Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sny bogów i potworów. Część 2 - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
Wrzesień 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sny bogów i potworów. Część 2 - ebook

Najlepsza książka młodzieżowa Amazonu w kwietniu 2014


Tom 3 trylogii Córka dymu i kości pełnej piękna, tajemnic, bólu zawiedzionej miłości, wyborów niemożliwych do dokonania i odwiecznej
wojny, bez której życie zamiera.


O czym marzą bogowie i potwory na samej granicy czasu i przestrzeni?I czy cokolwiek innego ma znaczenie?


Dawno temu Karou, dziewczyna-chimera, i zbuntowany anioł Akiva zakochali się w sobie. Miłością piękną, niebezpieczną i niemożliwą.
Bo są śmiertelnymi wrogami…
Zbliża się ostateczne starcie ludzi, chimer i serafinów. Uskrzydlona armia atakuje. Okrutna królowa poluje na Akivę. Niebo zasnuwa czerń.
Świat ogarnia apokalipsa. Czy miłość Karou i Akivy będzie jego ostatnią nadzieją?

Kategoria: Science Fiction
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-241-5632-0
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Przybycie + 48 godzin (c.d.)

Niebo w ogniu

Zapadła cisza.

Ale nie zupełna. Palił się ogień i wiał wiatr, słychać było więc trzaski i szepty, a do tego odgłos ich ciężkich oddechów. Ale oni trwali w szoku, więc cisza wydawała im się absolutna. Zmrużyli oczy, bo oślepił ich blask płomieni. Wystrzeliły niespodziewanie, a potem równie szybko zgasły, nie pozostawiając ani dymu, ani zapachu. Cokolwiek spłonęło – bo tak naprawdę nie wiadomo, co oddzielało od siebie światy – nie zostawiło po sobie popiołu ani zgliszczy. Przejście rozpłynęło się w powietrzu.

Karou wypatrywała jego śladów. Blizn, zmarszczek, powidoku, ale nie było nic.

Odwróciła się do Akivy.

Akiva. Był tu. On, nie Liraz. Jak to się stało? Nie patrzył na nią. Oczami szeroko otwartymi z przerażenia wpatrywał się w to, co jeszcze przed chwilą widział na niebie.

– Liraz! – krzyknął zachrypniętym głosem, ale przejście zostało zamknięte. Nie, nie tylko zamknięte. Usunięte. Niebo było teraz po prostu niebem, cienką warstwą atmosfery nad afrykańskimi górami. Zniknęła anomalia, dzięki której Eretz zdawało się być jakby… sąsiednim państwem po drugiej stronie obrotowych drzwi. Teraz znajdowało się bardzo daleko, niemożliwie i fantastycznie, tak jakby istniało tylko w wyobraźni. A przelewana tam krew…

Boże. Krew nie mogła być wytworem wyobraźni. Umieranie też nie. Tutaj panował spokój, szumiał tylko wiatr, a przyjaciele, towarzysze i… rodzina, każdy żołnierz Bastardów, który pozostał przy życiu, przyrodni bracia i siostry Akivy, walczyli pod innym niebem i nie można było im pomóc.

Zostawili ich tam.

Akiva się odwrócił. Wstrząśnięty, blady, nic nierozumiejący.

– Co… Co się stało? – spytała Karou i podleciała do niego.

– To Liraz – odparł takim tonem, jakby wciąż usiłował to zrozumieć. – Wypchnęła mnie. Stwierdziła, że… – Przełknął ślinę. – Że to ja mam żyć. Że ja powinienem przeżyć.

Wgapiał się w powietrze, jakby mógł wejrzeć do innego świata. Jakby Liraz została po drugiej stronie zasłony. Ale przejście zniknęło i nie mogli pojąć, że jakimś cudem kiedykolwiek istniało. Gdzie jest teraz Eretz i co za magia sprawiła, że do niedawna znajdowało się na wyciągnięcie ręki? Kto stworzył przejścia, kiedy i jak? Karou przywołała znany jej model kosmosu. Planety obracające się wokół gwiazdy w nieskończonej przestrzeni, aż niemożliwej do pojęcia. Nie wiedziała, jak w tę wizję wpasować Eretz. To było jak próba dopasowania do siebie puzzli z różnych układanek.

– Liraz da sobie radę z tamtym oddziałem – zapewniła. – Zawsze też może się stać niewidzialna i uciec.

– I gdzie polecieć? Wrócić do tej masakry?

Masakra.

W głębi siebie poczuła coś dziwnego, jakby kształtujący się krzyk. Krzyczało jej serce i wnętrzności, krzyk się przez nią przelewał. Przypomniało jej się Loramendi i pokręciła głową. Drugi raz tego nie zniesie, nie wróci do Eretz, żeby zastać tam śmierć. Nie mogła nawet o tym myśleć.

– Mogą wygrać – oznajmiła. Chciała, żeby kiwnął głową, zgodził się z nią. – Połączyliśmy bataliony. Chimery osłabią napastników, a sam mówiłeś… – przełknęła ślinę – że Dominium nie mają szans z Bastardami.

Oczywiście dobrze wiedziała, że nic takiego nie mówił. Powiedział tylko, że w pojedynku jeden na jednego Dominium nie miałoby szans. Ale to pod żadnym względem nie był pojedynek jeden na jednego.

Akiva nie zaprzeczył. Ani nie przytaknął. Nie utwierdził jej w wierze, że wszystko będzie dobrze.

– Próbowałem wezwać sirithar. Źródło mojej mocy. Ale nie mogłem. Najpierw z tego powodu zginął Hazael, a teraz cała reszta.

Karou pokręciła głową.

– Nie zginą.

– Ja wszystko zacząłem. Przekonałem ich. I teraz tylko ja przeżyję?

Wciąż kręciła głową. Zacisnęła dłonie. Pochyliła się lekko i przycisnęła pięści do brzucha. Do tego miejsca pod odwróconą literą V z łączących się żeber. Czuła tutaj pustkę i ssanie, jakby głód. Zresztą, rzeczywiście była głodna. Niedożywiona i za chuda. W tej chwili jej ciało wydawało się cieniem przyczepionym do pięści, tak jakby zostały z niej tylko pierwiastki i atomy. Tylko że pustki i ssania nie wywoływało łaknienie. Winę ponosiła rozpacz, strach i bezradność. Karou już dawno przestała wierzyć, że nią i Akivą kieruje siła wyższa albo że ich sen został przez kogoś zaplanowany i im dwojgu przeznaczony, ale teraz okazało się, że do tego wszystkiego jest wściekła na wszechświat. Za to, że ma ich gdzieś, nie pomaga. A wręcz rzuca kłody pod nogi.

Może jednak istniała jakaś siła wyższa. Plan, przeznaczenie.

I może ich nienawidziło.

Tutaj było tak cicho, a inni zostali tak daleko.

Pomyślała o tym chłopcu z plemienia Dashnag, o Żywych Cieniach i Amzallagu, których dopiero co przywróciła do życia. Amzallag liczył przecież na wskrzeszenie dusz swoich dzieci z ruin Loramendi. I wszystkich pozostałych. A najmocniej myślała o Zirim dźwigającym cały ten ciężar, niosącym na swoich barkach losy mistyfikacji. Został sam, bez Issy, Ten i bez niej. Umierał jako Wilk.

Jego dusza rozpływała się w powietrzu.

Oddał wszystko albo za chwilę odda. A ona wylądowała tutaj, bezpieczna. Z Akivą. Na dnie pustego żołądka emocje zgromadziły się jak trująca mieszanka, bo gdzieś głęboko, pod tym całym koszmarem i przerażeniem pojawił się cień… Boże, przecież nie radości. Ale na pewno ulgi. Uszła z życiem. Takie uczucie nie powinno być czymś złym, a jednak wydawało się podłe. Podszyte tchórzostwem.

Akiva lekko poruszał skrzydłami, żeby się utrzymać w powietrzu. Karou po prostu zawisła w miejscu. Za nimi Virko zataczał koła z Zuzaną i Mikiem na grzbiecie. Boże. Karou przyjrzała się jeszcze raz. Virko. Jak on wróci? Przecież nie wmiesza się w tłum. Ani trochę nie przypominał człowieka! Miał tylko odstawić Mika i Zuzanę na ziemię i wrócić do przejścia. Nie, teraz nie mogła się nad tym zastanawiać. Akiva na nią patrzył i była pewna, że doznaje tej samej toksycznej mieszanki przerażenia i ulgi. Może nawet czuł się gorzej z powodu poświęcenia Liraz. „Stwierdziła, że to ja mam żyć”.

Karou raz jeszcze pokręciła głową, jakby w ten sposób mogła się pozbyć czarnych myśli.

– Gdybyś to ty – zaczęła, patrząc mu prosto w oczy – był w tej chwili po drugiej stronie, jak planowaliśmy, ja wierzyłabym, że wszystko jest dobrze. Musiałabym w to wierzyć. Teraz też nie pozostaje nam nic innego.

– Wracajmy – zaoponował. – Spróbujmy polecieć do drugiego przejścia.

Nie wiedziała, co odpowiedzieć. Nie chciała mówić, że nie. Jej sercu pewnie by ulżyło, ale rozum przekonywał, że powrót nie ma sensu.

– Ile by nam to zajęło? – spytała po chwili ciszy. Stąd do Uzbekistanu, a potem, już po drugiej stronie, z Veskal Range z powrotem w góry.

Akiva zacisnął szczęki, potem rozluźnił.

– Pół dnia – odparł niechętnie. – Co najmniej.

Żadne nie powiedziało tego głośno, ale oboje wiedzieli. Kiedy by dotarli na miejsce, byłoby już po bitwie. Zakończonej tak czy inaczej. A poza tym nie wykonaliby zadania. Na to nie mogli sobie pozwolić.

Karou bez entuzjazmu wzięła na siebie rolę głosu rozsądku i ostrożnie spytała:

– Gdyby przyleciała tu ze mną Liraz, a ty zostałbyś sam, czego byś od nas oczekiwał?

Akiva się zamyślił. Oczy płonęły mu w pochmurnej twarzy i nie wiedziała, co mu chodzi po głowie. Chciała go wziąć za rękę, jak zrobiła po drugiej stronie, ale wydało się jej to nie na miejscu. Jakby zastosowała sztuczkę, by skłonić go do odpuszczenia czegoś bardzo ważnego. A tego nie chciała. Nie mogła podjąć decyzji za niego, więc czekała. Odpowiedział niechętnie.

– Chciałbym, żebyście zrobiły to, po co przyleciałyście.

No tak. Tak naprawdę nie pozostało im nic innego. Nie mogli dotrzeć do reszty na czas, zdążyć znacząco wpłynąć na bieg wydarzeń. A nawet, gdyby mogli, to na co liczyli? A jednak mieli złudzenie wyboru i czuli, jakby się odwracali tyłem. W Karou rozlało się jak krew wcześniejsze dręczące poczucie winy.

„Czy zrobiłam dość? Wszystko, co się dało?”

„Nie”.

Już teraz, ledwie przeszedłszy na drugą stronę katastrofy, podczas gdy walki w innym świecie jeszcze się toczyły, czuła, jak to będzie. Szczęście, które miała nadzieję odnaleźć u boku Akivy, życie, które mieli budować, zostanie splamione. Ich życie będzie przypominać taniec po polu bitwy, lawirowanie między zwłokami.

„Uważaj, gdzie stajesz – raz-dwa-trzy – żebyś się nie przewrócił o ciało swojej siostry”.

– Ehm, wiecie co? – Głos Mika. Karou odwróciła się do przyjaciół i zamrugała, żeby powstrzymać łzy. – Nie wiem, jaki macie plan… – zaczął ostrożnie. Był blady i oszołomiony, tak jak Zuzana, która z całych sił trzymała się Virka, a Mik trzymał się jej. – Ale chyba musimy stąd spadać. Nie podobają mi się te helikoptery.

W jednej chwili Karou wróciła do rzeczywistości. Helikoptery?! Teraz je zobaczyła. I usłyszała. Powinna była zauważyć je wcześniej. Łumpłumpłumpłump…

– Lecą w naszą stronę – dodał Mik. – I to szybko.

Rzeczywiście, zbliżało się do nich kilka helikopterów. Nadlatywały z różnych stron. „O co im chodzi?” Przecież to kompletne pustkowie. Co tu robią helikoptery? I nagle ją oświeciło.

– Kasba – oznajmiła i poczuła, że narasta w niej nowe przerażenie. – Cholera jasna. Dół.

Eliza… Nie była dzisiaj sobą. Łyknęła herbaty i pomyślała, że przynajmniej całkiem nieźle udaje. Za tę umiejętność mogłaby podziękować rodzinie. „Dziękuję wam”, wyrecytowała w myślach z poczuciem wyjątkowej goryczy rezerwowanej tylko dla nich, „za zdolność uniezależnienia mięśni twarzy od uczuć. Bardzo się przydaje, kiedy trzeba sprawiać wrażenie, że się nie dostało świra”. Po latach maskowania nieszczęścia, wstydu, zagubienia, upokorzenia i strachu, bez trudu szła przez życie jak cyborg. Z jej twarzy, ledwie naznaczanej mimiką, nic się nie dawało wyczytać.

Rzecz jasna z wyjątkiem chwil, kiedy atakował sen. Wtedy mimika działała jak należy. I to jak! Ale to coś wczoraj w nocy, na dachu kasby? Choć może to był już ranek? Siedzieli na tyle długo, żeby zahaczyć o jedno i drugie. Nie mogła przestać płakać. Nie spała, a jednak to ją znalazło. „To”. Sen. Wspomnienie.

Przetoczyła się przez nią burza, kompletnie niezależna od jej woli. Niosła w sobie rozpacz, stratę, jakiej nie dało się opisać i poczucie winy, które zaatakowało z pełną mocą. To, które tak dobrze poznała.

Gdy gwiazdy zbladły i zaczął się dzień, burza ucichła. Zostawiła po sobie spustoszony krajobraz. Opadający poziom wód i ruiny. I… objawienie. A przynajmniej jego zalążek, sam koniuszek. Tak się właśnie czuła: resztki zabrane przez wodę, umysł jak obszar zalewowy, surowy i opustoszały, a u jej stóp ledwie widoczny róg, dopiero wyłaniający się z ziemi. To mógł być kawałeczek wieka, na przykład pirackiej skrzyni pełnej skarbów albo puszki Pandory. Lub…dachu. Zagrzebanej świątyni. A może całego miasta.

Albo świata.

Musi tylko zdmuchnąć kurz i już zaraz się dowie, albo zacznie odkrywać, co takiego kryje w sobie. Czuła to. Kiełkujące, nieskończone, potworne i cudowne. Dar i przekleństwo. Dziedzictwo. Kipiące. Tyle poświęciła, żeby je zagrzebać. Czasem wydawało jej się, że zaangażowała w to całą energię, którą powinna przeznaczyć na radość, miłość i wolność. Nie można z siebie czerpać w nieskończoność.

No więc… co by się stało, gdyby wreszcie przestała walczyć i się temu poddała?

Ale nie, był pewien haczyk. Nie ona pierwsza miała sen. „Dar”. Eliza była najmłodszą „prorokinią”. Następną w kolejce do domu wariatów.

„O, do szaleństwa droga ta prowadzi!”^() Czuła się dzisiaj jak bohaterka Szekspira. Oczywiście tragedii, nie komedii. I dobrze wiedziała, że kiedy król Lear wypowiadał te słowa, już całkiem daleko zaszedł tą drogą. Czy ona też?

Naprawdę traciła rozum?

A może…

…może go odnajdowała?

W każdym razie jak dotąd panowała nad sobą. Siedziała pod kasbą i piła zimną miętową herbatę. Nie pod kasbą hotelową, tylko tą od masowego grobu potworów, bo zrobiła sobie krótką przerwę w pracy przy dole. Doktor Chaudhary nie był dziś zbyt rozmowny, a Eliza aż się zarumieniła na wspomnienie niezręczności, z którą poklepał ją wczoraj po ramieniu, kiedy przeżywała swoje załamanie.

Jasna cholera. Z opiniami niewielu osób się liczyła. Ale z jego zdaniem akurat tak. I proszę bardzo! Już miała znów wrócić myślami do tamtej chwili – widocznie karuzela żenady zatoczyła kolejne pełne koło – kiedy zobaczyła poruszenie wśród pozostałych pracowników.

Przed starą, ogromną bramą do fortecy zorganizowano barek. Z ciężarówki serwowano herbatę i jedzenie, w jej cieniu stały plastikowe krzesełka. Sama kasba została wyłączona z użytku: przeczesywała ją ekipa antropologów sądowych. I to dosłownie przeczesywała. W jednym z pomieszczeń znaleźli długie, lazurowe włosy. I rozsypane na podłodze zęby. Prowadziło to wprost do skojarzeń z „dziewczyną z mostu” i „zębową zjawą”, nagraną przez kamery monitoringu w Muzeum Historii Naturalnej w Chicago. To mogła być ta sama osoba.

Fabuła się zagęszczała.

A teraz jeszcze coś. Eliza nie zauważyła, kiedy zaczęło się poruszenie, ale obserwowała, jak wieści przenoszą się od jednej grupki do drugiej za pomocą gestów i głośnych, szybko wypowiadanych arabskich słów. Ktoś wskazywał w stronę gór. Na niebo ponad szczytami, w tym samym kierunku, w którym machnął doktor Amhali, mówiąc oschle: „Poleciały tam”.

One. Żywe „potwory”. Eliza głośno wciągnęła powietrze. Czyżby je znaleźli?

Zobaczyła w oddali helikoptery, a potem dwóch mężczyzn – ich funkcji nie była w stanie rozgryźć – odłączyło się od zbiorowiska. Kręciło się tu sporo ludzi, a większość zdawała się nic nie robić. Tamci dwaj podbiegli do helikoptera zaparkowanego na kawałku płaskiej ziemi. Całkiem zapomniała o trzymanej w ręce herbacie i patrzyła, jak śmigło zaczyna wirować, a potem rozpędza się i wzbija tumany kurzu, które docierały aż do niej. Wreszcie śmigłowiec oderwał się od ziemi i odleciał. Robił hałas – łumpłumpłumpłump – a jej dudniło serce, gdy przyglądała się twarzom wokół. Nie znała języka i z tego powodu czuła się upośledzona i bardzo wyobcowana. Ale ktoś przecież musiał mówić po angielsku, a sprawdzenie tego nie wymagało wielkiej odwagi. Odetchnęła głęboko, wyrzuciła papierowy kubeczek do kubła i podeszła do jednej z niewielu pracujących tu kobiet. Dotarcie do źródła zbiorowego poruszenia wymagało zaledwie kilku pytań.

Usłyszała, że na niebie pojawił się ogień.

Ogień?

– Więcej aniołów? – spytała.

– Insha’Allah – odparła kobieta i zapatrzyła się w niebo. Jak Bóg da.

Eliza przypomniała sobie, że wczoraj doktor Amhali mówił: „Chrześcijanom w to graj, tak?” W Rzymie anioły, tutaj potwory. Wygodnie i przewidywalnie dla Zachodu. Niesprawiedliwie. Przecież muzułmanie też wierzyli w anioły i Eliza nie wątpiła, że chętnie dostaliby kilka dla siebie. Miała jednak przeczucie, że bez aniołów będzie im lepiej. Musiała się dobrze zastanowić, dlaczego tak uważa, zwłaszcza w świetle tego, w co zaczynała wierzyć, ale wizja aniołów przerażała ją znacznie bardziej niż myśl o potworach.

To będzie hit

Serafini byli w tej dobrej sytuacji, że mogli swój przylot wyreżyserować. Zadbali o podkład muzyczny, mieli przygotowane stroje i wybrali odpowiedni moment, żeby zrobić jak największe wrażenie. Zresztą, nawet gdyby tego wszystkiego zabrakło, i tak byli piękni i pełni chwały. A do tego sprzyjały im całe wieki korzystnych dla nich podań i modlitw. Choćby się starali, nic nie mogło pójść źle.

Debiut „potworów” odbył się z nieco mniejszą pompą. Ubrania mieli porwane i ciemne od zaschniętej krwi, a muzykę wybrali dla nich żądni sensacji producenci telewizyjni. Piękna i chwały nie było w tym za grosz.

Zwłaszcza że wszystkie potwory nie żyły.

Po szokującym ogłoszeniu lidera aniołów – „Potwory. Idą po was” – nastały dwa dni pełne rozrób, zbiorowych samobójstw i masowych chrztów w przepełnionych kościołach. Dwa dni zmarszczonych czół i bełkotliwych komentarzy wypowiadanych w imieniu światowych przywódców. Potem pojawiła się nowa sensacja. Wybuchła w zbiorowej świadomości z jeszcze większą siłą niż Przybycie.

„To będzie hit!”

Media pracowały na najwyższych, wręcz szaleńczych obrotach. Rozpanoszyło się dziennikarstwo przypominające naturę kolibra – szybciej, szybciej, szybciej – a do tego żarłoczne. Wykorzystywało wszystkie odcienie sensacji, a odpowiedzialni za to ludzie aż promienieli ze szczęścia. Oto spełniały się marzenia stacji telewizyjnych. „Bójcie się! Albo nie. Bójcie się jeszcze bardziej. Idźmy na całość!”

Jeśli chodzi o newsy, wyróżniały się podniosłością i powagą.

Wieści przekazał najlepiej opłacany prezenter wiadomości na świecie. Co wieczór pojawiał się w salonach Amerykanów, kojący i dobrze znany, jak ulubiona potrawa z dzieciństwa. Jego gładkie, młode lico pozostało niezmienione od lat, jeśli nie liczyć coraz wyższego czoła, będącego wynikiem stopniowego podnoszenia się linii włosów. Otaczano go szacunkiem, i to nie tym lipnym, wynikającym ze smug siwizny na skroniach – naturalnych czy zdobytych przy pomocy fryzjera – a gdyby nie to, że w pracy kierował się etyką dziennikarską – co trzeba mu było przyznać – sprawy mogłyby się potoczyć o wiele gorzej.

– Bracia Amerykanie i obywatele Ziemi… – Boże, żeby móc to choć raz w życiu powiedzieć! „Obywatele Ziemi!” Prezenterzy mniejszego kalibru aż zadrżeli z zazdrości. – Nasza stacja weszła w posiadanie dowodów, które zdają się potwierdzać słowa Przybyszów. Wiecie, które słowa mam na myśli. Pierwsze oceny niezależnych ekspertów potwierdzają autentyczność zdjęć, ale jak zaraz zobaczycie, rodzi się wraz z nimi wiele pytań, na które nie znamy jeszcze odpowiedzi. Ostrzegam! Zdjęcia te są zbyt drastyczne dla młodych widzów. – Zamilkł na moment. – Możliwe, że i dla nas wszystkich, ale to dzieje się w naszym świecie i nie wolno nam tego zignorować.

Nikt nie odwrócił wzroku, mało kto odesłał dzieci do swoich pokojów, a prezenter bez zbędnej zwłoki w milczeniu zaprezentował fotografie.

Czoła zgromadzonych w dużych pokojach, barach, biurach, akademikach, remizach, piwnicznych laboratoriach w Narodowych Muzeach Historii Naturalnej oraz wszędzie indziej zmarszczyły się, gdy ukazało się pierwsze.

To był wstęp – marszczenie czół i niedowierzanie – ale nie trwał długo. Niedowierzanie zostało w ciągu ostatnich czterdziestu ośmiu godzin zastąpione raczkującą wiarą. Wiele osób na nowo uczyło się wierzyć. Masowa reakcja widzów zmieniła się szybko z: „Co do diabła?!” na „O mój Boże!” Panika osiągnęła nowe stadium.

Przerażenie widokiem demonów.

Zobaczyli Ziriego, ale nikt nie wiedział, jak się nazywa i nawet się nie zastanawiał, jaki był. Nikt prócz Elizy.

Ogłoszenie matrymonialne, które w locie ułożyli dla niego Zuzana i Mik, brzmiało mniej więcej tak: „Bohaterski słodziak aktualnie zamieszkujący ciało niebrzydkiego szaleńca. Cel: ocalenie świata. Dla miłości poświęci wszystko, ale oby nie musiał tego robić. Naprawdę zasługuje na szczęśliwe zakończenie”.

Zuzana się upierała, że baśń o nim na pewno by się dobrze skończyła. Ci o czystych sercach zawsze byli górą. Ona i Mik umówili się nawet po baśniowemu: jeśli on dokona trzech heroicznych czynów, będzie mógł poprosić ją o rękę. Co prawda ona żartowała, ale Mik potraktował to poważnie i w efekcie zostało mu jeszcze tylko jedno zadanie. Nie wiedział, że Zuzana w głębi ducha zaliczyła mu naprawienie klimatyzacji podczas ostatniego pobytu w hotelu.

Poświęcenie prawdziwego ciała z całą pewnością należało do aktów heroicznych, ale życie to nie baśń i czasem rzeczywistość aż wychodzi z siebie, żeby o tym przypomnieć.

Tak jak teraz.

Gdzieś daleko, daleko coś się działo. Związku między tymi wydarzeniami nie dopatrzyłby się nikt, w żadnym ze światów. Eretz rządziło się swoimi prawami, a Ziemia swoimi. Nikt nie śledził zapisów godzin, minut i sekund w poszukiwaniu zbiegów okoliczności. Ale to, co się stało… stanowiło dowód na istnienie związku między światami.

W chwili, w której zdjęcie martwego kirińskiego ciała Ziriego zadebiutowało w telewizorach ludzkości – dokładnie w tym samym momencie – w Eretz miecz żołnierza Dominium przeszył jego serce.

Jeśli istnieje gdzieś więcej światów niż te dwa i ich dzieje są połączone, to echa tej historii odbiły się i tam. Pojawiły się cienie cieni. A może to był przypadek? Potworny. Osobliwy. Kiedy obraz ciała Ziriego odciskał się w ludzkiej świadomości – demon! – on umierał na nowo.

Tym razem bardziej bolało, a nikogo nie było obok i nie miał nad sobą gwiazd, w które mógłby patrzeć, gdy opuszczało go życie. Był sam, zaraz potem umarł i nikt nie czekał z kadzielnicą. Obiecał Karou, że wyznaczy kogoś takiego, ale tego nie zrobił. Po prostu nie miał czasu.

I przepadło.

Za pierwszym razem Karou poczuła jego obnażoną z ciała duszę i gdy ta owionęła jej zmysły, zobaczyła niespotykaną krystaliczność skłębionych wichrów wiejących wysoko w górach Adelphas. W domu. Nabierało więc sensu to że tutaj zrzucił znienawidzone ciało Białego Wilka i wyślizgnął się na wolność, z dala od brzęku mieczy i wojennej zawieruchy. W tym stanie, w którym się znajdował, nie docierały do niego żadne dźwięki. Tylko światło.

Dusza Ziriego wróciła do domu.

– Panie i panowie – odezwał się prezenter zza biurka w nowojorskim studiu. Mówił grobowym głosem, bez śladu chorobliwego podniecenia. – Ciało wykopano zaledwie wczoraj z masowego grobu na skraju Sahary. Znaleziono tam wiele ciał. Każde inne, wszystkie martwe. Nie wiadomo, kto dokonał zabójstwa, ale wstępne szacunki wskazują, że stało się to nie dalej jak trzy dni temu.

Więcej ciał. Ze wszystkich zdjęć wykonanych na miejscu – oczywiście przez Elizę – wybrano te najpotworniejsze i w stadium rozkładu: poderżnięte gardła, zbliżenia najstraszliwszych szczęk, wykrzywionych twarzy, zapadniętych oczu i wywalonych języków.

Faktycznie, Morgan Toth wysłał do stacji telewizyjnej tylko te najstraszniejsze. Oczywiście z jej konta mailowego. Bo było też wiele ujęć artystycznych i przejmujących. Te odrzucił.

W tej chwili opierał się o futrynę drzwi w piwnicy muzeum i z uśmieszkiem pełnym wyniosłości obserwował reakcje kolegów. „To moje dzieło”, pomyślał z nieskończoną satysfakcją. Ale finał jeszcze przed nimi. Nie ufał tym kretynom z telewizji i wątpił, czy uda im się dodać dwa do dwóch i zgłębić fascynującą tożsamość ich źródła, więc dołączył niepozostawiającą wątpliwości wiadomość. To będzie najlepsze! Upubliczni mękę Elizy.

„Szanowni Państwo”, zaczął list pisany w jej imieniu.

„Och, Elizo”. Naprawdę, teraz, kiedy wiedział, kim ona jest, wszystko nabrało sensu. Odnajdywał w sobie coś w rodzaju czułości. Litość. W stylu Morgana Totha, podobną do tej, jaką może odczuwać kot w stosunku do trzymanej w łapach myszy. „Moje maleństwo, nie miałaś szans”. Czasem, gdy kot się znudzi, pozwala ofierze uciec, ale nie robi tego z litości. A Morgan nie zamierzał się w najbliższym czasie znudzić.

„Szanowni Państwo”, napisał. „Możliwe, że jeszcze mnie pamiętacie. Przez siedem lat nie dawałam znaku życia i chociaż ścieżka, którą wybrałam, może się wydawać zaskakująca, zapewniam was, że to wszystko było częścią planu. Bożego planu”.

Kilka dni temu powiedziała mu z nieznośną wyższością: „Nie ma wielu spraw, za które ludzkość będzie z radością zabijać i ginąć, ale to jedna z najważniejszych”.

„Wcale nie, Elizo”, pomyślał teraz Morgan, „to jest jedna z ważniejszych. Baw się dobrze!”

„W służbie Jego woli”, pisał dalej, „z radością zabiję i zginę. I dlatego obnażam wysiłki naszego rządu i innych, którzy chcą zataić przed ludźmi prawdę o tej bezbożnej menażerii”.

Menażeria wydawała się mu dobrym słowem. Trochę się martwił, że w jego wykonaniu Eliza wyjdzie na zbyt mądrą, ale pocieszył się, że nic na to nie poradzi.

„Choćbym próbował, nie zdołam zabrzmieć jak głupek”.

Jego koledzy przykleili się do monitorów, więc nie widział obrazu, ale nie szkodzi. Wolał przyglądać się widzom. „Dziękuję ci, naprawdę dziękuję, Gabrielu Edingerze, a także tobie, Elizo, za to, że nie zabezpieczyłaś telefonu kodem”. Był pewien, że od dzisiaj to on będzie kontynuował wiekopomną pracę u boku doktora Chaudhary’ego, nie ona. Jak tylko odczytają nazwisko, jej czas się skończy.

„Szybciej, czytaj!”, poganiał prezentera, bo zaczynał tracić cierpliwość. „Dość już gadania o gnijących potworach”. Wiedział, że dla stacji to tylko postscriptum, bo liczą się te bestie, a nie autorka przecieku, ale musiał umieścić ostatni fragment układanki na swoim miejscu. I w końcu się doczekał:

– Co do autorstwa tych wstrząsających zdjęć… Dostarcza nam ono rozwiązania innej zagadki, w której rozwikłanie już niemal zwątpiliśmy. Minęło siedem lat, ale na pewno pamiętają państwo tę historię. Tę młodą kobietę.

W tej chwili Morgan dołączył do zgromadzenia naukowców. Tego nie zamierzał przegapić. Na ekranach pojawiło się zdjęcie, które miało już swoje pięć minut w świetle reflektorów. Siedem lat temu ta historia rozpaliła widzów, ale w końcu trafiła do archiwum spraw zamkniętych, choć nierozwiązanych. Morgan wściekał się na siebie, że nie skojarzył faktów od razu, jak tylko poznał Elizę Jones. No, ale po czym miał ją rozpoznać? Zdjęcie było koszmarnej jakości, poruszone, a dziewczyna miała spuszczone oczy. Poza tym, tak jak wszyscy, był pewien, że nie żyje.

Ówczesne nagłówki podsumowywały wszystko: ZAGINĘŁO DZIECKO-PROROK, PRAWDOPODOBNIE ZOSTAŁO ZABITE PRZEZ CZŁONKÓW SEKTY.

Eliza Jones, prorokini. Pierwszą rzeczą, o której pomyślał Morgan – jak się otrząsnął z szoku i gdy ustąpiły pierwsze z niekończących się fal radości – było wydrukowanie i podrzucenie jej wizytówek. „Eliza Jones, prorokini”. Nie, nie mógł zapomnieć o najlepszym. O tym, co kwalifikowało tę historię do wyborów „absurdu dekady”. Więcej nawet, „absurdu stulecia”. Nic nie miało z tą sprawą szans. Pobiłaby wszystko. Nawet z zasłoniętymi oczami. Nawet z jedną ręką skrępowaną z tyłu.

Albo jednym skrzydłem…

Boże! To było tak zabawne, że Morgan ze śmiechu spadł z krzesła. Przypominał mu o tym ból w łokciu. Sekta prowadzona przez czarującą rodzinkę Elizy Jones? Nie uważali się za pierwszych z brzegu „wybranych”, których wszędzie pełno. Czym się od nich różnili?

Twierdzili, że są potomkami anioła.

POTOMKAMI ANIOŁA!

Morgan Toth w życiu nie słyszał czegoś tak zabawnego!

Eliza Jones, prorokini

w 1/512 anioł (mniej więcej)

Tak miała brzmieć treść wizytówki. Potem jednak zobaczył, co przysłała z Maroka na swoje konto i wpadł mu do głowy lepszy pomysł. Właśnie był świadkiem jego realizacji.

– Siedem lat temu wszyscy modliliśmy się o jej odnalezienie – powiedział najlepiej opłacany prezenter wiadomości na świecie. – Znaliśmy ją jako Elazael. Jej… kościół… uważał ją za inkarnację anioła o tym samym imieniu, który został strącony na Ziemię przed tysiącem lat. Cóż to była za historia! Okazuje się, że to jeszcze nie koniec. Za sprawą niezwykłego zbiegu okoliczności dowiedzieliśmy się, że ta młoda dama nie tylko żyje pod przybranym nazwiskiem, ale rozpoczęła karierę naukową w stolicy naszego kraju i jest na najlepszej drodze do uzyskania doktoratu…

Morgan nie słyszał dalszego ciągu, bo ktoś wreszcie wydał stłumiony okrzyk:

– To Eliza!

Reszta oszalała.

Czyli wszystko szło zgodnie z planem. „Szalejcie sobie, ile dusza zapragnie, moi biedni idioci”, pomyślał Morgan Toth i wrócił do swojego laboratorium. „Dobrze być królem”.

Koniec wersji demonstracyjnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: