Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć frajerom. Tajemnica skarbu Ala Capone - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
23 listopada 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śmierć frajerom. Tajemnica skarbu Ala Capone - ebook

Trzecia część cyklu "Śmierć frajerom" rozgrywa się w Chicago, dokąd Heniek Wcisło ucieka przed ścigającym go aspirantem Karolem Denhelem. Kluczowe sceny będą się jednak rozgrywały w Warszawie, która jest rodzinnym miastem Heńka oraz autora powieści. 

Po dramatycznych wydarzeniach, które miały miejsce w ostatnich scenach "Złotej maski", Heniek Wcisło jest zmuszony na jakiś czas opuścić Warszawę. Zatrzymuje się w Chicago, gdzie poznaje zupełnie nowy świat. Świat gangsterów, prohibicji, zawodowego bosku, golfa, awiacji i jazzu. Heniek z nową tożsamością i wachlarzem fałszywych i prawdziwych paszportów zwiedzi San Francisco i Hollywood, a w Nowym Jorku zawita zarówno do Metropolitan Opera, jak i do Cotton Clubu. Świat szalonej muzyki, szybkich, wielkich pieniędzy, jeszcze szybszych samochodów oraz wyzwolonych kobiet wciągnie Heńka, ale nie na tyle by zechciał zostać tam na stałe. Po powrocie z Ameryki Heniek stanie się szanowaną postacią, człowiekiem o silnej pozycji w warszawskim towarzystwie, ale przeszłość oczywiście nie pozwoli mu o sobie zapomnieć. 

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0415-2
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Warszawa, jesień 1930

Aspirant Kornel Strasburger w swojej policyjnej karierze widział już wiele: porąbane trupy, topielców wyciągniętych po miesiącach z nurtu rzeki, ofiary wybuchów, ale to, co zobaczył w dorożkarni na Siekierkach, odjęło mu mowę. Na ziemi, w kałużach krwi, leżało pięciu ludzi rozsiekanych kulami. Ich ciała, a raczej to, co z nich zostało, były podziurawione jak sito. Niektóre kule utknęły w zabitych, inne poprzewiercały ich na wylot, a jeszcze inne po prostu nie trafiły w cel, więc wbiły się w ściany i meble. Śladów po pociskach było tak wiele, że nie dało się ich zliczyć. Strasburger zdjął kapelusz, ale nie z szacunku dla zmarłych, bo byli to znani policji kryminaliści, tylko po to, by ochłonąć.

– Cie choroba – odezwał się przodownik Zygmunt Stolarczyk. – Jak oni to zrobili, ilu ich było? – zastanawiał się zakłopotany, chociaż był starym policyjnym wygą.

– To przecież wygląda jak robota wykonana przez pluton wojska lub ciężki karabin maszynowy – powiedział niepewnym głosem Strasburger, bo sam nie do końca wierzył w to, co mówi. – Ktoś musiał tu wstawić maszynkę.

– Szef wie, że to przecież niemożliwe, po pierwsze miejsca mało, a poza tym… Nie ten kaliber – uśmiechnął się Stolarczyk, który właśnie przypalił sobie papierosa. – Zapalisz, komisarzu?

Na nieregulaminowy zwrot Kornel Strasburger zareagował jak zwykle bez zbędnego komentarza. Znali się zbyt dobrze, by Zyga Stolarczyk mówił do niego per panie komisarzu. Oczywiście tylko wtedy, gdy byli sami, jak teraz, nie licząc pięciu gości, którzy już nic nie usłyszą i nikomu nic nie powiedzą. Strasburger bez słowa wziął papierosa i włożył go do ust. Stolarczyk podał mu ogień. Tytoń i bibułka szybko zajęły się żarem. Aspirant chciwie zaciągnął się dymem i raz jeszcze spojrzał na zwłoki.

– Sam chyba widzisz, że to niemożliwe – raz jeszcze zagadnął Stolarczyk.

– Tak, to niemożliwe – przyznał Strasburger, lustrując zwłoki. – To same kiziory, tylko szemrani i w dodatku z bronią. Nie dość, że ktoś ich musiał zaskoczyć, to na dodatek tamci mieli wielką przewagę i dużo czasu.

– Nie tak dużo, nie tak dużo – dołączył się krawężnik z komisariatu przy Łazienkowskiej, który przestąpił właśnie próg meliny. – Okoliczni mówili, że było ich dwóch, a może trzech, i że trwało to jakąś minutę, na pewno nie dłużej. Poszło migiem, tak mówią.

– Minutę? – zdziwił się komisarz.

– Tak, minutę. – Stolarczyk pokiwał głową na potwierdzenie własnych słów. – To znaczy od momentu, gdy usłyszano strzały, sama strzelanina, ma się rozumieć. Jedni mówili, że to było tak, jakby wojsko biło z karabinu maszynowego, ale z kolei Nowakowa, która sprząta w biurze, mówi, że zdawało się jej, jakby urzędnicy walili w maszyny do pisania. Tra ta ta ta – przez parę sekund i przerwa, a później znów, ale krócej. Tra ta ta – przerwa i króciutko tratata! A potem jeszcze dwa pojedyncze wystrzały. Jej mąż służył w kompanii ciężkich karabinów maszynowych i twierdzi, że stara ma rację. To nie mógł być browning.

– Widziano kogoś? – zapytał z nadzieją Strasburger.

– Tylko przez moment, bo ludzie wybiegli z domostw dopiero po strzałach, a dorożkarnia stoi na uboczu. – Krawężnik pokręcił głową. – Tego, jak podjechali autem, nie zauważono, ale jak odjeżdżali – tak. Widziano oddalającą się we mgle maszynę, a w środku, dwie, a może trzy sylwetki. O trzech ludziach mówił tylko jeden świadek. Twarze mieli zasłonięte – zakończył raport mundurowy.

– To było formalnie tak, jak w tym amerykańskim Chicago! – podsumował Stolarczyk, zaciągając się dymem.

– I jak w Chicago nikt nic nie widział – dorzucił krawężnik. – Czytałem o tym w gazetach. Podjeżdżają limuzynami i walą z tych swoich pistoletów maszynowych, nie stawiając nawet nogi na trotuarze. Walą w biegu i tyle ich widzieli.

Strasburger zadumał się, warto słuchać ludzi, czasem nawet zwykły mundurowy może coś ciekawego powiedzieć.

– Dziękuję za tę uwagę, a czytanie, panie posterunkowy, to piękna rzecz, bo im więcej się wie, tym lepiej – pochwalił starszego od siebie, ale młodszego policyjnym stopniem mężczyznę.

Posterunkowy wyszedł przed melinę, by odegnać ciekawskich, a Strasburger przysiadł na stole stojącym pośrodku pobojowiska. Czuł się jak podróżnik, którego wysadzono z łodzi na atrakcyjny, lecz kompletnie nieznany brzeg. Zwykle w takiej chwili powiedziałby coś do śmiechu, jakiś żarcik czy kawał, który spuentowałby sytuację. Z tego był znany nie tylko w Urzędzie Śledczym przy Daniłowiczowskiej, ale i w całej warszawskiej policji. Teraz jednak nic nie przychodziło mu do głowy. Czuł się bezradny, jak przysypany lawiną, bo takiej sprawy jeszcze w swojej karierze nie prowadził, ale przecież wielu śledczych przed nim, a i nawet on sam, doświadczało od czasu do czasu tego stanu.

Zaciągnął się raz jeszcze, stanął w progu i rzuciwszy papierosa, wgniótł obcasem w ziemię niedopałek. Po chwili poszukał w marynarce papierośnicy. Wyciągnął faraona i zapalił, czując lekki powiew optymizmu. Przecież skoro inni sadzali Szpicbródkę, a on sam złapał warszawskiego Kubę Rozpruwacza, to może i teraz mu się poszczęści. Nie ma przestępcy, który nie popełniłby błędu czy nie zostawiłby jakiegoś śladu. Nie ma też tajemnicy, która nie wypłynęłaby po jakimś czasie w szynku czy burdelu albo pokoju przesłuchań. To nie jest jakieś tam szczęście czy przypadek, tylko ciężka policyjna robota. Musi zajrzeć do archiwów i sprawdzić dossier nieboszczyków. Trzeba poczytać, za co i z kim siedzieli, jakie mieli znajomości, powęszyć, co ostatnio robili, gdzie przebywali, trzeba puścić w miasto psy gończe i porozmawiać z informatorami. Na razie musiał się uzbroić w cierpliwość.

Na miejsce przybyli kolejni policjanci z Łazienkowskiej, jednego z nich odesłał do bernardynów, bo tam był telefon. Dał mu numer do laboratorium na Ciepłej, niech przyjadą, może znajdą coś ciekawego. Było już dwóch mundurowych do pilnowania gapiów i tego całego bałaganu, więc mógł się zabrać do rozmów z miejscowymi. Może ktoś coś widział, niekoniecznie teraz. Na razie mieszkańców Siekierek przesłuchiwał Stolarczyk, umiał to robić lepiej niż większość śledczych, można było o nim śmiało powiedzieć, że należy do najlepszych w swoim fachu. Mając taki luksus, aspirant Strasburger mógł się zatopić w rozmyślaniach. Uznał, że papierosowy dym pomoże, szkoda, że nie było kawy, chłopaki z Ciepłej na pewno przywiozą ją w termosie, ale trzeba będzie długo czekać. Pozostało spojrzenie po raz setny na miejsce zbrodni, sięgnięcie po kolejnego papierosa i powtarzanie pod nosem tego, co usłyszał od posterunkowego z Łazienkowskiej:

– Jak w Chicago, nikt nic nie widział. Tam podjeżdżają limuzynami i walą z tych swoich pistoletów maszynowych, nie stawiając nawet nogi na trotuarze. Walą w biegu i tyle ich widzieli.Floryda, Miami, 21 kwietnia 1986

Kwadrans przed rozpoczęciem programu Tajemnica krypty
Ala Capone

„Prezydent” siedział wygodnie w fotelu i czekał na program, który miał wstrząsnąć Ameryką. Cwaniak z telewizji, Geraldo Rivera, obiecał widzom, że w specjalnym programie Tajemnica krypty Ala Capone dotrze do tajnej skrytki gangstera wszech czasów. Rivera w trakcie telewizyjnej transmisji miał wejść do zamurowanego pomieszczenia w piwnicach hotelu Lexington. Przez parę lat w gmachu przy 2135 South Michigan Avenue Al miał kwaterę, a teraz była to przeznaczona do rozbiórki ruina, w której grzebał telewizyjny poszukiwacz sensacji. „Prezydent” doskonale znał to miejsce i aż się uśmiechnął na wspomnienie dawnych czasów. Sięgnął do szuflady i wyjął cygaro, z którym zamierzał zrobić coś nielegalnego. Lekarz zabronił mu i cygar, i papierosów. Piwa też, a tymczasem i tak browarek chłodził się w lodówce. Dolores nie było w domu, pojechała z przyjaciółkami do restauracji, więc musiał radzić sobie sam. Tak było lepiej, bo program, taki jak ten, na pewno uruchomiłby w niej babską ciekawość. Zaczęłaby go pytać o tamte czasy, zupełnie niepotrzebnie, bo wiedziała, że jej nic nie powie. Przecież założył na plotki embargo, takie jak Ameryka na Fidela. O niektórych rzeczach może mówić tylko z najbardziej zaufanymi chłopakami z gangu, a nie z młodszą o dwadzieścia lat żoną.

Wstał z fotela i ruszył w kierunku kuchni, gdzie królowała potężna dwuskrzydłowa lodówka. Wyciągnął z niej butelkę piwa. Pociągnął łyk i pomyślał o czasach, gdy prawdziwe piwo było zakazane. Wielu dorobiło się na prohibicji, ale niewielu ocaliło majątek. Bo z kasy trzeba umieć korzystać, nie można być kutwą ani też szastać szmalem na lewo i prawo, jak – nie przymierzając – Al Capone.

Człowiek z blizną, nie skorzystał ze swoich bogactw, rozpuścił je albo stracił na rzecz Wuja Sama. To były tak wielkie pieniądze, że ludzie myślą, że coś z tego musiało zostać. Dlatego tak bardzo ciekawiło ich, co znajdzie cwaniak z telewizji. Program miał się zaraz zacząć, od startu dzielił go tylko ostatni blok reklamowy.I 1927. Wyprawa do raju

Poczuł coś na karku, ocknął się, przebudził. Choć chciał spać, bo był już wyczerpany i wciąż lekko pijany, to jednak od razu było mu błogo.

– Jesteś doskonały – usłyszał jej głos. Gładziła go po plecach dłonią, a po chwili dotknęła czule wargami szyi.

Było mu dobrze, tak dobrze, jak nie było od wielu tygodni. Znów poczuł podniecenie, z początku delikatne, a z czasem coraz mocniejsze. Ileż można? – pomyślał. Wiele razy, bez przerwy, na okrągło. Wciąż miał siły, a znużenie mijało jak ręką odjął.

– To ty jesteś doskonała, Patricio – odpowiedział i odwrócił się w jej stronę. Objął ją ramieniem, przysunął się bliżej. Zaczął ją pieścić. Nie trwało to długo, szybko dała mu do zrozumienia, że chce więcej. Przyciągnęła go, mrucząc:

– Heinrichu, Henry… O tak, właśnie tak, dobrze, nie przerywaj.

Tak wyglądały jego ostatnie dwa dni, rozkoszne, pełne igraszek i wyuzdania. Katastrofa i ucieczka zmieniły się w podniecającą przygodę, w zabawę, która rozgrywała się między elegancką sypialnią, suto zastawionym stołem i barem z doskonałym alkoholem. Było mu dobrze, tak dobrze, że zapomniał o tym, w jak podłym położeniu się znajdował.

Dwa miesiące wcześniej był zbiegiem, którego ścigała policja, wiał przez góry, balansując na granicy życia i śmierci, uciekając nie tylko przed swoim osobistym wrogiem aspirantem Denhelem, ale i przed lawiną. A przecież niedawno zerwał z kasiarstwem i lewymi interesami, ustatkował się, przykładnie opiekował swoją siostrzyczką i babcią, wreszcie planował wspólną przyszłość ze swoją miłością, Leokadią Rostocką. Myślał o tym usilnie, choć wiedział, że było to budowanie zamków na piasku. Przecież, prędzej czy później, papcio panny Leokadii doszedłby do tego, że jego córka, będąca znakomitą partią, odrzuca awanse wszystkich tych dziarskich, majętnych i ustosunkowanych kawalerów nie dlatego, że chce się poświęcić nauce, jak jej mistrzyni Maria Skłodowska-Curie, ale dlatego, że jej serce i ciało należą do jednego z ludzi, z którymi on walczy.

Edward Rostocki był zastępcą naczelnika Wydziału Bezpieczeństwa Publicznego w Komisariacie Rządu na miasto stołeczne Warszawę, nie był więc gamoniem. Kiedyś musiał się zorientować, a jak nie on, to brat Lodzi, ten elegancki oficerek w błyszczących szklankach i rogatywce. A może jeszcze inaczej zakończyłby się ten ich wielki bal? Przez niedyskrecję jednej z zaufanych koleżanek, wścibstwo służącej, czy niefortunne wyjście do lokalu lub teatru. Kiedyś kapitan Beniowski przyuważył ich w Cristalu, ale Beniowski to Beniowski. Stało się jeszcze inaczej. Inaczej, choć nie zaskakująco, bo Heniek cały czas podskórnie wyczuwał, że znajdzie się jakiś pies, który pozna jego tajemnicę.

Niewielu wiedziało o tym, że niedoszły absolwent szkoły Wawelberga, prawie „pan inżynier” bez matury i kawaler Krzyża Walecznych, to były członek gangu Stefańskich i współpracownik samego Szpicbródki. Ale przecież nie takie tajemnice wychodziły na jaw, nie takie asy jak on wpadały w ręce policji i sądów, nie takie przypadki się zdarzały. Okazało się, że ten był jak najbardziej typowy; zawiedzione uczucia i zemsta. Skąd mógł przypuszczać, że do jego Leokadii smalił cholewki młody, ambitny pies z Urzędu Śledczego. Ona sama pewnie o tym nie wiedziała. Ten cały aspirant Denhel poświęcił prawie dwa lata, by dojść do tego, kto mu tak bardzo pokrzyżował plany względem Leokadii. Gdy Karol Denhel był na jego tropie, on przez swoje zobowiązania towarzyskie wpakował się w dwie hece, przez które narobił sobie kolejnych tyłów.

Najpierw pomógł nawiać z poznańskiego aresztu wspólnikowi i przyjacielowi Szpicbródki Adamowi Stemplowi, a następnie, po raz kolejny, wziął udział w „robótce” dla „dwójki”. Jego przyjaciel od lat najmłodszych, kapitan Juliusz Beniowski, jeszcze jako peowiak wpakował go w skok na kasę, w której niemiecki agent trzymał dokumenty. Później poszło z górki. Zdolny młody ślusarz nauczył się, że z kas można wyciągać nie tylko tajne dokumenty. Za ochronę przed policją i niezłą stawkę – był to bardziej szantaż niż propozycja – zrobił dla kapitana skok na kasę czerwonych agentów. Wynikły z tego same kłopoty, ale wiać musiał dopiero po ostatniej robocie.

Beniowski poprosił go o pomoc przy rabunku indiańskiej złotej maski. Polski wywiad wojskowy dobrze żył z japońskim, a ich mikado i premier obiecali pomóc Peruwiańczykom w odzyskaniu części inkaskiego skarbu. Verne, Vulpius i Dumas razem wzięci nie wymyśliliby takiej figury. A może wymyśliliby, gdyby wiedzieli, że to w Polsce zakończyła życie Umina, księżniczka Inków, i że to pod Tatrami trzeba szukać drogocennego przedmiotu. Miało być łatwo, ale poszło jak zawsze, zupełnie inaczej. Zamiast prostego skoku, który mogliby zrobić wsiowi złodzieje, zrobiła się chryja z niepotrzebnym trupem, bo Jędruś Olczański, góral, który był z nimi, musiał wyrównać rachunki sprzed lat i wypalił w łeb Kadarowi, sługusowi barona Jungenfelda.

Później była ucieczka sportową lancią po tatrzańskich serpentynach, a następnie pieszo przez góry. Nie powinni tego robić, bo w żlebach leżał jeszcze śnieg po zimie, a nagłe załamanie pogody sprawiło, co zdarza się w czerwcu niezwykle rzadko, że napadało mnóstwo świeżego puchu. Poszli jednak, bo śledczy Denhel zorganizował na nich obławę. Aspirant z warszawskiego Urzędu Śledczego, który, rozgryzając jego sprawę, przyjechał do Zakopanego, przekonał miejscowych stójkowych, że to Wcisło i Murakami zabili Kadara i okradli barona Jungenfelda. Zakopiańska policja puściła się więc w pościg za dwójką turystów oraz ich przewodnikiem Jędrusiem Olczańskim. Denhel nie miał dowodów, ale był tego pewien, a przynajmniej chciał być pewien, bo i tak pragnął pod byle pretekstem zatrzymać Heńka. W Warszawie nazbierał dość, by go uziemić na ładnych parę latek. Skończyło się to wszystko zejściem lawiny, w której zginął japoński szpieg pan Murakami.

– O czym myślisz? – oderwała go od wspomnień Patricia. – Powiedz mi!

Chętnie by powiedział, ale nie mógł. Nie tylko dlatego, że była to jego tajemnica, po prostu wzięłaby go za mitomana, a może nawet i za wariata. Złota maska Inków, oficer cesarskiego Kempeitai i lawina w czerwcu! O tym teraz myślał, to właśnie wspominał. Brzmiało to jak czysta niedorzeczność, ale tak było! Innym się takie rzeczy nie przytrafiały, tylko jemu. Który to już raz to wspominał? Trzydziesty, pięćdziesiąty, a może setny?

Przez góry przeszli z Jędrusiem do Popradu, tam się rozdzielili i Heniek na starych niemieckich dokumentach, które wywiad wyrobił mu, gdy służył w powstaniu śląskim jako dywersant, dotarł do Berlina. Znów nosił nazwisko swoich kuzynów ze Skoroszy i znów był Heinrichem Haasem. W stolicy Niemiec zameldował się w japońskim poselstwie i oddał złotą maskę oraz dokumenty pana Murakamiego. Okazało się, że jeden z urzędników doskonale znał misję Murakamiego, który naprawdę nosił nazwisko Mifune. Dyplomata – mimo cywilnego ubrania na bank był wojskowym – podziękował wylewnie i sowicie Heńka wynagrodził. To były duże pieniądze, mógł się teraz za nie urządzić za granicą. Na koniec urzędnik poselstwa, kłaniając się Heńkowi nisko i z szacunkiem, dał mu kartkę zapisaną japońskimi znakami, wyjaśniając, że jeśli kiedykolwiek wpadnie w kłopoty, a będzie w Japonii lub w jednej z japońskich ambasad albo nawiąże kontakt z japońskim wojskiem, to ma prosić o pomoc oficera Kempeitai i pokazać mu ten papier.

Heniek uprzejmie podziękował i od tego czasu nosił dokument przy sobie. Nie przypuszczał, żeby kiedykolwiek mu się przydał, traktował go raczej jak piękną pamiątkę, kartkę zacnego czerpanego papieru, na którym wprawne ręce wykaligrafowały jakieś magiczne znaki. Mógł to sobie czytać jak egipskie hieroglify albo żydowskie czy arabskie litery. Dokument stał się dla niego japońskim talizmanem, który kojarzył mu się ze wspaniałym człowiekiem, jakim był pan Yoshiho Murakami. Gdzież by go miał użyć? Nie wybierał się przecież do Azji, tylko do Ameryki, jako urodzony w Polsce niemiecki obywatel Heinrich Haas.

– Heinrichu, Henry, a co ty właściwie robisz, kim ty jesteś? – zapytała Patricia. – Z kim ja się tak bardzo zapomniałam? – Milczał, więc mówiła dalej. – Stać cię na pierwszą klasę, jesteś dobrze ubrany, nawet dość obyty, choć nie jesteś kimś z towarzystwa. Wyglądasz na kogoś, kto zarobił niedawno pieniądze, prowadzisz jakiś interes…

To dobre pytanie, pomyślał sobie, i nie ma na nie jednej odpowiedzi. Jest uciekającym przestępcą, współpracownikiem wywiadu, ale także człowiekiem interesu.

– Tak – odpowiedział. – Prowadzę interes.

Nie kłamał, tak w istocie było, od niedawna był przedstawicielem berlińskiej firmy Eisenschloss. Jej siedziba okazała się drugim adresem, który odwiedził w Berlinie. Dawniej była to uznana fabryczka, która jednak tak jak wiele innych podupadła w czasie wojny. Gdyby Eisenschloss produkował działa albo armaty… Produkcja kas pancernych nie była w tym czasie najlepszym interesem. Nieszczęście jednych jest szansą dla innych, skorzystali na tym ludzie kapitana Juliusza Beniowskiego. Decyzja okazała się szybka, bo kto produkuje, sprzedaje i serwisuje kasy, ten może więcej niż inni, więc dwójkarze wykupili firmę. Z tego pomysłu Beniowski był szczególnie zadowolony. Stary znajomy Heńka od lat nie chodził już w mundurze, a oficjalnie zajmował stanowisko dyrektora w Towarzystwie dla Handlu Zagranicznego Bałtyk– Świat, zatem Eisenschloss stał się dla niego kolejnym narzędziem wywiadowczej walki oraz źródłem nowych dochodów.

Kupili upadłe przedsiębiorstwo i byli przygotowani na to, że będą do niego dopłacać, ale Beniowski i chłopcy z „dwójki”, którzy siedzieli w Berlinie, mieli smykałkę do interesów i firma zaczęła przynosić dochody. Wkrótce ktoś dał cynk, że w Chicago są sklep i manufaktura do wzięcia za bezcen, więc postanowili spróbować ulokować się także w Ameryce. Tak powstała firma Iron Castle. Co im szkodziło, to już była ich forsa, a nie „dwójki”, bo szefowie dawno stracili kontrolę nad interesami grupy Beniowskiego, zresztą niewielu wiedziało, że jest taki oficer, a jeszcze mniej miało pojęcie, czym on się zajmuje. Iron Castle nie znaczyło dokładnie tego samego, co po niemiecku, ale także brzmiało nad wyraz dobrze.

Na razie amerykańską filią kierował przypadkowy gość z Berlina, Felix Magath. Przejął on trochę towaru w postaci blach, galanterii metalowej i przede wszystkim maszyny oraz budyneczek manufaktury. Herr Magath szykował produkcję na niemieckim patencie oraz sprowadzał kasy z Berlina. Miał opinię dobrego fachowca, a zarazem kutwy i nudziarza, ale jednocześnie człowieka niezwykle sumiennego i uczciwego. W Berlinie mówiono o nim, że jest pantoflarzem i gościem bez jaj, którego żona i córka traktują jak jo-jo na gumce. Nie podejrzewano go o to, że podejmie takie wyzwanie. Tymczasem Magath zgłosił się, bo płacili dobrze, a on spełniał warunki: pracował już dość długo w firmie i jako jedyny znał jak trzeba angielski. Gdyby nie to, że chciał zarobić na lepsze życie i liczył też na awans po powrocie z placówki, nigdy nie podjąłby takiej decyzji. Do Niemiec miał zamiar wrócić jak najszybciej zaraz po tym, jak ktoś będzie zdolny przejąć po nim interes. Siedział w Chicago półtora roku i usychał z tęsknoty za rodziną i Berlinem, chciał więc w trzy miesiące przygotować swego następcę i wracać do domu. W tym czasie Heniek miał zostać wprowadzony przez Herr Magatha w miejscowe układy i nauczyć się jako tako języka i zarządzania. Raporty finansowe z Chicago i stan konta amerykańskiej filii pokazywały jednoznacznie, że Heniek będzie miał wysoko postawioną poprzeczkę, ale jednocześnie może liczyć na dobre zarobki.

– Jesteś Niemcem, ale płyniesz tak jak ja z Cherbourga. Z Hamburga lub Bremy byłoby ci bliżej.

– Lubię zwiedzać, przez ostatnich parę lat Niemcy raczej nie podróżowali do Francji, wspomnienia są zbyt mocne.

– Wielka wojna… – Patricia zamyśliła się. – Wy w Europie wciąż do tego wracacie, my w Ameryce też. Niemcy nie są mile widziani, niemieckie imiona także, pamiętaj o tym, Henry, pamiętaj.

Zaokrętował się we Francji, bo taki spadek dostał po panu Murakamim. Mieli płynąć razem do Ameryki, celem Heńka było Chicago, a Japończyka San Francisco, z którego miał się udać do Japonii, wcześniej jednak Murakami miał coś do załatwienia w Paryżu. Bilety były na podróż z Cherbourga do Nowego Jorku, więc Heniek skorzystał z okazji i wpadł po drodze do Paryża, by przekonać się w końcu, jak wygląda miasto, o którym tyle słyszał od Leokadii i Mietka Kosiorka. Tam, gdzie mieszkał, było faktycznie elegancko, ze smacznym, choć nieco zbyt wymyślnym żarciem. Do tego zwiedzanie; wieża Eiffla, z jej szybką windą, robiła wrażenie, a ilość wina i serów oraz tłumy szykownych kobiet przyprawiały o zawrót głowy.

Podobało mu się bardziej niż w Berlinie, który wydał mu się, nawet jak na jego gusta, zbyt dekadencki. Było w niemieckiej stolicy coś odpychającego, kabarety bardziej przerażające niż śmieszne i z pozoru komiczni, ale w swej masie niebezpieczni, umundurowani ludzie. Jakieś pajace w uniformach; esamani i esesmani, wykrzykujący hasła i prowadzący bójki z komunistami. Berlin robił wrażenie miasta nadchodzącego końca świata, a Paryż pełen był życia i elegancji.

Do tej pory Warszawa wydawała mu się pępkiem świata, ale to, co zobaczył podczas podróży po Europie, kazało mu zadać sobie pytanie: jaki Paryż Północy, do cholery, jaki Paryż? Chyba tylko ruskie mogli dać Warszawie tak piękny przydomek. A my to kupiliśmy, pomyślał. Paryżew, a nie Paryż. Paryżew… Im dalej od centrum, tym gorszy bruk, a później całkowity brak bruku. Całe połacie miasta bez elektryki, kanalizacji i wodociągów, dzielnice bud i marnych domów. Może i takie były w Paryżu, ale ich nie widział, szukał, ale nie znalazł, idąc kilometrami po równych trotuarach i jadąc kolejką wzdłuż szeregów murowanych kamienic. Francja-elegancja. Może dlatego, choć uciekał z Warszawy, to za nią nie tęsknił. Był spragniony dalszych widoków, ciekaw świata. Cieszył się, że nie musiał płynąć z Hamburga czy Bremy z całym tłumem niemieckich emigrantów, tylko jako Heinrich Haas, młody, ale poważny człowiek interesu, startował za ocean z Francji.

W Cherbourgu zobaczył wieżę Eiffla oceanów. Do portu wpłynął jeden z najwspanialszych statków świata, RMS Majestic. Gdy przybywał z Southampton, prezentował się jak gigantyczna kamienica. Był potężny niczym Cedergren, z tym swoim czarno-czerwonym kadłubem, białą, wysoką na pięć pięter nadbudówką i trzema strzelistymi złotymi kominami. Majestic to był pomnik nowoczesności i możliwości człowieka! Heniek zrozumiał, czemu największe sterowce porównywano do transatlantyków, choć uważał, że porównanie do wieży Eiffla jest bardziej stosowne. Okręt mierzył prawie trzysta metrów, czyli niemal tyle, co paryska wieża. W broszurze przeczytał, że był dłuższy nawet od słynnego Titanica i jego braci. Titanic zatonął, a Majestic odbywał regularne rejsy z Europy do Ameryki.

Już samo wejście po trapie było jak przeniesienie się do innego świata. Heniek kroczył przy dźwiękach orkiestry, na pokładzie witali go oficerowie, a podczas uroczystej kolacji przemówił sam kapitan, pan Metcalfe. Witał Heńka i innych pasażerów pierwszej klasy, bo to, podobnie jak piękne kabiny, lepsze pokłady i wyborne jedzenie, było ich przywilejem. W jeden rejs zabierało się dwa tysiące stu czterdziestu pięciu pasażerów i drugie tyle obsługi: marynarzy, mechaników, kucht, kelnerów, muzyków i pomywaczy. Byli także lekarz i pielęgniarki oraz nianie do dzieci. Gdyby zebrać do kupy tych wszystkich ludzi, to byłoby tu parę gęsto zaludnionych kwartałów, ale każdy z innej parafii. Ten kolos był jak osiedle dla obsługi i hotele dla gości. I to hotele trzech różnych kategorii!

W trzeciej klasie płynęli ci, których na lądzie stać by było na odnajęcie jakiegoś kąta bez wygód lub na miejsce w domu noclegowym. Na Majesticu mieli wspólne sale z malutkimi okienkami oraz prycze, a kotłowało się ich aż ośmiuset pięćdziesięciu. Tam nikt nie myślał o wygodach, luksusach i zbytkach, dla nich liczyło się tylko dotarcie do Ameryki. Wygody były za to dla państwa podróżujących drugą klasą, którzy w trakcie podróży zatrzymują się może nie w hotelach pierwszorzędnych, ale na pewno porządnych. Dla tych, których stać było na Hotel Francuski, Savoy czy Rzymski, przygotowano pięćset czterdzieści pięć miejsc, co zajmowało o wiele większą przestrzeń niż ta, w której tłoczyli się pasażerowie trzeciej klasy. Najwyżej, z pięknymi widokami z kajut i apartamentów pierwszej klasy, mieszkało siedmiuset pięćdziesięciu bogaczy, dla których w Warszawie jedynymi możliwymi hotelami byłyby wyłącznie te pierwszorzędne: Bristol, Polonia Palace i Europejski.

Do świata tych niesłychanych luksusów trafił też Heniek. Piękne pokoje i apartamenty nie były jedynym przywilejem podróży w pierwszej klasie, Wcisło cieszył się, wraz z innymi majętnymi pasażerami, wielkim jak pałacowa oranżeria salonem z palmami, restauracją niczym w najlepszym hotelu oraz mniejszymi kawiarniami i salonikami, pokładami z leżakami, a także biblioteką. Największe wrażenie zrobił na nim basen, który wyglądał jak z ilustracji przedstawiających rzymskie łaźnie. Prowadziły do niego marmurowe schody, a strzeliste kolumny podpierały sklepienie ze świetlikiem. Całość przypominała atrium starożytnej willi, ale takiej lepszej, może nawet cesarskiej. Tak przynajmniej Heniek zaczął sobie wyobrażać otoczenie, w którym żyli najbogatsi Rzymianie. Oczekiwał po tym rejsie przygody i rzeczy niezwykłych, ale nie aż tak niezwykłych.

Było lepiej niż w książkach, które czytał, było jak w jakiejś bajce, chociaż w żadnej z nich statek nie był tak wielki i nie ciął fal z tak niebywałym impetem. W środku tego wszystkiego był on, syn majstra z Woli i spolszczonej Niemki ze Skoroszy, który jako majętny człowiek interesu Heinrich Haas stał się częścią eleganckiego towarzystwa. Po polsku na statku nie mówił nikt, francuskiego i angielskiego Heniek nie znał, ale dzięki niemieckiemu i rosyjskiemu oraz modnemu ubraniu, które kupił w Paryżu, był jednym z nich. Sprzedawca spisał się na medal, dobierając mu elegancki strój wieczorowy, w którym mógł zadawać szyku podczas uroczystych kolacji, oraz sportowy komplet do przechadzek po pokładzie. Pewności siebie dodało mu obycie, którego nabrał podczas zakopiańskich zabaw z oficerami, przemysłowcami i artystami. Poczuł się pewnie, może nawet zbyt pewnie. Od muzyki, szampana, widoku pięknych kobiet i zbytku, który tu panował, dosłownie zaszumiało mu w głowie, więc poszedł na nocny spacer po pokładzie. Myślał o tym, co zostawił w Warszawie. Babcia, Stefa, zemsta za śmierć matki i wreszcie Leokadia…

Nostalgia, zemsta i miłość szybko zostały usunięte z jego myśli przez alkohol i nie tylko. Spacerując po pokładzie, spotkał piękną, starszą od siebie, niezwykle szykowną damę. Na pewno była dobrze po trzydziestce, ale nie przeszkadzało mu to, wprost przeciwnie. Nabrał ochoty na kobietę dojrzałą i nieco wyniosłą, o pełnych biodrach i słusznych rozmiarów biuście. Podobała mu się także twarz o klasycznej urodzie i regularnych rysach oraz kasztanowe włosy. Z bliska zobaczył, że ma piwne oczy. Uśmiechnęła się do niego, a on zagadał po niemiecku. Zrozumiała. Okazało się, że jest Amerykanką, która wraca z wakacji. Spędziła je na Riwierze i w Paryżu.

Wypili przy barze szampana, potem poszli tańczyć, a następnie znów spacerowali po pokładzie. Po kolejnych tańcach i kieliszkach Patricia, bo tak się nazywała nowa znajoma, zaoferowała, że udzieli mu lekcji angielskiego. Tak też się stało, a intensywna nauka odbywała się zarówno podczas spacerów po pokładzie, jak i w czasie kolacji, a także później…

Heniek miał wyrzuty sumienia, ale łagodziło je ciało Patricii. Była piękną, gorącą babką, zupełnie jak Leokadia, która pozostała w Warszawie, ale tamta była dziewczyną, a ta dojrzałą kobietą. Każda dawała mu coś innego, miłość z obydwiema była pięknym przeżyciem. Myślał o tym z coraz większym spokojem, który mąciła mu tylko wizja jakiegoś obcego faceta, który mógłby wleźć do łóżka jego ukochanej. Tego by nie wybaczył! Złapał się na pełnej złości myśli, która zderzyła się natychmiast z inną. Nieomal słyszał głos Leokadii: Jak mi to mogłeś zrobić, łajdaku! Po czym szloch i przerywane płaczem pytanie: Dlaczego, dlaczego? Wizja wściekłej Leokadii była do zniesienia, ale wizja płaczącej powodowała uczucie gorsze niż kac.

– O czym myślisz, Heinrichu? A w zasadzie Henry. – Pogłaskała go po policzku. – Pamiętaj, że w Ameryce nie lubią Niemców prawie tak samo jak we Francji. Anglikom przeszło jakoś szybciej, ale za oceanem nie chcą niemieckich imion. Pamiętaj, od teraz jesteś Henry. A więc, o czym myślisz?

– O życiu, moja pani – odparł Heniek. – Znakiem tego z językiem niemieckim furory w Ameryce raczej nie zrobię…

– Już ci mówiłam, lepiej się z jego znajomością nie obnosić.

– Ale ty mówisz…

– Pamiątka rodzinna.

– To znaczy?

– To znaczy tyle, ile powiedziałam, i staraj się mówić do mnie po angielsku, w końcu miałam cię czegoś nauczyć.

Patricia była wspaniałą i tajemniczą kochanką, nie wyjawiła bowiem Heńkowi swojego nazwiska, ale próba zachowania incognito się nie powiodła. Nie z Heńkiem takie numery!

– Patricio, a dlaczego ty nie masz nazwisko? Dlaczego nie? – zapytał łamaną angielszczyzną. – Chcę znać nazwisko.

– Niech to będzie moją słodką tajemnicą – odpowiedziała daleko lepszym niemieckim i przeciągnęła się jak kotka.

– Robinson to wcale nie jest źle. To dobrze jest. Okay! – Heniek szlifował swój angielski.

Kobieta podskoczyła na łóżku.

– Skąd wiesz, jak się nazywam?

– Bo wszyscy to wiedzą!

– Przecież podróżuję incognito! – wykrzyknęła oburzona.

– Ale żeby wsiąść na statek, trzeba mieć jakieś dokumenty i bilet…

– Śledziłeś mnie jak jakiś prywatny detektyw? – Patricia odruchowo zasłoniła swą nagość pościelą, tak jakby jej ciało stanowiło dla Heńka jakąś tajemnicę. – A może ty jesteś prywatnym detektywem, George cię nasłał?

– Nic z tych rzeczy – zaśmiał się Heniek. – Część pasażerów i personel wie, kim jesteś, ale udaje, że to tajemnica, i gra z tobą w tę grę.

– Jeśli on się o tym dowie… – Lekcja angielskiego skończyła się definitywnie, ona mówiła po angielsku, a Heniek po niemiecku.

– George? – zapytał z uśmiechem Heniek. – Tak się nazywa twój mąż, prawda?

– Zamilcz!

– Nikt nas na niczym nie przyłapał, to tylko plotki… – zaśmiał się Wcisło. – Dlaczego mu to robisz? – Patricia Robinson patrzyła na niego, jakby nie zrozumiała pytania. – Jesteś, moja droga, mężatką, masz męża, to jasne jak słońce! A kim jest ten George, kierowcą? – mówił, śmiejąc się, bo bawiły go te kłamstewka kochanki. – Masz męża i go zdradzasz. Ale zdradzasz go ze mną i dlatego wcale a wcale cię za to nie winię. Ba, nawet to pochwalam!

– Bo to nudziarz! – wykrzyknęła. – Zdradliwy nudziarz! Nie chciał ze mną jechać do Paryża, nie chciał się bawić na Riwierze! Podejrzewam go o zdradę, te wszystkie aktoreczki, te jego wyjazdy w interesach! Oni uważają, że mogą mieć utrzymanki, chodzić po lupanarach, a kobiety… Miejsce kobiet jest w domu, tak uważają, ale koniec tego dobrego, panowie hipokryci!

– Mój angielski nie nadąża za twoim, Patricio, mów proszę po niemiecku!

– Jak trzeba, to doskonale rozumiesz – odpowiedziała i zaczęła mu rozpinać koszulę, którą właśnie na siebie włożył. – Za chwilę ostatnie śniadanie podczas tego rejsu… Nie możemy się na nie spóźnić, to chyba rozumiesz?

Heniek jak najbardziej rozumiał, pocałował ją w usta i położył dłoń na jej kształtnej piersi.

Pół godziny później zjedli śniadanie i tak zakończyła się ich znajomość, która nie miała przyszłości.

To był romans bogatej dojrzałej mężatki i szemranego chłopaka z Warszawy, co wciąż myślał o swojej ukochanej, którą zostawił po drugiej stronie oceanu.Geraldo Rivera (ur. 1943) – prezenter i reporter telewizyjny, obecnie związany ze stacją Fox News.

Program Geralda Rivery The Mystery of Al Capone’s Vaults.

„Dwójka” – Oddział II Sztabu Generalnego Wojska Polskiego, wywiad wojskowy.

Peowiak – Żołnierz tajnej Polskiej Organizacji Wojskowej.

Skorosze – obecnie część warszawskiej dzielnicy Ursus.

Cedergren – budynek centrali telefonicznej, najwyższy wówczas gmach w Warszawie, obecnie znany pod nazwą PASTA.

Firmen – szef (z niemieckiego).

Peerless – amerykańska marka samochodów produkowana w latach 1900–1931 w Cleveland przez Peerless Motor Company.

Tata z mamą – spirytus z wodą (gwara warszawska).

Maria Moczydłowska (1886–1969) – nauczycielka, działaczka społeczna, aktywistka w walce o prawa kobiet, propagatorka spółdzielczości i abstynencji, posłanka Narodowego Zjednoczenia Ludowego na Sejm Ustawodawczy 1919–1922.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: