Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spirala - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
21 stycznia 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
24,90

Spirala - ebook

Oto kolejna, zapierająca dech w piersi, sensacyjna powieść Aleksandra Janowskiego. Tym razem akcja rozgrywa się w Ameryce Południowej, a dotyczy nieustającej, brutalnej batalii potężnych, międzynarodowych gangów, walczących o przechwycenie narkotycznych szlaków transportowych i związanych z tym niebotycznych zysków.

W boliwijskiej puszczy campesino Pedro i jego kobieta ciężko harują od świtu do późnej nocy, by wyżywić liczną rodzinę. Pedro nieustannie ssie liście koki z dziko rosnących krzaków, jak czynili jego przodkowie od stuleci – koka wspomaga i dodaje sił. Ciężka sytuacja zmusza Pedro zmaga do sięgnięcia po mniej legalne metody zarobku – uzyskuje rządową licencję na legalną uprawę koki dla amerykańskiej wytwórni napojów orzeźwiających. Ale to jedna strona medalu, ta oficjalna i zgodna z prawem. Druga strona jest o wiele mniej legalna, ale przynosi pieniądze.

Młody bankowiec o polskich korzeniach ulega urokowi przygodnie poznanej sympatycznej dziewczyny. Sielanka trwa. Przeznaczenie jednak brutalnie wyrywa go z chwilowego błogostanu, rzucając na mętne i spienione wody międzynarodowej przestępczości.

Kategoria: Sensacja
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7900-157-6
Rozmiar pliku: 1,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

S P I R A L A

W dusznym powietrzu unosił się cierpki zapach wodorostów i jakby świeżej rybiej łuski. Szczerbaty księżyc mozolnie przedzierał się przez splątane gałęzie wysokich topoli po wschodniej stronie parku. Nad równo przystrzyżoną trawą stadnie roiły się świetliki, jak migotliwe żółte paciorki.

Koreańczyk Kim, właściciel sklepu warzywnego przy College Point Boulevard, skradał się po żwirowanej ścieżce w kierunku zadrzewionej skarpy stromo opadającej ku zatoce, z widokiem na majestatyczny most Whitestone nad Rzeką Wschodnią. Zamierzał po kryjomu wyciąć ręczną piłą, bo spalinowa nadmiernie hałasuje, młode osiki, co wystrzeliły z obrzeża łączki tej wiosny zasłaniając mu „widok z okna wart miliona dolarów” jak określiła lokalny krajobraz miejscowa bulwarówka. Nikt nie musi wiedzieć, że ten pochlebny artykulik ze stosowną kolorową fotografią umieścił w poczytnym tygodniku jego własny zięć. W obcym kraju trzeba sobie pomagać wszelkimi sposobami.

O tej porze zielona dzielnica na dalekim przedmieściu Nowego Jorku od dawna już śpi i nic nie powinno mu przeszkodzić w realizacji powziętego zamiaru. Nikt go też nie zobaczy i nie doniesie do Urzędu Zieleni. Za ścięte bez zezwolenia drzewo grozi przecież kara do tysiąca dolarów. A jakże nie ścinać, kiedy niepokorna roślinność pnie się nieustannie w górę i zaczyna przysłaniać mu piękny krajobraz. W ogłoszeniu o zamierzonej sprzedaży nieruchomości było przecież napisane, że „widok z okna zapiera dech” i ten niemało ważny fakt znajduje swoje odbicie w nieco wygórowanej cenie wygodnego parterowego mieszkania - dwóch sypialni, stołowego, widnej kuchni, dwóch pełnych łazienek, sporej garderoby oraz wielkiego tarasu. Więc jakże bez widoku? Sprzedawca byłby stratny, przecież przybył do Ameryki by pieniądze zarabiać, nie tracić. Jeżeli wszystko ułoży się pomyślnie, na jesieni przeprowadzi się do nowego wolnostojącego domu nad samą wodą, gdzie miała powstać wioska olimpijska, gdyby miasto wygrało rywalizację o organizację Igrzysk 2016.

Ucięte drzewka zrzuci w dół do wody i poranny odpływ zabierze je na sam środek rzeki, skąd wartki prąd poniesie do niezbyt odległego oceanu. Nic już wtedy nie zakłóci mu porannego i wieczornego podziwiania ażurowej estetyki zgrabnych stalowych konstrukcji wdzięcznie zawieszonych wysoko nad rozlanym wodnym żywiołem. Ileż spokojnej, kojącej harmonii kryje w sobie przyroda. Jakie dobre feng - shui! Zięć w artykule napisał także, że spacer po tej okolicy oddziaływuje terapeutyczne. On zna więcej takich amerykańskich słów, bo kilka lat studiował w Queens College. Na wydziale dziennikarstwa. Jest „debeściak”, jak mówi o sobie.

Ale co to? Z ulicy doleciał odgłos nadjeżdżającego samochodu i światła reflektorów omiotły przydrożne drzewa, wychwytując też na chwilę z mroku wysokie, równo przycięte tuje przy samym domu. Kim aż przysiadł z wrażenia. Kto tu może przyjeżdżać o tej porze? Chyba nie ten wesołek polski farmer z nocną dostawą swoich ekologicznych ziemniaków. Karol zawsze jednak uprzedzał o swoim przyjeździe. Ciekawy z niego typ. Zawsze ze złotym krzyżykiem na piersi. I ciężko pracujący, nie tak jak ci rozpieszczeni rodowici Amerykanie, na których obecnie harują Azjaci i Latynosi.

Z tym Polakiem to było tak - jego rodzice przyjechali do USA z jakieś zapadłej wsi tuż po wielkiej europejskiej wojnie i zatrudnili się jako parobki na farmie kartoflanej na dalekim Long Island, ponieważ nie znali angielskiego i nic innego nie potrafili robić. Tkwili tam uparcie, harowali całymi dniami, nie prostując grzbietu i ciągle odkładali jakieś pieniądze. Po kilku długich latach nabyli kilkaset akrów piaszczystych nieużytków tuż przy oceanie, których nikt rozsądny nie chciał nawet za darmo. Trzymając kilka krówek i kóz użyźnili naturalnym nawozem jałowy teren na tyle, że z czasem zaczęli uprawiać na nim ziemniaki i inne warzywa. Objechali wtedy, jak opowiadali, każdy sklep spożywczy w okolicy, proponując na sprzedaż swoje produkty. Ponieważ żądali śmiesznie niskich cen, zbyt mieli zapewniony na długo.

Po latach odległe miejscowości stały się na tyle modne wśród artystów teatru i filmu oraz tych wszystkich przytupujących do szaleńczego rytmu czarodziejów estradowych, że ceny gruntu sięgnęły chmur. Za równowartość jednego akra jałowej pustyni nad oceanem, porośniętego tylko rzadką ostrą trawą, można obecnie kupić niezły dom z gruntami na przykład w Arizonie czy Montanie. Rodzicom Karola już w latach 70-ch proponowano zawrotną kwotą 3 milionów dolarów za ich siedzisko. Za taką sumę mogli wtedy sobie pozwolić na nabycie wielkiej, zagospodarowanej farmy w Pensylwanii, z żyzną, urodzajną ziemią. Odmówili, „bo tu ich pot i wysiłek” - jak dumnie zacytował kiedyś ich słowa Karol i „chcą przekazać dziedzictwo dzieciom”.

Sam Karol pojawił się w Ameryce po jakichś tam kolejnych wstrząsach społecznych w Polsce i mówił o sobie, że jest ”polityczny”, „solidarny” i „zmanipulowany”. Początkowo pracował u rodziców i na rodziców, potem ożenił się z polską pielęgniarką z pobliskiego Commack, następnie przejął całe gospodarstwo. Zawzięty na robotę, dokupił na kredyt nowe maszyny i po cichu zatrudniał sezonowo kilku „Meksyków” do pomocy. Miejscowy szeryf rozumiejący, że „ręka ręką myje” lojalnie uprzedzał go o planowanych obławach na nielegalnych imigrantów i tak interes się kręcił. Nie, Karol by się nie pojawił bez uprzedzenia. Jest na to za solidny. Kogo więc po nocy licho nosi?

Kolejny wóz, wydłużona limuzyna, najeżdżająca tym razem z prawidłowego kierunku ruchu, oślepiła reflektorami zaskoczonego Koreańczyka. Zapiszczały hamulce. Z taką szybkością pędzi? Tu? O tej godzinie? Co się dzieje?

Ostrożnie wychynął zza krzaka. Samochód zgasił światła i w tej samej chwili jeszcze jeden długi wóz wysunął się zza rogu ulicy, cicho sunąc na światłach postojowych. Zrównał się z poprzednimi. Wysiadło kilku mężczyzn. Szofer został przy wozie. Pozostali weszli do magazynu, przy którego drzwiach ustawiło się kilka osób w długich, rozpiętych płaszczach.

Taki samochód rodzina żony Kima zamawiała na pogrzeb w ubiegłym miesiącu, kiedy zmarł jej ukochany wujek z Brooklynu. Ale pogrzeb o takiej godzinie?

Kim znieruchomiał. Trzeba się kryć. Mimo że jest ciemno, stoi przecież na prawie otwartym miejscu i następne wozy mogą złapać go w światła reflektorów jak zająca na szosie.

Coś tu jest nie tak! Mieszka tu już osiem lat i czegoś takiego nie widział. Dlatego tu właśnie nabyli z żoną mieszkanie, że okolica - z braku restauracji i innych rozrywek - jest tak sennie spokojna, że samochodów nadal na noc się nie zamyka i - posłuchajcie tylko - maluchy z tornistrami na plecach same drepcą co rano do pobliskiej szkoły. Bez opieki dorosłych. W Ameryce! Niesłychane! Nawet w telewizji ich pokazywali i gadające głowy na ekranie cmokały z podziwu. A może to jest recepta na spokój? Nie otwierać żadnych knajp w najbliższej okolicy, tylko parki i boiska sportowe. Chcesz się, chłopie, zabawić publicznie, wsiadaj do autobusu i po kilkunastu przystankach masz wszystkie rozrywki świata. Kim zna kilka takich miejsc. Nawet ciekawe, na swój sposób. I niedrogo. Bywał tam z kolegami. Za kawalerskich czasów.

Kto to może być? Przecież nie klienci sauny koreańskiej, położonej na rogu ulicy, wystrojonej w marmury i pozłoty, która zrobiła się tak sławna, że przyjeżdżają do niej nawet wybredni Rosjanie z dalekiej Brighton Beach. Co jak co, ale Ruscy na łaźniach parowych umieją się poznać. I jeśli chce się im tłuc taki kawał potężnymi, błyszczącymi SUVami prawie godzinę w jedną stronę, to znaczy, że warto. Nie, żaden Rosjanin taki kawał po nocy do łaźni nie pojedzie. Nawet nietrzeźwy. I nie są to stodołopodobne SUVy, tylko eleganckie, długie, czarne limuzyny. Kto po nocy takimi jeździ w tej sennej okolicy?

A może film kręcą? Ależ skąd - skarcił sam siebie. Byłyby kamery, światła, zamieszanie, gapie, wystrojone panienki, statyści, cały ten barwny, hałaśliwy, artystyczny tłum. Kim widział kiedyś, jak ustawiali aparaturę filmową na głównym bulwarze, bo miał przyjechać mer miasta z okazji święta narodowego. Trzema autobusami dowozili tamto kinowe towarzystwo. Nie, filmu tu na pewno nie kręcą.

Zaraz, zaraz, przecież ta scena z samochodami wygląda jak z najnowszego serialu telewizyjnego o gangsterach, który wczoraj oglądali z żoną późnym wieczorem. Też tak podjeżdżały do magazynów długie samochody, a w środku zorganizowano nielegalne gry karciane i robiono zakłady bukmacherskie.

Ocknął się. Położył piłę na trawie. Osiki poczekają. Zdąży je wyciąć jutro.

Pochylił się i szybko pobiegł drobnymi krokami do gęstego żywopłotu przy samej drodze, starając się nie hałasować. Z tego miejsca lepiej będzie widział wszystko, co się dzieje.

Naraz jeszcze jedna wydłużona limuzyna wjechała w uliczkę, zbliżyła się do już zaparkowanych przy magazynie i zgasiła światła. Wysiadły trzy osoby. Przy wozie pozostał kierowca, nie próbując zagadywać do pozostałych.

Kim wstrzymał oddech. Taka gratka nie każdemu się zdarza. Ciekawe, ile policja odpali za taką informację. Wczoraj na miejskim autobusie widział naklejony wielki plakat, informujący, że za wskazanie osoby, która postrzeliła policjanta, nagroda wynosi całe 10.000 dolarów. A w takim przypadku jak ten? Za wskazanie prawdziwych mafiosów? Na pewno więcej.

Nigdy nie rozstawał się z jednym z dwóch prywatnych telefonów komórkowych - klienci i dostawcy dzwonili o najbardziej nieoczekiwanych porach. Godzina druga czy trzecia w nocy - to standardowa pora rozpoczynania pracy w biznesach koreańskich. Tylko rodowici Amerykanie pozwalają sobie gnić w łóżku do szóstej rano. Lenie.

Jaki jest numer na dzielnicową policję? Nie pamiętał. A co tam, zadzwoni na 111, na straż pożarną. Oni będą wiedzieli.

Wystukał numer. Miły kobiecy głos nagrany na taśmie poinformował: „język hiszpański - wciśnij jeden, język angielski, wciśnij dwa”. „No tak, Ameryka ma już 35 procent ludności hiszpańskiej” - zaklął po swojemu.

Wcisnął cyfrę dwa.

Tenże głos: „Przy zagrożeniu terrorystycznym, wciśnij jeden, przy pożarowym - dwa, przy powodziowym - trzy, przy zagrożeniu dla życia wciśnij cztery, przy zagrożeniu włamaniem - pięć, przy każdym innym - czekaj na zgłoszenie się operatora”.

Postanowił czekać. Mijały długie minuty. Już chciał się wyłączyć i spróbować ponownie, kiedy usłyszał żywy głos, ciemniejszej barwy, chyba hinduski: „dobrej nocy, czym mogę pomóc? Proszę o podanie imienia i nazwiska oraz adresu…”

Nie spodziewał się tego. Wyjąkał po chwili.

- A nie można bez podawania?

- Takie są przepisy - usłyszał w odpowiedzi udzielonej niezmiernie znudzonym, mechanicznym jakby tonem. Nic dziwnego, w środku nocy. Chociaż to może być i połączenie przez Indie, bo przecież tam taniej się płaci telefonistkom.

- Proszę tylko o połączenie mnie z policją, bo nie znam ich numeru. Im podam nazwisko i adres -upierał się przy swoim.

- Proszę bardzo - z westchnieniem jakby ulgi.

I prawie natychmiast, energicznym „białym” głosem: „posterunek numer 166 przy Northern Boulevard, dyżurny aspirant Johnson - słucham… imię, nazwisko i adres proszę…

Kim przełknął ślinę.

- Kim Bumin, 23 Aleja, 133 ulica, College Point …

- Numer kodu pocztowego - rozkazujący tonem w słuchawce …

- 11356 - posłusznie wyrecytował Koreańczyk.

- Czym mogę pomóc? - policjant starał się być uprzejmy. Widocznie tak ich wyszkolili. Inaczej niż tych gburów od wypisywania mandatów pieniężnych za parkowanie. Sępy spasione.

- Chciałbym wiedzieć, jaka jest nagroda, jeżeli wskażę miejsce nielegalnych gier hazardowych…

Po drugiej stronie coś głośno kliknęło. Nagrywają - domyślił się Kim. Niech sobie, przecież mówi prawdę.

- Gdzie jest to miejsce? - ostrożnie zapytał głos w słuchawce.

- A ile dostanę? - nie ustępował Koreańczyk.

- Jeżeli to jest poważne, to od jednego do pięciu procent zarekwirowanej na miejscu gotówki - wolno odpowiedział naraz zupełnie inny głos.

Chyba zwierzchnik tamtego - pomyślał właściciel sklepu warzywnego w tak zwanym dobrym punkcie, tuż przy przystaniu autobusowym i na samym rogu.

- Przyjeżdżajcie, oni tu teraz są. Naprzeciw mnie. Cztery duże limuzyny. I inne wozy. Wielki magazyn. Samochodowe części zamienne. Dwa domy od salonu masażu i sauny.

Podał dokładny adres. Ukrył się za żywopłotem i postanowił zaczekać. Miał nadzieję, że żona już zasnęła i nie wyjdzie naraz na taras, głośno wykrzykując jego imię. Chciało mu się palić, ale nie wziął ze sobą papierosów. Trudno, wytrzyma.

Nie ma co tu tkwić tak bezczynnie - zdecydował po pół godzinie siedzenia w niewygodnej pozycji. Widać, policja go zlekceważyła. No cóż, wstanie i pójdzie wreszcie ściąć te nieszczęsne osiki - postanowił. Namacał piłę w trawie obok, wstał i ostrożnie stawiając stopy ruszył w kierunku skarpy.

Trawę pokryła już obfita rosa i musiał uważać, by się na niej nie poślizgnąć w domowych kapciach. Przeszedł ostrożnie kilka jardów. Wdepnął w pozostałość psiego spaceru. Niech to licho. Co za ludzie! Nie sprzątają po swoich pupilkach. Zaczął wycierać kapeć o kępkę trawy.

Wydało mu się naraz, że słyszy jakiś oddalony szum dolatujący zza wysokich topoli, od zatoki, od strony lotniska La Guardia. Co to? Przecież samoloty o tej porze już nie latają. A może pocztowe? Uniósł głowę.

Jaskrawy, oślepiający słup światła z wiszącego nad głową helikoptera i ogłuszający głos z nieba:

- Rzuć broń, bo strzelam. Padnij!

Kim odrzucił wąską piłę i plackiem pacnął na mokrą trawą, zakrywając głowę rękami.

W uliczce zawyły nagle syreny policyjne i rozległo się trzaskanie drzwiczek samochodowych, zaraz potem tupot wielu stóp. Głośne okrzyki.

Ktoś wielki i ciężki zwalił mu się na plecy, boleśnie wykręcając ręce do tyłu i wiążąc je plastikowymi kajdankami. Kopniakiem przewrócił na plecy.

- Nazwisko - zażądał.

- Ki…ki...Kim - to ja zadzwoniłem na policję - wyjąkał trzęsącym się głosem, w stronę oślepiającego światła. Bolał go stłuczony bok. Chyba żebro pękło. Taki buhaj ten glina.

- Dobra, leż tu. Tylko cicho.

Naraz na ulicy padły strzały. Najpierw kilka pojedynczych, potem krzyki, potem seria… Głośny wybuch granatu i krzyk bólu i przerażenia. Znów tupot stóp. Zgrzyt opon po asfalcie, odłosy zderzenia samochodów, brzęk rozbitego szkła, znów strzały… wozy wylatują z uliczki. Syreny wyją. W oknach domów zapalają się światła.

- Przerwać ogień - słychać przez megafon.

Helikopter płynnie przechyla się na bok i odlatuje w stronę rzeki. Znów jest ciemno.

W oddali słychać przejmujące dwutonowe sygnały karetek pogotowia. Zbliżają się szybko.

***

To tylko na filmach kryminalnych komisarz policji po otrzymaniu wiadomości o znalezieniu kolejnego zimnego ciała, pozbawionego życia w sposób przymusowy, wdziewa długi płaszcz i koniecznie w strugach deszczu udaje się na miejsce wypadku. Po obejrzeniu zwłok denata udziela beznamiętnym głosem rzeczowych wskazówek tłoczącym się wkoło podwładnym, poucza fotografa oraz domaga się od lekarza, który ma prowadzić sekcję zwłok, by wyniki były „na wczoraj, a nawet jeszcze przed tym terminem”. To wszystko na filmie.

Kiedy starszego detektywa Michalaka powiadomiono nad ranem o strzelaninie na College Poincie, gdzie zginął na miejscu jeden policjant a trzej inni zostali ranni, z których jeden zmarł później na stole operacyjnym w szpitalu na Flushingu, nawet mu do głowy nie przyszło, by zrywać z łóżka komisarza Johnsona o tak nieodpowiedniej porze. Przy znacznej liczbie zgonów, jaką ostatnio odnotowuje się w tym mieście, komisarz musiałby nie sypiać w ogóle i spędzać w rozjazdach dwadzieścia pięć godzin na dobę, gdyby chciał osobiście odwiedzić każde miejsce zbrodni. To nie jest kino. To jest posterunek policji, w realnym życiu, do tego w Nowym Jorku.

Upewnił się tylko, czy ranni policjanci pozostają pod troskliwą opieką lekarzy i czy im czegoś nie potrzeba. Spytał, kto powiadomi wdowy po Martinezie i Le Braunie. Po namyśle stwierdził, że uczyni to sam - we właściwej chwili.

Spojrzał na zegarek. Komisarz Ptolomey Johnson Junior, jak wiadomo, zasiadał przy swoim wytartym, dębowym biurku, odzyskanym z jakiegoś likwidowanego składu mebli, niezmiennie za pięć siódma rano. Biurka tego nie pozwolił wynieść ani podczas pierwszej reorganizacji wydziału, kiedy przywieziono nowiutkie, lśniące, metalowe meble do wszystkich pomieszczeń, ani w czasie późniejszej likwidacji całego posterunku, oficjalnie z powodu oszczędności. Wspomniane biurko komisarz nakazał zamknąć w magazynie i dobrze pilnować. Pozostałe lekko używane sprzęty trafiły gdzieś na Williamsburg, bo tam istniała potrzeba wzmocnienia sił policyjnych, jakoby z powodu wzmożonego zagrożenia terroryzmem tej właśnie dzielnicy, zamieszkałej przez ortodoksyjnych.

Kiedy statystyka zbrodni popełnionych z użyciem broni palnej, wykazała zatrważającą tendencję rosnącą, wydział przywrócono, a jakże. Przywieziono i wstawiono nowe, lśniące metalowe sprzęty, komputery, ekrany telewizyjne, ekspresy do kawy oraz wielkie butle z wodą. Nawet żywą palmę. Wtedy świeżo awansowany detektyw Michalak polecił odnaleźć i wydostać z magazynu swój stary, wysłużony drewniany mebel. Znaleziono, odkurzono, odkorniczono i - a jakże - dostarczono w trybie pilnym. Od tego czasu „ozdabia” jego gabinet.

Starszy detektyw zrobił sobie kawy i zawezwał podwładnych, by osobiście przekazać im wiadomość o zdarzeniu i wydać niezbędne dyspozycje. Podkreślił, że mają działać zgodnie z regulaminem i zwyczajową w takich wypadkach praktyką, unikając woluntarystycznych inicjatyw własnych. Sprawa rozrasta się do dużego kalibru i zwierzchnicy nie wybaczą najmniejszego uchybienia bądź odchylenia od obowiązujących instrukcji. Mają powiadomić, kogo trzeba, z ekipy śledczej. Należy natychmiast dokonać oględzin miejsca wypadku oraz przepytać ewentualnych świadków - czynności te powinni zakończyć do godziny szóstej trzydzieści rano. Zameldować jemu osobiście o wykonaniu. On sam przedstawi wstępne wyniki komisarzowi, który wyda dalsze polecenia. Niczego dobrego ta sprawa nie wróży.

Po wypiciu kilku filiżanek kawy z prawdziwej porcelany - nie nauczył się jeszcze korzystać ze styropianowych kubków - westchnął głęboko i wystukał o godzinie szóstej numer prywatnego telefonu komisarza. Przeprosił, że niepokoi i krótko przedstawił sytuację informując o poczynionych krokach. Podał na samym końcu straty osobowe. Własne.

- Jak to się mogło stać? - spokojny, opanowany głos w słuchawce nie wykazywał oznak niepokoju czy niezadowolenia.

- Z księgi wyjazdów wynika, że najbliższy wolny wóz patrolowy wysłany został w celu sprawdzenia obywatelskiego doniesienia o nielegalnej melinie bukmacherskiej w jednym z magazynów na obrzeżach Queensu…

Głos z tamtej strony nie przerywał.

… niestety, z nieznanych powodów policjanci powitani zostali ogniem… bez ostrzeżenia… Może przestraszyli się helikoptera, który wracał z lotniska… przypadkowo… w tym samym czasie…

Nadal milczenie.

- ostrzeliwano ich ze szturmowych karabinków automatycznych M-7, z pociskami o wzmożonej sile rażenia, jakimi posługują się europejskie oddziały specjalne w Afganistanie i Iraku… przeciwko nim policjanci ze swoimi regulaminowymi pistoletami nie mieli szans…takiej agresywnej broni przedtem w napadach nie stosowano…Tamci użyli też grantów zaczepnych.

- Nasi chłopcy nie mieli kamizelek kuloodpornych? – w głosie zabrzmiały stalowe notki.

- … nie planowano akcji zbrojnej… miało być rutynowe sprawdzenie nielegalnego salonu gier… sam pan wie, jak reagują zazwyczaj takie elementy kryminalne… wypuszczają hazardzistów przez tylne wejście, a sami udają niewiniątka… starają się nie konfliktować z policją - usiłował usprawiedliwić się starszy detektyw. Poza tym, pociski z M-7 przebijają kamizelki na wylot. I tak nie pomogłyby.

- Straty po tamtej stronie? - pytanie zadane oschłym tonem.

Detektyw przestąpił z nogi na nogę. Rozmawiał stojąc. Jak uczniak przed dyrektorem szkoły - zdał sobie sprawę. Czuł się winny.

- Policjanci z drugiego wozu twierdzili, że postrzelili co najmniej jednego z bandytów. Na jezdni pozostały ślady krwi… obfite. Niestety, ranny został wyniesiony z miejsca zdarzenia… i napastnikom udało im się zbiec. Zarządziłem blokadę dróg i sprawdzenie wszystkich znanych nam samochodowych warsztatów naprawczych oraz „dziupli” paserskich…

Spojrzał ukradkiem na swoje odbicie w lustrze, szukając w nim aprobaty dla swoich słów. Daremnie.

- Poza tym, w środku, w magazynie znaleziono ciało jednego z szefów czterech znanych nowojorskich rodzin mafijnych, razem z jego ochroniarzem. Wygląda na to, że zostali zwabieni w pułapkę i rozstrzelani jak siedzące kaczki na stawie - detektyw, o czym wszyscy wiedzieli, kochał polowania na ptactwo wodne. „Usytuowanie zwłok i brak broni w ręku nie wskazują na ogólną strzelaninę…”

Chrząknął.

- Pozwoli komisarz, że szczegóły przedstawię u niego w biurze, o siódmej. Do tego czasu będę miał pełniejszy obraz. Ekipa śledcza zamelduje się u mnie za kilkanaście minut.

- Kogo lub czego bandyci aż tak zawzięcie bronili? Przecież, zgadzam się tu z panem, gangsterzy nie wdają się w dłuższą wymianę ognia z policją . Zdają sobie sprawę z konsekwencji, w razie umyślnego spowodowania śmierci policjanta na służbie - komisarz przemawiał równym beznamiętnym głosem, jakby bezosobowym. „Proszę nie odpowiadać od razu. Proszę to ustalić możliwie szybko…, w miarę możliwości. Nie wątpię, że nakazał pan również sprawdzić tę obywatelską informację o nielegalnej melinie hazardowej, jak pan ją trafnie nazwał…

- Absolutnie - zapewnił spocony naraz starszy detektyw - właśnie nasza ekipa to ustala. Odłożył słuchawkę.

Głośne pukanie w futrynę otwartych drzwi zwiastowało nadejście sierżanta McJohna z trzema innymi policjantami.

- Skończcie wreszcie z tym wersalem - obruszył się zwierzchnik - tyle razy mówiłem, jeśli widzicie otwarte drzwi, wchodzicie bez pukania... Zróbcie sobie sami tej lury i siadajcie - zachęcił ich wskazując na maszynkę kawową. Nie dali się prosić. Znużone twarze mówiły o braku snu. Taka to jest służba. Nie dla wygodnisiów.

Odczekał, aż umoczyli usta w parującym czarnym płynie i skrzywili się z niesmakiem.

- Darujcie sobie szczegóły - uprzedził. „To potem. Dawajcie gotowe wnioski”.

McJohn odstawił kubek.

- Nigdy dotychczas w swojej pracy nie spotkałem się z takim zjawiskiem. Popatrzył na swoich podwładnych. Zgodnie kiwnęli głowami.

- Strzelano by zabić… by zabić…nie obezwładnić czy zranić - powtórzył wolno, czekając aż sens tych słów głęboko zapadnie w umysł starszego detektywa - nie po to, by odstraszyć i przebić się przez dwa samochody policyjne. Zamierzali od razu zabić. Po to też rzucili dwa zaczepne granaty odłamkowe. Nie mieliśmy dotychczas takiego zdarzenia na naszym terenie. Podejrzewam, że to robota obcych. Nawet nie mam na myśli Chicago czy Miami. Tamci też nie stosują takich metod.

Zapadło milczenie. Policjanci uparcie patrzyli w podłogę.

- i co z tego wynika ? - ponaglił zwierzchnik.

- Tylko zorganizowane oddziały wojskowe tak atakują. Cztery laty odbębniłem w piechocie morskiej, zanim tu trafiłem, uczestniczyłem w paru akcjach, więc wiem…. Ustaliliśmy, którędy się wycofali … - dodał sierżant. „Znaleźliśmy świadków… młodą parę… właściwie sami się zgłosili… po tych… wydarzeniach… przebywali w parku tamtej nocy.

- Zbiegli samochodami? - zgadywał detektyw.

- Musieli się rozdzielić… nie jest wykluczone, że kilku uciekło samochodami, ale większość raczej motorówką, przycumowaną przy brzegu… może kilkoma… ta para młodych zeznała, że po strzelaninie minęło ich z głośnym tupotem kliku mężczyzn biegnących w kierunku skarpy i zaraz potem usłyszeli jakby odgłos silników motorowych… od strony wody…

- Przeprawili się przez szeroką w tym miejscu rzekę na Bronx… - wyjaśnił oczywistą rzecz jeden z policjantów, o włoskim typie urody.

- Na pewno płynęli pod samym mostem, by z góry ich nie było widać - dodał inny, o słowiańskiej twarzy, o szerokich kościach policzkowych.

- A ich samochody? - zainteresował się Michalak.

- Wszystkie kradzione…sprawdziliśmy… porzucili je przed terenami budowy przy Home Depot… pod wiaduktem nad drogą szybkiego ruchu. Oblali benzyną i spalili doszczętnie… nie pozostawili żadnych śladów… musieli być zawodowcy.

- Wszystkie lotniska i drogi wyjazdowe obstawione? - pro forma zainteresował się Michalak.

- Naturalnie, szefie - potwierdził sierżant. Porucznik Fofani już nas pytał.

- Czy jeszcze coś? - detektyw spojrzał na zegarek wstając. Pora iść do komisarza.

- Ten helikopter… szefie.

- Jaki niby? Z lotniska?

- Tak. Otóż kontrola lotów twierdzi, że żadna maszyna od nich nie wykonywała innych czynności poza patrolowaniem przestrzeni powietrznej samego lotniska oraz ruchu samochodowego nad Whitestone Expressway… tym bardziej nie lądowała w parku na College Poincie.

Detektyw cicho gwizdnął, czego nigdy nie robił przy podwładnych.

Zapraszamy do skorzystania z oferty naszego wydawnictwa.

Wydawnictwo Psychoskok

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: