Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spencerville - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
27 lipca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spencerville - ebook

Nowe wydanie Spencerville, bestsellerowego thrillera autora Adwokata diabła i Graala.

Keith Landry, który był na wojnie w Wietnamie oraz pracował dla wywiadu, wraca po latach do rodzinnego Spencerville. O to, by nie zaznał spokoju, zadba jego szkolny rywal, obecnie szef miejscowej policji. Żoną tego brutalnego i bezwzględnego człowieka jest dawna miłość Keitha, który teraz może obawiać się najgorszego.

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-2279-9
Rozmiar pliku: 913 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Dziś mają tu przyjść barbarzyńcy.

Dlaczego taka bezczynność w senacie?

Senatorowie siedzą – czemuż praw nie uchwalą?

Dlatego że dziś mają przyjść barbarzyńcy.

Na cóż by się zdały prawa senatorów?

(...) Dlatego że noc zapadła, a barbarzyńcy nie przyszli.

Jacyś nasi, co właśnie od granicy przybyli,

mówią, że już nie ma żadnych barbarzyńców.

Bez barbarzyńców – cóż poczniemy teraz?

Ci ludzie byli jakimś rozwiązaniem.

Kawafis Konstandinos, Czekając na barbarzyńców, w tłumaczeniu Zygmunta Kubiaka, Poezje wybrane, 1979ROZDZIAŁ PIERWSZY

Keith Landry wracał do domu po dwudziestu pięciu latach spędzonych na froncie. Jechał saabem 900. Skręcił z Pennsylvania Avenue w Constitution w kierunku Wirginii. Ponad Potomakiem przejechał mostem Theodore’a Roosevelta. W lusterku wstecznym dostrzegł kątem oka pomnik Lincolna, pomachał mu i skierował się dalej na zachód drogą 66, przez cały czas oddalając się od Waszyngtonu.

Zachodnie Ohio, ósma wieczór, połowa sierpnia i – co Keith Landry teraz zauważył – dzięki przejściu na czas letni słońce nadal jakieś piętnaście stopni ponad horyzontem. Już prawie zapomniał, jak jasno bywa tutaj, na końcu wschodniej strefy czasowej, bo nie pamiętał, że jego kraj jest taki wielki.

Jazda prostą równinną drogą nie wymagała skupienia, więc Landry pozwolił sobie na myślenie o sprawach, które dotąd odkładał na taką właśnie wolną chwilę. Zimna wojna się skończyła, co samo w sobie było dobre. Ale wielu walczących na jej frontach zostało zwolnionych, a to już nie było zachwycające, przynajmniej dla Keitha Landry’ego.

Bóg nareszcie zmiłował się, myślał Landry, i swoim wszechmocnym oddechem odesłał w niebyt groźbę atomowego armagedonu, która wisiała nad tą planetą prawie pół wieku. Cieszmy się. Jesteśmy uratowani.

Z radością przekuję mój miecz na lemiesz lub siekierkę, a dziewięciomilimetrowego glocka na przycisk do papieru, pomyślał. No, może nie z radością, ale ostatecznie jaki mam wybór?

Zimna wojna, która przez jakiś czas była najlepiej prosperującym interesem, okazała się ślepym zaułkiem i pozostawiła armię specjalistów, techników i urzędników szukających innych możliwości. Landry wiedział, że była to najlepsza rzecz, jaka przydarzyła się ludzkości, odkąd maszyna drukarska Gutenberga pozbawiła pracy rzesze zakonników. Jeśli jednak zaczynał traktować sprawę osobiście, czuł głęboką irytację na rząd, który mu zabrał dwadzieścia pięć lat życia, ale nie doprowadził do pokoju pięć lat później, kiedy już należałaby mu się pełna emerytura.

Ale co tam. Waszyngton był dwa dni drogi i sześćset mil za nim. To był trzeci dzień jego życia numer dwa. Ten, kto twierdzi, że życie w Ameryce nie składa się z dwóch aktów, nigdy nie pracował dla rządu.

Przez chwilę nucił pod nosem Drogę do domu, ale nie podobał mu się własny głos i włączył radio. Odezwała się miejscowa stacja, wysłuchał więc raportu z targu, potem informacji o spotkaniach kościelnych, pikniku weteranów wojny wietnamskiej i tak dalej, a następnie dowiedział się, ile kosztuje żywiec oraz gdzie najlepiej w tej okolicy biorą ryby, i zapoznał ze szczegółową prognozą pogody. W południowej Indianie szalały tornada. Landry wyłączył radio, wciąż nie mógł pozbyć się myśli, że dwadzieścia pięć lat temu wysłuchał identycznych wiadomości.

Jednak w ciągu tych lat jemu przydarzyło się wiele rzeczy, w większości niebezpiecznych. Teraz był bezpieczny i żywy, ale przez ostatnie ćwierćwiecze czuł się, jakby jedną nogą stał w grobie, a drugą na skórce od banana. Uśmiechnął się. Droga do domu.

Musiał przyznać, że targały nim sprzeczne uczucia; musiał sobie wszystko w głowie uporządkować. Dwa tygodnie temu znajdował się w Belgradzie i wymieniał groźby z ministrem obrony, a dzisiaj jechał przez Ohio i słuchał brzęczącego głosu, spekulującego na temat cen wieprzków. Był bezpieczny, to prawda, lecz wcale nie czuł się najlepiej.

Landry poprawił się na fotelu i skupił na prowadzeniu. Jazda pustą drogą sprawiała mu przyjemność, a saab płynął po szosie jak na skrzydłach. Kiedy mijał miasteczka i osady zachodniego Ohio, niezwykły kształt samochodu zwracał uwagę i przyciągał zaciekawione spojrzenia. Pomyślał, że kiedy już zamieszka w Spencerville, powinien wymienić samochód na mniej ekstrawagancki.

Pola kukurydzy, urozmaicone tu i ówdzie spłachetkami soi, jęczmienia lub lucerny, ciągnęły się aż po horyzont, gdzie spotykały się z błękitem nieba. Kukurydza. Pastewna, na paszę dla świń, i słodka, na ludzkie stoły. Kukurydza. Syrop kukurydziany, płatki kukurydziane, skrobia kukurydziana, kukurydza, kukurydza i jeszcze raz kukurydza, która pasie i tak już nieźle upasiony naród. W czasie minionych lat Landry często bywał na terenach, na których panował głód, może więc dlatego widok takiej szczodrości ziemi kojarzył mu się z nadmiarem.

– Bursztynowe fale ziarna – powiedział na głos. Zauważył, że zbiory zapowiadały się dobrze. Nie żeby go to specjalnie interesowało, ale przez osiemnaście lat słuchał, jak wszyscy wokół rozmawiają o zbiorach, więc nieświadomie zwracał na nie uwagę, gdziekolwiek się znalazł: w Rosji, Chinach, Somalii i teraz, po zatoczeniu pełnego okręgu, kiedy wracał do zachodniego Ohio.

Landry zobaczył tablicę informującą, że wjeżdża właśnie do miasta Spencerville. Wziął zakręt bez hamowania. Jadący za nim ford taurus spróbował tej samej sztuczki, ale ze znacznie gorszym efektem.

Na horyzoncie ujrzał wieżę ciśnień i silosy, a po chwili dostrzegł wieżę zegarową na budynku sądu hrabstwa Spencer. Była to budowla w stylu wiktoriańsko-gotyckim, z czerwonej cegły i piaskowca, a wzniesiono ją na cześć wkraczania w wiek dwudziesty. Kiedy stawiano ten budynek, musiał wydawać się czymś wspaniałym, pomyślał Landry, a teraz przynajmniej pozostał ślad, że hrabstwo Spencer kiedyś kwitło i miało tyle ludności, że mogło sobie pozwolić na gmach zbudowany z takim rozmachem.

Landry podjechał bliżej; stąd dostrzegał już dziesięć kościołów, a właściwie ich iglice, odbijające światło zachodzącego słońca.

Nie wjechał do centrum miasta, tylko skręcił w wąską wiejską drogę. Znak drogowy przypomniał mu, że należy tu uważać na wolno poruszające się pojazdy rolnicze, dlatego zdjął nogę z gazu. Po piętnastu minutach ujrzał czerwoną stodołę na farmie rodziny Landrych.

Nigdy wcześniej nie jechał do domu samochodem z tak daleka. Zazwyczaj przylatywał do Toledo lub Columbus i tam wynajmował auto. Jazda z Dystryktu Kolumbii wydała mu się interesująca, mimo że nic się właściwie po drodze nie wydarzyło. Poza samym krajobrazem interesujące było to, że nie bardzo wiedział, dlaczego właściwie chce zamieszkać w Spencerville po tylu latach nieobecności, a także to, że nie musiał się spieszyć, ponieważ nie czekały go tego dnia żadne spotkania. Interesujące było też obce uczucie braku kontaktu z ludźmi, którzy dotychczas musieli zawsze znać miejsce jego pobytu i wiedzieć, czy żyje, jest martwy, porwany, w więzieniu, ucieka, czy może wybrał się na wakacje. Interesujący wydawał mu się nawet widok zwisającego drutu w samochodzie w miejscu, gdzie kiedyś był przyczepiony rządowy telefon. Zgodnie z ustawą o bezpieczeństwie narodowym miał trzydzieści dni na powiadomienie o swoim nowym miejscu pobytu. Co prawda chcieli, by podał je im już w Waszyngtonie, ale on – po raz pierwszy wypróbowując swoje prawa cywila – powiedział, i to dość dosadnie, że nie wie, gdzie się wybiera. Odjechał, ale nie został zapomniany. Okoliczności spowodowały, że musiał opuścić służbę, jednak zainteresowanie zwierzchników jego osobą nie minęło.

Przejeżdżając obok rzędu skrzynek na listy, zauważył, że na tej z nazwiskiem Landry czerwona chorągiewka jest opuszczona. Tak było już od pięciu lat.

Skręcił w zachwaszczoną drogę żwirową.

Dom w stylu wiktoriańskim, z biało oszalowanymi ścianami, z werandą i tandetnymi ornamentami, został zbudowany w 1889 roku przez pradziadka Landry’ego. To był ich trzeci dom rodzinny, jeśli za pierwszy uznać chatę postawioną w roku 1820, kiedy osuszano bagna – Great Black Swamp – i pozbywano się ich mieszkańców. Drugi dom został zbudowany jakoś tak w czasie wojny secesyjnej, Landry widział tylko jego zdjęcie. Mały, kryty gontem, bez żadnych werand czy ozdób. Zgodnie z ludową mądrością, im lepiej wygląda dom, tym bardziej mąż siedzi pod pantoflem żony. Najwyraźniej pradziadek Cyrus miał niewielki kontakt z obuwiem swojej małżonki.

Podprowadził saaba pod werandę. Zachodzące słońce nadal nieźle grzało, ale było przy tym bardzo sucho – duża odmiana po waszyngtońskiej łaźni.

Zapatrzył się na dom. Na werandzie nie pojawił się nikt, by go przywitać. Nikogo takiego po prostu nie było. Jego rodzice pięć lat temu przeszli na emeryturę i przenieśli się na Florydę. Niezamężna siostra, Barbara, wyjechała do Cleveland, by wypełnić swoje życie pracą jako szefowa firmy reklamowej. Brat, Paul, był zastępcą prezesa Coca-Coli w Atlancie. Paul ożenił się z miłą kobietą, która pracowała w CNN, ale rozstali się i teraz jego życie wypełniała opieka nad dwoma synami i Coca-Cola.

Keith Landry nigdy się nie ożenił, częściowo z powodu doświadczeń brata i większości znanych mu ludzi, a częściowo dlatego, że jego praca nie sprzyjała rozkoszom stanu małżeńskiego.

A gdyby jeszcze chciał być wobec siebie całkowicie szczery, nigdy do końca nie zapomniał Annie Prentis, mieszkającej jakieś dziesięć mil od miejsca, gdzie właśnie parkował. W zasadzie dziesięć i trzy dziesiąte mili.

Keith Landry wysiadł z wozu, przeciągnął się i rozejrzał po obejściu. W przedwieczornym zmierzchu ujrzał samego siebie, gdy jako świeżo upieczony absolwent żegna na ganku pocałunkiem matkę i siostrę Barbarę oraz wymienia uścisk dłoni z małym Paulem. Jego ojciec stał wtedy przy rodzinnym fordzie, w tym samym miejscu, gdzie teraz stał Landry. Wzruszająca rodzinna scena, tyle tylko że Keith Landry nie ruszał na podbój świata. Na parkingu przed budynkiem urzędu hrabstwa czekał już na niego i innych młodych mężczyzn ze Spencerville autobus, mający ich zabrać na wstępne szkolenie do Toledo.

Keith Landry dokładnie pamiętał wyraz zatroskania na twarzach rodziny, ale nie mógł sobie przypomnieć, jak się sam zachowywał.

Pamiętał jedynie, że czuł się okropnie, a jednocześnie był podniecony czekającą go przygodą, co z kolei wywoływało poczucie winy. Wtedy nie rozumiał tych mieszanych uczuć, ale teraz już tak. Znakomitym ich podsumowaniem były słowa starej piosenki: „Jak długo utrzymacie ich w domu, kiedy poznali Paryż?”.

Tyle że jego celem nie był Paryż, lecz Wietnam, a rekruci nie zebrali się na miejskim placu na apel i radosny wymarsz ani też nie powrócili w triumfalnym pochodzie po ogłoszonym zwycięstwie. Landry czuł się tak, jakby nigdy potem nie powrócił na farmę. Oczywiście fizycznie pojawiał się tu, ale nigdy nie wrócił duchowo. Farma przestała być jego domem.

Dwadzieścia pięć lat minęło od dnia, kiedy zszedł ze stopni werandy, by wyruszyć w świat. Teraz stał znowu przy tych samych schodach i obraz jego rodziny zbladł, pozostawiając nieoczekiwany smutek.

– No cóż – powiedział do siebie – jestem w domu.

Wszedł na schody, odnalazł w kieszeni klucz i otworzył drzwi.ROZDZIAŁ DRUGI

Po północnej stronie Spencerville, tej lepszej stronie miasta, dziesięć i trzy dziesiąte mili od farmy rodziny Landrych, Annie Baxter, z domu Prentis, sprzątała naczynia z kuchennego stołu.

Jej mąż, Cliff Baxter, dopił piwo z puszki, ledwo powstrzymał czknięcie, spojrzał na zegarek i oświadczył:

– Wracam do roboty.

Annie spodziewała się tego, ponieważ przed kolacją nie przebrał się w ulubione dżinsy i podkoszulek. Siedział w brązowym mundurze policyjnym, zatknął tylko serwetkę za kołnierzyk, żeby tłuszcz z befsztyka nie kapał mu na nienagannie wyprasowaną koszulę. Annie zauważyła pod jego pachami i w pasie plamy potu. Kabura z pistoletem wisiała na kołku wbitym w ścianę, kapelusz pozostał w radiowozie.

– O której wrócisz do domu? – zapytała Annie.

– Wiesz przecież, że nie warto mnie o to pytać, króliczku. – Podniósł się. – Kto to, u diabła, może wiedzieć. Ta robota stała się całkiem zwariowana. Narkotyki i popieprzone dzieciaki. – Przypiął do pasa kaburę.

Annie spostrzegła, że pas zapina się na ostatnią dziurkę, i gdyby miała ochotę na złośliwą uwagę, zaproponowałaby mu, że weźmie szydło i zrobi mu następną.

Cliff Baxter zauważył, że żona spogląda na jego brzuch.

– Zdecydowanie za dobrze mnie karmisz.

To znaczy, że znowu ona była winna.

– Mógłbyś nie wlewać w siebie tyle piwa – rzuciła.

– Mogłabyś zamknąć buzię.

Nie odpowiedziała. Nie była w nastroju do kłótni, szczególnie o coś, na czym jej właściwie nie zależało.

Przyjrzała się mężowi. Mimo nadwagi, z tą opaloną twarzą o nieregularnych rysach, szopą gęstych brązowych włosów i błękitnymi oczami, z których już znikł blask, nadal był przystojnym mężczyzną. To jego twarz i ciało spodobały się jej jakieś dwadzieścia lat temu. Także łobuzerski urok i pewność siebie. Był dobrym kochankiem, przynajmniej zgodnie ze standardami tamtych dni i miejsca. Okazał się zupełnie przyzwoitym ojcem, nie można też powiedzieć, żeby nie dbał o rodzinę. W pracy szło mu nieźle, szybko został szefem miejscowej policji. Ale nie był dobrym mężem, choć gdyby go ktoś o to zapytał, twierdziłby, że jest.

Cliff Baxter otworzył drzwi.

– Nie rygluj zamków jak ostatnim razem – powiedział.

Ostatni raz, pomyślała, zdarzył się prawie rok temu i tamtej nocy zrobiła to celowo, żeby musiał dzwonić i walić w drzwi. Chciała kłótni, ale nie aż takiej. Wtedy wrócił do domu o czwartej nad ranem. I teraz również zdarzało mu się wracać o tej porze raz albo dwa razy w tygodniu.

Jasne, że jego zawód wymagał pracy o różnych dziwnych godzinach, ale dowiedziała się z pewnych źródeł, gdzie tak naprawdę bywa jej mąż.

Cliff zbiegł po schodach na podwórko i zawył, spoglądając w stronę czterech psów. Zwierzęta odpowiedziały podnieconym ujadaniem i zaczęły szarpać się na uwięzi. Cliff znowu zawył, po czym się roześmiał.

– Nie zapomnij dać im żarcia i spuść je na chwilę, żeby pobiegały – rzucił w stronę żony.

Nie odpowiedziała. Patrzyła, jak wsiada do samochodu i wyjeżdża z podwórka na drogę. Zamknęła kuchenne drzwi i przekręciła zamek, ale ich nie zaryglowała.

Prawdę mówiąc, nawet zamek jest niepotrzebny, przemknęło jej przez myśl. Spencerville było dość bezpiecznym miastem, ale ludzie jednak na noc zamykali drzwi. Ona nie musiała tego robić, ponieważ jej mąż polecił patrolować co godzinę Williams Street, przy której mieszkali. Miał na to wytłumaczenie: kryminaliści wiedzą, gdzie mieszkam, nie chcę, żeby ktoś cię skrzywdził. A tak naprawdę Cliff Baxter miał bzika na punkcie swojej własności, był zazdrosny do obłędu i obsesyjnie podejrzliwy.

Dlatego też Annie Baxter czuła się więźniem we własnym domu. Oczywiście mogła wychodzić, kiedy chciała, ale wiadomość o tym, gdzie poszła czy z kim się zobaczyła, dochodziła natychmiast do uszu jej męża.

Wprawiało ją to w zakłopotanie i delikatnie mówiąc, poniżało. Mieszkańcy sąsiednich domów – lekarze, prawnicy, biznesmeni – oficjalnie wierzyli w powody, dla których policja ciągle patrolowała ich ulicę, lecz przecież znali Cliffa Baxtera i wiedzieli, jaka jest prawda.

– Ele-mele dudki, gospodarz malutki – powiedziała Annie na głos, powtarzała to sobie bez przerwy – żony nie utrzyma, dom na kłódkę trzyma. – I dodała: – Ty skurwielu.

Podeszła do drzwi frontowych i wyjrzała na ulicę. Właśnie przejeżdżał radiowóz. Rozpoznała kierowcę, młodego człowieka, Kevina Warda, jednego z ulubionych faszystów Cliffa. Od czasu do czasu fantazjowała, jak by to było, gdyby zaprosiła Kevina na kawę i go uwiodła. Ale podejrzewała, że Cliff wyznaczył kogoś, kto w nieoznakowanym wozie pilnuje z kolei Warda. Uśmiechnęła się ponuro: ulegała tej samej paranoi co jej mąż. Lecz jej paranoja miała mocne podstawy. Annie Baxter dochowała wierności mężowi, przynajmniej fizycznie. Fakt, nie pozostawiał jej dużego wyboru, ale poza tym traktowała przysięgę małżeńską z całą powagą, bez względu na jego zachowanie. Jednak były chwile, kiedy odczuwała potrzeby, które na twarzy jej matki wywołałyby rumieniec wstydu. Cliff ochotę na łóżko miewał okazjonalnie, co zresztą ostatnio przyjmowała z zadowoleniem.

Samochód skręcił w następną ulicę, Annie przeszła do salonu. Usiadła w fotelu zasłuchana w tykanie zegara, który należał do jej rodziny od trzech pokoleń. Jej syn, Tom wrócił do Columbus wcześniej, oficjalnie po to, żeby dorobić sobie przed rozpoczęciem nauki, a tak naprawdę dlatego, że Spencerville – a szczególnie ulica Williamsa – nie miało mu nic do zaoferowania latem, a jeśli już o tym mowa, również na resztę życia. Córka Wendy pojechała nad jezioro Michigan z kościelną grupą młodzieżową. Annie zgłosiła się jako opiekunka, ale Cliff rzucił tylko z uśmiechem: „A kto będzie się opiekował tobą, kochanie?”.

Rozejrzała się po pokoju wypełnionym starymi meblami i pamiątkami rodzinnymi. Jeśli chodzi o jej gust, Cliff reagował nań mieszaniną dumy i sarkazmu. Wywodziła się z dużo lepszej rodziny niż on i na początku usiłowała zatuszować różnice w pochodzeniu. Ale on nigdy nie pozwolił jej o tym zapomnieć, wytykając, że jej przodkowie mieli wprawdzie po kolei w głowach i dobre maniery, ale żadnego majątku. Natomiast jego rodzina siedziała na pieniądzach, chociaż jej członków cechowała pewna szorstkość. I kompletna pustka we łbie, dodała w myślach Annie.

Cliff lubił popisywać się swoim domem, tak samo jak chełpił się wypchanymi głowami zwierząt, wiszącymi na ścianie w piwnicy, trofeami z zawodów strzeleckich, wycinkami prasowymi na swój temat, kolekcją broni i swoją największą zdobyczą – żoną. Patrzcie, ale nie ważcie się dotknąć. Podziwiajcie mnie i moje trofea. Cliff Baxter jest typowym kolekcjonerem, pomyślała Annie, nie widzi różnicy między żoną a wypchaną głową jelenia.

Przypomniała sobie ze smętnym uśmiechem, jak dumna była kiedyś ze swego męża i domu, ile miała nadziei i optymizmu, gdy jako młoda żona brała się do budowania wspólnego życia. Cliff Baxter bez zarzutu odegrał rolę starającego się o jej rękę, szczególnie w ostatnich miesiącach narzeczeństwa. Gdyby nawet zaczęła powątpiewać, czy wybrała słusznie – a prawdę mówiąc, przyszło jej coś takiego do głowy – nie dał jej żadnego powodu do zerwania. Ale już podczas pierwszych dni małżeństwa zauważyła, że jej mąż, znakomicie odgrywając nową rolę, robi tylko to, na co sam ma ochotę. Zrobiło jej się niedobrze, kiedy zrozumiała, że Cliff Baxter nie jest uroczym, choć nieco szorstkim chłopakiem, który chętnie podda się kobiecemu udomowieniu, lecz balansuje na granicy socjopatii. Zresztą wkrótce poniechał wysiłków, w które i tak nie wkładał serca, by zachowywać się, jak na normalnego człowieka przystało. Jedynie spełnianie obowiązków stróża porządku trzymało go po właściwej stronie niebezpiecznej granicy. Spencerville zamieniło łobuziaka w opiekuna ku pożytkowi zarówno miasta, jak i ludzi, ale Annie żyła w ciągłym strachu, co będzie, kiedy Cliff stanie się zwykłym obywatelem bez prestiżu i odpowiedzialności związanych z urzędem. Poprzysięgła sobie, że ucieknie w dniu, kiedy on odejdzie na emeryturę albo zostanie zwolniony.

Stanęła jej przed oczyma jego kolekcja broni: karabiny, strzelby i pistolety. Każda sztuka zamknięta na kłódkę, dobry policjant nie mógł przecież postąpić inaczej. Jednak inni policjanci, może nawet wszyscy, daliby swojej żonie klucz, na wypadek gdyby do domu wdarł się intruz. Wiedziała, jakim torem podążały myśli Cliffa: bał się, że własna żona go zastrzeli, kiedy będzie wracał o czwartej nad ranem, a potem powie, że wzięła go za włamywacza. Bywały noce, kiedy wpatrzona w zamknięte gabloty zastanawiała się, czy potrafiłaby przytknąć lufę do swojej albo jego głowy i pociągnąć za spust. Dziewięćdziesiąt dziewięć razy na sto odpowiadała sobie, że nie, ale bywały momenty…

Oparła głowę o fotel i z oczu popłynęły jej łzy. Zadzwonił telefon, lecz nie podniosła słuchawki.

Zgarnęła resztki obiadu na gazetę i zaniosła do psiego boksu. Otworzyła furtkę w siatce i wrzuciła ochłapy do środka. Trzy z czterech psów – owczarek niemiecki, rottweiler i doberman – rzuciły się na jedzenie. Czwarty, mały szary kundel, podbiegł do Annie. Pozwoliła psom wybiec na podwórko i zamknęła furtkę.

Kiedy wracała do domu, szara psina szła za nią krok w krok.

W kuchni nakarmiła zwierzę surowym hamburgerem, potem nalała sobie szklankę lemoniady i wyszła na dużą werandę. Usiadła na wiszącej ławce, podwijając pod siebie nogi, z przytulonym psem u boku. Ochłodziło się, delikatny wietrzyk poruszał drzewami, którymi obsadzona była ulica. W powietrzu czuło się deszcz. Ożywczy podmuch trochę poprawił jej nastrój.

Pomyślała, że przecież na pewno istnieje jakaś droga ucieczki, która nie wiedzie przez miejski cmentarz. Teraz, kiedy jej córka poszła na studia, Annie nie mogła już odkładać decyzji. Jeśli ucieknę, zastanawiała się, on prawdopodobnie mnie złapie, zanim uda mi się opuścić miasto, a jeśli nawet nie, pojedzie za mną dalej. Jeśli zwrócę się do jakiegoś prawnika w hrabstwie Spencer, dowie się o tym, zanim zdążę wrócić do domu. Cliff Baxter nie jest specjalnie lubiany czy szanowany, ale boją się go, z tym trzeba się liczyć.

Radiowóz znowu przejechał ulicą, Kevin Ward pomachał do niej. Zignorowała go, a pies zawarczał.

Mimo wszystko jednak, myślała, jesteśmy w Ameryce i mamy dwudziesty wiek, istnieje prawo i możliwość ochrony. Ale instynkt podpowiadał, że nie w jej sytuacji. Musiała uciec, opuścić dom, ludzi, wśród których żyła, rodzinę, i to budziło w niej gniew. Wolałaby rozwiązanie bardziej zgodne z jej normami, nie jego. Wolałaby mu powiedzieć, że chce się rozwieść i wyprowadza się do siostry, i że muszą skontaktować się z adwokatami. Ale szef policji Baxter nie ma zwyczaju rezygnować ze swoich trofeów, nie ma zamiaru wyjść na durnia. Wie, że żona chce go opuścić, nie musi mu o tym wcale mówić. Lecz wie także, albo przynajmniej tak mu się wydaje, że trzyma ją bezpiecznie zamkniętą na klucz. I lepiej, aby nadal tak myślał.

Ta letnia noc, która osiadała na kołyszącej się powoli ławce, przywodziła jej na myśl inne letnie noce, dawno temu, kiedy była bardzo szczęśliwie i głęboko zakochana w innym mężczyźnie. W kieszeni zaszeleścił list, który teraz wyciągnęła. W świetle padającym z okna przeczytała adres na kopercie. Był to list do Keitha Landry’ego, który wysłała na jego waszyngtoński adres, skąd najwyraźniej został przesłany w inne miejsce, gdzie z kolei ktoś przełożył go do drugiej koperty i odesłał z powrotem do niej z informacją: adresat nieznany.

Keith napisał do niej kiedyś, że jeśli otrzyma taką wiadomość, nie powinna próbować się z nim kontaktować. Ktoś z jego biura zgłosi się do niej i poda nowy adres.

Annie Baxter była zwyczajną dziewczyną, ale nie głupią. Wiedziała, co to znaczy: jeśli kiedykolwiek list zostanie jej zwrócony, będzie to oznaczało, że Keith nie żyje i ktoś z Waszyngtonu zawiadomi ją o tym.

Minęły dwa dni, od kiedy ten list wrócił do jej siostry mieszkającej w sąsiednim hrabstwie, dokąd Keith kierował wszystkie listy do Annie.

Od tej chwili bała się odebrać telefon, bała się, że zobaczy podjeżdżający pod swój dom samochód siostry, która przywiezie kolejny list, oficjalne pismo z Waszyngtonu. Będzie się zaczynało od słów: Z przykrością informujemy Panią…

Ale właściwie dlaczego mieliby w ogóle ją o tym zawiadamiać? Kim była dla Keitha Landry’ego? Przyjaciółką z dawnych lat, z którą utrzymywał kontakt listowny. Nie widziała go od ponad dwudziestu lat i nie przypuszczała, by miała go jeszcze kiedykolwiek zobaczyć.

Ale mógł poinstruować swoich ludzi, kimkolwiek byli, żeby wysłali do niej zawiadomienie o śmierci. Nagle uświadomiła sobie, że w tym właśnie momencie Keith może leży w Domu Pogrzebowym Gibbsa. Starała się przekonać samą siebie, że to właściwie bez znaczenia. Byłoby jej smutno, ale ten fakt w żaden sposób nie wpłynąłby na jej dalsze życie. Na wieść o śmierci dawnego kochanka kobietę ogarnia smutek, nachodzą ją myśli o własnej śmiertelności, wspomina dni młodości, odmawia modlitwę i żyje dalej. Jeśli nie komplikuje to innych planów, idzie na pogrzeb. W tym momencie uderzyła ją myśl, że gdyby Keith Landry nie żył i został pochowany w Spencerville, nawet w trakcie nabożeństwa żałobnego czy przy grobie towarzyszyłby jej ktoś z policji.

Pogłaskała leżącego obok psa. To był jej pies, trzy pozostałe należały do Cliffa. Szara kulka wdrapała się na jej kolana i podstawiła głowę do głaskania.

– On nie umarł, Denise – powiedziała. – Wiem, że nie.

Annie oparła się i lekko zakołysała ławką. Letnia błyskawica rozświetliła niebo na zachodzie i grzmot przetoczył się ponad polami kukurydzy i miastem, zwiastując ulewę. Powtarzając w myśli: „Przecież mieliśmy się jeszcze spotkać”, poczuła, że płacze.ROZDZIAŁ TRZECI

Keith Landry przechadzał się po pustym domu, o który dbali dalecy krewni. Biorąc pod uwagę, że od pięciu lat nikt tu nie mieszkał, budynek był w całkiem niezłym stanie.

Zawiadomił z wyprzedzeniem o swoim przyjeździe, zatelefonował do ciotki Betty, która wcale nie była jego krewną, tylko daleką powinowatą matki. Nie chciał, żeby ją zdenerwowało światło w oknach i widok obcego samochodu. Prosił, żeby nikt inny nie zawracał sobie głowy jakimiś tam przygotowaniami, ale jego telefon okazał się oczywiście czymś w rodzaju wezwania do broni – a właściwie do szczotek i ścierek – więc teraz dom lśnił czystością i unosiła się w nim sosnowa woń środka dezynfekcyjnego.

Starzy kawalerowie są traktowani ulgowo przez lokalną społeczność kobiecą. Keith podejrzewał, że celem tych dobrych kobiet, dbających o samotników, było pokazanie zalet stanu małżeńskiego i posiadania towarzyszki życia. Niestety, darmowe sprzątanie, gotowanie, prezenty w postaci strucli jabłkowej czy dżemu stanowiły remedium zazwyczaj tylko pogłębiające chorobę, którą miały uleczyć.

Przechodził z pokoju do pokoju. Nic się tu nie zmieniło od czasu jego ostatniej wizyty sześć lat temu. Przedmioty wydawały mu się znajome, a jednocześnie surrealistyczne, jakby śnił o swym dzieciństwie.

Rodzice pozostawili w domu większość tego, co mieli, być może spodziewali się, że Floryda im się nie spodoba i nie zagrzeją tam długo miejsca, albo też uważali, że meble, dywany i lampy stanowią integralną część tego miejsca, tak samo jak dębowe dźwigary.

Niektóre ze sprzętów miały ze dwieście lat. Keith wiedział, że zostały przywiezione do Ameryki z Anglii i Niemiec, gdzie sięgały korzenie jego rodziny. Jednak poza kilkoma prawdziwymi antykami większość rzeczy była po prostu tylko stara. Keith pomyślał, że farmerzy przez minione wieki żyli bardzo skromnie. Szczególnie w porównaniu z życiem jego waszyngtońskich przyjaciół, którzy znacznie obficiej korzystali z produktu narodowego brutto. Im, podobnie zresztą jak jemu, pobory wypłacano z kasy publicznej. Keith, który nigdy nie potrafił do końca pogodzić się z faktem, że otrzymuje się pieniądze, choć nie wytwarza się nic namacalnego, często się zastanawiał, czy zbyt wielu ludzi ze stolicy nie przejada za wiele farmerskiej kukurydzy. Ale żaden z jego kolegów, nawet jeśli miał podobne myśli, nie zdradził się z nimi.

Keith Landry czuł się dobrze w roli żołnierza, to była szanowana profesja w hrabstwie Spencer. Jednak później, kiedy zaangażował się w pracę wywiadowczą, zaczął wątpić w sens swego zawodu. Często nie zgadzał się z polityką kraju, którego był przedstawicielem, a ostatnio, gdy awansował i mógł wpływać na tę politykę, zdał sobie sprawę, że rząd pracuje wyłącznie dla siebie i własnej nieśmiertelności. Ten sekret poznał zresztą na długo przed tym, jak zaproszono go do wewnętrznego sanktuarium Białego Domu w roli członka Rady Bezpieczeństwa Narodowego.

Stał przy oknie sypialni na pierwszym piętrze i patrzył w noc. Zerwał się wiatr i chmury przesuwały się szybko po rozgwieżdżonym niebie. Księżyc dochodził do pełni i rzucał niebieskawą poświatę na pola dojrzewającej kukurydzy. Keith pamiętał, jak pewnego lata po suszy nastąpił okres, podczas którego bez przerwy padał deszcz, i pszenica na tych polach – wtedy siało się przeważnie pszenicę – dojrzała do zbiorów dopiero pod koniec lipca, a że zapowiadano dalsze deszcze, farmerskie rodziny zbierały zboże, dopóki nie zaszedł księżyc, mniej więcej do trzeciej nad ranem. Następnego dnia była niedziela i połowa dzieciaków w ogóle nie pojawiła się w szkółce niedzielnej, a te, które przyszły, i tak spały z głowami na pulpitach. Keithowi wciąż było bliskie to wspólne doświadczenie, wysiłek zbiorowości dla zdobycia pożywienia, daru ziemi, i żal mu było miejskich dzieciaków, które dorastały, nie rozumiejąc, jaki jest związek między pszenicą a bułką czy między kukurydzą a płatkami śniadaniowymi.

Im bardziej naród oddala się od swych rolniczych korzeni, myślał, tym mniej zrozumiałe stają się cykle natury, relacje między ziemią a ludźmi, prawo przyczyny i skutku, a wreszcie – doszedł do wniosku – człowiek coraz mniej rozumie samego siebie.

Keith Landry zdawał sobie sprawę ze sprzeczności między tym, co myśli, a tym, jak żyje. Odrzucił możliwość zostania farmerem, ale nie wyrzekł się stylu życia farmera. Dobrze się czuł w Waszyngtonie i miastach w innych krajach, gdzie szybko się żyło, ale ciągnęło go na prowincję, chociaż tu zawsze się nudził. Wprawdzie praca go rozczarowała, jednak ogarniał go gniew na myśl, że się go pozbyto.

Uznał, że najwyższy czas skończyć z tym brakiem konsekwencji. Jeśli jego czyny będą rozmijać się z myślami, stanie się symbolem tego pełnego fałszu miejsca, które właśnie opuścił.

Chmury zakryły teraz całkowicie księżyc i gwiazdy. Nagle uświadomił sobie, jaka kompletna ciemność i cisza tu panują. Ledwo mógł dostrzec zarys starego warzywniaka oddalonego jakieś dwadzieścia stóp od domu; dalej w mroku majaczyły już tylko światła na farmie Mullerów.

Odwrócił się od okna, zszedł na dół, a potem wniósł na piętro swoje bagaże. W pokoju, który niegdyś dzielił z bratem, rzucił torby na łóżko.

Meble w sypialni były dębowe, podłoga sosnowa, a ściany otynkowane na biało. Deski podłogi przykrywał poszarpany chodnik, który miał więcej lat niż Keith. Tak zawsze wyglądały wszystkie pokoje chłopców, dopóki farmerzy nie zaczęli kupować byle czego na przecenie.

Keith przed wyjazdem z Waszyngtonu załadował do saaba rzeczy niezbędne oraz te, na których mu zależało. Okazało się, że jest ich za dużo. Wobec tego część pudeł zdecydował się wysłać pocztą kurierską, głównie te ze sprzętem sportowym. Meble z mieszkania w Georgetown oddał pobliskiemu kościołowi. W ten sposób pozbył się dobytku.

Dom został zbudowany, zanim w modę weszły wnęki ścienne. W pokoju stały dwie szafy na ubrania, jedna jego, druga brata. Otworzył tę, która należała do Paula, i najpierw rozpakował ekwipunek wojskowy: mundur, buty, pudełko z medalami, wreszcie wyjął swoją oficerską szablę. Potem zajął się nowocześniejszymi zabawkami: kamizelką kuloodporną, karabinem M-16, a na końcu glockiem. Jak to dobrze odkładać te rzeczy raz na zawsze, odrzucić broń i zbroję, pomyślał.

Spoglądając na szafę, zastanawiał się, czy te przedmioty mają dla niego w tym momencie jakieś znaczenie.

Za czasów college’u porwała go historia Cyncynata, rzymskiego wojownika, polityka i rolnika żyjącego w czasach potęgi republikańskiego Rzymu. Ten właśnie człowiek, uratowawszy miasto od wrogiej armii, przejął władzę tylko na czas zaprowadzania porządku, po czym powrócił do siebie, by uprawiać ziemię. W Waszyngtonie Keith często przechodził koło budynku na Massachusetts Avenue, gdzie mieściło się Stowarzyszenie Cyncynata, i wyobrażał sobie, że jego członkowie są niby ów Rzymianin, do którego imienia nawiązali w nazwie swojego towarzystwa. Myślał wtedy, że to jest właśnie ideał – zarówno rzymski, jak i amerykański – esencja rolniczej republiki: jeśli przyjdzie wezwanie do broni, uformują milicję obywatelską, a po pokonaniu przeciwnika wrócą na rolę.

Ale nie to wydarzyło się w Ameryce po 1945 roku. Przez następne pół wieku wojna dyktowała zasady życia. Taki był Waszyngton, który dopiero co za sobą zostawił: miasto próbowało – delikatnie mówiąc – poradzić sobie z efektami zwycięstwa.

Keith zamknął drzwi szafy.

– Skończone – powiedział.

Otworzył drugą szafę i rozpakował dwie włoskie, ręcznie robione walizki. Odwiesił smoking i uśmiechnął się – strój ten zupełnie nie pasował do wnętrza, w którym się obecnie znalazł – potem na wieszaki powędrowały garnitury. Na wierzchu zostawił tylko dżinsy i kilka zwykłych koszul.

Kontynuując temat rzymski, pomyślał, spaliłem za sobą mosty niczym Cezar. Nie był jednak pewien, czy w swoim życiu widzi miejsce dla tej farmy. Nie był też tak naprawdę pewien, kim się stał.

O sobie ciągle myślał jako o chłopcu z prowincji. Co z tego, że skończył college, wiele podróżował, nosił szyte na miarę ubrania, biegle posługiwał się językami obcymi, a podobną biegłość osiągnął w kontaktach z egzotyczną bronią oraz egzotycznymi kobietami. Nieważne, gdzie przebywał: w Paryżu, Londynie, Moskwie czy Bagdadzie, zawsze wydawało mu się, że jest prostym chłopakiem ze wsi. Najprawdopodobniej jednak był to obraz fałszywy. Może stał się kimś, kto pasował do tych wszystkich egzotycznych i wymyślnych miejsc? A jeśli tak, to teraz znajduje się nie tam, gdzie trzeba. Ale da Spencerville trochę czasu i jeśli zaczną mu sprawiać przyjemność spotkania w kościele, łowienie pstrągów oraz pogaduszki w sklepie z narzędziami, zostanie tutaj. Jeśli nie… No cóż, w każdym razie na pewno nie wróci do Waszyngtonu. Ponad połowę swego zawodowego życia spędził na podróżach i może jego przeznaczeniem była włóczęga.

Keith zauważył na łóżku świeżą pościel i koc w szkocką kratę, prezent od ciotki Betty. Najwyraźniej pamiętała, gdzie był jego pokój, i uznała, że nie należy mu się sypialnia głowy rodziny. Tu mieszkał jako dziecko jego ojciec, a wcześniej jeszcze dziadek, widocznie ciotka Betty doszła do wniosku, że on również powinien tu spać do czasu, aż dorośnie. Uśmiechnął się.

Zszedł po schodach do obszernej kuchni. Przy okrągłym stole z łatwością zmieściłoby się dziesięć osób jak kiedyś: rodzina, pracownicy i wszystkie dzieciaki, które zdążyły na posiłek. Keith otworzył lodówkę i zobaczył, że jest tam wszystko, co potrzebne, poza piwem. Wielu tutejszych było abstynentami, a całe hrabstwo, choć trudno by je nazwać pustynią, również nie pławiło się w alkoholu. Podczas swoich rzadkich wizyt traktował ten stan rzeczy jako ciekawostkę, ale gdyby zamieszkał tu na stałe, mógłby mieć z tym problem.

Poszedł do salonu, wyciągnął z jednego z kartonów butelkę szkockiej, wrócił do kuchni i nalał sobie whisky z wodą do plastikowego kubeczka, w którym napój wyglądał jak zielony.

Zasiadł przy dużym okrągłym stole i rozejrzał się wokół po pustych krzesłach. Poza jego matką i ojcem, Paulem i Barbarą było tu miejsce wujka Neda, młodszego brata ojca, który zwykle siadywał naprzeciwko Keitha. Nadal go widział, jak je w milczeniu, zmęczony ciężką pracą na polu. Ned był farmerem z krwi i kości, poważnym, choć nie do końca pozbawionym poczucia humoru. Sól tej ziemi. Jego jedynym pragnieniem było ożenić się, patrzeć, jak rosną dzieci i łany, naprawiać zniszczone sprzęty, a w niedzielę wybrać się na ryby, na razie z bratankiem, a któregoś dnia może z własnym synem.

Keith miał jakieś dziesięć lat, kiedy do wujka Neda przyszła karta mobilizacyjna. Pamiętał, jak pewnego dnia zjawił się w domu w mundurze. Kilka tygodni później Ned wyjechał do Korei, z której już nigdy nie wrócił. Jego odesłane do domu rzeczy położono na strychu. Keith, jeszcze jako chłopiec, szperał nieraz w tym kufrze, a zdarzało się, że nawet wkładał zielony mundur.

Zapomniana wojna, zapomniany człowiek, zapomniane poświęcenie. Keith pamiętał, że gdy przyszły złe wieści, jego ojciec płakał, ale – co wydawało mu się zawsze dziwne – imienia wujka nigdy więcej w ich domu nie wymieniono.

Może, myślał, znaczenie miała już jedynie ostatnia śmierć ostatniego bohatera drugiej wojny światowej, potem politycy i dzierżący władzę zboczeńcy tylko igrali życiem ludzi i ich rodzin. Może teraz zaczynamy to rozumieć. Spojrzał na miejsce wujka Neda, puste już od czterdziestu lat, i poniewczasie, ale z przekonaniem powiedział:

– Brak mi ciebie.

Dopił szkocką i nalał sobie następną porcję. Patrzył przez szklane drzwi na ciemny ogród. Wiatr hulał coraz gwałtowniej, na zachodzie widać było błyskawice, po których następowały uderzenia grzmotu.

Najpierw poczuł deszcz, potem go usłyszał, a usłyszał go, zanim zobaczył. Jak wiele, myślał Keith – obrazy, dźwięki, zapachy – wdrukowuje się w pamięć, zanim człowiek skończy osiemnaście lat. To, kim staniesz się jako dojrzały człowiek, zostaje zdeterminowane, zanim zdążysz mieć na to jakikolwiek wpływ, kontrolę czy nawet zanim pojmiesz, co się wokół dzieje. Nic dziwnego, że starzy ludzie tak chętnie wracają myślami do czasów swojej młodości; do cudowności tamtych lat, wiecznych odkryć, pierwszych doświadczeń z mrocznym sekretem śmierci, pierwszego pożądania i miłości, do wszystkiego, co malowane jasnymi barwami na świeżym płótnie. Na przykład pierwsze doświadczenie seksualne bywa tak silne, że większość ludzi pamięta je wyraźnie jeszcze dwadzieścia, trzydzieści i sześćdziesiąt lat później.

Annie.

Tak więc, pomyślał, znowu jestem w domu. W podróży widział zamki i królów, złote miasta i sięgające ku niebu katedry, wojnę i śmierć, zniszczenie i choroby. Keith był ciekaw, czy stary pastor Wilkes jeszcze żyje, ponieważ chciał mu powiedzieć, że naprawdę spotkał Czterech Jeźdźców Apokalipsy i poznał nie tylko ich imiona. Dowiedział się, kim oni są – oni to my.

Ale widział również miłość i współczucie, przyzwoitość i odwagę. I teraz, siedząc samotnie przy stole, czuł, że jego droga jeszcze się nie skończyła, że raczej staje się znowu ciekawa.

Był tutaj, dwadzieścia pięć lat po tym, jak zszedł z ganku, by ruszyć w świat. Przemierzył od tego czasu tysiące mil i miał tyle kobiet, że nie potrafiłby wymienić ich imion, nawet gdyby od tego zależało jego życie. A jednak zawsze w mrocznych chwilach świtu i wieczoru, w zaułkach wschodniej Europy i dżunglach Azji, kiedy strach lub śmierć zaglądały mu w oczy, myślał o Annie.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: