Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Snopek: Powiastki, opowiadania, komedyjki dla młodocianego wieku - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Snopek: Powiastki, opowiadania, komedyjki dla młodocianego wieku - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 314 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

ALIN­KA.

w pierw­sze świę­to Wiel­kiej­ho­cy, dzwo­ny brzmia­ły we­so­ło w ko­ściół­ku wiej­skim, a lu­dzie śpie­szy­li na mszę. Zo­sia, Ja­dwi­nia i Ka-' ro­lek prze­bu­dzi­li się wcze­śnie dnia tego; ale cho­ciaż bona wcho­dzi­ła kil­ka razy do po­ko­ju dzie­ci, po­wta­rza­jąc:

– Wsta­waj­cie, już bar­dzo póź­no!–

one od­po­wia­da­ły, że nie wy­spa­ły się jesz­cze, a dziś prze­cież świę­to i do lek­cyj śpie­szyć się nie­po­trze­ba. Wsta­ły; więc do­pie­ro oko­ło dzie­wią­tej go­dzi­ny, a gdy przy­szły do ja­dal­ne­go po­ko­ju* na śnia­da­nie, zdzi­wi­ły się, nie za­sta­jąc tam star­szej sio­strzycz­ki Alin­ki?

Suo pe k. '

któ­ra już była do­ro­słą pa­nien­ką, i za­stę­po­wa­ła w domu nie­ży­ją­cą mat­kę.

– Gdzież to Alin­ka, czy.nie wsta­ła jesz­cze? – spy­ta­ła Zo­sia.

– Min­ka nie taki le­niu­szek, jak wy – od­po­wie­dział oj­ciec, któ­ry w tej chwi­li wszedł do po­ko­ju; – ona wsta­ła ra­niut­ko, jak zwy­kle, od daw­na już wy­szła z domu, nie­za­dłu­go za­pew­ne po­wró­ci-

– I my prze­cięż tat­ko ko­cha­ny, zwy­kle wsta­je­my wcze­śniej – od­rze­kła Zo­sia, bie­gnąc uści­skać tat­kę na dzień do­bry; – ale dziś świę­to, a jest prze­cież przy­ka­za­nie: Pa­mię­taj, abyś dzień świę­ty świę­cił.

– A tak, tak – wo­lał mały Ka­ro­lek, naj­młod­szy z ro­dzeń­stwa, wiel­ki piesz­czo­szek ojca i sio­strzy­czek: – my le­piej od Alin­ki za­cho­wu­je­my przy­ka­za­nia, od­po­czy­wa­my w świę­to.

– Je­że­li wam się zda­je, moje dzie­ci – rzekł oj­ciec,–że dni świę­te trze­ba świę­cić próż­niac­twem, to się bar­dzo my­li­cie, i A lin­ka da­le­ko le­piej od was poj­mu­je zna­cze­nie tego przy­ka­za­nia.

– Wiem już, wiem, co tat­ka chce po­wie­dzieć – mó­wi­ła Zo­sia trosz­kę za­wsty­dzo­na:-– Alin­ka pew­nie po­szła do ko­ścio­ła.

– Ależ do­pie­ro za­czę­li.dzwo­nić na mszę po­ran­ną, – ode­zwa­ła się Ja­dwi­nia, – a tat­ka mówi, że Alin­ka wy­szła już od daw­na… Nie po­trze­bo­wa­ła prze­cież tak wcze­śnie wsta­wać,s je­śli szło o to, żeby pójść do ko­ścio­ła.

– Wi­dzę, moje dzie­ci – rzekł oj­ciec, – że bar­dzo nie­do­kład­ne ma­cie wy­obra­że­nie

0 świę­ce­niu dni świą­tecz­nych. Dni te, we­dług przy­ka­za­nia, prze­zna­czo­ne są na od­po­czy­nek po pra­cy i służ­bę Bożą. Ale służ­ba Boża, to nie­tyl­ko mo­dli­twa i na­bo­żeń­stwo ko­ściel­ne, lecz tak­że speł­nia­nie wszyst­kich obo­wiąz­ków i do­bre uczyn­ki. Alin­ka wsta­ła dziś ra­niut­ko, naj­przód roz­po­rzą­dzi­ła się w domu, do­pil­no­wa­ła, aby przy­go­to­wa­no śnia­da­nie dla mnie i dla was, po­tem po­szła na wieś, a słu­żą­ca Ka­sia za­nio­sła za nią, w ko­szy­ku świę­co­ne dla bied­nej Mar­ci­no­wej i dla ma­łych sie­ro­tek, wnu­cząt Jana ogrod­ni­ka. Ale otoż i ona.

Gdy to mó­wił, wbie­gła Alin­ka, świe­ża jak kwia­tek wio­sen­ny, uści­ska­ła ojca i młod­sze ro­dzeń­stwo, mó­wiąc:

– Czy tu nic nie brak­nie? czy wszyst­ko w po­rząd­ku?… Tak, to do­brze, więc nie po­trzeb­na wam je­stem i mogę iść do ko­ścio­ła ua mszę po­ran­ną, a wy, dzie­ci, pój­dzie­cie z oj­czul­kiem na sum­mę. Ja zaś wcze­śniej do domu po­wró­cę, bo mu­szę się za­jąć za­sta­wie­niem świę­co­ne­go i przy­go­to­wać wszyst­ko, bo po na­bo­żeń­stwie przyj­dzie ksiądz pro­boszcz i z są­siedz­twa ktoś pew­nie nad­je­dzie na świę­co­ne.

Gdy już mia­ła wy­cho­dzić Alin­ka, oj­ciec zbli­żył się do niej, ob­jął ją czu­le ra­mie­niem, przy­ci­snął do pier­si, mó­wiąc ze łzą roz­rzew­nie­nia w oku:

– Moja go­spo­siu dro­ga, moja po­cie­cho!

Zo­sia i Ja­dwi­nia pa­trza­ły na to i po­sta­no­wi­ły so­bie na­śla­do­wać star­szą sio­strzycz­kę. Na­wet mały Ka­ro­lek miał po­waż­niej­szą min­kę, i zro­zu­miał te­raz le­piej,co to zna­czy: dni świę­te świę­cić.

W Ł A D Y S.

mm

|wła­dyś sie­dział pew­ne­go dnia w po­ko­ju mat­ki, gdy wszedł sta­ry ogrod­nik Wa­len­ty

– Pro­szę pani–mó­wił do mat­ki Wła­dy­sia–okrut­ny mam kło­pot z tym Ja­kób­kiem, co to go pani ka­za­ła wziąć do dwo­ru i uczyć ogrod­nic­twa. Chło­pak le­ni­wy, krnąbr­ny, ła­ko­my, a do tego jesz­cze i kłam­ca. Dziś za­sta­wi­łem go do pie­le­nia grzą­dek obok brzo­skwi­nio­we­go szpa­le­ru, sam od­sze­dłem na chwi­lę; po­wra­cam, a ten nic­poń wy­raź­nie coś cho­wa po kie­sze­niach i spo­glą­da na mnie z po­de­łba; ro­bo­ta nie­tknię­ta. Jak nie huk­nę na nie­go z góry: „A ja ci tu ło­trze wszyst­kie ko­ści po­ła­mię, je­że­liś znów coś zbro­ił!”–a ten w la­ment:- „"Bo to­pan Wa­len­ty za­wsze coś do mnie upa­trzą „ ja na krok od grzą­dek się nie ru­szy­łem, a co­bym miał zbro­ic?”–Ale mnie, jak­by coś tknę­ło; chwy­ci­łem go za obie ręce i do kie­sze­ni, a tam aż czte­ry ogrom­ne brzo­skwi­nie, z tych, któ­re cho­wa­łem dla pań­stwa do her­ba­ty. A to zgro­za, pro­szę pani; to nic do­bre­go z gło­du na wsi gi­nę­ło, a te­raz za­chcie­wa mu się ła­ko­ci, a pra­co­wać ani rusz. Ja bo od razu mó­wi­łem, że z nie­go nic nie bę­dzie, że to tyl­ko wy­pę­dzić i kwi­ta.

– Po­cze­kaj­cie, mój Wa­len­ty – rze­kła mat­ka Wła­dy­sia,–nie wy­pę­dzi­my jesz­cze Ja­kób­ka; ja mam na­dzie­ję, że on się z cza­sem po­pra­wi, tyl­ko nie trze­ba się z nim zbyt ostro ob­cho­dzić, już nie­raz pro­si­łam was o to. A te­raz idź­cie, mój Wa­len­ty, i przy­szlij­cie mi tu tego chło­pa­ka, ja sama chcę z nim po­mó­wić.

– Czy on wart tego, żeby się pani sama tru­dzi­ła?–mru­czał sta­ry słu­ga, ru­sza­jąc ra­mio­na­mi,* ale wy­szedł na­tych­miast speł­nić roz­kaz

– Moja mamo – ode­zwał się wów­czas Wła­dyś, któ­ry wy­słu­chał tej roz­mo­wy, – ja nie ro­zu­miem do­praw­dy, dla cze­go mama za­wa­żę bro­ni tego brzyd­kie­go Ja­kób­ka, kie­dy Wa­len­ty już tyle razy skar­żył się na nie­go i opo­wia­dał, jaki on jest le­ni­wy, nie­po­słusz­ny, jak czę­sto kła­mie i gor­sze jesz­cze rze­czy robi. Ja je­stem da­le­ko młod­szy od Ja­kób­ka, a cóż­by mama po­wie­dzia­ła, że­bym był po­dob­ny do nie­go? Toż mama stro­fu­je mię nie­raz su­ro­wo za lżej­sze da­le­ko prze­wi­nie­nia, a jemu to ma być wszyst­ko wol­no?

– My­lisz się, mój synu; jemu tak­że nie wszyst­ko wol­no, ale nic mogę od nie­go wy­ma­gać tyle co od cie­bie, za­raz ci to wy­tłó­ma­czę.

Mat­ka chcia­ła mó­wić da­lej, lecz w tej chwi­li drzwi się uchy­li­ły i przy pro­gu sta­nął Ja­kó­bek z gło­wą, spusz­czo­ną, mnąc czap­kę w ręku i nie­spo­koj­nie prze­stę­pu­jąc z jed­nej nogi na dru­gą.

– Ja­kób­ku–po­wie­dzia­ła mat­ka Wła­dy­sia,–przy­bliż się, moje dziec­ko, i od­po­wia­daj śmia­ło. Wszak wczo­raj da­łam ci sama róż­nych owo­ców, wie­dzia­łeś, że i dziś do­sta­niesz, je­że­li się do­brze bę­dziesz spra­wo­wał; po cóż więc po­kry­jo­mu bra­łeś brzo­skwi­nie?

– Bo, pro­szę pani – szep­tał Ja­kó­bek ob­ra­ca­jąc wciąż czap­kę na wszyst­kie stro­ny – ja my­śla­łem, że pan Wa­len­ty nie zo­ba­czą i ła­jać nic będą.

– A czy za­po­mnia­łeś o tem, że Bóg, któ­ry wszyst­ko wi­dzi, nie­po­słu­szeń­stwo two­je zo­ba­czy? Lę­kasz się gnie­wu Wa­len­te­go, ale wię­cej jesz­cze po­wi­nie­neś się lę­kać ob­ra­zić Boga. Cóż tak pa­trzysz, jak gdy­byś nie ro­zu­miał? czyż ci nikt o tem nie mó­wił, że Bóg wi­dzi wszyst­kie czyn­no­ści two­je i na­wet naj­skryt­sze my­śli prze­ni­ka?

– A nikt, pro­szę pani–rzekł chło­pak.

. – A gdy brzo­skwi­nie zry­wa­łeś i ukry­wa­łeś je w kie­sze­ni, czy ei się nie zda­wa­ło, że głos ja­kiś we­wnętrz­ny ostrze­ga cię, jak­by ktoś szep­tał ei do ucha: „?łe ro­bisz, nie rób

Ja­kó­bek po­my­ślał tro­chę.

– A niby to tak – po­wie­dział, – ale to pew­nie ze stra­chu, żeby pan Wa­len­ty nic zo­ba­czy­li.

Tu mat­ka Wła­dy­sia za­czę­ła tłó­ma­czyć chło­pa­ko­wi, co to jest su­mie­nie, ów głos dany nam od Boga, że­by­śmy umie­li roz­róż­niać złe od do­bre­go; mó­wi­ła nui tak­że o obec­no­ści Boga, o do­bro­ci jego, ale my tego po­wta­rzać nie bę­dzie­my, bo wszyst­kie dzie­ci, któ­re tę ksią­żecz­kę czy­ta­ją, pew­no nie­raz o tem wszyst­kiem sły­sza­ły od swo­ich ro­dzi­ców i na­uczy­cie­li.– Gdy od­szedł Ja­kó­bek do swo­jej ro­bo­ty, mat­ka za­py­ta­ła Wła­dy­sia:

– Czy ro­zu­miesz te­raz, dla cze­go od tego bied­ne­go chłop­ca nie mogę wy­ma­gać tyle co od cie­bie? On był ma­łem dziec­kiem, gdy go ro­dzi­ce od­umar­li, i od­tąd cią­gle tu­łał się u ob­cych lu­dzi, tak­że ubo­gich; ci go pę­dzi­li do cięż­kiej pra­cy, ale nie mie­li cza­su się nim zaj­mo­wać, ani roz­ma­wiać z nim o Bogu, o cno­cie i obo­wiąz­kach czło­wie­ka; może zresz­tą i sami nie­bar­dzo do­brze to wszyst­ko ro­zu­mie­li. Zu­peł­nie in­a­czej było z tobą; za­le­d­wie mó­wić i poj­mo­wać za­czy­na­łeś, a już ro­dzi­ce wszel­kie­mi spo­so­ba­mi na­kła­nia­li cię do do­bre go, czu­wa­li nad każ­dym two­im po­stęp­kiem, kie­ro­wa­li każ­dym kro­kiem. Dla Ja­kób­ka po­win­ni­śmy mieć li­tość i po­bła­ża­nie; od nie­go i Pan Bóg mniej wy­ma­ga, bo po­wie­dzia­no jest w Pi­śmie S-tem: Od każ­de­go, któ­re­mu wię­cej dano, wię­cej żą­dać będą. Wi­dzisz więc, Wła­dy­siu, że im wię­cej kto do­bro­dziejstw otrzy­mał od Boga, tem więk­sze za­cią­gnął obo­wiąz­ki Pan Bóg ni­cze­go od nas nie po­trze­bu­je, ale Chry­stus po­wie­dział: Co uczy­ni­cie jed­ne­mu z bra­ci mo­ich naj­mniej­szych, mnie uczy­ni­cie. Otoż te­raz, kie­dy ten bied­ny Ja­kó­bek do­stał się do nas, po­win­ni­śmy przedew­szyst­kiem sta­rać się go oświe­cać, bo nie mo­że­my in­a­czej spła­cić dłu­gu, za­cią­gnię­te­go u Boga, tyl­ko czy­niąc do­brze tym bliź­nim na­szym, któ­rzy mniej od nas otrzy­ma­li.

Wła­dyś słu­chał z uwa­gą, po­tem mil­czał przez chwi­lę, na­my­śla­jąc się nad tem, co usły­szał, wresz­cie ode­zwał się w te sło­wa:

– Moja mar­no, ja wiem, że Ja­kó­bek nie umie czy­tać. Ja­bym go mógł na­uczyć, gdy­by mama po­zwo­li­ła, a wte­dy da­wał­bym mu do czy­ta­nia róż­ne ksią­żecz­ki, tłu­ma­czył­bym mu na­ucz­ki, któ­re mama mnie tłu­ma­czy­ła, aże­by ła­twiej zro­zu­miał, jak to źle być le­ni­wym, nie­po­słusz­nym i kłam­cą. Wszak to mój obo­wią­zek, nie­praw­daż mar­no, kie­dy on taki bied­ny, że nie mógł się na­uczyć tyle co ja, cho­ciaż jest star­szy ode­mnie?

– Za­pew­ne – od­rze­kła mat­ka–dziś jesz­cze nie­wie­le umiesz i nie­wie­le do­bre­go czy­nić mo­żesz, ale jak na­wyk­niesz za mio­du, w mia­rę moż­no­ści, sta­wać się po­ży­tecz­nym bied­niej­szym od sie­bie bliź­nim, i póź­niej o tem pa­mię­tać bę­dziesz. Od ju­tra każę, żeby Ja­kó­bek tu co­dzien­nie na go­dzi­nę przy­cho­dził, jak ty lek­cye swo­je po­koń­czysz; i bę­dziesz go uczył przy mnie, ja ci w tem chęt­nie do­po­mo­że.

Tak się też sta­ło. Ja­kó­bek, le­ni­wy do ro­bo­ty w ogro­dzie, do czy­ta­nia prze­ciw­nie wiel­ką miał ocho­tę, i śpie­szył do lek­cyi jak do naj­mil­szej za­ba­wy. Uczył się przy­tem ka­te­chi­zmu, Pi­sma Ś-go, i z naj­więk­szą roz­ko­szą słu­chał, gdy Wła­dyś czy­ty­wał gło­śno róż­ne mo­ral­ne po­wiast­ki. Sta­ry Wa­len­ty z po­cząt­ku na to gło­wą krę­cił, ale wkrót­ce sam przy­znał, że się chło­piec znacz­nie po­pra­wił, od kie­dy za­czął cho­dzić na na­ukę do-pa­ni­cza. Z cza­sem Ja­kó­bek po­pra­wił się zu­peł­nie, a Wła­dyś mógł so­bie po­wie­dzieć z nie­wy­mow­ną po­cie­chą, że i on w czę­ści się do tego przy­czy­nił.

PO­SŁU­SZEŃ­STWO.

Ach! iak to nud­no za­wsze słu­chać star­szych, za­wsze my­śleć wprzód, nim się coś zro­bi: a nuż to się ro­dzi­com nie po­do­ba i nie po­zwo­lą!… – tak mó­wi­ła Lu­cia, kie­dy ją mat­ka za ja­kieś nie­po­słu­szeń­stwo wy­stro­fo­wa­ła.

– Już to praw­da – do­dał bra­ci­szek jej} Bro­niś – ja nie wiem do­praw­dy, dla cze­go ta bied­na mło­dzież jest na to ska­za­na. Bo nie mó­wię o ma­łych dzie­ciach, za­pew­ne, że im nie moż­na na to po­zwo­lić, żeby się same rzą­dzi­ły, ty­sią­ce­by wy­ra­bia­ły nie­do­rzecz­no­ści; ale w two­im wie­ku, a zwłasz­cza w moim.

– My prze­cię mamy już tyle roz­sąd­ku – mó­wi­ła Lu­cia, –że po­tra­fi­my so­bie we wszyst­kiem dać rady. Ale coż po­wiesz? mama wła­śnie przed chwi­lą gnie­wa­ła się na mnie, że bez jej wie­dzy da­łam słu­żą­cej Ma­ry­si ró­żo­wą su­kien­kę, któ­ra już na in­nie jest za krót­ka.

To prze­cież nic złe­go, i mama sama po­wia­da, ie by­ła­by może nic prze­ciw temu nie mia­ła, gdy­bym jej o po­zwo­le­nie po­pro­si­ła. Za­pew­ne, że dru­gi raz już tego nie zro­bię, żeby nie być ła­ja­ną: ale nie ro­zu­miem do­praw­dy, dla cze­go z naj­drob­niej­szą rze­czą mam cze­kać po­zwo­le­nia, choć­bym wie­dzia­ła na pew­no, że to nic złe­go?

– Zu­peł­nie je­stem te­goż sa­me­go zda­nia – rzekł Bro­niś, któ­ry jed­nak nie za­wsze tak chęt­nie przy­zna­wał sio­strze słusz­ność.– A że­byś ty wie­dzia­ła, co to my chłop­cy z tą sub­or-dy­na­cyą cier­pieć nie­raz mu­si­my! Oj, gdy­byż to już kie­dy na­de­szły ta­kie bło­gie cza­sy i bied­na mło­dzież mo­gła tak­że mieć swo­ją woię tak jak do­ro­śli i we wszyst­kiem so­bie do­go­dzić!

– Więc wam się zda­je, moje dzie­ci, że star­si so­bie we wszyst­kiem do­ga­dza­ją? To się bar­dzo my­li­cie…

Na te sło­wa dzie­ci się od­wró­ci­ły i spo­strze­gły cio­cię, któ­ra we­szła przed chwi­lą nie­po­strze­żo­na do po­ko­ju i mi­mo­wo­li wy­słu­cha­ła ich roz­mo­wy. Cio­cia ta bar­dzo była dla nich do­bra, nig­dy też nie gnie­wa­ła się, je­śli przy niej mó­wi­ły wszyst­ko, co im do gło­wy przy­cho­dzi­ło, bo mia­ła wów­czas spo­sob­ność prze­ko­nać je, ile razy nie mia­ły słusz­no­ści.

– Moja cio­ciu – rzekł Bro­niś – prze­cież cio­cia może za­wsze ro­bić co się jej po­do­ba, i ni­czy­ich roz­ka­zów słu­chać nie po­trze­bu­je, ani cze­kać czy­je­goś po­zwo­le­nia,

– Je­że­li cio­cia so­bie w czem nie do­ga­dza – do­da­ła Lu­cia, – to chy­ba dla tego, że sama nie chce.

– Może dla tego–od­rze­kła cio­cia z uśmie­chem, – że so­bie umiem roz­ka­zy­wać sama, i nic nie czy­nię bez po­zwo­le­nia wła­sne­go roz­sąd­ku i su­mie­nia. Czy są­dzi­cie, że ro­dzi­ce, wy­ma­ga­jąc od was po­słu­szeń­stwa, nie mają do tego waż­nych po­wo­dów?

– Bo to już taki zwy­czaj… – szep­nę­ła

Lu­cia.

– Musi jed­nak ten zwy­czaj mieć swo­ją przy­czy­nę. Po­słu­szeń­stwa wy­ma­ga­my od dzie­ci je­dy­nie dla tego, aże­by się na­uczy­ły pa­no­wać nad sobą, a póź­niej, jak pod­ro­sną, umia­ły same so­bie roz­ka­zy­wać. Ro­dzi­ce od­po­wie­dzial­ni są przed Bo­giem i ludź­mi, nie­tyl­ko za wa­sze obec­ne po­stę­po­wa­nie, ale i za przy­szłość wa­szą całą. Mu­szą więc przedew­szyst­kiem wdra­żać was do kar­no­ści, aby­ście się uczy­li prze­zwy­cię­żać, bo to w ży­ciu czło­wie­ka jest rze­czą naj­waż­niej­szą, i pro­wa­dzi do praw­dzi­wej swo­bo­dy.

– Do swo­bo­dy? – po­wtó­rzył Bro­niś ze zdzi­wie­niem.

– Za­pew­ne. Czło­wiek nie­umie­ją­cy pa­no­wać nad sobą, jest nie­wol­ni­kiem swo­ich po­pę­dów; swo­bod­nym sta­je się wten­czas do­pie­ro, gdy się z tej nie­wo­li umie wy­zwo­lić. Do­ro­śli lu­dzie bar­dzo­by na­tem źle wy­szli, gdy­by, jak wy po­wia­da­cie, we wszyst­kiem so­bie do­ga­dzać chcie­li. Oni mu­szą ule­gać pra­wu, oko­licz­no­ściom naj­roz­ma­it­szym, a na­wet i woli in­nych lu­dzi, bo rzad­ko kto jest zu­peł­nie nie­za­leż­ny. Wszyst­ko to przy­cho­dzi z wiel­ką trud­no­ścią ta­kim, co nad sobą pa­no­wać nie umie­ją, i tacy są bar­dzo nie­szczę­śli­wi.

– O, cio­ciu, nig­dy mi to wszyst­ko na myśl nie przy­szło! – rze­kła Lu­cia.

– A te­raz poj­mu­je­cie, nie­praw­daż, dla cze­go to mło­dzież musi słu­chać star­szych?

ZA­RO­ZU­MIA­ŁY IGNAŚ.

Mało jest uczniów, a zwłasz­cza dwu­na­sto­let­nich, tak zdol­nych i przy­tem tak pil­nych i pra­co­wi­tych, jak Ignaś Zbic­ki. Nig­dy on nie za­nie­dbał wy­ucze­nia się wszyst­kich lek­cyj, choć­by naj­dłu­żej z wie­czo­ru przy tem po­sie­dzieć mu­siał; za­wsze też miał jak naj­lep­sze zda­nia, i od dwóch lat po­by­tu swo­je­go w gim­na­zy­um zaj­mo­wał sta­le pierw­sze 'miej­sce na ław­kach szkol­nych. Brat jego Jó­zio, o pół­to­ra roku star­szy, był w tej sa­mej dru­giej klas­sie, i cho­ciaż nie­źle się uczył, sie­dział znacz­nie ni­żej; bo Jó­zio nie miał ta­kich zdol­no­ści jak młod­szy brat, a przy­tem czę­sto na zdro­wiu za­pa­dał.

Jed­nak, rzecz dziw­na, cho­ciaż Ignaś był pierw­szym uczniem i wzo­ro­wo się pro­wa­dził, nie był prze­cież bar­dzo lu­bio­ny ani przez na­uczy­cie­li, ani przez ko­le­gów, bo każ­de­go zra­żał za­ro­zu­mia­ło­ścią i od­py­chał obej­ściem się wy­nio­słem i szorst­kiem. Przy każ­dej spo­sob­no­ści da­wał uczuć ko­le­gom, że nie mogą się z nim rów­nać; ile razy któ­ry z nich wy­po­wie­dział – zda­nie nie­zu­peł­nie zgod­ne z jego wy­obra­że­nia­mi, Ignaś na­tych­miast mu za­prze­czał sta­now­czo i po­gar­dli­wie; nie przy­pusz­czał on na­wet, aże­by kto­kol­wiek o czem­kol­wiek mógł wie­dzieć wię­cej od nie­go. – Na­wet je­że­li mu do­wie­dzio­no, że się omy­lił, nig­dy się do tego nie przy­znał, ale przy swo­jem ob­sta­wał, i gdy mu bra­kło ar­gu­men­tów, ude­rzał pię­ścią w stół? albo nogą tup­nął o zie­mię i od­cho­dził.

W ostat­nim kwar­ta­le szkol­ne­go roku nie­spo­dzie­wa­ne za­szło zda­rze­nie. Jó­zio, któ­ry z wie­kiem co­raz wię­cej do sił i zdro­wia przy­cho­dził te­raz, a za­ra­zem i wię­cej pil­no­ści przy­kła­dać mógł do na­uki, za­czął mieć same do­bre zda­nia, eg­za­min po­wiódł mu się wy­bor­nie, wy­pra­co­wa­nie na­pi­sał zna­ko­mi­cie, i wła­dza szkol­na jemu, a nie Igna­sio­wi, przy­zna­ła pierw­szą na­gro­dę. Tam­ten uzy­skał tyl­ko pro-mo­cyę.

War­to było wi­dzieć, jaką to wy­wo­ła­ło ra­dość w ca­łej klas­sie. Wszy­scy ko­le­dzy ści­ska­li Jó­zia, win­szo­wa­li mu naj­ser­decz­niej, bo o ile Ignaś nie umiał na ich przy­jaźń za­ro­bić, o tyle znów Jó­zio za­skar­bił wszyst­kie ser­ca do­bro­cią i uprzej­mo­ścią swo­ją.

Dwaj bra­cia po szkol­nym ak­cie po­wró­ci­li do domu, Jó­zio roz­pro­mie­nio­ny i szczę­śli­wy, ale Ignaś chmur­ny i w naj­gor­szym hu­mo­rze. Ro­dzi­ce jed­nak obu z jed­na­ko­wą czu­ło­ścią f uści­ska­li, bo obaj mie­li pro­mo­cyę, co w szko­łach naj­waż­niej­szą jest rze­czą, a że na­gro­da Jó­zio­wi się do­sta­ła, to i ro­dzi­ców ucie­szy­ło nie­zmier­nie, bo zna­li jego pil­ność i do­bre chę­ci, a za­ra­zem uwa­ża­li to za do w ód znacz­ne­go po­lep­sze­nia zdro­wia.

Tym­cza­sem Jó­zio, któ­ry z po­cząt­ku wiel­ką oka­zy­wał ra­dość, śmiał się, ska­kał po po­ko­ju, no­sił się ze swo­ją pięk­ną książ­ką, po­ka­zu­jąc ją wszyst­kim w domu, po nie­ja­kim cza­sie za­sę­pił się tak­że, wsu­nął książ­kę do szu­fla­dy i za­my­ślo­ny usiadł w ką­ci­ku, pod­parł­szy gło­wę ręką. Spo­strzegł on nie­za­do­wo­le­nie bra­ta i przy­kro mu się zro­bi­ło, a za­miast mie­cza złe Igna­sio­wi jego sa­mo­lub­stwo, prze­my­śli­wał nad tem po­czci­wy chłop­czy­na, jak­by go po­cie­szyć. Wstał na­ko­niec i zbli­żył się do bra­ta z pew­ną nie­śmia­ło­ścią, jak gdy­by się po­czu­wał do winy wzglę­dem nie­go: – Igna­siu – rze­ki, – wie­rzaj mi, ja sam to do­brze czu­ję, że ta na­gro­da to­bie się na­le­ża­ła, a nie mnie. Na­uczy­cie­le, da­jąc mi ją

Sno­pek. 2

po­peł­ni­li nie­spra­wie­dli­wość. Ty przez cały rok le­piej ode­ra­nie się uczy­łeś, sie­dzia­łeś cią­gle na pierw­szem miej­scu… nie, do­praw­dy, ja nie ro­zu­miem, jak oni to mo­gli zro­bić. Ja z po­cząt­ku cie­szy­łem się bar­dzo ta na­gro­dą, bo wi­dzisz, Jó­ziu, to mi się pierw­szy raz zda­rzy­ło, nie miej mi tego za złe. Ale te­raz do­sko­na­le zro­zu­mia­łem, że to­bie się przez to krzyw­da sta­ią. Cóż ro­bić, bra­cisz­ku, nie myśl już o tem, ja wię­cej na­wet nie wspo­mnę o tej książ­ce, a na rok przy­szły już z pew­no­ścią to­bie się pierw­sza na­gro­da do­sta­nie; zo­ba­czysz.,

Ignaś z razu od­wró­cił się nie­chęt­nie, gdy brat do nie­go pod­szedł, ale w mia­rę jak Jó­zio mó­wił, dziw­nie mu się ja­koś na ser­cu ro­bi­ło; za­ro­zu­mia­ły chło­pak po raz pierw­szy w ży­ciu uczuł wyż­szość bra­ta nad sobą. Wstyd go ogar­nął i za­ra­zem ja­kiś ro­dzaj uwiel­bie­nia dla tego po­tul­ne­go Jó­zia, któ­re­go do­tąd za­wsze z góry trak­to­wał, po­mi­mo to, że star­szy był od nie­go. Ta wiel­ka do­broć prze­ła­ma­ła jego dumę. Nie mo­gąc łez po1 wstrzy­mać, rzu­cił się na szy­ję bra­ta i za­czął go ser­decz­nie ści­skać; po chwi­li do­pie­ro był w sta­nie prze­mó­wić:

– Jó­ziu… ty je­steś bar­dzo po­czci­wy, bar­dzo do­bry, da­le­ko lep­szy ode­mnie. Nie myśl, że ją pła­czę ze zło­ści;nie to już "do­praw­dy prze­mi­nę­ło. Naj­nie­słusz­niej po­wia­dasz, że ci się na­gro­da nie na­le­ża­ła; prze­ciw­nie, ja by­łem nad­to pe­wien sie­bie i w ostat­nim kwar­ta­le zax nie­dba­łem się, a i two­je wy­pra­co­wa­nie było da­le­ko lep­sze od mo­je­go. Ale nie bój się,. Jó­ziu, ja już tem smu­cić się nie­bę­dę; mam prze­cież pro­mo­cyę, cze­góż mi wię­cej po­trze­ba? t Wyjm swo­ją książ­kę i po­każ mi, jesz­cze jej na­wet nie wi­dzia­łem.

I obaj bra­cia w naj­czul­szej zgo­dzie, obaj we­se­li i w do­brym hu­mo­rze, za­czę­li oglą­dać książ­kę Jó­zia, a po­tem róż­ne pro­jek­ta ukła­dać na czas wa­ka­cyj.

OBO­WIĄ­ZEK.

Daj­że mi po­kój, moja Ja­dziu; wczo­raj ci do­po­mo­głem, bo mia­łem czas i ocho­tę po temu, a dziś mi się nie chce.

.Tak mó­wił Adaś do młod­szej sio­strzycz­ki, któ­ra go pro­si­ła, żeby jej wy­tłó­ma­czył ja­kieś

2*

trud­ne za­da­nie aryt­me­tycz­ne. Dziew­czyn­ka jed­nak, nie­zm­żo­na tą szorst­ką od­mo­wą, po­wta­rza­ła płacz­li­wym gło­sem:

– Mój Ada­siu, pro­szę cię, tyl­ko mi po­wiedz, jak za­cząć, bo za­po­mnia­łam zu­peł­nie, co na­uczy­ciel mó­wił.

– A to cze­mu­żeś le­piej nie uwa­ża­ła? nud­na je­steś, prze­szka­dzasz mi; czyż to ja mam obo­wią­zek ei do­po­ma­gać?

Ja­dzia nie na­le­ga­ła już wię­cej i ode­szła za­smu­co­na do swe­go po­ko­ju, a po chwi­li ode­zwał się z dru­gie­go po­ko­ju głos mat­ki:

– Czy masz jaką waż­ną ro­bo­tę, Ada­siu?

– Nie, mar­no–od­po­wie­dział chło­pak;– już wszyst­kie lek­cye po­koń­czy­łem.

– A to chodź­że tu do mnie i wy­tłó­macz mi, dla cze­go nie chcia­łeś do­po­módz sio­strze, któ­ra cię tak grzecz­nie o to pro­si­ła?

– Moja mar­no, czyż ja mam obo­wią­zek po­ma­gać jej za­wsze na za­wo­ła­nie?…

– Już dru­gi raz to po­wta­rzasz, mój synu, że nie masz obo­wiąz­ku być uprzej­mym dla sio­stry; wi­dzę, że wca­le nie poj­mu­jesz zna­cze­nia tego wy­ra­zu: obo­wią­zek, – a to źle, trze­ba za­wsze zda­wać so­bie spra­wę z tego, co się mówi.

– Jak­to, mar­no, ja­bym tego nie ro­zu­miał? Moim obo­wiąz­kiem jest od­ra­biać wła­sne lek­cy e, ale do­po­ma­gać dru­gim, to już tyl­ko do­bra moja wola.

– A więc są­dzisz, że wola two­ja nie po­win­na ule­gać żad­nym pra­wom? że ci wol­no ro­bić do­brze lub źle, jak ci się po­do­ba?

– Ja tego nie mó­wię, moja mamo: ależ co in­ne­go jest źle ro­bić…

– A czyż to je­dy­nym obo­wiąz­kiem czło­wie­ka jest uni­kać złe­go? czy nie po­wi­nien tak­że czy­nić do­brze, o ile może? Obo­wiąz­ki na­sze mo­ral­ne, to jest pra­wa, któ­re po­win­ny kie­ro­wać na­szem po­stę­po­wa­niem, nie mogą być okre­ślo­ne tak ści­śle, jak za­da­na lek­cya lub wy­pra­co­wa­nie; ale one są wy­ry­te w na­szem ser­cu, a we­wnętrz­ny głos su­mie­nia tak ja­sno, tak do­kład­nie wy­sta­wia je nam w każ­dej oko­licz­no­ści ży­cia, że dość jest słu­chać za­wsze tego gło­su, aby do­peł­nić obo­wiąz­ku. Prze­ko­na­na je­stem, że gdy­byś był przed chwi­lą po­my­ślał tyl­ko nad tem, co le­piej: czy do­po­módz Wan­dzi, czy nie do­po­módz.

– Co le­piej!–pod­chwy­cił Adaś–o, moja mar­no! ja wiem do­brze, że by­ło­by le­piej nie ro­bić przy­kro­ści tej ma­łej; ja tyl­ko mó­wi­łem, że to nie jest mój obo­wią­zek…

– Otoż w tem wła­śnie się my­lisz, mój synu. Je­śli we­wnętrz­ny głos su­mie­nia ci mówi, że z dwóch czyn­no­ści jed­na jest lep­szą, dru­ga gor­szą, masz obo­wią­zek speł­nić lep­szą; wszak po to jędr­nie ob­da­rzył nas Bóg tym ostrze­ga­ją­cym gło­sem, aby­śmy go słu­cha­li.

– Moja mar­no, do­praw­dy nig­dy mi to ja­koś do gło­wy nic przy­szło; ja so­bie zu­peł­nie co in­ne­go my­śla­łem o obo­wiąz­ku. Po­ka­zu­je się, że to wca­le nie taka ła­twa spra­wa, jak mi się zda­wa­ło, wy­peł­niać obo­wiąz­ki…

TRZEJ BRA­CIA.

ch, nie­zno­śny je­steś, Le­osiu, praw­dzi­wie nie­zno­śny! Wczo­raj ci prze­cież tak dłu­go tłó­ma­czy­łem tę samą re­gu­łę mno­że­nia, a ty już dziś zno­wu się po­my­li­łeś i nie umiesz so­bie dać rady. Czyż nie ro­zu­miesz, jaka to nud­na rzecz po kil­ka razy jed­no i to samo po­wta­rzać?

Tak mó­wił Wła­dzio do ma­łe­go bra­cisz­ka, któ­re­mu po­ma­gał w od­ra­bia­niu za­dań aryt­me­tycz­nych. Leoś jesz­cze do szkół nie cho­dził wca­le, oj­ciec uczył go sam aryt­me­ty­ki, czę­sto tez za­stę­po­wał ojca Wła­dzio, któ­ry był ce­lu­ją­cym uczniem klas­sy czwar­tej. Ale Leoś wo­lał od­by­wać swo­ją lek­cyę z oj­cem, bo ten był da­le­ko wy­ro­zu­mial­szy i mniej wy­ma­ga­ją­cy od Wła­dzia.

W tej chwi­li wszedł do po­ko­ju mło­dzie­niec do­ro­sły, stu­dent uni­wer­sy­te­tu, naj­star­szy brat obu chłop­ców.

– Mój Wła­dziu–rzekł, – da­waj-no czem prę­dzej swo­je wy­pra­co­wa­nie an­giel­skie, bo te­raz wła­śnie mam swo­bod­ną chwi­lę.

W tćj ro­dzi­nie wszy­scy so­bie wza­jem­nie po­ma­ga­li: Wła­dzio uczył ma­łe­go Le­osia, a star­szy brat, Ka­zi­mierz, da­wał jemu znów le-kcye an­giel­skie­go ję­zy­ka, któ­ry znał bar­dzo do­brze.–Po­biegł Wła­dzio po książ­kę i ka­jet, usie­dli przy sto­li­ku, ale po­ka­za­ło się, że wy­pra­co­wa­nie prze­peł­nio­ne było mył­ka­mi.

– A jaki nie­uważ­ny je­steś, Wła­dziu – mó­wił brat, od­czy­tu­jąc gło­śno i prze­ma­zu­jąc co chwi­la po kil­ka wy­ra­zów, bled­nie na­pi­sa­nych – jaki je­steś za­po­mi­nal­ski! Patrz, też sa – me myt­ki byty już po­pra­wia­ne po kil­ka razy; cia­gle ci mu­szę jed­no i to samo po­wta­rzać,

– Ale, mój Ka­ziu, ty bo je­steś nie­zno­śny – mó­wił Wła­dzio za­dą­sa­ny; – chciał­byś, że­bym ja od razu spa­mię­tał wszyst­ko, a jesz­cze ta­kie trud­ne rze­czy, jak te zwro­ty an­giel­skie i ta dzi­wacz­na ja­kaś pi­sow­nia, do ni­cze­go nie po­dob­na.

– Aha! – wy­krzyk­nął Leoś, któ­ry przez ten czas prze­ra­biał swo­je za­da­nie, – pa­rad­ny je­steś, Wła­dziu! Mnie na­zy­wasz nie­zno­śnym, dla tego, że ja spa­mię­tać nie mogę, coś mi tłó­ma­czył wczo­raj o tem mno­że­niu, a sam tak­że za­po­mi­nasz wszyst­ko, i Ka­zio znów u cie­bie nie­zno­śny za to, że ci to po­wie­dział. A ja prze­cież młod­szy je­stem da­le­ko od cie­bie…

– Ach, nud­ny je­steś–prze­rwał Wła­dzio.

– Tak, te­raz ja znów będę nud­ny. Wiesz co, bra­cisz­ku, przy­po­mnij so­bie, co to mama wczo­raj czy­ta­ła nam z Pi­sma Ś-go: Wi­dzisz źdźbło oku bra­ta twe­goy a bel­ki w oku two­jem nie wi­dzisz.

PO­ŻAR.

Po­żar! po­żar! – strasz­ny ten okrzyk roz­legł się w mia­stecz­ku wśród nocy; miesz­kań­cy na­gle ze snu prze­bu­dze­ni za­le­d­wo z ży­ciem ujść mo­gli; o ra­to­wa­niu rze­czy z do­mów drew­nia­nych, któ­re ogień szyb­ko ogar­nął, nie było na­wet co my­śleć. Jed­na tyl­ko ko­bie­ta, za­miast ucho­dzić jak naj­śpiesz­niej z pło­ną­ce­go miesz­ka­nia, za­czę­ła zbie­rać i po­rząd­ko­wać róż­ne gra­ty, chcąc je ko­niecz­nie za­brać z sobą, Tym­cza­sem naj­okrop­niej­sze nie­bez­pie­czeń­stwo jej gro­zi­ło, bel­ki z su­fi­tu pa­da­ły tuż przy niej, i co chwi­la na­le­ża­ło prze­wi­dy­wać, że dach cały ru­nie i wszyst­ko za­grze­bie pod sto­sa­mi go­re­ją­cych szcząt­ków.

– Ucie­kaj­cie! ucie­kaj­cie! tu chwi­li nie­ma do stra­ce­nia!–wo­łał je­den z ra­tu­ją­cych; ale nie­roz­sąd­na ko­bie­ta, wy­nio­sł­szy parę za­wi­nią­tek, któ­re w bez­piecz­nym miej­scu zło­ży­ła, nie zwa­ża­ła wca­le na tę prze­stro­gę, i naj­spo­koj­niej zno­wu we­szła do pa­lą­ce­go się miesz­ka­nia, aże­by skła­dać i wy­no­sić resz­tę ru­pie­ci.

_ Ta nie­szczę­śli­wa musi być chy­ba obłą­ka­na!– rze­ki wten­czas ów czło­wiek, rzu­cił się za nią w ogień, i nie zwa­ża­jąc wca­le na to, ie się wy­ry­wa­ła z eałej siły i ko­niecz­nie chcia­ła zbie­rać po ką­tach róż­ne drob­nost­ki ma­łej war­to­ści, wy­niósł ją gwał­tem z po­ża­ru. Wiel­kie to było szczę­ście, bo gdy tyl­ko od­waż­ny ten czło­wiek z cię­ża­rem swo­im wy­szedł za próg pło­ną­ce­go domu, cały dach, ścia­ny, wszyst­ko ru­nę­ło z ha­ła­sem, i ogień ob­jął od razu wiel­kie sto­sy zwa­lisk.

Pan Ma­lic­ki, miesz­ka­ją­cy w po­bliz­kiej wio­sce, spo­strze­gł­szy po­żar w mia­stecz­ku, przy­był tam na­tych­miast z całą swo­ją służ­bą i czyn­nie do­po­ma­gał w ra­to­wa­niu, a po­tem za­jął się ra­zem z in­ne­mi do­bro­czyn­nem! oso­ba­mi lo­sem po­go­rzel­ców. Po­wró­ciw­szy do domu, opo­wia­dał dzie­ciom swo­im szcze­gó­ły tego strasz­ne­go wy­pad­ku, wspo­mniał też i o tej bied­nej ko­bie­cie, któ­rej wy­raź­nie w gło­wie się po­mie­sza­ło z prze­stra­chu.

– Aż mnie mro­wie prze­cho­dzi, jak po­my­ślę, co to za sza­leń­stwo!–mó­wi­ła naj­star­sza z có­rek p. Ma­lic­kie­go. Gdy­by nie ten od­waż­ny i po­czci­wy czło­wiek, co się za nią rzu­cił w ogień, by­ła­by zgi­nę­ła nie­za­wod­nie.

– O, z pew­no­ścią–mó­wił oj­ciec–póź­niej, jak przy­szła do przy­tom­no­ści, sama nie mo­gła po­jąć swe­go nie­roz­sąd­ku, i dzię­ko­wa­ła swo­je­mu zbaw­cy, że jej taki gwałt za­dał.

– A jed­nak–mó­wi­ła pani Ma­lic­ka–iluż to jest lu­dzi na świe­cie, któ­rzy wca­le za obłą­ka­nych nie ucho­dzą, cho­ciaż po­stę­pu­ją zu­peł­nie tak, jak ta bied­na ko­bie­ta!

– Jak­to, mar­no? – wo­ła­ły dzie­ci zdzi­wio­ne.

– Po­słu­chaj­cie tyl­ko uważ­nie – rze­kła mat­ka, – a nie­za­wod­nie sami to przy­zna­cie. Ży­cie na­sze na zie­mi jest bar­dzo krót­kie, wszy­scy o tem wie­my; po śmier­ci do­pie­ro wiecz­na szczę­śli­wość sta­nie się udzia­łem spra­wie­dli­wych. Na­zy­wa­my tę ko­bie­tę obłą­ka­ną dla tego, że dba­ła wię­cej o ja­kieś gra­ty nie­wiel­kiej war­to­ści, ani­że­li o ży­cie. Jak­że na­zwie­my lu­dzi, któ­rzy wy­żej ce­nią zni­ko­me do­bra do­cze­sne od ży­cia wiecz­ne­go? któ­rzy gro­ma­dzą bo­gac­twa z uszczerb­kiem cno­ty i spra­wie­dli­wo­ści, cho­ciaż do­brze wie­dzą, że śmierć tak nie­chyb­nie wisi nad ich gło­wa­mi, jak roz­pa­lo­ne bel­ki nad gło­wą owej ko­bie­ty, i wcze­śniej czy póź­niej sta­nąć mu­szą przed są­dem Bo­żym? Nie­ma w tem za­pew­ne nic zdroż­ne­go, je­że­li ktoś dba o za­pew­nie­nie bytu do­cze­sne­go dla sie­bie i swo­jej ro­dzi­ny," byle nie prze­kra­cza przy­tem przy­ka­zań Bo­żych i nie na­ra­żał zba­wie­nia. Ale czyż może być więk­sze sza­leń­stwo, niż po­świę­cać całą wiecz­ność dla dóbr zni­ko­mych, trwa­ją­cych tak krót­ko?

TRZY ŻY­CZE­NIA.

Chciał­bym być kie­dyś ta­kim wiel­kim, sław­nym bo­ha­te­rem, jak Ju­liusz Ce­zar lub Alek­san­der Ma­ce­doń­ski – mó­wił Wła­dyś, skła­da­jąc książ­kę hi­sto­ryi sta­ro­żyt­nej, z któ­rej lek­cyę ju­trzej­szą od­czy­ty­wał. – Co to za szczę­ście być musi wzbu­dzać we wszyst­kich lu­dziach taką oba­wę i ta­kie uwiel­bie­nie!

– Ej, coby mi tam po­tem przy­szło!– ode­zwał się młod­szy brat jego, Jó­zio. –Ja­bym wo­lał być bar­dzo bo­ga­tym, że­bym mógł so­bie za­wsze do­ga­dzać, ku­pić wszyst­ko, coby mi się tyl­ko po­do­ba­ło. Te­raz, ile razy mi się cze­go ze­chce, mama za­raz po­wta­rza: To bar­dzo dro­gie, nie je­ste­śmy bo­ga­ci. Nie, nie­ma więk­sze­go szczę­ścia, nad bo­gac­two.

– Za­pew­ne – od­rzekł Wła­dyś; – ale gdy­bym był tak wiel­kim wo­jow­ni­kiem, to­bym so­bie wła­śnie ogrom­ne bo­gac­twa zdo­był na nie­przy­ja­cio­łach, bo zwy­cię­żył­bym wszyst­kich i za­wo­jo­wał.

– A nie źal­by ci było tych bied­nych zwy­cię­żo­nych? – Sło­wa te wy­mó­wi­ła z ci­cha star­sza sio­stra obu chłop­ców, do­bra i roz­sąd­na Ma­ry­nia.

– Ach, to tyl­ko ko­bie­ty są ta­kie li­to­ści­we; na woj­nie to już taki zwy­czaj, że zwy­cię­żo­ny musi ustą­pić – po­wie­dział Wła­dyś.

– Już ja­bym wo­lał mieć bo­gac­twa bez woj­ny i zwy­cię­ża­nia – rzekł Jó­zio; – do­ga­dzał­bym so­bie spo­koj­nie, ni­ko­mu krzyw­dy nie wy­rzą­dza­jąc.

– A czy mógł­byś spo­koj­nie uży­wać swo­ich bo­gactw, wie­dząc o tem, że jest na świe­cie tylu lu­dzi, któ­rym brak­nie pierw­szych po­trzeb do ży­cia? – ode­zwał się zno­wu ci­chy glos Ma­ry­ni. Jó­zio nic nie od­po­wie­dział.

– Ach, moja Ma­ry­niu – za­wo­łał Wła­dzio, – naj­bo­gat­szy czło­wiek nie po­tra­fił­by za­spo­ko­ić po­trzeb wszyst­kich ubo­gich; i so-bie­by nie do­go­dził, i dru­gim nie na­star­czył.

– Al­boź to szczę­ście na­tem za­le­ży, żeby so­bie we wszyst­kiem do­go­dzić? – rze­kła ła­god­nie Ma­ry­nia.

– A na czem­że, moja Ma­ry­niu? – za­py­tał Jó­zio. – Wła­dyś chciał­by być wiel­kim bo­ha­te­rem; ja pra­gnął­bym bo­gac­twa po­sia­dać, cze­góż to­bie, sio­strzycz­ko, do szczę­ścia po­trze­ba?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: