Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Sodoma i Gomora - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 listopada 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sodoma i Gomora - ebook

"Sodoma i Gomora" Marcela Prousta to czwarta część cyklu powieściowego "W poszukiwaniu straconego czasu", uznawanego za arcydzieło światowej literatury.

"(…) Proust lekceważy sobie to, co zazwyczaj stanowi siłę i urok powieści: fabułę, wikłanie przygód. Nigdy nie ślizga się po powierzchni zjawisk, zawsze drąży w głąb, a introspekcja jego jest tak dramatyczna i zajmująca, że obchodzi się bez zewnętrznych perypetii „bajki”. Zainteresowanie płynie nie ze zdarzeń, ale z perspektyw, jakie nam Proust umie pokazać, z myśli, jaką umie przesycić najbardziej znany fakt, który nagle oglądamy nowymi oczami. Z drażniącą dla wielu nonszalancją nigdy nie liczy się z czasem. Podwieczorek u pani de Villeparisis zajmuje pół tomu, obiad u księżnej de Guermantes co najmniej tyleż; ale któraż powieść potrafi tak zagarnąć i przykuć czytelnika, jak te genialne akty nowej komedii ludzkiej!" (Tadeusz Boy-Żeleński)

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63720-62-9
Rozmiar pliku: 1,7 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział pierwszy

Charlus w towarzystwie • Lekarz • Fizjognomia pani de Vaugoubert • Pani d’Arpajon, wodotrysk Huberta Robert i wesołość wielkiego księcia Włodzimierza • Pani d’Amoncourt, pani de Citri, pani de Saint-Euverte itd. • Ciekawa rozmowa Swanna z księciem Gilbertem • Albertyna przy telefonie • Wizyty przed moim drugim i ostatnim pobytem w Balbec • Przybycie do Balbec • Jestem zazdrosny o Albertynę • Wahania serca.

Ponieważ nie było mi pilno na wieczór u księstwa Gilbertów, zwłaszcza przy niepewności, czy jestem proszony, stałem bezczynnie na dworze: ale letni dzień, tak samo jak i ja, nie kwapił się ruszyć z miejsca. Mimo iż było już po dziewiątej, wciąż jeszcze dawał luksorskiemu obeliskowi na placu Zgody odcień różowego nugatu. Potem zmienił jego barwę, przeobrażając go w jakiś metal, tak że obelisk stał się nie tylko cenniejszy, ale wydawał się jakby smuklejszy i prawie giętki. Miało się wrażenie, że można by go skręcić w ręku, że już lekko wygięto to cacko. Księżyc wyglądał teraz na niebie niby ćwiartka pomarańczy delikatnie obranej, mimo że trochę napoczętej. Ale niebawem miał się zmienić w najtwardsze złoto. Przycupnięta za nim biedna, mała gwiazdka służyła za jedyną towarzyszkę samotnej Lunie, gdy ta, osłaniając przyjaciółkę, ale śmielej sunąc naprzód, wznosiła jak nieodpartą broń, jak wschodni symbol swój duży i cudowny złoty sierp.

Przed pałacem księżnej Marii de Guermantes spotkałem księcia de Châtellerault; nie pamiętałem już, że pół godziny temu prześladowała mnie jeszcze obawa - mająca mnie zresztą niebawem znów ogarnąć - że przychodzę niezaproszony. Człowiek niepokoi się i często w długi czas po niebezpieczeństwie, zapomnianym dzięki roztargnieniu, przypomina sobie swój niepokój. Przywitałem się z młodym księciem i wszedłem do pałacu. Ale tutaj trzeba mi zanotować drobną okoliczność, pozwalającą zrozumieć fakt, który opiszę niebawem.

Był ktoś, kto tego wieczora (jak i poprzednich dni) dużo myślał o księciu de Châtellerault, nie domyślając się zresztą, kim jest. Człowiekiem tym był szwajcar (nazywało się go w owej epoce „l’aboyeur” )księżnej Gilbertowej. Pan de Châtellerault, nie należący do najbliższych księżnej Marii - mimo że zresztą jej kuzyn - miał być w jej salonie pierwszy raz. Rodzice jego, poróżnieni od lat dziesięciu z księżną, pogodzili się z nią od dwóch tygodni, a nie mogąc tego wieczora być w Paryżu, polecili synowi, aby ich reprezentował. Otóż na kilka dni przedtem kamerdyner księżnej Marii spotkał na Polach Elizejskich młodego człowieka, który go oczarował, ale którego tożsamości nie zdołał ustalić. Młody człowiek okazał się równie miły jak hojny; wszystkie fawory, których kamerdyner gotował się użyczyć tak młodemu paniczowi, przypadły, wręcz przeciwnie, w udziale jemu samemu. Ale pan de Châtellerault był równie płochliwy jak nieostrożny; nie miał żadnej ochoty zdradzać swego incognito, nie wiedząc, z kim ma do czynienia; a gdyby wiedział, strach jego - mimo że nieuzasadniony - byłby jeszcze o wiele większy! Udawał tedy po prostu Anglika i na wszystkie namiętne pytania famulusa pragnącego kiedyś odnaleźć człowieka, któremu zawdzięczał tyle rozkoszy i darów, książę powtarzał jedynie przez całą avenue Gabriel: „I do not speak French”.

Jakkolwiek, mimo wszystko - z powodu macierzystych parantel kuzyna - książę Błażej udawał, że znajduje w salonie księżnej Guermantes-Bavière coś ze stylu „Courvoisier”, szacowano powszechnie inicjatywę i inteligencję tej damy wedle pewnej innowacji, której nie spotykało się nigdzie indziej w tej sferze. Po obiedzie mianowicie, jakiekolwiek miały być rozmiary wieczornego rautu, ustawiano u księżnej Marii krzesła w ten sposób, że powstawały małe grupki gości, często odwróconych do siebie plecami. Księżna dawała wówczas wyraz swojej inwencji towarzyskiej, przysiadając się, niby to specjalnie, do którejś z takich grup, dokąd nie lękała się zresztą ściągnąć kogoś z innej grupy. Zwróciwszy na przykład uwagę pana Detaille - z jego oczywistą aprobatą - na ładną szyję pani de Villemur, siedzącej w innym kółku i odwróconej plecami, księżna nie wahała się rzec głośno: „Pani de Villemur, pan Detaille, wielki malarz, podziwia właśnie pani szyję”. Pani de Villemur pojmowała to jako zaproszenie do rozmowy; ze zręcznością wytrawnej amazonki obracała z wolna krzesło o trzy czwarte koła i nie deranżując sąsiadów, siadała prawie wprost twarzą do księżnej. „Pani nie zna pana Detaille?” - pytała pani domu, której nie wystarczało zręczne i dyskretne wciągnięcie gościa do rozmowy. „Nie znam jego samego, ale znam jego dzieła” - odpowiadała pani de Villemur tonem pełnym szacunku i zachęty, równocześnie, z przytomnością umysłu, którą wielu podziwiało, zwracając niedostrzegalny ukłon w stronę sławnego malarza (mimo iż zainterpelowanie go przez księżnę nie mogło uchodzić za formalną prezentację). „Niech pan przejdzie do nas, panie Detaille, przedstawię pana pani de Villemur”. Wówczas dama ta rozwijała tyle inwencji w zrobieniu miejsca autorowi „Marzenia”, ile jej okazała przed chwilą w tym, aby się zwrócić do niego. I księżna przysuwała sobie krzesło: w istocie zagadnęła panią de Villemur jedynie po to, aby mieć pretekst opuszczenia pierwszej grupy (spędziwszy w niej przepisowe dziesięć minut) i aby przyznać ten sam okres czasu drugiej grupie. W trzy kwadranse zaszczyciła wszystkie grupy swoją wizytą, za każdym razem jakby wynikłą ot tak, niespodzianie, z upodobań księżnej, ale zwłaszcza mającą uwydatnić swobodę, z jaką wielka dama umie przyjmować.

Ale teraz goście wieczorni zaczęli napływać i pani domu usiadła niedaleko wejścia - wyprostowana i dumna, w majestacie niemal królewskim, z oczami płonącymi własnym żarem - między dwiema brzydkimi księżniczkami krwi i ambasadorową hiszpańską.

Stałem w ogonku za kilkoma osobami przybyłymi przede mną; miałem na wprost siebie księżnę Marię. Nie sama tylko jej piękność - wśród tylu piękności - utrwaliła mi wspomnienie tej fety. Ale twarz pani domu była tak doskonała, była niby piękny medal, tak iż zachowała dla mnie wartość jakby pamiątkową. Księżna miała zwyczaj mówić do osób, które spotkała na kilka dni przed swoim rautem: „Przyjdzie pan (albo pani), prawda?” - tak jakby bardzo pragnęła porozmawiać z nimi. Ale ponieważ, przeciwnie, nie miała im nic do powiedzenia, przeto, z chwilą gdy się zjawili przed nią, przerywała jedynie na chwilę, nie wstając, błahą rozmowę z dwiema księżniczkami krwi i z ambasadorową i dziękowała, mówiąc: „To bardzo ładnie z pana (pani) strony...” Nie, aby uważała, że gość, przychodząc, dał dowód uprzejmości, ale aby podkreślić własną uprzejmość; po czym, ciskając go z powrotem w rzekę, dodawała zaraz: „Zastanie pan księcia Gilberta u wejścia do ogrodu”, tak że gość szedł zwiedzać i zostawiał ją w spokoju. Niektórym nawet nie mówiła nic, pokazując im po prostu swoje cudowne onyksowe oczy, tak jakby się przyszło jedynie na wystawę drogich kamieni.

Najbliższą osobą, mającą wejść tuż przede mną, był książę de Châtellerault.

Zmuszony odpowiadać na wszystkie uśmiechy, na wszystkie skinienia dłoni, które płynęły ku niemu z salonu, młody książę nie zauważył kamerdynera; ale ten poznał go od razu. Za chwilę miał usłyszeć nazwisko, które tak pragnął poznać. Pytając przedwczorajszego „Anglika”, jak go ma oznajmić, lokaj był nie tylko wzruszony, ale czuł się niedyskretny, niedelikatny. Miał wrażenie, że zdradzi całemu światu (nie domyślającemu się absolutnie niczego) sekret, który ośmiela się oto podchwycić i ogłosić publicznie. Słysząc odpowiedź gościa: „Książę de Châtellerault”, uczuł przypływ takiej dumy, że na chwilę oniemiał. Książę spojrzał nań, poznał, uczuł się zgubiony, podczas gdy kamerdyner, który opamiętał się, a znał na tyle herbarz, aby sam z siebie dopełnić zbyt skromne nazwanie, ryczał z zawodową energią, łagodząc ją puszkiem sekretnej tkliwości: „Jego wysokość jaśnie oświecony książę de Châtellerault!”

Ale teraz przyszła kolej na mnie. Pogrążony w kontemplacji pani domu, która mnie jeszcze nie spostrzegła, nie pomyślałem o strasznych dla mnie - mimo że na inny sposób niż dla pana de Châtellerault - funkcjach tego kamerdynera, ubranego czarno jak kat, otoczonego zgrają lokajów w najkolorowszych liberiach, tęgich chwatów gotowych chwycić intruza i wyrzucić go za drzwi. Kamerdyner spytał mnie o nazwisko; wymieniłem je równie machinalnie, jak skazany na śmierć daje się przywiązać do pieńka. Podniósł natychmiast majestatycznie głowę i zanim mogłem go prosić, aby mnie oznajmił niezbyt głośno - celem oszczędzenia mojej miłości własnej w razie, gdybym nie był zaproszony, oraz miłości własnej księżnej Gilbertowej w razie, gdybym nim był - wyryczał niepokojące zgłoski z siłą zdolną wstrząsnąć sklepieniem pałacu.

Znakomity Huxley (ten, którego bratanek zajmuje obecnie wybitne stanowisko w literaturze angielskiej) opowiada, że jedna z jego pacjentek bała się zjawić w towarzystwie, bo często w fotelu, który jej wskazywano uprzejmym gestem, widziała siedzącego starszego pana. Była zupełnie pewna, że bądź uprzejmy gest, bądź obecność starszego pana są halucynacją, bo nie wskazano by jej przecie fotela już zajętego! I kiedy, pragnąc ją wyleczyć, Huxley zmusił ją, aby poszła na jakieś przyjęcie, miała chwilę przykrego wahania, zadając sobie pytanie, czy uprzejmy gest, jakim jej wskazywano krzesło, jest rzeczą realną lub też, czy ulegając swemu urojeniu, siądzie publicznie na kolanach bardzo realnego jegomościa. Ta chwila niepewności była dla niej czymś bardzo okrutnym; ale moja niepewność była może jeszcze dotkliwsza. Z chwilą gdym usłyszał grzmot swego nazwiska, niby wróżbę możliwego kataklizmu, musiałem (aby stwierdzić bodaj swoją dobrą wiarę i tak jakby mnie nie dręczyła żadna wątpliwość) posunąć się ze zdecydowaną miną do pani domu.

Spostrzegła mnie, kiedy byłem o kilka kroków, i - co mi już nie zostawiło żadnej wątpliwości, iż padłem ofiarą intrygi - zamiast siedzieć w miejscu jak dla innych gości - wstała i podeszła do mnie. W sekundę później mogłem wydać westchnienie ulgi, niby pacjentka Huxleya, kiedy, zdecydowawszy się usiąść w fotelu, przekonała się, że jest wolny, i zrozumiała, że to starszy pan był halucynacją. Księżna wyciągnęła do mnie rękę z uśmiechem. Stała przez chwilę z wdziękiem właściwym stancy Malherbe’a, która się kończy tak:

I ażeby ich uczcić, aniołowie wstają.

Przeprosiła mnie, że księżnej Oriany jeszcze nie ma, tak jakbym ja się musiał nudzić bez niej. Aby się ze mną przywitać, wykonała dokoła mnie, trzymając mnie za rękę, pełen gracji obrót, w którego wir uczułem się porwany. Spodziewałem się niemal, że mi wręczy w tej chwili, niby danserka prowadząca kotyliona, laseczkę z rączką z kości słoniowej lub zegarek z bransoletką. Ale nie dała mi nic i tak jakby - zamiast tańczyć bostona - słuchała raczej przenajświętszego kwartetu Beethovena, bojąc się zmącić jego podniosłe akcenty, urwała rozmowę - lub raczej nie zaczęła jej - i, jeszcze rozpromieniona moim widokiem, uprzedziła mnie jedynie, gdzie się znajduje książę Gilbert.

Oddaliłem się od księżnej i nie śmiałem się już zbliżyć, czując, że mi nie ma absolutnie nic do powiedzenia i że, w ogromie swojej dobrej woli, ta cudownie wyniosła i piękna kobieta, szlachetna szlachetnością owych wielkich dam, co tak dumnie niegdyś wstępowały na szafot, mogłaby tylko - nie śmiąc mi ofiarować szklanki lemoniady - powtórzyć to, co mi już powiedziała dwa razy: „Zastanie pan księcia w ogrodzie”. Otóż, iść przywitać księcia Gilberta znaczyło dla mnie czuć odradzające się pod inną formą niedawne obawy.

W każdym razie trzeba było znaleźć kogoś, kto by mnie przedstawił. Słychać było - górującą nad wszystkimi rozmowami - nieustającą paplaninę pana de Charlus, rozmawiającego z jego ekscelencją księciem de Sidonia, którego baron poznał przed chwilą. Wspólne zawody odgadują się, wspólne wady także. Pan de Charlus i pan de Sidonia z punktu zwęszyli wzajem swoją wspólną wadę, potrzebę nieustającego monologu - przy czym żaden z nich nie cierpiał najmniejszego przerywania. Osądziwszy natychmiast, że - jak powiada słynny sonet - zło jest bez ratunku, postanowili obaj nie milczeć, ale mówić, nie troszcząc się o to, co może powiedzieć drugi. To spowodowało ów charakterystyczny zgiełk, podobnie jak w komediach Moliera, gdy kilka osób mówi równocześnie, a każda co innego. Dzięki swemu donośnemu organowi, baron był zresztą pewny, że przygłuszy i pokryje wątły głos pana de Sidonia; ale nie zdołał zniechęcić swego partnera, bo gdy pan de Charlus chwytał na chwilę oddech, wypełniał przerwę szmer granda hiszpańskiego, który niezmącenie mówił dalej. Byłbym chętnie poprosił pana de Charlus, aby mnie przedstawił księciu Gilbertowi, ale bałem się, aż nazbyt słusznie, że baron gniewa się na mnie. Zachowałem się najniewdzięczniej w świecie, pozostając drugi raz głuchy na jego propozycje i nie dając znaku życia od owego wieczoru, kiedy mnie tak serdecznie odwiózł do domu. A przecież scena między Jupienem a baronem, którą widziałem tegoż popołudnia, nie mogła mi służyć wstecz za wymówkę. Nie podejrzewałem nic podobnego. Prawda, iż niedawno, kiedy rodzice wyrzucali mi lenistwo i to, żem sobie nie zadał jeszcze trudu napisania słówka do pana de Charlus, wypomniałem im gwałtownie, iż chcą, abym przyjął hańbiące propozycje. Ale jedynie gniew, chęć znalezienia zwrotu najprzykrzejszego dla rodziców podyktowały mi tę kłamliwą odpowiedź. W rzeczywistości nie wyobrażałem sobie nic zmysłowego ani nawet sentymentalnego w propozycjach barona. Rzuciłem to rodzicom jako czysty absurd. Ale czasami przyszłość mieszka w nas bez naszej wiedzy i słowa nasze, myśląc, że kłamią, kreślą bliską rzeczywistość.

Pan de Charlus byłby mi prawdopodobnie wybaczył brak wdzięczności. Ale moja obecność u księżnej Marii - jak od pewnego czasu moje wizyty u jej kuzynki - przyprawiała go o wściekłość; zdawała się urągać uroczystemu oświadczeniu barona: „Nikt nie dostanie się do tych salonów bez mojej woli”. Popełniłem poważny błąd, zbrodnię może nie do darowania, nie trzymając się uświęconej drogi. Pan de Charlus wiedział, że gromy, jakie miotał na tych, co się nie uginali pod jego rozkazami lub mieli nieszczęście obudzić jego nienawiść, zaczynały tracić siłę; zdaniem wielu osób, zmieniały się, mimo wściekłości, jaką w to baron wkładał, w gromy teatralne, niezdolne już wypędzić kogokolwiek skądkolwiek. Ale może sądził, iż jego władza - uszczuplona, ale jeszcze wielka - zachowała swoją moc w oczach nowicjuszów takich jak ja. Toteż nie uważałem za bezpieczne prosić barona o przysługę na tym zebraniu, gdzie sama moja obecność mogła się wydać ironicznym zaprzeczeniem jego pretensyj.

Zatrzymał mnie w tej chwili człowiek dość pospolity, profesor E... Zdziwił się, że mnie spotyka u Guermantów. Ja zdziwiłem się jeszcze bardziej, bo nigdy nie widziano dotąd - i nie ujrzano później - u księżnej Marii figur tego rodzaju. Profesor wyleczył niedawno księcia Gilberta, już opatrzonego sakramentami, z infekcyjnego zapalenia płuc; szczera wdzięczność księżnej Marii sprawiła, że przełamano zwyczaje i zaproszono lekarza. Ponieważ nie znał absolutnie nikogo w tych salonach, a nie mógł krążyć bez końca samotnie, niby poseł śmierci, poznawszy mnie, uczuł - po raz pierwszy - że ma mi niezliczoną ilość rzeczy do powiedzenia, co mu pozwalało nabrać kontenansu. To była jedna z przyczyn, dla których zbliżył się do mnie. Była również i inna. Profesor miał tę ambicję, że się nigdy nie myli w diagnozie. Otóż skorowidz jego klienteli był tak obfity, że nie zawsze przypominał sobie dokładnie (jeśli tylko raz widział chorego), czy choroba poszła tą drogą, jaką on jej wyznaczył. Czytelnik pamięta może, że w chwili ataku babki, zaprowadziłem ją do profesora E... owego wieczora, kiedy sobie kazał przyszywać tyle orderów. Po tak długim czasie nie przypominał już sobie zawiadomienia o śmierci, które mu posłano.

— Szanowna babcia pańska umarła zapewne? - rzekł głosem, w którym zupełna niemal pewność pokrywała lekką obawę. - A! W istocie! Zresztą, od pierwszej minuty, kiedy ją ujrzałem, prognoza moja była najzupełniej ujemna, przypominam sobie doskonale.

W ten sposób profesor E... dowiedział się lub przypomniał sobie o śmierci babki i muszę to rzec na jego chwałę - zarazem na pochwałę całego ciała lekarskiego - dowiadując się o tym, nie zdradził satysfakcji, nie odczuł jej może. Błędy lekarzy są niezliczone. Grzeszą oni zazwyczaj optymizmem co do terapii, pesymizmem co do wyniku. „Wino? W umiarkowanej ilości nie może zaszkodzić; ostatecznie to jest środek tonizujący... Kobiety? Ostatecznie to jest funkcja organizmu. Pozwalam panu... bez nadużyć, rozumie pan. Nadmiar jest we wszystkim szkodliwy”. I od razu cóż za pokusa dla chorego odstąpić od tych dwóch źródeł zdrowia - wody i czystości. W zamian za to, jeżeli chory ma coś w sercu, białko itd. - oho! nie pociągnie długo. Z zaburzeń poważnych, ale funkcjonalnych lekarz chętnie wnosi o nie istniejącym raku. Daremne byłoby odwiedzać chorego, skoro wizyty lekarza nie zdołałyby powściągnąć nieubłaganej choroby. I kiedy chory, pozostawiony samemu sobie, nałoży sobie surowy tryb życia i wyleczy się lub bodaj przetrwa, lekarz, spotkawszy go na avenue de l’Opéra, kiedy sądził, że on od dawna spoczywa na Père-Lachaise, dojrzy w ukłonie byłego pacjenta gest drwiącego zuchwalstwa. Wyobraźmy sobie oburzenie prezesa sądu karnego, który dwa lata temu wydał na bandytę wyrok śmierci, a obecnie spotyka go spacerującego najspokojniej! Lekarze (nie mówię tu oczywiście o wszystkich i nie zapominam o wspaniałych wyjątkach) są przeważnie bardziej zirytowani, bardziej podrażnieni naruszeniem ich werdyktu, niż radzi z jego spełnienia. Co tłumaczy, że profesor E..., mimo całego zadowolenia intelektualnego, jakie musiał odczuć, że się nie omylił, zdołał jednak mówić ze smutkiem o nieszczęściu, które nas spotkało. Nie starał się skrócić rozmowy, która mu dawała punkt oparcia, rację pozostania dłużej w salonie. Mówił o upałach, jakie panowały w tych dniach, ale mimo że oczytany i umiejący się dobrze wysławiać, rzekł: „Czy pan nie cierpi od tej hipertermii?” Bo medycyna zrobiła od czasu Moliera pewne postępy w wiedzy, ale żadnego w słownictwie. Doktor dodał:

Dostępne w wersji pełnej.Rozdział drugi

Tajemnice Albertyny • Dziewczęta, które widzi w lustrze • Nieznajoma dama • Liftboy • Pani de Cambremer • Rozkosze pana Nissima Bernard • Pierwszy szkic dziwnego charakteru Morela • Pan de Charlus na obiedzie u Verdurinów.

W obawie, aby przyjemność czerpana w tej samotnej przechadzce nie osłabiła we mnie wspomnienia babki, starałem się ożywić to wspomnienie, myśląc o jakimś jej wielkim cierpieniu duchowym, na moje wezwanie zgryzota ta starała się wznieść w moim sercu, strzelała w nim w górę olbrzymimi filarami, ale moje serce było z pewnością dla niej za małe, nie miałem siły unieść tak wielkiej boleści, uwaga moja umykała się w chwili, gdy ta zgryzota przeobrażała się cała, i łuki jej waliły się, zanim się spotkały, tak jak się załamują fale, zanim zamkną swoje sklepienie.

Dostępne w wersji pełnej.Rozdział trzeci

Smutki pana de Charlus • Fikcyjny pojedynek • Stacje „Transatlantyku” • Zmęczony Albertyną, chcę z nią zerwać.

Upadałem z senności. Zawiózł mnie windą na piętro nie windziarz, ale zezowaty groom, który wdał się ze mną w rozmowę, aby mi opowiedzieć, że siostra zawsze „się trzyma” z owym bogatym panem i że raz, kiedy miała ochotę wrócić do domu zamiast żyć przykładnie, pan odszukał matkę zezowatego grooma i innych bardziej szczęśliwych dzieci, która to matka co rychlej odprowadziła tę wariatkę do jej protektora.

Dostępne w wersji pełnej.Rozdział czwarty

Nagły zwrot ku Albertynie • Rozpacz o wschodzie słońca • Jadę bezzwłocznie z Albertyną do Paryża.

Czekałem tylko sposobności ostatecznego zerwania. I pewnego wieczora, kiedy mama jechała nazajutrz do Combray, gdzie miała czuwać przy umierającej siostrze babki, zostawiając mnie, abym korzystał, jakby tego pragnęła babka, z morskiego powietrza, oznajmiłem nieodwołalnie, że jestem zdecydowany nie żenić się z Albertyną i że niedługo przestanę się z nią widywać. Byłem rad, że mogłem tymi słowami ucieszyć mamę w wilię wyjazdu. Nie taiła, że ją to w istocie bardzo cieszy.

Dostępne w wersji pełnej.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: