Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spiski. Przygody tatrzańskie - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
10 listopada 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spiski. Przygody tatrzańskie - ebook

Nieokiełznany erotyzm, humor, duch pastiszu i groteski. „Spiski" były przedziwnym konglomeratem praktycznych wskazówek, dotyczących poruszania się w terenie górskim, oraz fantastycznych opisów i tekstów magicznych - pisze Jacek Kolbuszewski w Odkryciu Tatr. W swojej nowej powieści Wojciech Kuczok w zaskakujący sposób ożywia tę konwencja i podnosi ją do rangi prawdziwej literatury. Lato 1982, stan wojenny w pełni i „polski" mundial w Hiszpanii za pasem. Dziesięcioletni chłopak jedzie z rodzicami na wakacje w Tatry. Próbuje zarazić rówieśników pasją futbolową, obserwując alkoholowe spotkania, które z miejscowymi rozgrywa jego ojciec. Podczas kolejnego wyjazdu, wybiera się z gazdą na grzyby i w tatrzańskiej mgle odkrywa świat pogańskiej erotyki. Parę lat później pośredniczy w miłosnej korespondencji pięknej góralskiej pary, Feli i Józusia, i staje się świadkiem wielkiej obławy górali na zakochanego w Feli... niedźwiedzia. W końcu wyrusza w Tatry jako dorosły, po raz ostatni z rodzicami. Chce pomóc ojcu, który przekracza smugę cienia, w odzyskaniu utraconej radości życia. Skutki tej kuracji przejdą najśmielszej oczekiwania naszego bohatera. Nieokiełznany erotyzm, humor, duch pastiszu i groteski - Spiski Wojciecha Kuczoka potwierdzają klasę jednego z najwybitniejszych młodych polskich prozaików.

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-250-7
Rozmiar pliku: 611 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Stan wo­jen­ny wkro­czył w fazę plu­ga­we­go spo­wsze­dnie­nia, kie­dy mój oj­ciec za­de­cy­do­wał, że na­le­ży mi skró­cić rok szkol­ny. Po trzy­na­stym grud­nia mio­tał się po­śród nie­speł­nio­nych klątw i co­dzien­nie wy­my­ślał naj­róż­niej­sze, nig­dy nie­zre­ali­zo­wa­ne for­my pro­te­stu prze­ciw sys­te­mo­wi, jak­by chciał się przed nami uspra­wie­dli­wić, że ni­ko­mu nie przy­szło do gło­wy go in­ter­no­wać. Co praw­da nie wy­co­fał mnie ze szko­ły, nie po­chwa­lał wa­ga­ro­wa­nia, miał su­ro­we ba­cze­nie na moje po­stę­py w na­uce, jed­nak­że kon­se­kwent­nie na­ka­zy­wał mi uni­kać wszel­kich ofi­cjal­nych uro­czy­sto­ści. Twier­dził, że każ­da z nich jest oka­zją do in­dok­try­na­cji; wszel­kie aka­de­mie, ape­le, uro­czy­ste otwar­cia, pół­met­ki i za­koń­cze­nia są po to, żeby mło­dzież ba­ła­mu­cić, jak po­wia­dał, fan­zo­le­niem, pier­ni­cze­niem, a na­wet sra­niem gębą na te­mat nie­pod­wa­żal­nych za­let so­cja­li­zmu. Oj­ciec nig­dy nie po­tra­fił po­wścią­gnąć ję­zy­ka, kie­dy za­czy­nał ga­dać o re­żi­mie. Mat­ka się zży­ma­ła: „Nie po­wi­nie­neś prze­kli­nać, nie dość, że przy śnia­da­niu, to jesz­cze przy dziec­ku”, a on stwier­dzał, że wul­gar­ną rze­czy­wi­stość moż­na opi­sać tyl­ko wul­gar­ny­mi sło­wa­mi. Kie­dy­śmy już mie­li wy­sta­wio­ne oce­ny i za­czę­ła się pora za­stępstw, skró­co­nych lek­cji i wy­cie­czek pod po­mnik czer­wo­no­ar­mi­stów, oj­ciec uznał, że nie mu­szę cze­kać na roz­da­nie świa­dectw:

– Dość, sy­nek, ni­cze­go już cię te ko­mu­chy nie na­uczą, wy­jeż­dża­my na wa­ka­cje.

Zlek­ce­wa­żył groź­bę ob­ni­że­nia mi oce­ny za za­cho­wa­nie, mó­wiąc, że w kra­ju znie­wo­lo­nym, oku­po­wa­nym, do tego tkwią­cym już od pół roku w sta­nie wy­jąt­ko­wej bez­rad­no­ści, nie wy­pa­da mieć do­brych ocen ze spra­wo­wa­nia, do­bre oce­ny ze spra­wo­wa­nia mają tyl­ko przy­szli kon­for­mi­ści; w wol­nej Pol­sce, któ­rej on nie do­ży­je, ale do­ży­ję ja, a już na pew­no moje dzie­ci, lu­dzie nie będą się szczy­cić po­zy­tyw­ny­mi cen­zur­ka­mi za spra­wo­wa­nie otrzy­ma­ny­mi w cza­sach ter­ro­ru, kłam­stwa i po­gar­dy. Oj­ciec tym ła­twiej wpa­dał w an­ty­pań­stwo­wy sło­wo­ciąg, im bar­dziej plu­ga­we spo­wsze­dnie­nie ogar­nia­ło lu­dzi, po­wo­li, acz nie­ubła­ga­nie przy­zwy­cza­ja­ją­cych się do no­we­go sta­dium po­nu­ro­ści i bra­ku per­spek­tyw. Im bar­dziej lu­dzie ci­chli, tym on za­ja­dlej traj­ko­tał, im głę­biej się wszy­scy za­pa­da­li w po­go­dze­nie i otu­ma­nie­nie, tym on wście­klej wy­gra­żał pal­cem, pod­że­gał i wzy­wał do wal­ki, oczy­wi­ście tyl­ko za za­mknię­ty­mi drzwia­mi swo­je­go do­mo­stwa, tyl­ko nas, do­mow­ni­ków, a mia­no­wi­cie mnie, koń­czą­ce­go wła­śnie trze­cią kla­sę szko­ły pod­sta­wo­wej z ha­nieb­nie do­bry­mi wy­ni­ka­mi (po­chwa­lał je bez en­tu­zja­zmu, jak­by ża­ło­wał, że nie uczęsz­czam na taj­ne kom­ple­ty, nie za­kła­dam uczniow­skiej opo­zy­cji, ale umie­jęt­ność czy­ta­nia i pi­sa­nia do­sko­na­lę na tek­stach do­bie­ra­nych przez ko­mu­ni­stycz­ne mi­ni­ster­stwo edu­ka­cji), i moją mat­kę, za­wo­do­wo peł­nią­cą obo­wiąz­ki go­spo­dy­ni do­mo­wej.

W na­szym domu nie po­zwo­lo­no więc za­gi­nąć du­cho­wi bo­jo­we­mu, oj­ciec po­ka­zy­wał mi do znu­dze­nia eg­zem­pla­rze bro­ni, któ­rej nie od­dał, kie­dy na­ka­za­no, dum­ny z tego nie­po­słu­szeń­stwa i po­wo­łu­ją­cy się na nie jako na przy­kład wła­snej od­wa­gi, choć prze­cie cho­dzi­ło tyl­ko o sza­blę gór­ni­czą po dziad­ku i spor­to­wą śru­tów­kę. Pie­ścił, od­ku­rzał, prze­cie­rał na glanc szmat­ką sza­bel­kę i pi­sto­let, o któ­rych ist­nie­niu wcze­śniej nie mie­li­śmy po­ję­cia, za­le­ga­ły bo­wiem wśród piw­nicz­nych gra­tów. O ile sza­bel­kę po dziad­ku oj­ciec od­szu­kał bez tru­du, o tyle zna­le­zie­nie pi­sto­le­tu na śrut, któ­re­go nie uży­wał od cza­sów za­baw mło­dzień­czych, było wy­da­rze­niem wagi hi­sto­rycz­nej: oto mo­gła się do­ko­nać praw­dzi­wie nie­le­gal­na bier­ność, w rze­czy sa­mej, wy­wro­to­we za­nie­cha­nie: oj­ciec, nie wy­cho­dząc z domu, ba, nie otwie­ra­jąc okien, na­wet nie od­sła­nia­jąc fi­ra­nek, stał się kon­spi­ra­to­rem. Co praw­da po śru­cie zo­sta­ły tyl­ko pu­ste pu­deł­ka i żad­ną mia­rą nie zdo­ła­li­by­śmy ta­kim stra­sza­kiem wy­grać po­wsta­nia, ale oj­ciec upar­cie twier­dził, że ta broń ma moc sym­bo­licz­ną, nie o na­bo­je tu cho­dzi, lecz o ideę, a ja je­stem za mło­dy, żeby to zro­zu­mieć.

Z po­cząt­kiem czerw­ca w na­ro­dzie za­pa­no­wa­ło po­ru­sze­nie, pod­nie­ce­nie, ocze­ki­wa­nie. Wszy­scy na­gle pod­nie­śli gło­wy, jak­by zza wzgórz po­sły­sze­li echo surm, lecz to nie po­wsta­nie na­ro­du z klę­czek i wspól­ne wmor­dę­bi­cie wro­ga prze­czu­wa­no, nie nową falę straj­ków i ma­ni­fe­sta­cji szy­ko­wa­no; choć może i szy­ko­wa­no, może i so­li­dar­nie wal­czyć chcia­no, jed­nak tak zwa­ny ogół spo­łe­czeń­stwa był prze­ję­ty in­nym dresz­czem i roz­trze­po­ta­niem we­wnętrz­nym, w tam­te dni za­wią­zy­wa­ła się inna wspól­no­ta, roz­pa­tru­ją­ca nowy dy­le­mat na­ro­do­wy: mun­dial lada dzień, Pol­ska wy­stę­pu­je, ki­bi­co­wać jej czy nie ki­bi­co­wać? Kogo na­sza ka­dra po­je­cha­ła re­pre­zen­to­wać do Hisz­pa­nii: cie­mięz­ców czy cie­mię­żo­nych? Naj­tęż­si, naj­wy­tr­wal­si i naj­bar­dziej za­cie­trze­wie­ni an­ty­ko­mu­ni­ści, boj­ko­tu­ją­cy ra­dio, te­le­wi­zję, te­atr, kino, a na­wet ko­mu­ni­ka­cję miej­ską (bo au­to­bu­sy czer­wo­ne), ci, któ­rzy daw­no wy­sta­wi­li z miesz­kań te­le­wi­zo­ry, na­gle jęli od­czu­wać smu­tek, a im bli­żej było do in­au­gu­ra­cji mun­dia­lu, tym gło­śniej wzdy­cha­li, roz­dar­ci mię­dzy że­la­zną kon­se­kwen­cją a ki­bi­cow­ską pa­sją.

Oj­ciec po­zbył się te­le­wi­zo­ra wkrót­ce po ge­ne­ral­skim te­le­ran­ku, a te­raz, w ob­li­czu zbli­ża­ją­cych się mi­strzostw świa­ta, po raz pierw­szy po­czuł żal, a na­wet pa­ni­kę, bo jak­że tu się nie emo­cjo­no­wać, jak­że tu się wy­rzec moż­li­wo­ści świad­ko­wa­nia temu, co mia­ło się wy­da­rzyć: Nasi, albo, jak się mó­wi­ło na Ślą­sku, Po­lo­ki, je­cha­li wy­grać mun­dial, albo, jak się mó­wi­ło na Ślą­sku, szli na maj­stra. Cho­rzow­ski tre­ner miał do­pro­wa­dzić re­pre­zen­ta­cję na szczy­ty, tym ra­zem już na pew­no, do trzech razy sztu­ka; co się pra­wie uda­ło Gór­skie­mu i Gmo­cho­wi, miał osią­gnąć nosz kar­lus, An­toś z Haj­du­ków. Oto więc mój oj­ciec, z ni­kim nie­po­zo­sta­ją­cy w do­bro­są­siedz­kich sto­sun­kach, nie miał­by gdzie oglą­dać mun­dia­lu, a co za tym idzie, i ja na szcząt­ko­we re­la­cje z pierw­szej ta­kiej świa­do­mie ocze­ki­wa­nej im­pre­zy mu­siał­bym li­czyć w za­głu­sza­nej ra­dio­sta­cji, je­dy­nej to­le­ro­wa­nej przez ojca. Nie uśmie­cha­ło mi się to i roz­my­śla­łem już na­wet, jak tu się wpro­sić na pił­kar­skie wie­czo­ry do tych kum­pli, któ­rych sta­rzy co praw­da po­zby­li się czar­no-bia­łych te­le­wi­zo­rów, ale tyl­ko po to, żeby ku­pić nowe, ko­lo­ro­we.

Wło­chy-Pol­ska-Peru-Ka­me­run, to było za­klę­cie brzmią­ce w mo­jej łe­pe­ty­nie jak man­tra, w ta­kiej ko­lej­no­ści, ta­ką­śmy gru­pę wy­lo­so­wa­li i od „Świa­ta Mło­dych” po „Sztan­dar Mło­dych”, od mo­rza do Mor­skie­go Oka, jak kraj dłu­gi i nie­wą­ski po­wta­rza­no tę fra­zę, zmyśl­nie zryt­mi­zo­wa­ny czte­ro­wiersz, sy­la­bo­to­nicz­ny maj­stersz­tyk, ha­iku wy­ra­ża­ją­ce obiet­ni­cę emo­cji po­rów­ny­wal­nych chy­ba tyl­ko z od­pie­czę­to­wa­niem pacz­ki z Raj­chu. Nie wy­obra­ża­łem so­bie na­wet cier­pień, ja­kich mo­gło­by mi przy­spo­rzyć nie­oglą­da­nie tych mi­strzostw, nie chcia­łem so­bie tych mąk wy­obra­żać, choć nie mia­łem po­my­słu, jak ich unik­nąć – zu­peł­nie jak czło­wiek, któ­ry prze­cie nie my­śli o śmier­ci, choć wie, że go ona cze­ka nie­chyb­nie; myśl o nie­chyb­nej śmier­ci nie była mnie w sta­nie prze­ra­zić tak, jak prze­ra­ża­ła mnie myśl o stra­co­nych trans­mi­sjach, o tych wszyst­kich me­czach, któ­rych miał­bym nie obej­rzeć.

A za­tem kie­dy mój oj­ciec wy­kom­bi­no­wał, że po­je­dzie­my na wa­ka­cje wcze­śniej, moja roz­pacz się­gnę­ła ze­ni­tu, al­bo­wiem mia­ły wziąć w łeb wszyst­kie pla­ny li­zu­sow­skie. Ry­chło też się oka­za­ło, że je­dzie­my gdzieś w góry, a wte­dy moja myśl, do­tąd zna­ją­ca wieś tyl­ko ze szkol­nych czy­ta­nek, po­dą­ży­ła do bo­sych świ­nio­pa­sów, do chat kur­nych strze­chą kry­tych, kle­pisk i za­piec­ków. Na­dzie­je, że oni tam mają te­le­wi­zor, ba, że wie­dzą o ist­nie­niu spor­tów ze­spo­ło­wych, były na­der ni­kłe. Wy­glą­da­ło na to, że de­fi­ni­tyw­nie po­że­gna­my się z cy­wi­li­za­cją, że zo­sta­nę wy­wie­zio­ny da­le­ko od kum­pli i ich „Ru­bi­nów” z za­chryp­nię­tym gło­sem Ci­szew­skie­go i nie będę mógł na­wet su­chych wy­ni­ków za­pi­sać w moim ka­je­ci­ku, bo na wieś to i ga­ze­ty pew­ni­kiem nie do­cie­ra­ją, któż­by tam umiał czy­tać, wśród tych ko­zo­do­jów, mu­zy­kan­tów, Anie­lek.

Wy­je­cha­li­śmy w dniu in­au­gu­ra­cji; jesz­cze bez udzia­łu Na­szych, ale już mi­strzo­wie zza oce­anu mie­li pre­zen­to­wać swo­ją kla­sę, już pi­sa­ło się o tym, mó­wi­ło, ocze­ki­wa­ło się, gdy­śmy prze­mie­rza­li za­ko­pian­kę sta­rym fia­tem, rdze­wie­ją­cym tu i ów­dzie, ukry­wa­ją­cym bli­zny pod la­kie­rem ko­lo­ru ko­ści sło­nio­wej (bo biel była w Pol­sce Lu­do­wej ko­lo­rem nie­osią­gal­nym, prze­mysł nie pro­du­ko­wał la­kie­ru sa­mo­cho­do­we­go w czy­stej bie­li, jak­by ja­kaś klą­twa za­wi­sła nad fa­bry­ka­mi: chcia­łeś auto bia­łe, do­sta­wa­łeś no­wiut­kie, pro­sto z Po­lmo­zby­tu, w ko­lo­rze ko­ści sło­nio­wej, mod­na bar­wa, mod­niej­sza niż biel, biel by­ła­by zbyt pro­wo­ka­cyj­na w kra­ju wiecz­nie przy­pró­szo­nym, sza­rze­ją­cym i zgnę­bio­nym, czy­sta biel mo­gła­by kłuć w oko, prze­to ofe­ro­wa­no biel brud­ną, na­zwa­ną es­te­tycz­niej i świa­to­wiej ko­ścią sło­nio­wą).

– Wi­do­ki po­dzi­wiaj, pa­trz­że, gło­wy nie spusz­czaj!

– Oglą­daj, no, spójrz­że, zo­bacz, jak pięk­nie!

– Nie czy­taj, co tam masz, oczy so­bie po­psu­jesz, wyj­rzyj przez okno!

– Zno­wu ci bę­dzie nie­do­brze, za­nie­chaj lek­tu­ry i zo­bacz, jak pięk­nie!

– Jaka przy­ro­da! Coś wspa­nia­łe­go!

– Ale oko­li­ca! Dech za­pie­ra!

Mie­li oczy­wi­ście ra­cję, bo jak tyl­ko­śmy się wto­czy­li na wzgó­rza za Cha­bów­ką, Ta­try za­ma­ja­czy­ły wśród chmur i choć ro­dzi­ce do­pie­ro przed No­wym Tar­giem byli w sta­nie od­róż­nić tur­nie od ob­ło­ków, otwar­ła się przed nami prze­strzeń. Za­chły­snąć się nią było ła­two, bo prze­strzeń się na co dzień wo­kół nas wciąż kur­czy­ła, zwłasz­cza zaś w sta­nie wy­jąt­ko­wej bez­rad­no­ści, któ­ry za­wisł nad kra­jem po­wszech­nej re­gla­men­ta­cji odzie­ży, kon­tro­lo­wa­nych roz­mów te­le­fo­nicz­nych i mi­li­cyj­nych go­dzin wie­czor­nych. Do otwar­tej i bez­kre­snej prze­strze­ni trud­no było ot, tak się przy­zwy­cza­ić, oj­ciec mu­siał za­trzy­mać sa­mo­chód, bo mu się za­krę­ci­ło w gło­wie, mat­ka pró­bo­wa­ła ode­przeć za­chwy­tem atak ago­ra­fo­bii. Wy­szli przed auto i na­pa­wa­li się, i za­cią­ga­li po­wie­trzem, a ja znie­ru­cho­mia­ły na tyl­nym sie­dze­niu mia­łem w rę­kach skarb ki­bi­ca i od­li­cza­łem mi­nu­ty do sąd­nej chwi­li, bo mecz otwar­cia zbli­żał się rów­nie szyb­ko, jak my od­da­la­li­śmy się od je­dy­nej mi zna­nej, miej­skiej cy­wi­li­za­cji. Chli­pa­łem z bez­sil­no­ści: gdy­by nie ci prze­klę­ci mun­du­ro­wi, oj­ciec nie wy­sta­wił­by te­le­wi­zo­ra. Za­py­ta­ny przez ro­dzi­ców, cze­mu nie na­pa­wam się i nie za­cią­gam, lecz chli­pię, od­po­wie­dzia­łem, że to przez tych prze­klę­tych mun­du­ro­wych, przez stan wo­jen­ny, przez ko­mu­nę; oj­ciec zdu­mio­ny (do­kład­nie tak – duma wdzie­ra­ła się w zdzi­wie­nie fak­tem, że we mnie na­gle i emo­cjo­nal­nie ob­ja­wił się an­ty­ko­mu­ni­sta) po­gła­skał mnie i po­cie­szył:

– Nie martw się, nas to nie do­ty­czy, te­raz mamy wa­ka­cje. Poza tym mun­dial się za­czy­na, nie cie­szysz się? Me­cze bę­dzie­my oglą­dać, ki­bi­co­wać Na­szym…

Jak­że to, na wsi? Tam ni wo­do­cią­gów, ni prą­du, tam prze­cie w piw­nicz­nej izbie An­tek po­ka­słu­je, tam szczaw su­ro­wy pro­sto z łąki ja­da­ją, zdro­waś­ka­mi le­czą su­cho­ty… Z nie­do­wie­rza­niem za­py­ta­łem, gdzie niby mie­li­by­śmy te me­cze oglą­dać.

– No jak to gdzie? A co ty my­ślisz, sy­nek, po co cię ze szko­ły wcze­śniej zwol­ni­łem? Cze­mu aku­rat od dziś za­or­dy­no­wa­łem nam ka­ni­ku­łę? My­ślisz, że oj­ciec twój w cie­mię bity? Gaz­dę do­py­ta­łem, za­rze­kał się, że te­le­wi­zor jest, choć cza­sem śnie­ży, jak hal­ny za­wie­je… Ja, sy­nek, je­stem kon­se­kwent­ny czło­wiek i jak raz coś po­wiem, to nie od­wo­łu­ję. Po­wie­dzia­łem, że póki te su­kin­sy­ny w mun­du­rach, Tu­ma­no­wi­cze i inne gady będą nas otu­ma­niać, te­le­wi­zo­ra w domu na­szym nie uświad­czysz! Ale prze­cie chło­pa­kom ki­bi­co­wać trze­ba, jak­że tak od nich od­wra­cać się, co pił­ka ma do po­li­ty­ki? Tedy je­dzie­my so­bie na wa­ka­cje do gaz­dy wie­czo­ra­mi mun­dial oglą­dać, a we dnie po­wie­trzem zdro­wym od­dy­chać, wi­do­ka­mi się ota­czać, spa­ce­ry od­by­wać, i tak da­lej, i po­wia­dam ci, sy­nek, wa­ka­cje na­sze trwać będą, póki Nasi grać będą, póki Pol­ska nie od­pad­nie…

– …póki my ży­je­my – do­da­ła mat­ka, jak zwy­kle prze­kor­nie zdy­stan­so­wa­na do spraw naj­wyż­szej wagi fut­bo­lo­wej.

I po­mknę­li­śmy zgod­nie w stro­nę pod­ta­trzań­ską; uzna­łem na wia­rę nie­zwy­kłość za­pie­ra­ją­cej dech oko­li­cy, bo za­miast w okna spo­glą­da­łem to na ze­ga­rek, to na czer­wo­ną kre­skę pręd­ko­ścio­mie­rza, pę­dzi­li­śmy prze­cież ku pierw­sze­mu gwizd­ko­wi sę­dzie­go, przez pu­ste, nie­zna­ją­ce jesz­cze kor­ków dro­gi. Tu star z roz­chy­bo­ta­ną plan­de­ką mi­nął nas gniew­nie, owę­dy prze­mknę­ły spoj­rze­nia pod­ha­lań­skiej ro­dzi­ny wci­śnię­tej w ma­lu­cha, tam trak­tor w pół­ru­chu po­lnym dał się za­uwa­żyć, ów­dzie za­fur­ko­ta­ła jak chra­bąszcz ma­jo­wy sta­ra za­sta­wa. Poza tym dro­gi na­on­czas były opu­sto­sza­łe.

Aż do­te­le­pa­li­śmy się, wto­czy­li na bu­ko­wiań­ską stro­mi­znę, za­par­ko­wa­li przy uli­cy Wierch Spi­ski, mię­dzy wo­zem dra­bi­nia­stym a pu­stą psią budą, za­sie­dlo­ną przez koty (ten ob­ra­zek nie bu­dził jesz­cze mej gro­zy, jesz­cze nie by­łem świa­do­my, cze­mu psy w gó­rach żyją tak krót­ko, lata mu­sia­ły mi­nąć, nim do­pusz­czo­no mnie do wie­dzy o zdro­wot­nych wła­ści­wo­ściach sa­dła ubi­tych kun­dli, do­pie­ro po la­tach po­ją­łem, cze­mu sma­lec na paj­dach, któ­ry­mi mnie cza­sem gaź­dzi­na czę­sto­wa­ła, miał taki smut­ny po­smak). Wy­szedł nam na po­wi­ta­nie gó­ral dziw­ny: mały, krę­py i ły­sa­wy, lecz dłu­go­rzę­sy i po­ro­śnię­ty kę­dzie­rza­wą szcze­ci­ną na tor­sie, ple­cach i rę­kach. Po­wi­ta­nie jęło się prze­dłu­żać, ro­dzi­na gó­ra­la za­czę­ła wy­cho­dzić z ukry­cia, pre­zen­to­wać się, kła­niać i przed­sta­wiać: naj­pierw wiel­ka, nie­ły­sie­ją­ca żona o krót­kich rzę­sach i na­la­nych ły­dach, tak­że bo­ga­tych we wło­sie. Jej cy­gań­skie po­cho­dze­nie zdra­dzał wą­sik za­zna­cza­ją­cy się lek­ką, lecz wy­raź­ną smu­gą nad war­ga­mi i zro­śnię­te brwi, co przy de­li­kat­nym ze­zie zbież­nym nada­wa­ło gaź­dzi­nie ta­jem­nej eg­zo­ty­ki i czy­ni­ło ją, jak to się mówi, pięk­ną w swej brzy­do­cie. Dzie­ci roz­ma­ite­go wie­ku i oboj­ga płci za­czę­ły przed nami dy­gać, po­ja­wiać się i zni­kać, nie­po­li­czal­ne, mno­gie, trud­no było uwie­rzyć, że to ro­dzeń­stwo, a nie dzia­twa z ca­łej wio­ski na prze­szpie­gi przy­by­ła. Gaz­da sam naj­wy­raź­niej nie był pew­ny ra­chu­by, bo tyl­ko ręką za­to­czył i rzekł:

– Dziec­ka moje… Spo­ro tego, psio­krew. Ale syć­ka krzczo­ne! Idź­ta, baw­ta się, bie­gaj­ta, he…

I zwol­nio­ne tymi sło­wy z szy­ku pa­rad­ne­go roz­pierz­chły się na­tych­mia­sto­wo, tak­su­jąc mnie ką­tem oka i par­skli­wie re­cho­cząc z od­da­li, w prze­czu­ciu uba­wu, jaki ce­per­ski wy­mo­czek miał im w naj­bliż­szej przy­szło­ści gwa­ran­to­wać. Za­chę­ta do roz­pierzch­nię­cia się do­ty­czy­ła bo­wiem i mnie; mia­łem pę­dzić jako dziec­ko do dziec­ków, hej­że ha, byle da­lej od do­ro­słych, co to się za­pa­mię­ta­li w wi­ta­niu i mie­li so­bie wie­le do opo­wie­dze­nia przy wód­ce. Nie od­stą­pi­łem ich jed­na­ko­woż na krok, ani my­śla­łem od­pu­ścić, mecz otwar­cia nie­bez­piecz­nie się zbli­żał w cza­sie. Oj­ciec nie prze­sta­wał to­nąć w kur­tu­azjach; za­raz też ro­dzi­ce zo­sta­li za­pro­sze­ni do kuch­ni na po­czę­stu­ne­czek, już tam fla­szecz­ka gdzieś bły­snę­ła świa­tłem od­bi­tym, za­nim zo­sta­ła od­bi­ta i otwo­rzo­na, wszyst­ko się mia­ło ku prze­dłu­ża­niu, prze­cią­ga­niu. Oj­ciec zda­wał się nie pa­mię­tać o me­czu, a może tyl­ko uda­wał, jak zwy­kle po­pa­da­jąc w swój sła­wet­ny brak aser­tyw­no­ści, nie ma­jąc od­wa­gi prze­rwać gó­ra­lo­wi po­wi­tal­nych ry­tu­ałów, bo „w ta­kiej sy­tu­acji” prze­cież „nie wy­pa­da za­wra­cać gło­wy”, uni­kał mo­je­go wzro­ku, na­tar­czy­wie do­ma­ga­ją­ce­go się na­tych­mia­sto­wej in­ter­wen­cji w spra­wie bez­po­śred­niej trans­mi­sji. Za­łka­łem po­now­nie, ci­cho a wy­mow­nie, pro­sto w nich za­pła­ka­łem, mię­dzy wód­kę a za­ką­skę, po­środ­ku izby ku­chen­nej, na bacz­ność, ofi­cjal­nie, jak­bym do hym­nu sta­nął (no­ta­be­ne hymn jed­nej z dru­żyn już wła­śnie mu­siał być gra­ny parę ty­się­cy ki­lo­me­trów na po­łu­dnio­wy za­chód od na­szych gór, jesz­cze lek­ko za­śnie­żo­nych na wierz­choł­kach).

– A cze­muż ty, dziec­ko, nam tu­pła­czesz? – mat­ka jak zwy­kle za­re­ago­wa­ła pierw­sza na moje stra­pie­nie, choć wy­raź­nie wy­czu­wa­łem w jej to­nie su­ge­stię, że moje łzy są nie na miej­scu, tu i te­raz pła­kać jest wy­so­ce nie­sto­sow­nie, na­le­ża­ło­by ra­czej za­ma­ni­fe­sto­wać swą ra­dość, że oto­śmy po­dej­mo­wa­ni, gosz­cze­ni, czę­sto­wa­ni czym cha­ta bo­ga­ta.

– Moze głod­ny, moze pić mu sie fce, mle­ka mu, chle­ba mu trza… – gaź­dzi­na pod ma­ską tro­skli­wo­ści kry­ła wy­raź­ną kpi­nę, da­jąc do zro­zu­mie­nia, że wy­glą­dam jej na ta­kie­go, co pła­czem sy­gna­li­zu­je naj­bar­dziej pod­sta­wo­we po­trze­by.

– Po­ba­wić by się fcioł moze, ku dzie­ciom by fcioł, z dziec­ka­mi… – gó­ral do­rzu­cił inną dia­gno­zę, ręka mu przy tym nie za­drża­ła, kie­dy po­le­wał sto­ło­wą do kie­lisz­ka (jed­ne­go dla wszyst­kich, bo taki się zwy­czaj w gó­rach przy­jął, że kie­li­szek krą­żył wo­kół sto­łu, wy­mu­sza­jąc tym sa­mym uczest­nic­two wszyst­kich zgro­ma­dzo­nych, a tak­że na­rzu­ca­jąc rytm pi­cia. Żeby ko­lej­ka nie trwa­ła zbyt dłu­go, żeby nie wstrzy­my­wać, nie ka­zać cze­kać in­nym, na­le­ża­ło wy­chy­lić swo­ją por­cję, strze­pać reszt­ki za­ma­szy­ście na pod­ło­gę i po­lać na­stęp­ne­mu. Je­śli zaś kto nie czuł się już na si­łach, po­wi­nien odejść od sto­łu, ustą­pić miej­sca, bo chęt­nych nie bra­ko­wa­ło. Jed­na flasz­ka za­wsze im­pli­ko­wa­ła na­stęp­ną, do­no­szo­ną przez są­sia­dów, a na wsi wszy­scy byli so­bie są­sia­da­mi, wszy­scy żyli i pili po są­siedz­ku, za­cho­dzi­li do sie­bie z flasz­ką, krą­ży­li po wsi z bu­tel­ką i spraw­dza­li, gdzie by ją moż­na do­ło­żyć do in­nej, już na­po­czę­tej, w ten spo­sób się do­sia­da­jąc na do­bre). Chciał się mnie po­zbyć już od pierw­szych chwil, od pierw­sze­go wej­rze­nia, wi­dać było, że wstęp­ne ce­re­gie­le i kur­tu­azje były pre­tek­stem do tego, by roz­lać, co trza, roz­po­cząć wy­pit­kę, na­cze­kał się wy­star­cza­ją­co dłu­go, i nie po to cze­kał, żeby mu się tu pę­tał dzie­ciak ce­per­ski, od­wra­ca­ją­cy uwa­gę go­ści od wódy.

Nie po­zwo­li­łem ojcu do­ło­żyć do tego chór­ku swo­jej lek­ce­wa­żą­cej kwe­stii, dru­gi z hym­nów już praw­do­po­dob­nie do­gra­no i do­śpie­wa­no do koń­ca, ka­pi­ta­no­wie już wy­mie­ni­li pro­por­czy­ki i uści­ski, wy­bra­li stro­ny; po­sta­no­wi­łem, że za żad­ne skar­by świa­ta nie dam się zbyć, po­wie­dzia­łem więc skró­to­wo, ści­śle i me­ry­to­rycz­nie:

– Mun­dial… Tato… Te­le­wi­zor. – A za­raz po­tem, wi­dząc kon­ster­na­cję na go­spo­dar­skich ob­li­czach, nie­do­wie­rza­jąc bie­gło­ści ich umy­słów, po­wtó­rzy­łem już peł­ny­mi, zro­zu­mia­ły­mi zda­nia­mi: – Mun­dial się wła­śnie za­czy­na. Tata mi obie­cał, że będę mógł oglą­dać. Gdzie jest te­le­wi­zor?

Gaz­da za­marł z kie­lisz­kiem w ręku, spoj­rzał py­ta­ją­co na ojca, co zna­czy­ło, że czas wy­chy­lić kie­li­cha, po czym, po­chy­la­jąc lek­ko gło­wę, ła­piąc się za brew, dał wy­raz swe­mu zdzi­wie­niu, na­wet je­śli nie było się cze­mu dzi­wić:

– E, te mia­sto­we dziec­ka inne, ja­kie­si nie­cier­pli­we, do­ro­słym prze­ry­wa­ją­ce… A co to, poli sie?

Być może wte­dy wła­śnie na­bra­łem nie­ule­czal­nej nie­chę­ci i do­zgon­nej nie­uf­no­ści do wszyst­kich męż­czyzn nie­emo­cjo­nu­ją­cych się fut­bo­lem; być może nie­mi­ło­sier­ne ocią­ga­nie się gaz­dy i jego brak zro­zu­mie­nia dla mo­jej roz­pa­czy z po­wo­du tra­ce­nia pierw­szych, jak­że istot­nych mi­nut spo­tka­nia in­au­gu­ra­cyj­ne­go (na­wet po­cząt­ku­ją­cy eks­per­ci i racz­ku­ją­cy ana­li­ty­cy wie­dzą, że naj­wię­cej bra­mek pada na po­cząt­ku i pod ko­niec każ­dej po­ło­wy, te zaś, któ­rym zda­rzy się paść w pierw­szych mi­nu­tach, mają szcze­gól­ną moc ukła­da­nia me­czu) spo­wo­do­wa­ły, że póź­niej za­wsze stro­ni­łem od pił­kar­skich igno­ran­tów.

Moż­na by rzec, że pierw­sze mi­nu­ty me­czu otwar­cia nie uło­ży­ły się po mo­jej my­śli, bo gaz­da po­ru­szał się le­ni­wie, za­czął od­gry­wać etiu­dę pan­to­mi­micz­ną na te­mat nie­spiesz­no­ści, nie­chęt­nie wsta­jąc od sto­łu, przy któ­rym do­pie­ro co na­po­czę­to bu­tel­kę (wstać od sto­łu, kie­dy flasz­ka po­zo­sta­wa­ła nie­do­pi­ta, było w gó­rach nie­mal świę­to­kradz­twem, to źle wró­ży­ło, to nie za­po­wia­da­ło ko­lej­nej pół­li­trów­ki przy­god­nie do­nie­sio­nej na do­siad­kę). Z naj­wyż­szym nie­za­do­wo­le­niem od­su­nął krze­sło, wy­pro­sto­wał się z tru­dem i bo­le­ścią pa­ra­li­ty­ka, po czym, mi­ja­jąc mnie wy­nio­śle, prze­szedł do izby sy­pial­nej, w głę­bi któ­rej spo­czy­wa­ło nie­wiel­kie czer­wo­ne pu­dło pro­duk­cji ra­dziec­kiej, prze­no­śny od­bior­nik te­le­wi­zyj­ny mar­ki „Ju­nost'”, w wa­run­kach wy­żyn­nych, tym bar­dziej zaś gór­skich, swo­ją wą­tłą an­ten­ką ścią­ga­ją­cy sy­gnał tak sła­by, że ja­kość trans­mi­to­wa­ne­go ob­ra­zu po­rów­nać moż­na tyl­ko z naj­bar­dziej ra­dy­kal­ny­mi płót­na­mi po­in­ty­li­stów. Kie­dy jed­nak gaz­da po­maj­stro­wał przy te­le­wi­zor­ku, ob­ró­cił go wte i we­wte, po­krę­cił, ob­raz za­czął się po­ja­wiać; wte­dy za­wią­zał na koń­cu an­ten­ki ka­wa­łek dru­ci­ka, za­tknął weń ko­niec me­ta­lo­we­go kija nar­ciar­skie­go, po czym rzekł:

– Sied­nij se i trzy­moj ki­jek, to bees mioł mecz. Jak pu­ścis, nie be­dzie ob­ra­zu. Chłop­ców ci za­wo­łom, co­byś­ta sie zmie­nia­li, jak wom sie ręce zmę­com.

Chłop­cy sta­wi­li się ry­chło, je­den dwóch trzech, usłuż­nie prze­ję­li an­ten­kę, prze­ję­ci i wdzięcz­ni chy­ba z po­wo­du tej nie­ocze­ki­wa­nej atrak­cji, któ­rą dla nich wy­wal­czy­łem – byli bo­jaź­li­wi, ojca swe­go mi­ja­li, przy­spie­sza­jąc kro­ku, wzdłuż ścian, ich kró­li­cze oczy na­bie­ra­ły pew­no­ści do­pie­ro, kie­dy gaz­dy nie było w po­bli­żu. Ob­ry­wać mu­sie­li za­tem czę­sto i bez­li­to­śnie, wy­glą­da­ło na to, że nig­dy nie wy­star­czy­ło­by im śmia­ło­ści, żeby wy­stą­pić z proś­bą o udo­stęp­nie­nie te­le­wi­zo­ra, któ­ry się mie­ścił w izbie sy­pial­nej gaz­do­stwa, to mu­sia­ła być stre­fa dla dziec­ków za­ka­za­na, mu­sia­ła sta­no­wić in­tym­ną i jeno od świę­ta udo­stęp­nia­ną prze­strzeń. Prze­strach chło­pacz­ków był nad wy­raz wi­docz­ny, zu­peł­nie nie mo­gli sku­pić się na me­czu, ner­wo­wo dow­cip­ko­wa­li, czę­sto­wa­li się kuk­sań­ca­mi, omia­ta­li wzro­kiem wnę­trze po­ko­ju, pa­trzy­li też ra­czej na sam te­le­wi­zor niż na fut­bo­lo­we zma­ga­nia (a tam aku­rat pa­da­ła je­dy­na bram­ka, mi­strzo­wie świa­ta do­sta­wa­li nie­spo­dzie­wa­ne szma­ry, pierw­sza nie­spo­dzian­ka mun­dia­lu wi­sia­ła w po­wie­trzu). Przy­zna­li mi się też nie­ba­wem, że jesz­cze im się nie zda­rzy­ło oglą­dać me­czu w ca­ło­ści, pił­ki też nie mają, bo nie ko­pią, inne mają atrak­cje, la­tem dużo pra­cy w polu, po­ma­ga­nie ro­dzi­com, a zimą nar­ty, o tak, na nar­tach to oni by mi po­ka­za­li cuda, niech no tyl­ko na fe­rie przy­ja­dę. Ta­koż po­ją­łem, że będę mu­siał wy­ko­nać pra­cę u pod­staw, za­siać ziar­no, by roz­po­czę­ła się hi­sto­ria fut­bo­lu ta­trzań­skie­go.

Na­za­jutrz rano ka­za­łem im skrzyk­nąć, kogo się da, z są­siedz­twa, że­by­śmy ro­ze­gra­li mecz. Przy­wio­złem ze sobą ze Ślą­ska co praw­da tyl­ko ża­ło­sne­go gu­mi­nio­ka, ale oni prze­cie żad­nej pił­ki nie mie­li, nie gra­li, nie od­kry­li w tym za­ba­wy, ko­pa­li się ra­czej po du­pach ku wspól­nej ucie­sze, za­da­wa­li so­bie róż­ne tor­tu­ry. Już w pierw­szych dniach mo­je­go po­by­tu gór­skie­go za­uwa­ży­łem, że gaz­do­we dziec­ka od­naj­du­ją dzi­ką ra­dość w nie­ustan­nym za­da­wa­niu so­bie bólu fi­zycz­ne­go, tłu­kły się, czym po­pad­nie, gry­zły, szar­pa­ły, nie było chwi­li, żeby je­den dru­gie­mu nie ubli­żył, w mor­dę go nie trza­snął, utrzy­my­wa­li przy tym rów­no­wa­gę wza­jem­nych przy­kro­ści i re­cho­ta­li wspól­nie, bici i bi­ją­cy, po­ję­ki­wa­li i re­cho­ta­li na prze­mian. – Kie­dy więc zwo­ła­łem ich na pierw­szy tre­ning, na ma­łej ró­wien­ce za pło­tem, za­nim zdą­ży­łem wy­mam­ro­tać coś o tak­ty­ce, za­czę­li się na­mięt­nie i za­pa­mię­ta­le fau­lo­wać, pił­ka nie była im w ogó­le po­trzeb­na do gry, za to sta­no­wi­ła zna­ko­mi­ty pre­tekst do tego, by so­bie za­kła­dać haki, go­nić się do­oko­ła domu i ko­pać do imen­tu. Moje wrza­ski nie przy­wo­ła­ły ich w porę do po­rząd­ku, bo naj­star­szy kop­nął naj­młod­sze­go wy­jąt­ko­wo do­tkli­wie w czu­bek ko­ści ogo­no­wej, ten zaś, cały we łzach, za­nu­rzył się w cha­łu­pie, obie­cu­jąc, że wnie­sie skar­gę u gaź­dzi­ny, na co resz­ta to­wa­rzy­stwa roz­bie­gła się i po­cho­wa­ła tak, że mo­głem sam ca­ły­mi go­dzi­na­mi obi­jać gu­mo­wą pił­ką ścia­nę sto­do­ły. Jako je­dy­nak opa­no­wa­łem do per­fek­cji sztu­kę gry z sa­mym sobą we wszel­kich dys­cy­pli­nach; ileż to me­czy ro­ze­gra­łem, wcie­la­jąc się w dwu­dzie­stu dwóch ko­pa­czy i ko­men­ta­to­ra jed­no­cze­śnie, sa­me­go sie­bie ki­wa­jąc, strze­la­jąc i jed­no­cze­śnie rzu­ca­jąc się, by strzał obro­nić, w tym sa­mym mo­men­cie do­środ­ko­wu­jąc i wy­ska­ku­jąc do głów­ki – ileż se­zo­nów, ileż dru­żyn, ileż ta­bel za­pi­sa­nych w bru­lio­nie, a wszyst­ko na kil­ku me­trach kwa­dra­to­wych po­ko­ju dzie­cię­ce­go, wy­po­sa­żo­ne­go w dwa krze­seł­ka uda­ją­ce bram­ki i pla­sti­ko­wą pi­łecz­kę ping­pon­go­wą…

Pierw­sze me­cze Po­la­ków nie wpły­nę­ły ko­rzyst­nie na świa­do­mość pił­kar­ską pod­ha­lań­skie­go na­ryb­ku – nie po­łknę­li bak­cy­la, nie zna­leź­li no­wych bo­ha­te­rów wśród na­szych or­łów, bo też ni­jak ich za­in­te­re­so­wać nie mo­gły me­cze bez bra­mek. Nie mo­gli zro­zu­mieć, jak mecz może się skoń­czyć bez goli, po co w ta­kim ra­zie w ogó­le się od­by­wa, po co siat­ki roz­pię­te na słup­kach i po­przecz­ce, sko­ro pił­ka nie wpa­da. Nie wi­dzie­li też przy­czy­ny, dla któ­rej mie­li­by to przez pół­to­rej go­dzi­ny oglą­dać, je­śli po­tem i tak te­le­wi­zja po­wtó­rzy naj­cie­kaw­sze ak­cje (tych aku­rat Po­la­cy nie stwa­rza­li zbyt wie­le). No nie było przy­nę­ty, na­wet ha­czy­ka, kie­dy nasi ma­ca­li się z Wło­cha­mi, a po­tem z Ka­me­ru­nem, żad­nej po­ezji, żad­nych sztu­czek tech­nicz­nych, sza­lo­nych sztur­mów, nie­moc, blo­ka­da, za­raź­li­wa zresz­tą, bo ry­wa­le mę­czy­li się nami tak, jak my by­li­śmy nimi zmę­cze­ni. Pierw­sze me­cze re­pre­zen­ta­cji były roz­gry­wa­ne pod zna­kiem Pol­ski Mę­czą­cej i Umę­czo­nej. Mój oj­ciec, któ­ry tym zma­ga­niom przy­pa­try­wał się z ty­tu­łu przede­fi­nio­wa­ne­go pa­trio­tycz­ne­go obo­wiąz­ku, uznał, że jest to po­sta­wa sym­bo­licz­na – nasi gra­ją fut­bol ża­łob­ny na znak pro­te­stu prze­ciw sta­no­wi roz­kła­du i wiel­kiej smu­ty, któ­ry oj­czy­znę gnę­bił. Ry­wa­lom zaś nie wy­pa­da­ło nic in­ne­go, jak z tym kon­duk­tem ża­łob­nym zrów­nać krok. Pierw­sze po­tycz­ki re­pre­zen­ta­cji były więc lek­cją fut­bo­lu smęt­ne­go, za­cho­waw­cze­go, sta­tecz­ne­go, de­fen­syw­ne­go, zbyt wy­ra­cho­wa­ne­go, by wzbu­dzić za­chwyt czy choć­by zro­zu­mie­nie w mło­do­cia­nych gó­ra­lach, wciąż pę­dzą­cych ku dy­na­micz­nym atrak­cjom, nu­dzą­cych się po kil­ku chwi­lach ab­so­lut­nie wszyst­kim, wier­cą­cych się bez prze­rwy na­wet w ko­ściel­nej ła­wie pod­czas nie­dziel­nych na­bo­żeństw, choć to gro­zi­ło naj­cięż­szą karą cie­le­sną.

Gaz­da, jako gó­ral z krwi i ko­ści, był wprost opę­tań­czo po­boż­ny. W ty­go­dniu łoił, ile wle­zie, czy ra­czej ile się w gar­dło wle­je, grze­szył cięż­ko, a na­wet śmier­tel­nie, ale w nie­dzie­lę, na czas oczysz­cze­nia, za­kła­dał strój lu­do­wy i z ro­dzin­ką w wy­pra­nych ko­szu­lach po­my­kał pod górę do ko­ścio­ła, spo­wia­dać się Bogu wszech­mo­gą­ce­mu, bra­ciom i sio­strom ze swo­jej winy, swo­jej winy, swo­jej bar­dzo wiel­kiej winy. Prze­to kie­dy dziec­ka nie mo­gły usie­dzieć na mszy, ło­mo­tał je póź­niej ce­pem tak, żeby po­pa­mię­ta­ły, a że­gnał się przed tym po­boż­nie; że­gnał się zresz­tą przed wszyst­ki­mi czyn­no­ścia­mi, któ­re po­dej­rze­wał o grzesz­ność. Że­gnał się przed każ­dym wy­chy­lo­nym kie­li­chem; że­gnał się, za­nim pół śred­niej kra­jo­wej prze­grał w kar­ty; że­gnał się, nim żo­nie za­pa­ko­wał chwo­sta – chlał więc po­boż­nie, rżnął w kar­ty bo­go­boj­nie i grzmo­cił żonę po bo­że­mu, bez dwóch zdań.

Ro­dzi­ców mo­ich, zwłasz­cza zaś ojca, dość pręd­ko zmę­czy­ła jego pi­jac­ka go­ścin­ność, ów ciąg wód­cza­nych me­czów i re­wan­żów, owo za­cho­dze­nie po­ło­wy wsi na kie­li­cha, bo jak się ry­chło oka­za­ło, kuch­nia gaz­do­stwa była cen­tral­nym punk­tem na tra­sach tu­byl­czych ochlap­tu­sów, zwor­ni­kiem wszyst­kich ście­żek przedep­ty­wa­nych bez­wied­nym sla­lo­mem przez ar­mie nie­do­pit­ków. W wiecz­nie nie­do­tle­nio­nej kuch­ni po­wie­trze sta­ło pro­mi­la­mi; gaz­do­wie nie mu­sie­li roz­wie­szać na­wet le­pów na mu­chy, bo wszel­ki owad, któ­re­mu przy­tra­fi­ło się nie­szczę­śli­wie za­błą­dzić do cha­łu­py, opa­dał cięż­kim lo­tem ku pod­ło­dze, gdzie do­ży­wał swych chwil, bzy­cząc ża­ło­śnie na przy­gnie­cio­nych skrzy­dłach; po­ko­le­nia do­mo­wych pa­ją­ków, ge­ne­tycz­nie już uod­por­nio­nych na wód­cza­ne opa­ry, nie roz­pi­na­ły więc sie­ci, jeno cze­ka­ły w ką­tach na sute ką­ski, któ­re same im spa­da­ły z nie­ba. Kie­dy w mo­ich wę­drów­kach oko­ło­do­mo­wych zstą­pi­łem do naj­niż­szych par­tii cha­łu­py, do mu­ro­wa­nej piw­nicz­ki, za­aran­żo­wa­nej na ga­raż, w od­wiecz­nej tym­cza­so­wo­ści po­zba­wio­ny sa­mo­cho­du, moim oczom uka­za­ło się gi­gan­tycz­ne skła­do­wi­sko pu­stych bu­te­lek, upcha­nych cia­sno, na sztorc, jed­na przy dru­giej i wy­peł­nia­ją­cych całą po­wierzch­nię losz­ku. Gdy­by gaz­da w koń­cu prze­trzeź­wiał, wy­po­cił kaca, ze­brał siły i do­wlókł się do sku­pu, mo­gła­by nim wstrzą­snąć na­gła i nad­spo­dzie­wa­na for­tu­na. Cóż, kie­dy trzeź­wiał tyl­ko w nie­dzie­le na oko­licz­ność mszy świę­tej, a w nie­dzie­le i świę­ta skup był naj­oczy­wi­ściej i jak naj­nie­odwo­łal­niej za­war­ty.

Kie­dy i trze­ci mecz Po­la­ków zmie­rzał ku bez­bram­ko­wej po­lu­bow­no­ści, mój oj­ciec wy­czer­pa­ny prze­wle­kłą glą­twą za­snął w prze­rwie, a ośmie­le­ni tym chłop­cy pu­ści­li an­ten­kę, mó­wiąc, że­bym se sam trzy­mał, i po­bie­gli bry­kać na pole. Nie wi­dzie­li więc cu­dow­nej od­mia­ny, kie­dy w dru­giej po­ło­wie sta­li­śmy się me­sja­szem na­ro­dów, gra­jąc w bo­skim na­tchnie­niu i no­kau­tu­jąc in­dian pe­ru­wiań­skich pię­cio­krot­no­ścią cio­su o za­bój­czej sile. Wo­ła­łem ich przez okno, ale nie wie­rzy­li, że Bo­niek, Smo­la­rek, Bun­col i Lato nad­ra­bia­ją bram­ko­we za­le­gło­ści. My­śle­li, że kpię so­bie z nich roz­pacz­li­wie, aż wresz­cie, po­ka­zu­jąc mi z dala, jak mnie uka­rzą za te wy­my­ślo­ne gole, zdą­ży­li na ostat­nią bram­kę Cioł­ka i ho­no­ro­wą La Rosy, a ja dzię­ki temu mo­głem im po me­czu zro­bić krót­ki wy­kład o wie­rze i wy­trwa­ło­ści.

Chwi­lę po­tem pół wsi się zle­cia­ło, wszy­scy py­ta­li sie­bie na­wza­jem: „Wi­dzie­li­ście to?”, „Czy­ście to wi­dzie­li?”, jak­by chcie­li po­twier­dzić, że się im nie przy­śni­ło, nie wy­da­wa­ło, że na­praw­dę na­stą­pił kwa­drans mor­der­czo sku­tecz­nej i nie­biań­sko tech­nicz­nej gry Po­la­ków. Za­raz też co nie­któ­rzy (do nich na­le­żał mój oj­ciec) jęli za­pew­niać, iż wie­dzie­li, że tak bę­dzie, nie mie­li wąt­pli­wo­ści, że tak się musi stać, do koń­ca wie­rzy­li, no i pro­szę bar­dzo – było więc za co wy­pić, w kuch­ni zro­bi­ło się tłocz­no, ja zaś na po­dwór­ku urzą­dzi­łem zbiór­kę przy gu­mi­nio­ku.

Oka­za­ło się, że chłop­cy z są­siedz­twa nie po­tra­fią grać, ale po­sia­da­ją pił­kę skó­rza­ną. Tro­chę z niej po­wie­trze ze­szło, ale co tam, spo­ro dzie­cia­ków z oko­licz­nych cha­łup jed­nak oglą­da­ło tę ma­gicz­ną dru­gą po­ło­wę, „Pol­ska Peru pięć je­den” po­wta­rza­li, jak­by się uczy­li na pa­mięć wy­ni­ku, by go re­cy­to­wać na aka­de­mii. Było więc czym grać i było czym się uskrzy­dlić, na­wet dziec­ka gaz­dow­skie prze­sta­ły się ko­pać i chcia­ły na­uczyć no­wo­cze­snej pił­ki – ry­chło ob­ja­wił nam się jed­nak nowy pro­blem, pro­blem dla ogra­ni­czo­ne­go roz­wo­ju fut­bo­lu ta­trzań­skie­go za­sad­ni­czy. Al­bo­wiem po­wia­dam wam, cała bu­ko­wiań­ska uli­ców­ka usa­do­wi­ła się przed wie­ka­mi na grzbie­cie dłu­gie­go wier­chu, zmie­rza­ją­ce­go stro­mo ku Kli­no­wi i opa­da­ją­ce­go obu­stron­nie do po­to­ków użyt­ka­mi, ta­koż jak na wieś gór­ską przy­sta­ło, nie zna­ła ona na­tu­ral­nych wy­płasz­czeń. Kie­dy już ze­bra­ło się nas tylu, żeby ro­ze­grać po­waż­ny mecz, nie mo­gli­śmy zna­leźć sto­sow­ne­go pla­cu, tak żeby jed­na dru­ży­na nie mia­ła pod gór­kę. Naj­po­waż­niej­szym pro­ble­mem sta­ło się to, że fut­bo­lów­ka wy­kop­nię­ta raz poza plac gry mknę­ła ku do­li­nie z za­wrot­ną pręd­ko­ścią i naj­spraw­niej­szy na­wet chło­piec do po­da­wa­nia pi­łek go­nił za nią bez­na­dziej­nie set­ki me­trów, a po­tem wy­ła­wiał ze stru­mie­nia i mo­zo­lił się pod górę, do­pin­go­wa­ny przez znie­cier­pli­wio­ne eki­py. Nie dało się grać na zbo­czach, wierz­chem zaś szła ru­chli­wa uli­ca, prze­to naj­po­pu­lar­niej­szy ze spor­tów na Pod­ha­lu wciąż był w po­wi­ja­kach.

Tym­cza­sem więc, nie ma­jąc po­my­słów na to, jak po­ko­nać gra­wi­ta­cję, za­rzą­dzi­łem, że prze­cie dru­ży­na musi mieć na­zwę; de­ba­ta roz­go­rza­ła w naj­lep­sze i krą­ży­ła wo­kół nazw groź­nie brzmią­cych, spo­śród któ­rych Krwa­we Rą­ba­ni­ce zda­wa­ły się naj­ła­god­niej­szym po­my­słem; wsze­la­ko spór osta­tecz­nie roz­strzy­gnął Sta­szek Bi­go­sów, wciąż po­zo­sta­ją­cy pod ol­brzy­mim wra­że­niem ostat­nie­go me­czu re­pre­zen­ta­cji. „Pol­ska”, po­wie­dział, a wszyst­kim szczę­ki opa­dły; „Be­dzie­my sie na­zy­wać Pol­ska…”, po­wtó­rzył, a po­wiew ge­nial­nej pro­sto­ty we­spół z pa­trio­tycz­ną bry­zą roz­anie­lił nam du­sze, za­pa­dła uro­czy­sta mi­nu­ta ci­chej za­du­my i wzru­sze­nia, prze­rwa­na przez sa­me­go Stasz­ka, któ­ry ni­niej­szym ob­wie­ścił: „…a jo be­dem Bo­niek”. I kla­pła at­mos­fe­ra, bo już wte­dy Bo­niek ja­wił się li­de­rem eki­py, wie­lu chcia­ło być Boń­kiem, ale Sta­szek, choć drob­nej bu­do­wy, prał w kufę jak mało kto, miał re­fleks i tę bez­czel­ną od­wa­gę bi­cia po mor­dzie na dzień do­bry. Naj­dłu­żej sta­wiał mu opór naj­star­szy z gaz­dow­skich sy­nów, Fra­nek Kciuk; osta­tecz­nie sta­nę­ło na tym, że w dni pa­rzy­ste to on bę­dzie Boń­kiem, w nie­pa­rzy­ste po­sta­no­wił nie grać, bo oka­za­ło się, że wszy­scy już po­wy­bie­ra­li swo­ich pa­tro­nów i Fra­nek w dni nie­pa­rzy­ste mu­siał­by grać jako Lato – nikt nie chciał być Latą, bo Lato był łysy i sta­ry, wy­glą­dał jak oj­ciec Ja­na­sa i dzia­dek Bun­co­la, nikt nie pa­mię­tał o ja­kichś jego przed­wiecz­nych, le­gen­dar­nych do­ko­na­niach, wie­lu z nas nie było jesz­cze na świe­cie, kie­dy zdo­by­wał kró­la strzel­ców na maj­ster­szaf­cie. Fra­nek nie chciał być Latą ani Wal­de­ma­rem Ma­ty­si­kiem, de­struk­to­rem tak do­sko­na­łym, spe­cem od ro­bo­ty tak czar­nej, że za­uwa­żyć go i do­ce­nić było nie lada sztu­ką; przez cały tur­niej to on wła­śnie był tym bra­ku­ją­cym, je­de­na­stym za­wod­ni­kiem, któ­re­go nie mo­gli­śmy so­bie przy­po­mnieć: ten tam, no jak mu tam, ten obroń­ca nie mógł być dla Boń­ka al­ter­na­ty­wą.

Oj­ciec mój pod ko­niec dru­gie­go ty­go­dnia wa­ka­cji za­czął się z ci­cha mo­dlić, żeby Po­la­cy jed­nak ja­koś ho­no­ro­wo od­pa­dli, bo je­śli do­cią­gną do pół­fi­na­łu, on wy­cią­gnie nogi; nie na­dą­żał za gó­ra­la­mi, a nie wy­pa­da­ło mu się wy­ma­wiać od ko­lej­nych li­ba­cji. Mat­ka ubo­le­wa­ła, roz­kła­da­ła ręce, chcia­ła wra­cać do domu, oj­ciec twar­do ob­sta­wał przy tym, że je­śli gó­ra­le zwie­trzą w nim sła­bość, do­zgon­nie stra­ci u nich sza­cu­nek. Wą­tro­ba pu­chła mu z dnia na dzień, wzrok męt­niał, pot kwa­śniał, od­dech jego stał się ner­wo­wy i cuch­ną­cy, ale ro­biąc do­brą minę do złej gry, mó­wił, że w do­brym to­nie jest tra­dy­cji lu­do­wej się nie sprze­ci­wiać, w oby­cza­jach tu­byl­czych współ­uczest­ni­czyć, kra­kać, mię­dzy wro­ny wcho­dząc, i tak da­lej. Szu­ka­jąc spo­so­bów na uspra­wie­dli­wie­nie nie­obec­no­ści, za­czął cha­dzać na wy­ciecz­ki ku tur­niom, prze­kli­na­jąc utrud­nie­nia, ja­kie w stre­fie nad­gra­nicz­nej spo­ty­kał każ­dy oby­wa­tel Pol­ski Lu­do­wej tkwią­cej w od­mien­nym, wo­jen­nym sta­nie. Tę­sk­nie spo­glą­dał ku szczy­tom sło­wac­kim, wspo­mi­na­jąc cza­sy kon­wen­cji tu­ry­stycz­nej, po­słu­gi­wał się sta­ry­mi ma­pa­mi, na któ­rych gra­ni­ca je­dy­nie jako po­gru­bio­na kre­ska prze­dzie­la­ła gór­skie pa­sma (na no­wych świat się na gra­ni­cy koń­czył, gra­nicz­ny grzbiet Tatr był kra­wę­dzią ni­co­ści, naj­śwież­sze mapy to­po­gra­ficz­ne prze­ra­ża­ły pust­ką, nie było gra­ni Biel­skich, Łom­ni­cy, Lo­do­we­go, Ger­la­cha, nie ist­nia­ły Smo­kow­ce ani Szczyrb­skie Je­zio­ro, nie było Ro­ha­czy ani Oso­bi­tej – za po­łu­dnio­wą gra­ni­cą we­dle szcze­gó­ło­wej mapy nie było ni­cze­go, bia­ła pla­ma, an­ty­ma­te­ria, Ta­try były więc ul­ti­ma Thu­le; kie­dy chmu­ry ni­sko opa­da­ły i góry zni­ka­ły, te mapy sta­wa­ły się prze­raź­li­wie wia­ry­god­ne).

Nie chcia­łem z nim cha­dzać, bom się z dziec­ka­mi sku­mał i kon­dy­cję ćwi­czy­łem sku­tecz­niej od nie­go, zbie­ga­jąc za pił­ką do po­to­ku i z nią z po­wro­tem pod­cho­dząc, w cią­gu jed­ne­go me­czu dwu­ty­sięcz­nik zdo­by­wa­łem jak nic, i to nie czła­piąc za­ko­sa­mi, lecz pro­sto w górę przez pola, a czę­sto i tak by­wa­ło, że pił­kę z po­krzyw się wy­cią­ga­ło, uprzed­nio po­pa­rzyw­szy się zdro­wot­nie. Wy­my­śli­li­śmy za­sa­dę, któ­ra z cza­sem oka­za­ła się bło­go­sła­wio­nym ry­go­rem: komu w dru­ży­nie gra­ją­cej z gór­ki przy­tra­fił się strzał zbyt moc­ny i nie­cel­ny, ten mu­siał za­pie­przać w dół – je­śli zaś bram­karz dru­ży­ny gra­ją­cej pod gór­kę prze­pu­ścił gola, sam mu­siał za­iwa­niać. Owóż, pierw­szy pa­ra­doks fut­bo­lu ta­trzań­skie­go po­le­gał na tym, że wszy­scy wo­le­li mieć pod gór­kę – wte­dy bo­wiem nie­cel­ny strzał gro­ził da­le­ce mniej­szy­mi kon­se­kwen­cja­mi; dru­ży­na ata­ku­ją­ca z góry do­sko­na­li­ła zaś cel­ność po­dań i pre­cy­zję ude­rzeń od­da­wa­nych z bo­jaź­li­wą de­li­kat­no­ścią. I tak nie było siły, żeby każ­dy się nie prze­le­ciał przy­najm­niej parę razy tam i z po­wro­tem – ukształ­to­wa­nie te­re­nu na­rzu­ca­ło me­to­dy tre­nin­go­we, któ­rym na­sza ka­dra mia­ła za­wdzię­czać tak zwa­ne że­la­zne przy­go­to­wa­nie mo­to­rycz­ne.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: