Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Śmierć na Diamentowej Górze - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
27 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Śmierć na Diamentowej Górze - ebook

W 2012 roku trzydziestoośmioletni Ian Thorson zmarł w górach w Arizonie z powodu odwodnienia i dyzenterii. Medytował w pobliżu ośrodka, w którym nauczyciel duchowy gesze Michael Roach propagował własną nieortodoksyjną interpretacją buddyzmu tybetańskiego. Zaintrygowany tą tragedią Scott Carney, dziennikarz i antropolog, który przez sześć lat studiował buddyzm w Indiach, zastanawia się, jak daleko niektórzy potrafią się posunąć w pogoni za obietnicą oświecenia.

Carney przedstawia niejasne okoliczności śmierci Thorsona, analizując zarazem szczególną amerykańską skłonność do traktowania wschodnich tradycji religijnych jak klocków lego, z których można budować dowolne konstrukcje, i ocenia koszty obsesyjnego dążenia do transcendencji. W fascynującej relacji, zawierającej fragmenty prywatnych zapisków Thorsona i opowieści byłych uczniów Roacha o cudach i czarnej magii, pełnych erotyki rytuałach i tantrycznych inicjacjach, dowodzi, że droga do oświecenia może być zdradliwa i pełna pułapek.

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-287-5
Rozmiar pliku: 770 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiuOd autora

Z jak wielką determinacją powinno się dążyć do poznania własnej duszy?

Zmagałem się z tym pytaniem przez większość ostatniej dekady, po wydarzeniu, za którego sprawą zrozumiałem, że intensywna medytacja może wywołać nieoczekiwane skutki. Między 1998 a 2006 rokiem przez mniej więcej trzy lata pałętałem się po Indiach, Tybecie, Nepalu, najpierw jako student w ramach programu zagranicznego, poznając folklor hinduski i tybetański, a potem mieszkając w hostelach dla backpackerów na plażach Goi i w górskich dolinach Katmandu. Później przerwałem studia doktoranckie z dziedziny antropologii, żeby poprowadzić program zagraniczny dla amerykańskich studentów, reklamowany w błyszczących folderach chwytliwym hasłem „Indie: od Brahmy do Buddy”. Cieszyłem się, że mogę być przewodnikiem młodych ludzi podczas ich podróży po nieznanym kraju.

Główną atrakcję programu stanowiło dziesięciodniowe odosobnienie w ośrodku medytacyjnym w miasteczku Bodh Gaja, miejscu, gdzie prawie trzy tysiące lat temu Budda osiągnął oświecenie, siedząc pod drzewem figowym. Odbyliśmy kurs wprowadzający zwany po tybetańsku lamrim, by dowiedzieć się więcej na temat karmicznego cyklu śmierci i ponownych narodzin i by wytworzyć w sobie postawę współczucia dla wszelkich żyjących istot. Jak nam powiedziano, może to być droga do osiągnięcia szczęścia w tym życiu – i być może oświecenia w następnym.

Zacząłem studiować buddyzm tybetański podczas swojej pierwszej podróży do Azji i dzięki temu znalazłem własne odpowiedzi na niektóre z najważniejszych życiowych pytań. Nacisk, jaki kładzie się w nim na śmiertelność, pomógł mi zrozumieć, że niezależnie od tego, co miałoby się z nami stać po śmierci, nasz czas na ziemi jest cenny. Buddyści otwarcie rozważają kwestię śmierci i nauczają, że choć każde życie kończy się tragedią, sposób, w jaki wykorzystamy dany nam czas, nie musi być pozbawiony znaczenia. Każda chwila ma wartość, a medytacja to jeden ze sposobów, by uchwycić ulotność życia.

Na pierwsze siedem dni pobytu w ośrodku medytacyjnym składały się głównie ćwiczenia oddechowe i wykłady na temat tybetańskiej wizji świata. Ósmego dnia zrobiło się ponuro. Szwajcarsko-niemiec­ka mniszka, która była naszą instruktorką, poleciła nam, byśmy wyobrazili sobie, że jesteśmy rozkładającymi się trupami i że ciała wszystkich znanych nam ludzi to worki ludzkiego gówna. Ćwiczenie to, mające pomóc uczniom wytworzyć narzędzia psychiczne, które będą mogli wykorzystać w obliczu ostatecznej własnej śmierci, może się wydawać radykalne, ale medytacja tybetańska niekiedy posuwa się jeszcze dalej: praktyka zwana czöd polega na medytacji nad prawdziwymi rozkładającymi się zwłokami na cmentarzu.

Gdy skończyliśmy medytacje, rozmawiałem z jedną ze swoich studentek – błyskotliwą dwudziestojednoletnią ślicznotką z południa Stanów Emily O’Conner (nie podaję prawdziwych danych) – o jej wrażeniach. Powiedziała, że było to najbardziej poruszające doświadczenie w jej życiu i że „może byłoby lepiej, gdybyśmy więcej milczeli”.

Tego wieczoru, podczas gdy inni studenci rozmawiali wesoło w sali do medytacji, Emily wspięła się na dach jednego z dormitoriów, owinęła sobie twarz szalem khadi i skoczyła. Jeden ze studentów, który właśnie szedł spać, znalazł ją leżącą twarzą w dół na chodniku. Według raportu koronera zginęła na skutek upadku.

Byłem odpowiedzialny za sprowadzenie jej ciała do Ameryki. W pewnym momencie podczas wszystkich procedur indyjska policja dała mi jej dziennik. Ósmego dnia pobytu w ośrodku zanotowała ozdobnym, starannym charakterem pisma: „Kluczem jest kontemplacja własnej śmierci”. A potem, kilka akapitów dalej: „Boję się, że uzyskam tę świadomość i zwariuję”. Jedne z ostatnich słów, jakie napisała tak samo pewną ręką, brzmiały: „Jestem bodhisattwą” – oświeconą istotą, którą Tybetańczycy pragną się stać. Wierzyła, że jest na drodze do transcendencji.

To, że Emily, moja studentka, postanowiła odebrać sobie życie, można wyjaśnić na wiele sposobów. Może źle zrozumiała pojęcie oświecenia. Może miała zaburzenia psychiczne, które ujawniły się akurat podczas intensywnej medytacji. Wiedziałem tylko, że uznała się za bodhisattwę i że kontynuuje swą podróż w innym królestwie. Jednak ja, tu, na ziemi, obawiałem się, że oświecenie może nie być tym wszystkim, co obiecuje.

To doświadczenie zmieniło moje życie i przyczyniło się do tego, że zostałem dziennikarzem śledczym. Jak opisałem w książce Czerwony rynek. Na tropie handlarzy organów, złodziei kości, producentów krwi i porywaczy dzieci, moja walka o to, by za pomocą lodu i płynu do balsamowania uchronić jej ciało przed nieuchronnym rozkładem, uświadomiła mi, jak cienka granica oddziela zwłoki od ciała żywego człowieka. Bez tej tajemniczej ożywiającej siły, przez niektórych nazywanej duszą, nasze ciała są niewiele więcej niż mięsem. Poza kontekstem życia to mięso jest w oczach świata swego rodzaju towarem. Przez następne pięć czy sześć lat podążałem za tym faktem do jego logicznych konsekwencji. Zostałem dziennikarzem i zająłem się badaniem rozwijającego się nielegalnego rynku zwłok i narządów.

Ale nawet podróżując śladem przestępców przez wiele krajów, często wracałem do pytania o to, dlaczego moja studentka odebrała sobie życie. Było mi bardzo trudno zrozumieć, w jaki sposób technika, która ma zmieniać nas w ludzi pełnych współczucia, mogła wywołać tak tragiczne skutki.

Gdy zginął Ian Thorson, który również praktykował medytację, tym razem w górach Arizony, zacząłem podejrzewać, że te transformacyjne techniki kryją w sobie jakąś tajemnicę. Śmierć Thorsona i śmierć Emily stanowiły bez wątpienia rzadkie przypadki – może nawet mieszczące się w średniej samobójstw i morderstw w danej populacji. Ale łączyło je osobliwe podobieństwo.

Czy w naukach buddyjskich jest coś, co doprowadza niektórych ludzi do szaleństwa? Czy milczenie może być szkodliwe? Czy w samym podejściu ludzi Zachodu do wschodniej duchowości jest coś, co czyni nas szczególnie podatnymi na wzniosłe oczekiwania? Być może podążanie za czymś większym niż my sami, jeśli stracimy nad tym kontrolę, popycha niektórych poza ostateczną granicę.

Zacząłem swoje śledztwo, podejrzewając, że odkryję ciemną stronę medytacji i jogi, dotychczas skrywaną przed światem. Może ludzie zaangażowani w nauki Wschodu chętniej składają negatywne wydarzenia na karb jednostki, a nie technik. Okazało się, że do pewnego stopnia tak właśnie jest. Ale odkryłem coś jeszcze dziwniejszego. Może zamiast myśleć o praktykach duchowych jako o czymś, co samo w sobie jest dobre albo złe, lepiej byłoby zastanowić się nad ich potencjalną siłą.

Cokolwiek wyzwala się w sali medytacyjnej, miejscu modlitwy czy studiu jogi, jest z pewnością bardzo osobiste, fizyczne, psychologiczne, jest też efektem wielkich procesów historycznych. Zawiera w sobie również element transcendentny, zasadniczy dla naszego człowieczeństwa.Prolog

Jaskinia

Christie McNally, z włosami zwisającymi w tłustych splątanych strąkach, przyglądała się znużonymi piwnymi oczami dolinie, gdzie znajdował się ośrodek medytacyjny. Żółte światła latarek nie pojawiały się na tym terenie od co najmniej tygodnia, ale to nie znaczyło, że pogoń za nią i jej mężem się skończyła. Miesiąc wcześniej wyznawcy kłaniali się jej do stóp i składali girlandy kwiatów na jej tronie. Teraz strażnicy patrolowali granice ośrodka, czujni na jej wszelkie próby odzyskania kontroli nad uczniami. Jej białe szaty, od dawna brudne, były zapakowane w jeden ze szczelnych plastikowych pojemników ukrytych poniżej w jaskini, gdzie teraz mieszkali.

Gdzieś tam wciąż było kilku jej lojalnych uczniów. Napisała do nich wiadomość dziecinnym, okrągłym pismem. Jej walka stanowiła kolejny ważny moment w burzliwej historii tego miejsca. Ona i jej mąż Ian Thorson zostali wygnani ze swojego małego raju i zaszczuci, tak że zaczęli „mieć to straszne poczucie, że są zwierzyną łowną jak dzikie króliki albo jak kiedyś Apacze”. Trafne porównanie. Sto pięćdziesiąt lat wcześniej Indianie uzbrojeni w strzelby i kradzioną amunicję obozowali na pobliskim grzbiecie górskim. Przyglądali się, jak w dolinie żołnierze Unii napełniają manierki w strumieniu Bear Spring, i czekali na najlepszy moment do ataku. Gdy żołnierze zaspokoili pragnienie, ściany kanionu rozbrzmiały echem strzelb Apaczów. Dwie kule trafiły w cel. Szeregowcy wykrwawili się w kilka minut, ich błękitne mundury zabarwiły się fioletem, a ziemia spijała ich krew równie chciwie jak wodę z upuszczonych manierek. Porucznik przeżył i opisał ich śmierć w raporcie, który przedstawił dowódcy w forcie Bowie, budowli o niskich murach z suszonej na słońcu cegły, znajdującym się kilka­set metrów dalej.

Te zabójstwa były tylko kolejnym incydentem w brutalnej walce, która szczególnie nasiliła się przez siedemdziesiąt pięć lat barbarzyństwa, zwanych przez zwycięzców wojnami indiańskimi. Pozostałości tej walki były jeszcze widoczne w dolinie w 2008 roku, kiedy McNally pomagała zbierać pieniądze, by kupić ten teren, nazwany później Diamond Mountain – Diamentową Górą. Bear Spring zamulił się i przestał płynąć na kilka miesięcy przed przybyciem buddystów. Niektórzy z miejscowych uważali, że to znak.

Kiedy McNally i Thorson przenieśli się do jaskini, uznali to miejsce za duchową pustelnię, co wpisywało się w tradycję wielkich himalajskich mistrzów. Ich plan był równie elegancki, jak ryzykowny: będą mieszkać w jaskini, aż osiągną oświecenie. Nie spodziewali się, że może się to skończyć ich śmiercią.

Ian Thorson był wtedy chudy. Zbyt chudy. Rany od noża na bokach i ramionach zagoiły się, ale teraz na czole miał świeże skaleczenie. Od jakiegoś czasu majaczył; w przypływie frustracji uderzył się w głowę kawałkiem twardego plastiku. To nie była jego wina, że cała sytuacja przestała mieć sens. Jego żona martwiła się, że pokaleczy się jeszcze bardziej. Ale zarazem był tak bliski wielkości.

McNally wiedziała, że kiedy Ian spojrzy na nią z materaca, który zaciągnęli do jaskini, nie zobaczy twarzy prostolinijnej dziewczyny wychowanej na przedmieściach Los Angeles, owocu romansu jej ojca z sekretarką. Nie zobaczyłby też sylwetki kobiety, z którą pomagał budować Uniwersytet Diamond Mountain, mający się stać dużym ośrodkiem medytacji buddyjskiej. Ani kobiety, z którą przez niezliczone godziny doskonalił skomplikowane pozycje jogi dla par i wykorzystując nawzajem swój ciężar, układał ciała w niemożliwe z pozoru konfiguracje. Z pewnością nie widział żony swego pierwszego guru i nauczyciela duchowego gesze Michaela Roacha, który wciąż trawiony zazdrością, nie mógł się pogodzić z ich kontrowersyjnym rozstaniem. Kiedy spoglądał w ciemniejący otwór jaskini, widział anioła z czystego białego światła. Christie McNally była jego kochanką i nauczycielką, oświeconą istotą, która zyskała bezpośredni wgląd w naturę pustki oraz która go poślubiła i przeniosła jego udręczoną duszę od podstawowego zrozumienia świata na próg transformacji.

Była też jedyną nadzieją, że wyjdzie stąd żywy.

Nawet gdyby zdołał ustać na nogach, przy wzroście metr osiemdziesiąt trzy ledwo mógłby się wyprostować w tej jaskini. W ciągu dnia przez szczelinę na górze sączyła się strużka światła. Jaskinia była zastawiona wszystkim, co niezbędne, żeby przetrwać dłuższy okres. Były tam worki ryżu basmati, sprzęt i ubrania potrzebne zimą, latarki i słoje przypraw. Na haku wbitym w skałę wisiał niewielki instrument rytualny. Brzmiał jak jamajski blaszany bębenek i pomagał im wejść w stan medytacji. Mieli butlę gazową, wilgotne chustki higieniczne dla dzieci, taśmę klejącą, tybetańskie kadzidełka, filtr oraz ciężkie, czarne plastikowe worki pełne gratów. Nie mieli tylko tego, czego potrzebowali najbardziej: wody.

Niegościnne góry Chiricahua w południowo-wschodniej Arizonie obfitują w jadowite węże, pumy, kolczaste kaktusy, często zdarzają się tam lawiny skalne. Każde wyjście z jaskini było straszliwym wysiłkiem, wyczerpującym do utraty tchu. Od kiedy przybyli tam przed miesiącem, temperatura na zboczu góry zmieniała się co chwilę. Jednego dnia było tak gorąco, że topiły się podeszwy ich butów trekkingowych, a następnego dnia burza śnieżna pokrywała głazy, juki i karłowate dęby warstewką lodu. Gorące wiatry znad pustyni wysysały ostatnie resztki wilgoci.

Choć chłód dał im się we znaki, niedawną zamieć uznali za błogosławieństwo. Mogła ich ocalić przed odwodnieniem. Kiedy Thorson jeszcze miał trochę siły, zrobił z brezentu rynnę, by odprowadzać wodę z roztopionego lodu do pustej od dawna beczki. Pili z tego zaimprowizowanego zbiornika stojącego w jaskini, brudnego i pełnego gałązek.

Po niedługim czasie Ian poczuł się źle. Miał skurcze jelit, dygotał od gorączki. Wciągnął na siebie trzy swetry i wpełzł pod koc, żeby pokonać chorobę, ale to nie wystarczyło. Jego twarz, przedtem biała jak prześcieradło, teraz zrobiła się ciemnosina.

Mieli trzy rzeczy, które mogły powstrzymać chorobę. Przede wszystkim oczywiście moc modlitwy. Wcześniej wyryli na głazie tybetańskie słowa, żeby uświęcić to miejsce i oczyścić swoją duchową ścieżkę. Sylaby om ah hung, choć same w sobie pozbawione sensu, budziły w nich poczucie głębokiej więzi z ich guru, która według świętych tekstów miała odnowić ciała, mowę i umysły, a także zrównoważyć w ciele ośrodki energii zwane czakrami. Oprócz tych sylab mieli też książkę na temat Kali, hinduskiej bogini zniszczenia. Na okładce bogini z nagim torsem, odziana w spódnicę z odrąbanych kończyn, przyciskała do siebie obciętą głowę wroga. Kali to zajadła obrończyni swoich wyznawców, ale wiadomo, że każe sobie płacić krwią. Poza tymi dewocjonaliami była jeszcze jedna możliwość, ostatnia deska ratunku, na wypadek gdyby wszystko zawiodło: pomarańczowy plastikowy Satellite Personal Tracker, czyli SPOT, radiolatarnia, która mogła wysłać dwa ustawione wcześniej sygnały alarmowe. Gdyby Christie nacisnęła guzik z napisem „POMOC”, ich namiary GPS za pośrednictwem satelity geostacjonarnego dotarłyby do urządzeń odbiorczych znajomych i rodziny. Drugi guzik na urządzeniu, oznaczony „SOS”, wysyłał sygnał do miejscowego biura szeryfa.

Christie głaskała włosy Iana i myślała o tym, że choroba również może być lekcją. Czy wróci z progu życia i śmierci bogatszy o jakiś głęboki wgląd? Czy też ta podróż go zabije? Może w jego chorobie kryło się coś więcej. Było całkiem prawdopodobne, że rzucił na niego klątwę ktoś władający czarną magią. Przyjrzała się temu, co miała do dyspozycji. Mantra ochronna. Bogini Kali. Radiolatarnia ratunkowa.

Była to próba wiary, poniekąd konsekwencja tego, że ponad dekadę wcześniej jej nauczyciel Michael Roach wybrał ją sobie na partnerkę seksualną, a potem na żonę. Roach nie był pierwszym białym człowiekiem, który pojechał do Indii i wrócił, twierdząc, że osiągnął oświecenie, ale odegrał tę rolę lepiej niż ktokolwiek przedtem. Roach nadał Christie tybetański tytuł lamy i od tego czasu setki uczniów kłaniały się jej do stóp. Stała się dla nich żywą boginią – rodzajem prorokini nowej odmiany buddyzmu, która dopiero zaczynała zyskiwać popularność w Stanach.

Teraz, gdy uciekli z ośrodka, lama Christie McNally musiała zdecydować, czy spróbuje uleczyć Thorsona swoją boską mocą, czy też odda to w ręce kogoś z zewnątrz, kto nigdy nie zrozumie, że droga do oświecenia nie zawsze jest prosta. Ani bezpieczna.

Gdy palec lamy Christie zawisł nad przyciskiem alarmu, stawką było coś więcej niż życie lub śmierć jej i męża. Stawką były ich dusze.Pierwszy bodhisattwa

Przypowieść buddyjska

Dwa i pół tysiąca lat temu na spalonych słońcem równinach Indii pewien człowiek, który później będzie znany jako Budda, stanął przed wyborem. Miał trzydzieści pięć lat i przez ostatnie sześć spotykał się z najmędrszymi ludźmi w kraju, na próżno szukając najwyższej prawdy. Teraz siedział pod figowcem ze skrzyżowanymi nogami i z jedną ręką opartą na kolanach. Czubkiem palca odcisnął niewyraźny kształt na piaszczystej ziemi. Poświęciwszy niemal całe życie na medytację, głodówki i pielgrzymki do szacownych duchowych mistrzów, osiągnął coś, czego nie osiągnął przed nim nikt inny.

To był moment oświecenia.

Jeszcze przed sekundą nie znał odpowiedzi na wielkie pytania egzystencjalne. Dlaczego dobrzy ludzie umierają? Dlaczego na świecie jest pełno słabości i chorób? Dlaczego istnieje cierpienie? Ale świadomość, którą właśnie zyskał, ukazała mu ład wszechświata.

Teraz rozumiał, że wszelkie działania, kiedykolwiek dokonane, są ze sobą związane w niekończącym się łańcuchu przyczyn i skutków. Każda żyjąca istota odradza się w nieskończoność. Dobre uczynki w poprzednich wcieleniach oznaczają szczęście w obecnym. Złe uczynki mogą przynieść nieszczęście. Ten cykl akcji i reakcji mógł się powtarzać wielokrotnie, przez wiele żywotów, zanim się skończył. Takie było prawo karmy. Ono określało całą przyszłość i przeszłość.

Hindusi wiedzieli już coś o karmie. Ale była dla nich czymś innym: służyła do uzasadniania hierarchicznego systemu kastowego. Dobre uczynki w tym życiu mogły oznaczać lepsze życie w kolejnym wcieleniu. Ludzie u władzy wykorzystywali więc swoją wysoką pozycję jako uzasadnienie blis­kości Boga. Ludzie stojący niżej w hierarchii zasłużyli na swój los. ­Budda dostrzegł w tym jednak głębszy wymiar. Człowiek mógł oczyścić swoją karmę i pewnego dnia całkowicie wyrwać się z jej więzów. Stworzony przez niego ruch odrzucał system kastowy zbudowany przez jego poprzedników i wskazywał nowy kierunek.

Ta wiedza oznaczała władzę. Budda miał przed sobą różne drogi.

Był sposób, aby wydostać się z więzów karmy. Teraz, gdy posiadł ostateczną wiedzę na temat skutków i przyczyn, mógł się wyrwać z wiecznego kręgu ponownych narodzin i wejść w nirwanę. Gdyby to zrobił, zwyczajnie by zniknął, jego ciało po prostu by się roztopiło. Według najwyższej prawdy ten świat nie istniał naprawdę. Ludziom, których by zostawił, wydawałoby się, że opuścił go na zawsze i wkroczył do raju, gdzie wszelkie uczynki zależą tylko od niego. Stałby się jednością ze wszechświatem. To była przyjemna myśl, stanowiłoby to nagrodę za całe życie wysiłków i skupienia.

Ale było też inne wyjście. Mógł postanowić, że będzie żył w świecie i prowadził inne dusze ku oświeceniu. Lecz jeśli zostanie, nigdy nie przejdzie przez wrota nirwany, dopóki wszystkie inne żyjące istoty nie zostaną oświecone. To mogło zająć całą wieczność.

Nikt nie wie, ile czasu zabrało mu podjęcie tej decyzji. Ale Tybetańczycy wierzą, że został na ziemi. Jego świadomość uczyniła go buddą, istotą oświeconą, ale za sprawą swego wyboru stał się też bodhisattwą; tym słowem okreś­lano ludzi, którzy postanowili zostać. Od tego czasu było już wielu innych bodhisattwów i buddów. Byli też tacy, którzy osiągali podobną świadomość i zamiast zostać, przekraczali próg nirwany. Wszyscy zawdzięczają to wyborowi, jakiego dokonał Budda.

Kiedy skończył medytować, wstał i ruszył do miejsca, gdzie miał wygłosić pierwszą naukę przed gromadą zaciekawionych ascetów. Miejsce, które opuścił, zaczęto nazywać Bodh Gaja, co znaczy w hindi „tam, gdzie poszedł Budda”. Następnie zaczął objaśniać prawo karmy. A jego nauki miały dać początek jednej z najstarszych religii świata.1

Oświecanie Ameryki

Kiedy żelazny ptak wzleci w niebo, konie pobiegną na kołach, a Tybetańczycy zostaną rozrzuceni jak mrówki po świecie, dharma przybędzie do kraju czerwonego człowieka.

słowa często błędnie przypisywane Padmasambhawie, VIII wiek

Większość z tego, co wiemy o życiu Buddy, istniała najpierw w postaci ustnej tradycji przekazywanej uczniom przez mistrzów. Dopiero czterysta lat po jego śmierci, w I wieku przed naszą erą, mnisi na Sri Lance po raz pierwszy spisali zebrane nauki Buddy na liściach palmowych. Ten wczesny kanon zapisany w niemal zapomnianym obecnie języku palijskim jest ezoteryczny, ale to najlepszy obraz życia Buddy i jego czasów, jaki mamy. Opowieści te, uwiecznione przez mnichów w celu zjednoczenia buddyzmu, mówią nam co nieco o życiu Buddy, ale też o samych opowiadaczach. Później, gdy te teksty zaczęły kształtować polityczny i kulturalny krajobraz Azji, buddyzm niósł ze sobą wiedzę gromadzoną przez stulecia. Każda epoka miała własną odmianę buddyzmu, każdy władca, uczony, cesarz i skryba dodawał do niego swoją perspektywę i interpretację starożytnej mądrości. Podobnie jest z buddyzmem współcześnie.

W pierwszych relacjach z Tybetu pisanych przez ludzi Zachodu pojawiały się przypuszczenia, że ceglaste szaty mnichów to pozostałość zaginionego odłamu chrześcijaństwa. W 1507 roku Martin Waldseemüller narysował mapę świata z chrześcijańskim krzyżem umieszczonym na Wyżynie Tybetańskiej. Było to jedno z pierwszych odniesień do mitycznego himalajskiego królestwa Shangri-La, jak mniemał Vespucci, siedziby Księdza Jana, chrześcijańskiego króla, rzekomo będącego potomkiem jednego z trzech królów, którzy witali Dzieciątko. Kiedy w XIX wieku buddyzm dotarł do Ameryki, stało się to za pośrednictwem brytyjskich i rosyjskich kolonialistów, którzy przysyłali na Zachód osobliwe teksty i wizerunki bóstw unoszących się nad płatkami lotosu. W owym czasie Ameryka wciąż jeszcze nie podniosła się po kataklizmie, jakim była wojna secesyjna. Masakra na niespotykaną dotychczas skalę nadwątliła u wielu wiarę w Boga i zachwiała protestantyzmem. W całym kraju popularność zyskiwały nowe ruchy religijne. Szejkersi i mormoni założyli swoje ośrodki na północnym wschodzie i zachodzie. Ewangelikanie głosili nadejście apokalipsy. Popularność zyskiwały towarzystwa okultystyczne. Buddyzm i hinduizm były kolejnym dodatkiem do tego religijnego tygla. Pierwsi amerykańscy buddyści, oddaleni od pierwotnego źródła tej religii, wypełniali luki w wiedzy założeniami chrześcijańskimi. Podobnie jak w przypadku wielu innych religii pojawiających się na gruncie nowej kultury skutkiem był miszmasz idei.

Teraz, w XXI wieku, gdy ta wymiana kulturowa ma już kilkaset lat, maty do jogi, poduszki do medytacji oraz koraliki modlitewne stały się typowymi elementami amerykańskiej duchowości. Swobodnie żonglując pojęciami, myślimy o nirwanie jako o niebie, a o bodhisattwach jako o rodzaju aniołów. W ten sposób łączymy dwie bardzo różne historie i tradycje religijne. To pomieszanie pojęć prowadzi do niebezpiecznych wniosków: buddyzm naucza, że nirwanę można osiągnąć w ciągu jednego życia, a niektórym ludziom wychowanym na ideach chrześcijańskich, z zapałem wchodzącym w świat idei buddyjskich, może się wydawać, że niebo da się odnaleźć już na ziemi. Żaden inny rejon Azji nie jest osnuty tak romantycznym mitem jak niegdyś zakazane królestwo Tybetu.

Na podatnym na krótkotrwałe mody Zachodzie, który z zazdrością spogląda na wszystko, co tybetańskie, ale zarazem niemal ignoruje prawdziwe praktyki duchowe Wyżyny Tybetańskiej, produkuje się filmy, tworzy ośrodki medytacji, organizuje charytatywne koncerty rockowe, wydaje bestsellery od trudnych tekstów filozoficznych po poradniki psychologiczne i zawierające wskazówki, jak „zbuddyzować” biznes. Można odnieść wrażenie, że niemal każdy próbował kiedyś jakiejś praktyki duchowej wywodzącej się z Azji, albo w formie kursu jogi, albo medytacji, albo powtarzając sylabę om, by się uspokoić. Obecnie w Stanach Zjednoczonych i Europie istnieje co najmniej tysiąc osiemset ośrodków buddyzmu tybetańskiego. Około osiemnastu milionów ludzi w Ameryce Północnej ćwiczy jakąś odmianę jogi w ośrodkach sportowych, prywatnych studiach i miejscach publicznych.

Dla wielu ludzi Wschód stanowi antidotum na zachodnią anomię, holistyczną przeciwwagę dla naszego chaotycznego życia. Wkładamy więc obcisły dres, zwijamy matę do jogi i uderzamy w poduszkę do medytacji tego samego dnia, kiedy wykłócaliśmy się o rachunek za komórkę z kimś z call center w Indiach. Wciąż szukamy azjatyckiej mądrości, by się skupić, odstresować i zyskać czas na zastanowienie się nad tym, o co chodzi w życiu. Wierzymy, że nauki, z których czerpiemy, są autentyczne i że stanowią klucz do jakiejś ukrytej prawdy.

Zapominamy jednak, że techniki, które praktykujemy współcześnie w przegrzanych albo klimatyzowanych salach do jogi, narodziły się w obcym kraju w epoce feudalnej, w której nowoczesny człowiek nie odnalazłby niczego znajomego. Pochodzą z czasów, kiedy księstwa prowadziły ze sobą wojny o drobne sprawy honorowe, o polityce społecznej decydowali kapłani, a wysłanie ośmiolatka na całe życie do klasztoru uważano za coś zupełnie zwyczajnego. Ludziom wychowanym w otoczeniu głównie chrześcijańskim pozornie łatwo drwić ze skandali związanych z molestowaniem i liturgicznej hipokryzji Kościoła, ale dużo trudniej dostrzec te same wady w tradycji, z którą nie są tak dobrze zaznajomieni. Wiele osób tylko mętnie zdaje sobie sprawę z długiej historii groteskowych świętych mężów i fałszywych guru, których filozofie, wyśmiane w Indiach, znalazły poklask w Ameryce i Europie.

Mimo to Wschód wydaje się proponować coś, czego brakuje na Zachodzie: metody łączące ćwiczenia fizyczne z poszukiwaniami duchowymi. Joga, medytacja, oddychanie przez czakry i mantrowanie to potężne techniki fizyczne i umysłowe, które mogą mieć głęboki wpływ na zdrowie i samopoczucie. Same w sobie nie są ani dobre, ani złe, ale podobnie jak lek, który przepisany przez lekarza może uratować czyjeś życie, mogą również wyrządzić wielkie szkody. Tradycje, z którymi stykamy się na Zachodzie, pochodzą z obszaru całej Azji, z wielu tysiącleci, a my przyjmujemy je tak, jak gdyby były spójną całością, mieszając elementy hinduizmu, buddyzmu, konfucjanizmu i wszelkich innych wyraźnie odległych „religii Wschodu”. Sposób, w jaki składamy te elementy w nową całość, więcej mówi o współczesnej Ameryce niż o ich pierwotnym źródle.

Żadne inne pojęcie wywodzące się z Azji nie przykuwa naszej uwagi tak jak „oświecenie”. Angielskie słowo oznaczające „oświecenie” wywodzi się z czasów wielkiego rozkwitu intelektualnego, kiedy Europejczycy zabobonom i religii przeciwstawili racjonalność i naukę. Stało się to możliwe dzięki temu, że greccy i rzymscy uczeni okresu Odrodzenia odkryli starożytne teksty w archiwach Bizancjum. Renesans na nowo stworzył Europę, Oświecenie nadało jej szlif. Uczeni w Europie tłumaczyli zapomniane dzieła i odnajdywali wiedzę uważaną za zaginioną. Owi badacze tekstów odkryli obfitość dzieł literackich, a także zapomniane technologie takie jak cement czy optyka. Rezultatem była rewolucja techniczna i społeczna. Słowo „oświecenie” w sanskrycie – bodhi – implikuje prawdziwą wiedzę na temat świata. Pojęcie to, obecne zarówno w hinduizmie, jak i w buddyzmie, skupia się na radykalnej przemianie własnej jaźni, nie na aspiracji, by przeobrazić cały kontynent. Jednak słowo, którego używamy po angielsku, niesie ze sobą możliwość odrodzenia.

W Tybecie i Indiach bodhi to ideał, do którego można dążyć, ale raczej nigdy się go nie osiąga. To rodzaj doskonalenia duszy, umysłu i ciała, w którym każde działanie jest precyzyjne i znaczące. Dla Tybetańczyków najważniejszy jest sam proces. Z nieznanych powodów Amerykanie szukają spokoju wewnętrznego, jakby to była rywalizacja sportowa. Na Zachodzie oświecenie jest celem, a nagrodą jest niebo albo stanie się bodhisattwą.

Dla tych, którzy nie znają tego terminu: w buddyzmie tybetańskim „bodhisattwa” oznacza istotę oświeconą, która zrozumiała prawdziwe znaczenie egzystencji tak głęboko, że mogłaby opuścić poziom eteryczny i przejść w nirwanę. W ten sposób istota uzys­kuje niemal nieskończoną władzę nad światem materialnym. Bodhisattwa postanawia jednak zostać na świecie i pomóc wszystkim czującym istotom osiągnąć tę samą świadomość.

Nic dziwnego, że ludzie Zachodu często podejmują medytację ze zbyt wielkimi oczekiwaniami. Już od dzieciństwa nasiąkamy opowieściami o superbohaterach i Jedi, którzy dokonują wielkich czynów dzięki wrodzonym szczególnym cechom i intensywnemu treningowi. Słyszymy historie o lewitujących joginach, mocy czakr, tai-chi i twardych jak stal mnichach z Shaolin i myślimy sobie po cichu, że rzeczywiście wszystko jest możliwe.

Niektóre z tych opowieści są przynajmniej do pewnego stopnia oparte na faktach. Sama historia Dalajlamy była gotowym scenariuszem filmu. W 1933 roku Trzynasty Dalajlama zmarł w Lhasie i władzę przejął regent, którego najważniejszym zadaniem było przeczesywanie kraju w poszukiwaniu nowego wcielenia właśnie zmarłego przywódcy. Po proroczym śnie mnisi znaleźli w odległej prowincji Amdo chłopca o nazwisku Tenzin Gjaco. Pokazali mu tacę, na której – dla zmylenia wśród mnóstwa innych przedmiotów – były też przedmioty należące wcześniej do Dalajlamy. Ku ich radości chłopiec wybrał okulary swego poprzednika, wołając głośno:

– To moje! To moje!

Szybko zabrano go do Lhasy, po czym wychowano jako mnicha buddyjskiego i uznano za duchowego przywódcę kraju. Historię tę plastycznie przedstawiają nominowany do Oscara film Kundun oraz Siedem lat w Tybecie z Bradem Pittem, temat ten pojawia się także często w mniej ambitnych filmach.

Od niemal stu lat dorastamy, natykając się prawie nieustannie na wykorzystywane w kulturze masowej idee będące duchową własnością Tybetu. Hollywood zarabia na wszystkim, co tybetańskie, od czasu, kiedy Frank Capra nakręcił w 1937 roku adaptację powieści Zaginiony horyzont. W filmie kilku odważnych lotników z czasów I wojny światowej rozbija się w pobliżu mitycznej doliny Shangri-La. Jej mieszkańcy nigdy się nie starzeją i chronią zaginione tajemnice starożytnej cywilizacji. W innych powieściach sama wizyta w Lhasie albo w jakimś niedostępnym klasztorze może w niewyjaśniony sposób wyposażyć bohatera w niezwykłe moce. Kiedy profesor Moriarty zabił Sherlocka Holmesa w kulminacyjnym pojedynku, Arthur Conan Doyle w następnej książce przywrócił go do życia, wyjaśniając, że Holmes tylko na kilka lat udał się do Lhasy i Tybetu. A dzięki tej podróży jeszcze rozwinął swoje i tak już nadzwyczajne zdolności dedukcji. W 1986 roku po sukcesie Gliniarza z Beverly Hills Eddie Murphy, chroniąc oświeconego chłopca przed demonicznymi siłami ciemności, w filmie Złote dziecko zawędrował z Los Angeles aż do Katmandu. Kiedy Christopher Nolan na nowo zaczął eksploatować postać Batmana, w pierwszym filmie Batman: Początek wysłał Bruce’a Wayne’a na tybetański lodowiec. Młody superbohater po drodze do klasztoru na szczycie góry, gdzie mnisi mają uczyć go sztuk walki, znajduje magiczny błękitny lotos.

Za sprawą wysiłków George’a Lucasa Tybet wpłynął nawet na nasze postrzeganie przestrzeni kosmicznej – Ewoki w Powrocie Jedi mówią po tybetańsku, tylko w przyspieszonym tempie, a filozofia i sposób zachowania Yody są wzorowane na Dalajlamie. Luke Skywalker to chyba najbardziej archetypowy bohater, jaki kiedykolwiek powstał w Hollywood. Wychowany na farmie przyszły Jedi nie ma pojęcia, że jest jednym z ostatnich przekaźników mocy, jakie zostały we wszechświecie. Dzięki treningom z rozmaitymi samotnikami w długich szatach staje się mistrzem własnego przeznaczenia i wyzwolicielem miliardów dusz. Prawie dwadzieścia lat później Keanu Reeves na nowo zajął miejsce wybrańca w kinowym hicie Matrix, inspirowanym po części światopoglądem buddyjskim. Grany przez niego Neo dowiaduje się, że świat, który widzi, to tylko iluzja generowana przez komputer, podczas gdy rzeczywistość to postapokaliptyczny koszmar, ale dzięki odrobinie koncentracji może zmieniać prawa fizyki, opanować kung-fu, a także, oczywiście, ocalić świat. Ta rola wynikała poniekąd z logiki Hollywood; sześć lat wcześniej Reeves zagrał oświeconego w filmie Mały Budda.

Religie Wschodu wydają się składać dwie całkowicie sprzeczne ze sobą obietnice. Zgodnie z pierwszą możemy ukoić nasz gorączkowy indywidualizm dzięki codziennym praktykom medytacyjnym, uważności i kontemplacji. Według drugiej obietnicy, kultywując bezinteresowność, możemy zyskać nowe zdolności, a zatem wzbogacić swoją indywidualność.

To dlatego, w przeciwieństwie do wielu religii Zachodu, filozofia na Wschodzie często jest powiązana z rygorystycznymi praktykami fizycznymi i duchowymi, które mają precyzyjnie kształtować naszą jaźń. Choć w różnych tradycjach daje się pierwszeństwo jednemu aspektowi czy technice, joga, medytacja, qigong, sztuki walki i wiele innych praktyk przyjęły się na świecie nie tylko dlatego, że są egzotyczne, ale także dlatego, że są skuteczne. Praktykujący nie trwonią czasu na bezcelowe poszukiwania duchowe, oni naprawdę przechodzą przemianę. Niezliczone weryfikowane badania pokazują, że regularna medytacja daje wiele różnorodnych pozytywnych efektów. Ludzie cierpiący na zaburzenia uwagi odnajdują skupienie, zobojętniali – empatię, a większość osób choć przez krótki czas ćwiczących jogę stwierdza przypływ energii i ogólną poprawę samopoczucia. Rygorystycznie prowadzone badania naukowe wskazujące na związek między stanem układu krążenia a medytacją prowadzono już w latach osiemdziesiątych. Nawet rząd Stanów Zjednoczonych dostrzegł te dobroczynne skutki – jogi i medytacji uczy się w więzieniach, by obniżyć poziom przemocy wśród osadzonych. W wielu programach ubezpieczenia zdrowotnego uwzględnia się wydatki na akupunkturę i reiki.

Ten trend jest tak wszechobecny, że na techniki związane z uważnością (mindfulness) można się natknąć nawet w korporacyjnych salach konferencyjnych. Kierownictwo wyższego szczebla w Dolinie Krzemowej głosi zalety medytacji kierowanej, która ma pomóc ich podwładnym rozwiązywać spory i stawać się lepszymi menedżerami. Uważni pracownicy lepiej wykorzystują swój czas i deklarują ogólnie większe zadowolenie z pracy. Techniki te pomagają się skupić na chwili bieżącej i pozbyć natłoku zbędnych myśli. Ćwiczenia fizyczne poprawiają siłę i poczucie równowagi – a więc same korzyści.

Obietnica oświecenia to jednak wielki skok naprzód nawet w stosunku do tych zalet. Nie chodzi tu o stopniowe doskonalenie. Oświecenie dokonuje się w jednej chwili, osoby przed tym doświadczeniem i po nim dzieli wyraźna granica. Jakby przeobrażony łaską Boga oświecony nagle uświadamia sobie prawdziwą naturę rzeczywistości, a ta wiedza już na zawsze umieszcza go na wyższym poziomie zrozumienia. Świat doczesny to iluzja. Według różnych tradycji po uzyskaniu tej pierwszej świadomości człowiek dążący ku oświeceniu doświadcza różnych zjawisk, zdarzeń, które prowadzą go do stanu ostatecznego – nieważne, czy nazwiemy go stanem buddy, nirwaną, mokszą, czy jakimś innym stanem transcendencji. Cokolwiek to jest, oświecenie to także doświadczenie. To rodzaj wiedzy mającej głęboko osobisty charakter, która nie poddaje się żadnej weryfikacji zewnętrznej. Sama możliwość takiej transformacji wymaga wiary. Opiera się ona naukowej weryfikacji i podważa samo pojęcie świata materialnego.

Jeśli założymy, że to możliwe, sam stan oświecenia stawia nas przed interesującym problemem. Co człowiek ma zrobić z czasem, jaki pozostał mu na ziemi, skoro uzyskał już najwyższą wiedzę na temat natury rzeczywistości? Czcigodni guru, którzy nauczają, że status i władza nie mają znaczenia, nadal muszą tkwić w doczesnym świecie. Gromadzą wyznawców, budują ośrodki i dzielą się swą wiedzą z wyniosłych tronów. Czy to hipokryzja, kiedy oświecenie przyczynia się do powielania znanych już hierarchii? W jaki sposób budda ma pozostać w świecie, nie będąc jego częścią?

Nie ustajemy jednak w dążeniu do duchowego sedna, ponieważ często mamy poczucie, że przegapiliśmy jakąś istotną część siebie samych. Można żyć zgodnie z oczekiwaniami społeczeństwa, mieć żonę czy męża, wychowywać dziecko albo dwoje, pracować czterdzieści godzin tygodniowo plus nadgodziny, odkładać na emeryturę tylko po to, by u kresu swych dni odkryć, że nie udało nam się spożytkować danych nam lat w żaden sensowny sposób. Nie ma prostej recepty na szczęście, a choć większość z nas jest trybikami wielkiej machiny przemysłowego globalnego kapitalizmu, niektórzy nadal w bezsenną noc spoglądają w gwiazdy, zastanawiając się, po co to wszystko.

Ludzkość zapewne od zawsze rozmyślała o rzeczach większych od siebie samej. Kim jestem? I jaki jest sens życia? To być może najbardziej fundamentalne pytania, jakie możemy zadać. Oświecenie obiecuje, że uzyskamy na nie odpowiedź dzięki mistycznym doświadczeniom i samopoznaniu. Podręczniki ducho­wości, tworzone i spisywane w dziesiątkach różnych tradycji, proponują określone praktyki, które mają ukształtować ciało i umysł, tak by stały się narzędziami transformacji. Programy szkoleniowe przybierają wiele form i mogą się skupiać na radykalnej ascezie albo fizycznych rygorach, które wydają się absurdalne. Albo wręcz groźne.

To tak, jakby radykalne metody mogły przeobrazić kogoś od stóp do głów. Tymczasem okazuje się, że kontekstem zawsze jest życie. Niezależnie od tego, jak rygorystyczna byłaby dana technika, każdy zaczyna duchowe poszukiwania z własnego punktu w czasie i przestrzeni. Jeśli każda indywidualna droga jest inna, co to oznacza dla natury transcendencji?

Ludzie Zachodu, a być może zwłaszcza Amerykanie, mają skomplikowany stosunek do zagrożenia. Nasi bohaterowie to przedsiębiorcy i podróżnicy gotowi zaryzykować wszystko. Uwielbiamy historie takie jak ta o biznesmenie, który wydaje ostatnie sto dolarów na garnitur, żeby móc przedstawić wspaniały pomysł mający zapewnić mu bogatego inwestora. Podziwiamy alpinistę, który kładzie swoje życie na szali, by wspiąć się na dotychczas niezdobyty szczyt. Kiedy jednak ryzykanci ponoszą porażkę, z mądrymi minami kiwamy głowami nad ich pychą. Porażka, a nawet śmierć, niekoniecznie jest dobrą miarą czyichś dążeń.

Ian Thorson tylko przez krótki czas był znany w kręgach buddystów, i to głównie ze względu na niezwykłe okoliczności śmierci, a nie za sprawą swoich działań za życia. Z pewnego punktu widzenia jego desperackie dążenie do oświecenia można uznać za oczywisty przypadek szaleństwa. Ale w cieniach jaskini, gdzie zmarł, można znaleźć tropy szczególnych powodów, dla których Amerykanie zaadaptowali wschodni mistycyzm do własnych celów. Co ważniejsze, poświęcenie się Thorsona rodzi pytanie: jak wiele można zaryzykować, by zerknąć za zasłonę boskości?2

Pudło

Jestem klaunem.

Siedzę naprzeciw swojego rozmówcy. Obaj mamy na sobie garnitury.

Zerka najpierw na włosy, które spadają mi na oczy, a potem na mój życiorys.

Uśmiecham się z nadzieją, chwilę wcześniej umyłem zęby.

Pytam: „Czy macie jakieś wolne miejsca dla gwiazdorów rocka?”.

Ian Thorson, Klaun

Kay Thorson to dziarska i ruchliwa sześćdziesięciolatka o ogniście rudych włosach. Wciąż mieszka w dwupoziomowym mieszkaniu na wysepce między Manhattanem a Queens znanej jako Roosevelt Island. Jeśli nie ma się samochodu, do miasta można się stąd dostać z jedynej stacji metra linii F albo kolejką linową sunącą nad East River do Midtown. Podobnie jak wszystkie wyspy Roosevelt Island to osobny świat – tutaj akurat panuje atmosfera miasteczka, które miało być kurortem narciarskim, ale rozwinęło się zbyt szybko. Zanim New York State Development Corporation postanowiła założyć tu osiedle mieszkaniowe, było to peryferyjne śmietnisko miejskich projektów. Na wysepce, zwanej do 1971 roku Welfare ­Island, umieszczano więźniów, wariatów i chorych na ospę wietrzną, jest tu także samotny kościół i okazała gotycka latarnia. Bar Trellis, jedyny godny uwagi lokal gastronomiczny, wciąż sprzedaje jedne z najtańszych burgerów i frytek z patatów w mieście. Mieszkańcy twierdzą, że mają tu najlepszy widok w Nowym Jorku, bo niemal każdy może zobaczyć z okien rzekę. Właśnie tutaj dorastał Ian – w mieście, ale zarazem poza nim.

Reszta tekstu dostępna w regularniej sprzedaży.Przypisy

Wyrazy pochodzące z sanskrytu i hindi podano w spolszczonej formie według zasad sformułowanych i używanych w czasopiśmie „Studia Indologiczne” (nr 1/1994). Ze względu na bardzo duży rozziew między zapisem słów tybetańskich a ich wymową i ze względu na popularny charakter publikacji nazwy tybetańskie podano w wersji spolszczonej i fonetycznie uproszczonej, utworzonej na podstawie transkrypcji angielskiej. Nazwy szkół buddyzmu tybetańskiego występują w dwóch wymiennie stosowanych formach: z przyrostkiem -pa, oznaczającym kolektywność, i bez niego. Ponadto w przeciwieństwie do zwyczaju pisania ich wielką literą (pod wpływem konwencji obowiązującej w języku angielskim) w niniejszej publikacji są pisane małą literą, np. gelugpa, kagju, sakja (przyp. red.).

Często zmieniam nazwiska i różne detale, żeby chronić tożsamość opisywanych osób.

Osobom nieznającym terminologii związanej z hinduizmem i buddyzmem może się przydać – z pewnością niedoskonały z naukowego punktu widzenia – słowniczek pojęć zamieszczony na końcu książki.WYDAWNICTWO CZARNE sp. z o.o.

www.czarne.com.pl

Sekretariat: ul. Kołłątaja 14, III p., 38-300 Gorlice

tel. +48 18 353 58 93, fax +48 18 352 04 75

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected], [email protected]

Redakcja: Wołowiec 11, 38-307 Sękowa

[email protected]

Sekretarz redakcji: [email protected]

Dział promocji: ul. Marszałkowska 43/1, 00-648 Warszawa

tel./fax +48 22 621 10 48

[email protected], [email protected],

[email protected], [email protected],

[email protected]

Dział marketingu: [email protected]

Dział sprzedaży: [email protected],

[email protected], [email protected]

Audiobooki i e-booki: [email protected]

Skład: d2d.pl

ul. Sienkiewicza 9/14, 30-033 Kraków

tel. +48 12 432 08 52, [email protected]

Wołowiec 2016

Wydanie I
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: