zabawa, z nikim innym tak się nie bawiłam”, co zdawali się doceniać w ten sposób, który im też wydawał się adekwatny.

Ale wcale tego przecież nie planowała. Prawdopodobnie. Nie wiemy, co i jak planowała. Wydaje się jednak, że coś w tym rojeniu o zmianie było. Steven nie przychodził często. Siadał w kącie baru, pod gongiem, pił whisky, pracując na przychylność barmana i reszty, zagadywał do dziewczyn jakoś tak zwyczajnie, miło, bez podtekstów, opowiadał o zwykłych rzeczach, o tym, że na obiad było coś, co lubi, albo o planowanym wypadzie do Chorwacji, nic ważnego, żadnych pierdół o rodzinie, żadnego pokazywania zdjęć, jak na filmach, małomówny jak mój brat, myślała, trzeba też przyznać, że naprawdę piękny. Wysoki, mocny w sobie, z delikatnymi, szczupłymi dłońmi, opalonym karkiem, uśmiechał się szeroko, ale nieczęsto, oczy miał jak nieskończoność, ciemne i wyraźne, można by o tych oczach śpiewać piosenki. Była z nim kilka razy, zawsze też jakoś po prostu, starannie układał mundur na krześle, kładł się z rękami pod głową i czekał, nie patrząc nachalnie i niewiele mówiąc. Na pewno przed nim nie potrzebowała niczego zażywać. Nie zwracał uwagi na jej bieliznę, na gesty, czekał po prostu, aż się położy obok i wtedy zaczynał ją pieścić, brał w dłonie jej piersi, całując ją jednocześnie w szyję, przyjemnie, nie musiała udawać, ślinił palec, zanim włożył go jej do środka, dwoma palcami otwierał ją bez trudu, po prostu, łatwiej było mu wtedy iść dalej, kładł się na nią i było mu chyba dobrze, nie chciał niczego specjalnego. Najwyżej sadzał ją sobie na brzuchu, była wtedy jak mała dziewczynka, on pod nią taki duży, muskularny i silny, prawie nie czuła go w sobie, ruszała pośladkami mechanicznie, skupiona nie na tym ruchu, ale na patrzeniu w jego twarz, ładną, spokojną i zadowoloną.

Tak, takich klientów chciałaby mieć najbardziej. Więc parę razy z nim była i nie rozmawiali wiele, a pewnego dnia Nermin ją zawołał, co ja z tobą mam – powiedział, myślała, że znów coś z tym jej długiem, a już była na plusie, pracowała na swoje, więc się wystraszyła, bo było nieźle, dość spokojnie, zaledwie raz–dwa w miesiącu większa balanga. A Nermin jej mówi, że Steven, ten miły Amerykanin, potrzebuje kogoś do domu, że pozwolił jej, bo ją lubi, z nim jechać na tydzień. Potem zobaczymy. Tak powiedział, był wzruszony, jednak fajny ten Nermin, pozwalał na takie wakacje, zapominał, że nie całkiem mu się wypłaciła, dobry z niego facet, z Nermina. Prawdziwy opiekun kobiet. Czuła od razu, że nie wróci, dostała tę szansę, o której rozmawiały przy barze. Od razu widziała siebie gdzieś daleko, w świecie, bo jeśli będzie sprytna, a była, on ani po tygodniu, ani nigdy nie odda jej przecież Nerminowi.

Więc, chociaż formalnie chodziło o tydzień z usługą, zabrała większość swoich rzeczy z klubu i żegnała się długo z dziewczynami. Steven nic nie mówił, stał i patrzył, jak zbiera do walizki kolorowe łaszki – już myślała, że nie nadają się dla dziewczyny żołnierza – i tylko jedźmy, kiedy chciała rzucić się w objęcia Nataszy, półgłosem powiedział. W domu pokazał jej od razu, gdzie i co. Bo miał normalne mieszkanie w mieście, w nowym apartamentowcu. I kazał jej usiąść w fotelu z białej skóry, włożył jej w rękę szklankę martini i zaczął mówić. Nie wszystko dokładnie rozumiała, za dobry dla niej amerykański, ale kiwała gorliwie głową. Jest prawdopodobne, że nie chciała wszystkiego zrozumieć, bo on tam pierwszego wieczoru zawierał z nią transakcję, na którą się miała zgodzić, dobrowolnie. Mówił, że woli, że chce ją mieć u siebie, bo jest miłą dziewczyną, a on nie lubi burdeli, tak został wychowany. Ostatnio awansował, armia też nie lubi, jest nagonka na te ich wizyty w klubach. Mówi jej otwarcie, jak jest. Wtedy się dowiedziała, że Nermin nie bez powodu był dla niej miły, skurwysyn niezłą kasę za nią dostał, ale teraz patrzyła na gruby dywan i na drzwi do sypialni, miała tu być przez większość dnia sama, z telewizorem i wideo, w piczku mać, niezły urlop! I oczywiście zamierzał jej płacić, stawka jest znana, podobno taka obowiązuje. Po każdym tygodniu wypłata do momentu wyrównania ryczałtu. Ona ma tu być, ma czekać, jeśli będzie się nudziła, może posprzątać i ugotować. Chciałby, żeby się dobrze czuła. Potem, w nocy, powiedział, że tak, że ją kocha, bo bardzo chciała go do tego skłonić i nieproszona, bez jakiegokolwiek gestu z jego strony, poszła znacznie dalej, niż kiedy robili to w klubie, pokazała mu o wiele więcej z tego, co należało do jej specjalnego repertuaru. Tak, tak, kocham, wydobyła z niego, co było oczywiste, bo czy płaciłby za nią bez miłości? Czy ona zrezygnowałaby z kariery w klubie Nermina, gdyby nie zapatrzyła się w jego piękne oczy? Czy właśnie nie to oznacza „kochać”?

Nie wiadomo, kiedy to się stało rutyną. Jej bycie u niego, nie u Nermina. Nie miał wielkich wymagań, przychodził dość zmęczony, więc nie codziennie, nie co wieczór kończyło się łóżkiem. Ale chciał ją czuć przy sobie, na wyciągnięcie ręki, więc naprawdę kochał. Gładkie łydki były w tych okolicznościach istotne, na miłość trzeba zasłużyć, a sprzątanie należało do miłych rozrywek. Rozumiała dobrze, że wychodzenie z domu było kwestią delikatną. Armia nie pozwala mieszkać z narzeczoną bez odpowiedniego paszportu, rzecz do przezwyciężenia w przyszłości, kiedy ogłoszą oficjalne zaręczyny – nie musieli, nie rozmawiali o tym, po co – dostanie nowy paszport w ambasadzie, pojedzie z nim do domu i zapomni, zapomni o Nerminie, ojcu, nawet o matce. Tak, o matce też, najwyżej będzie wysyłała pieniądze, matka mówiła jej tyle niedobrych rzeczy, jeszcze kiedy próbowała pracować bliżej domu, dopiero wyjazd uwolnił ją od złych języków. Widzicie ją, widzicie? Teraz siedzi w skórzanym fotelu, robi paznokcie i czeka na swojego pięknego mężczyznę. Kto ma rację w tym wszystkim?

Kiedy on przekręca klucz w zamku, można wrócić do łóżka. Z okna widać tylko fragment ulicy, a wychodzić na taras nie pozwala. Nie chce plotek. Jasne, nie wstydzi się, zabiera ją do miasta, do knajp, na basen, na imprezy w różnych mieszkaniach. Po co pokazywać sąsiadom, po co? Lepiej niech czeka, on postara się wrócić wcześniej, jak zwykle. Co robi, po tamtej stronie? Nie ma o czym opowiadać. A jej dzień? Czy jest o czym?

Może w przeddzień przyprowadził kolegę. Może właśnie w przeddzień. Była przyzwyczajona. Pierwszy raz to zdarzyło się po tygodniu – pamiętała gadkę Nermina o tygodniu – więc musiała zasłużyć na następny, a już bardzo się kochali i już miała pewność, że zostanie na zawsze, nie pytała o ryczałt. Chciała nawet zaproponować, żeby nie dawał jej pieniędzy, bo to nie klub, nie byli w klubie, teraz byli ze sobą z wielkiej miłości, nie należało demonstrować tej miłości sąsiadom, bo jego obowiązywał regulamin wojskowy. Więc skoro to już było życie, wspólne życie, może zamiast płacić, mógłby jej coś obiecać? Wyrażonego także w wartościach bezwzględnych, znaczy na przykład w większej, w przyszłości, gotówce? Ale nie doszło do tej ćwiczonej w myślach rozmowy. Bo wieczorem przyprowadził kolegę, rozmawiali między sobą szybko i niewyraźnie, rozumiała „she is really good”, jest dobra, tyle wyłapała. Kolega śmiał się, rozpierał, siadał jak ich mężczyźni, z rozstawionymi nogami, i nie spodobał jej się od pierwszej chwili, od razu, kiedy wszedł i tak na nią patrzył. Wyglądała ładnie, była wypoczęta i zrobiona, dla Steve’a. Piła sporo, campari z sokiem, denerwował ją ten kolega, Steven szczodrze dolewał. Nie pamięta kolejności zdarzeń, ale Steven nagle wepchnął ją tamtemu między nogi, swoim spokojnym głosem i przyjemną dłonią rozkazał jej tamtemu obciągnąć. Pomyślała, że spełnia jego marzenie. Że w końcu laska to laska. Nic wielkiego. Potem zostaną sami. Ona i piękny żołnierz, zakochany dobry mężczyzna, dumny z niej i niezazdrosny. Piła dużo, a potem Steven, nadal uśmiechnięty, chciał, żeby robiła inne rzeczy, więc rano z trudem poszła do łazienki golić nogi. Wkrótce się przyzwyczaiła.

Zwykle byli sami, nie chciał niczego specjalnego, w niektóre dni, tak, nadal nie chciał wcale. W weekendy przyprowadzał kolegów, czasem i ich dziewczyny. A od czasu do czasu, bardzo rzadko, ściągał zaraz po powrocie pas i kazał jej klękać. Wiedziała, wiedziała, że zasłużyła. Poza tym kochał ją, pewnie był zły za Nermina, no tak, nadal jej nie płacił, jednak była dziwką, była, była. Kiedyś była. Miał prawo, była, była, miał prawo się denerwować.

Uderzenia w ramiona bolały najmniej, w pośladki średnio, gorzej, jeśli sięgał piersi, wtedy zaczynała płakać. Zwykle w tym momencie drżała mocno, przestawał, brał ją do łóżka, znów kochał i dość szybko kończył, usypiał, zaraz było rano, ona też świetnie spała, tylko żeby zdążyć do łazienki, owijała nogi kołdrą, starając się go nie obudzić. Rano przekręcał klucz w zamku i nadal dokładnie nie wiemy, co czuła. Prawdę mówiąc, w ogóle nie wiemy, co czuła. Ani nie znamy przebiegu zdarzeń, szczerze mówiąc. A jednak w coś się ta historia układa – dziewczyna, żołnierz, transakcja i miłość. Nie oddamy im głosu, coś za nich, za nimi i tak będzie mówić.

Ten jej świat, jej strona drzwi, jej dzień pozostaną tajemnicą. Znamy natomiast ciąg dalszy, nasza przemądrzała interwencja zaczyna się i kończy tym ciągiem dalszym. Kiedyś szczęk będzie zwyczajny, ale ona pozostanie naprawdę w pustce. Wyjdzie, wróci do Nermina, który może ją, co ja się z wami, w piczku, mam, przyjmie. Będzie czekała, aż ją wyrzuci właściciel mieszkania. Spróbuje samobójstwa. Wróci na wieś? Tego nie wybierze. Najpewniej spróbuje wrócić do Nermina, chociaż jej Steven bardzo ją kocha i ktoś musiał zabronić mu tej miłości. Tak, jego misja musiała skręcić w którymś miejscu tak bardzo, że już dłużej nie będzie mógł kochać tubylczej kobiety. Będzie musiał wziąć udział w normalizowaniu tutejszych stosunków, kładąc na szali swoje wielkie, osobiste szczęście, dla którego ona daje się zamykać, za które zapłacił alfonsowi pięćset dolarów amerykańskich.Wąskie przejście

Stali ciasno upakowani na niewielkiej powierzchni przed barem. Chodnik był w tym miejscu wąski, wystawione na zewnątrz wysokie stołki wypełniały całą przestrzeń, każdy, kto chciał tamtędy przejść, musiał wybrać jezdnię, zakręcającą za rogiem pod górę, więc niewygodnie. I niebezpiecznie. Samochody zjeżdżały z góry rzadko, ale dość szybko, jak zwykle tu nieostrożnie, trąbiąc do stojących w poprzecznej uliczce taksówkarzy. Nie oswoiła, oboje nie oswoili tego trąbienia, odbierając je jako agresję. Było tylko wylewne, odpowiednik przyjacielskiego „cześć” rzucanego znajomym i nieznajomym. Mężczyźni i kobiety, z tym że widziało się więcej mężczyzn, pili w drodze do pracy lub na początek dnia bez pracy, dobrą kawę. Tu pod domem przy gorszej pogodzie siedzieli w środku, mijanie pustego stolika obstawionego pustymi filiżankami stwarzało podobny dyskomfort. Wydawało się, że zawsze świeci słońce, oni tam są, szła, spinając pośladki, nie patrząc w ich stronę. Sztywniejący krok, minuta przed upadkiem w lodowatą wodę. Kojarzyła wiele podobnych sytuacji. Mijanie budowy, przystanku autobusowego, rytm miejskiego życia. Korytarz, boisko w czasach szkolnych. Odwiedziny na wsi, pod sklepem, pod klubem, przed kościołem. Jeśli się żyło na ich zdaniem wyższej półce, to tym bardziej. Miastowa panienka, której należało się słowo pizda. Niedojebana pańcia odpierdolona jak pies na szczepienie. Dorosłe dziewczyny, kobiety, matki pamiętają jakiś plugawy dialog wysepleniony, wypluty z odorem piwa i papierosów. Sama zapominała, a jednak ciało przechowywało wstyd i lęk, bo tu, w bałkańskim kurorcie, wiedziało, jak się układać. Do mijania tej grupki, która zawsze tam tkwiła.

Jeszcze nie kupili domu zarośniętego dzikim winem, z palmą na podwórku, bez miejsca na śmietnik, z zejściem na plażę. Bez miejsca do parkowania, lekko pachnącego, nawet w lecie, wilgocią. Oswoili go szybko, wystarczyło, że pootwierali walizki. Jak w każdym z poprzednich, nie wiadomo na jak długo, w każdej podróży, wszędzie, gdzie przybywali dla dobra ludzkości, o której wypowiadali się językiem statystyki i odrobinę nieludzkim językiem praw człowieka, co nie odbierało im wrażliwości na piękno. W autoironicznych dialogach, zmieniając wino na whisky, mówili o własnych przejściach: od procedur do zachwytu. O kupnie domu, mieli już na to środki, rozmawiali we dwoje po zmroku, pijąc na tarasie miejscowe wino, patrząc na światła starożytnego w końcu miasta, którego nawet nie mieli ochoty zwiedzać. Innym, przyjmując ich delikatesami z lotniska, też o tym wspominali, rewanżując się za przysmaki z ich rodzinnych stron i zwierzenia na temat domów kupowanych w Normandii, na Hvarze, na Sycylii... Wypijali w sobotnie poranki kawę w gradskiej kavanie, patrząc na turystów wzrokiem turystów. Jak w każdym z poprzednich miejsc. W innym trochę rytmie. Wystarczyło szeroko otworzyć walizki. Jeśli się je wniosło, wyjęło z bagażnika taksówki, wyciągnęło z taśmy na lotnisku. Jeśli nie zagubili im, znów, jasna cholera, bagażu.

Poprzednio zasiedlili apartament w wielkim mieście. Winda, bez słowa. Trzecie piętro. Dwa zamki. Nikt na nich nie czekał. Stos gazet na wycieraczce i w środku, pod drzwiami, jakby ktoś wszedł, tylko żeby je włożyć do środka. Mały salon, sypialnia, łazienka, kuchnia. Studio, powybijane ściany. Książki, papiery, bibeloty, zdjęcia. Nieusunięte życie. Przejściowy lokal, w którym zmieniają innych lokatorów. Sprzęty i drobiazgi. Nie mieli siły, żeby się nad tym zastanawiać, analizować zawartość. Nawet płeć nieobecnego lokatora, który im bez spotkania, bez słowa, za pieniądze to lokum udostępnia, oddaje, wypożycza. Na półce pod prysznicem męska golarka. Chanel 5 i Hugo Boss, resztki we flakonach, po równo. Ktoś zostawił, nie domknąłby z tymi resztkami walizki. Nie dopchnąłby w drodze tam, gdzie znów ją, na pewien czas, odstawia.

Szum klimatyzacji, w tym klimacie bez niej nie biorą mieszkań. Stawiają torby w sypialni, wciąż milcząc. I – dalej milcząc – idą do łazienki. Powinni zacząć rozmawiać. Powinni ustalić, jaki sens ma ta kolejna eskapada. Powinni coś zrobić, inaczej od tego milczenia i rutyny coś się stanie, tak czują. Wyjmują z szafy albo z własnego bagażu pościel, rzucają na posłanie. Ona kładzie się na wysokim łóżku, na materacu z Ikei, zamyka oczy. Słyszy go w sąsiednim pomieszczeniu, chodzi jeszcze długo. Pomiędzy szumem klimatyzacji, odgłosami z ulicy, krzykiem ptaków nad ranem, krokami ludzi piętro wyżej; pomiędzy własnymi snami i myślami, słyszy go w kuchni, łazience, na sofie w pokoju obok; pod szeleszczącą kołdrą, przy niej. Kiedy usypia, nadal go słyszy. Śpi płytko, wiedząc, co się tutaj stanie.

Kawa w ekspresie Krups, pieczywo tostowe. Wszystko w walizkach, zestaw Bonda może się schować. Oni jak składany Spider-Man, jak jakiś pomylony Janosik. On i ona. Rosnące poziomy wynagrodzenia, coraz wyższe zaszeregowania.

Stary dom na wybrzeżu kusił. On też, ona tak sądzi, do pewnego momentu nie myślał, co dalej, jak długo te wynajęte lokale, przy którymś tam stały kontrakt – biorąc kąpiel, idąc do łóżka, kładąc się na niebieskim prześcieradle, tu pod czymś białym jak serweta, z mereżką czy haftem, albo bez przykrycia; zawsze bez ubrania, te obowiązkowo drogie ubrania i ich odkładanie na krzesła. Ona się przeciąga, czekając na żywszy potok myśli, zapomina, że on jest obok. Białe firanki w oknach zastygają nagle – albo tak to widzi – wszystko zwalnia. Leży wyciągnięta, w jednej linii. Zwija się w kłębek. Wcale jej nie dziwi, że powoli siada na brzegu. I jakby to robił, robi, codziennie, o czwartej trzydzieści w Nowym Jorku, o każdej porze w tych miejscach, gdzie stawiają swoje walizki z pościelą i tostami w folii, zawsze, rozpina koszulę, a potem także pasek od spodni. Wciąż bez słów. Wciąż bez słów, jakby wracał od budki telefonicznej tamtego lata w Niechorzu, powiat Gryfice, jakby dopiero zaczynali, ugrzecznieni wówczas, odprasowani. Żal wspominać, biedni w tym, na początku, byli. Więc też nic nie mówiąc, ona siada na łóżku i obejmuje go w pasie, spręża się, naciąga, żeby go poczuć. Żeby wygodnie zorganizować życie. Tak bez przerwy. Tylko w innym miejscu. I o wiele teraz lepiej. Czyli warto byłoby kupić trochę iluzji, inwestując przy okazji w nieruchomość.

Potem jest naprawdę rano, ósma najpóźniej. Leżą obok siebie i zaraz będą zajmować tę, nierozpoznaną dobrze, łazienkę. Powinni rozejrzeć się po mieszkaniu. Wszystko jest ważne. Data w gazecie leżącej na stosie przy drzwiach wejściowych. Data ostatniej wizyty. Przyczepione magnesem do lodówki wiersze, Sylvii Plath tym razem, daty nie widać. Pocztówka z Guggenheim Museum. Rzeźba Brâncuşiego, sezonowa ekspozycja. Jakieś wycinki, zdjęcia. Drzwi cudzej lodówki, do której przyniosą swoje jogurty, sery, kartony i puszki. Sterylny chłód, odciski zabrudzonych papryką i tłuszczem palców. Nikt nic nie zostawił, ktoś posprzątał. W środku wielkiego miasta albo, jak tu, na bałkańskiej prowincji. Ktoś zostawił jak leci, wszystko. Inkrustowane obcym językiem, którego nie muszą poznać. Wystarczy ich wyuczona, gładka angielszczyzna.

Potem wychodzą, idą ulicą lekko skręcającą w górę, na plażę, do metra. Linia A, czekają, patrząc niepewnie, mogą sobie teraz, sami, pozwolić i na to, patrząc na wykafelkowaną ścianę, nielicznych o tej porze ludzi. Nielicznych, szczyt popołudniowy pcha ich raczej w drugą stronę, z miasta ku oddalonym od centrum miejscom jak to. Udają tubylców, ludzi z wyraźnym celem. Są kimś więcej. Wszędzie mogą udawać tubylców. Więc dla odprężenia udają udawanie udawania.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: