Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

sPokolenie, czyli Gniew - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, PDF
Format PDF
czytaj
na laptopie
czytaj
na tablecie
Format e-booków, który możesz odczytywać na tablecie oraz laptopie. Pliki PDF są odczytywane również przez czytniki i smartfony, jednakze względu na komfort czytania i brak możliwości skalowania czcionki, czytanie plików PDF na tych urządzeniach może być męczące dla oczu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(3w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na laptopie
Pliki PDF zabezpieczone watermarkiem możesz odczytać na dowolnym laptopie po zainstalowaniu czytnika dokumentów PDF. Najpowszechniejszym programem, który umożliwi odczytanie pliku PDF na laptopie, jest Adobe Reader. W zależności od potrzeb, możesz zainstalować również inny program - e-booki PDF pod względem sposobu odczytywania nie różnią niczym od powszechnie stosowanych dokumentów PDF, które odczytujemy każdego dnia.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

sPokolenie, czyli Gniew - ebook

Czy Polacy znaleźli się na granicy wytrzymałości i czy czeka nas rewolucja, która skanalizuje drzemiące w społeczeństwie pokłady gniewu? Czy słowo kryzys, odmieniane w ostatnich latach przez wszystkie możliwe przypadki, doprowadzi do powszechnego przełomu, czy tylko chronicznej frustracji jednostek, którym się w życiu nie powiodło?

sPokolenie oryginalna satyra na współczesność: na urzędy, urzędników, zachodnią kulturę w stylu hollywoodzkiej fabuły, cywilizacyjny skok w przyszłość Polski i Polaków, odwieczny konflikt „młodych wilków” ze starymi wygami oraz na modny trend na bycie sławnym i przez wszystkich kochanym. To wreszcie nawoływanie do społecznej rewolucji.

Schemat fabularny powieści oparty został na trzech historiach, które - wraz z rozwojem wydarzeń – łączą się w jedną, mało optymistyczną opowieść. Pierwszoplanowi bohaterowie to osoby wywodzące się z różnych środowisk, w różnym wieku, napiętnowani odmiennymi doświadczeniami, łączy ich poczucie niespełnienia, swoistej niesprawiedliwości oraz pragnienie działania na rzecz odmiany losu własnego i – w przypadku niektórych postaci – również innych. Autorowi udało się stworzyć powieść nie tylko wielowątkową, ale i wielowymiarową. Wielowymiarowość polega tu na ukazaniu różnych obliczy gniewu, od samych początków, przyczyn rodzącej się negacji, po ostateczne nagromadzenie się złości, prowadzące do eksplozji, ofiar…

sPokolenie, czyli Gniew to pozycja pod wieloma względami silnie prowokująca i skłaniająca do przemyśleń, pełna czarnego humoru, sarkazmu, groteski i przejaskrawień, dających jednak interesujący efekt końcowy, uderzający z pełną mocą w dobrze nam znaną i raczej nielubianą codzienność.

Bohaterowie sPokolenia są pokrzywdzeni przez chorą rzeczywistość. Nie da się z niej wyleczyć, można od niej uciekać. Andrzejowi Te udało się (…) zrobić z tego swego rodzaju prowokacyjne arcydzieło. Świetna jest wieloznaczność jego gniewu i dialogi - Jarosław Czechowicz, blog „Krytycznym okiem”

 

O autorze:

Andrzej Te. Rocznik ’82. Autor powieści "PRacownik" (opublikowany pod pseudonimem Hubert Hurbański, 2009), zbioru opowiadań „Dzieci TV”(2011), tomiku "wystarczy zalać" (2011) oraz powieści Freelancer (2012).

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63879-10-5
Rozmiar pliku: 588 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Osoby

Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du (póź­niej Ex-Dy­rek­tor) – dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du mia­sta Esz; po przy­mu­so­wym przej­ściu na eme­ry­tu­rę Ex-Dy­rek­tor; pry­wat­nie – Ju­rek.

Hu­bert Ha – twór­ca ka­ło­kul­tu­ry i gów­no­tek; kan­dy­dat w wy­bo­rach na Pre­zy­den­ta Mia­sta Esz, zma­sa­kro­wa­ny przez tłum po prze­gra­nej. Póź­niej zwa­ny rów­nież Pa­nem Bar­bie. Ka­tem Dzie­ci; osta­tecz­nie czło­nek PiP-y.

Ja­kub (Kuba) – bez­płod­ny le­karz on­ko­log, mąż Mo­ni­ki, twór­ca PiP-y.

Mo­ni­ka (Mo­nia) – bez­płod­na pie­lę­gniar­ka, żona Ja­ku­ba, twór­czy­ni PiP-y.

Ma­ło­lat – na­sto­la­tek; di­ler, pra­cu­ją­cy dla PiP-y; współ­pra­cow­nik Ex-Dy­rek­to­ra.

Adam (A.) – di­ler ma­ri­hu­any.

Bia­ły Skur­wiel (BS) – psy­cho­pa­tycz­na pro­jek­cja umy­słu Hu­ber­ta Ha; su­per­an­ty­bo­ha­ter lub anty-su­per­bo­ha­ter.

Pani… se­kre­tar­ka – se­kre­tar­ka Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du.

„dwu­dziest­ka” – dwu­dzie­sto­let­nia pro­sty­tut­ka.

Pre­zy­dent Pierw­sze­go Urzę­du – Pre­zy­dent Mia­sta Esz.

Nowy Pre­zy­dent Pierw­sze­go Urzę­du – Ta­de­usz, Ta­dzio, Ta­dzik.

Na­pier­ski – kie­row­nik wy­dzia­łu w Pierw­szym Urzę­dzie Mia­sta Esz.

Spe­cjal­ski – mło­dy Za­stęp­ca Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du Mia­sta Esz.

Nowy Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du – na­stęp­ca Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du.

Dziec­ko, dziew­czyn­ka – jed­na z ofiar Pana Bar­bie.

Po­li­cjan­ci – roz­ma­wia­ją pod­czas oglę­dzin zwłok dziec­ka, ofia­ry Pana Bar­bie.

Po­li­cjant – funk­cjo­na­riusz prze­słu­chu­ją­cy Ex-Dy­rek­to­ra.

Je­den i dru­gi w ogrod­nicz­kach – wiej­scy męż­czyź­ni znę­ca­ją­cy się nad Hu­ber­tem Ha.

Wiki – Wi­ki­pe­dia.Lu­bił się za­kła­dać. Czę­sto.

– Uwiel­biam, jak mnie do­ty­kasz – szep­nę­ły ciem­ne usta za­nu­rzo­ne w cie­płym cie­niu wnę­trza… jego wnę­trza.

Był w niej. Skoń­czył. Było… mmm… tro­chę nud­no.

Jak zwy­kle zresz­tą, od dnia, gdy po­czuł, że seks, wła­ści­wie wszel­kie współ­ży­cie, kon­tak­ty z in­ny­mi oso­ba­mi obrzy­dły mu zu­peł­nie. No, pra­wie zu­peł­nie! Przy­najm­niej na ja­kiś czas. No, do­bra, może do przy­szłe­go ty­go­dnia. Ok! Do ju­tra?

Ona od­dy­cha­ła cięż­ko, zmę­czo­na swo­im od­gór­nym wy­sił­kiem, ryt­micz­nym ru­chem ma­syw­nych, dwu­dzie­sto­let­nich bio­der. On, w dole, w po­zy­cji ho­ry­zon­tal­nej, przy­po­mniał so­bie za­kład, któ­ry kie­dyś zro­bił z li­ce­al­ną ko­le­żan­ką Anną Ka. Cho­dzi­ło o inną jesz­cze kla­so­wą ko­le­żan­kę, rów­nież Annę, Anię Wu.

Mie­li na­ście lat. Byli na wy­ciecz­ce szkol­nej. Były to jed­ne z pierw­szych dni w ich ży­ciu, w któ­rych pró­bo­wa­li no­wo­ści, eks­pe­ry­men­to­wa­li i tym po­dob­ne. Tego wie­czo­ru, pod świe­tli­cą ośrod­ka, w pacz­ce, w któ­rej zwy­kle trzy­ma­li się w kla­sie, wy­pi­li pół li­tra wód­ki na kil­ka osób i może jed­no piwo, może dwa, albo trzy. Cała ta ilość al­ko­ho­lu roz­ło­ży­ła się na kil­ka dziew­czyn i paru chło­pa­ków. Niby nie­wie­le, ale jak na je­den z pierw­szych ra­zów – aku­rat. Tak, by za­szu­mia­ło, a do głów po­wpa­da­ły inne, mniej grzecz­ne niż zwy­kle, po­my­sły.

Mię­dzy Anną Ka a… wy­wią­za­ła się dys­ku­sja, po­tem spór, na koń­cu za­kład. Za­ło­ży­li się, że… nie uda mu się uwieść Anny Wu, oty­łej ko­le­żan­ki z ogrom­nym biu­stem i ład­ną bu­zią. We­wnętrz­nie czuł, że nie­raz był ukrad­kiem ob­ser­wo­wa­ny przez Wu; wte­dy ob­ra­cał się w jej stro­nę, a ona ru­mie­ni­ła się, cza­sem uśmie­cha­ła, cza­sem. Rzad­ko ze sobą roz­ma­wia­li, lecz on wie­dział, że ona. To się po pro­stu cza­sem czu­je, się wie. Za­ło­żył się więc o prze­ko­na­nie. Był pi­ja­ny, pod­nie­co­ny. Lu­bił wy­gry­wać. Są­dził, że za­wsze bę­dzie górą. W tam­tej chwi­li i w ko­lej­nych, w przy­szło­ści tak­że.

Ania Wu sie­dzia­ła w gru­pie swo­ich ko­le­ża­nek. Cał­kiem bli­sko ich sto­li­ka. Pod­szedł i za­ga­dał. Po­pro­sił, by z nim po­szła, prze­szła się, czy ma ocho­tę zer­k­nąć w gwiaz­dy? Tak, to ba­nal­ne, ale nie­bo ta­kie pięk­ne, może piwo? Tak, chęt­nie, cze­mu nie, bo co mi tam, nig­dy nie pod­cho­dzi­łeś, nie roz­ma­wia­łeś ze mną, cze­mu te­raz? A tak, wiesz, je­stem nie­śmia­ły. Nie wy­glą­dam, ale je­stem, wierz mi, za­wsze się… ba­łem.

Trzy­dzie­ści, czter­dzie­ści mi­nut póź­niej ca­ło­wał ją, jej ciem­ne, mięk­kie usta w cie­niu… mo­kre śli­ną, oczy wil­got­ne stra­chem, pro­si­ła, by prze­stał, że to za szyb­ko, tak nie moż­na, że chce ją oszu­kać, na­pił się i chce wy­ko­rzy­stać, że ona nig­dy. On rów­nież nig­dy – od­parł. Nig­dy w ży­ciu, jest pierw­sza. Nie, że pierw­sza w ca­ło­wa­niu, ale tak pierw­sza pierw­sza, w sen­sie, pierw­szeń­stwa, w sen­sie ab­so­lut­nym, sek­su­al­nym. Prze­stra­szy­ła się tego sło­wa, na­wet bar­dzo. Chwy­ci­ła go za rękę, wy­rwa­ła ją spod sta­ni­ka, za­czę­ła za­pi­nać bie­li­znę, nie mo­gła scho­wać tłu­stej pier­si pod pa­ję­czy­ną ma­te­ria­łu; wresz­cie się uda­ło, za­pię­ła się z tyłu, na ple­cach. Prze­pro­si­ła, że musi iść, za­czę­ła od­cho­dzić, chciał ją po­wstrzy­mać, przy­cią­gnąć do sie­bie. Mia­ła łzy w oczach tej ład­nej, krą­głej twa­rzy, pulch­ne dło­nie ode­pchnę­ły go de­li­kat­nie, usta po­ca­ło­wa­ły, po­wie­dzia­ły, że chce iść, jest śpią­ca, ale ju­tro od rana może się spo­tkać, zo­ba­czyć, ty też chcesz, co? – spy­ta­ła. No… – pa­dła od­po­wiedź. Zo­ba­czy­my. Po­szła w stro­nę swo­je­go dom­ku, w któ­rym spa­ła z dwie­ma ko­le­żan­ka­mi, tymi naj­bliż­szy­mi w kla­sie.

…od­cze­kał jed­ną, dwie, trzy mi­nu­ty i ru­szył w miej­sce, w któ­rym zo­sta­wił Annę Ka i resz­tę. Pod­szedł, po­chwa­lił się, nie chcie­li uwie­rzyć. W koń­cu ich prze­ko­nał, ko­niec koń­ców za­kład był o prze­ko­na­nie. Kil­ka mi­nut póź­niej wia­do­mość do­tar­ła do Ani Wu. Za­ła­ma­ła się, prze­pła­ka­ła całą noc. Nig­dy nie ode­zwa­ła do… Nic poza tym, poza jej upo­ko­rze­niem, a jego wy­gra­ną.

Po­da­jąc pie­nią­dze dziew­czy­nie, z któ­rą spę­dził go­dzi­nę, w tym po­ło­wę w łóż­ku, my­śla­mi był przy Ani Wu. Na­wet po tylu la­tach nie było mu jej żal. Tak samo jak tej, co wy­cho­dzi­ła. To były tyl­ko ma­szy­ny. Nie­czu­łe au­to­ma­ty. One uda­wa­ły, że im za­le­ży, że czu­ją. One nie czu­ły. To były au­to­ma­ty ro­zum­ne, o du­żej sile prze­bi­cia. In­a­czej nie by­ły­by w sta­nie zno­sić dnia co­dzien­ne­go. I prze­trwać.

– Mało! Jesz­cze na tak­sę daj – dwu­dziest­ka syk­nę­ła przy drzwiach, cho­wa­jąc bank­no­ty.

– Na pie­cho­tę nie mo­żesz?

– A ty so­bie zwa­lić nie mo­żesz?

– Mogę.

– A ja nie mogę. Da­waj, nie pier­dziel. Znam swo­je pra­wa.

– Co ty nie po­wiesz… – po­dał po­mię­tą dy­chę.

– Mało!

– Spa­daj.

Wy­pchnął ją. Za­mknął drzwi na klucz, za­suw­kę, łań­cuch. Gdy skoń­czył, od­cze­kał aż ucich­ną dźwię­ki kop­nięć i krzy­ków po dru­giej stro­nie bez­piecz­nej gra­ni­cy. W koń­cu po­szła.

Spoj­rzał na ze­ga­rek. Skrzy­wił się. Usta­wił alarm na rano. Po­szedł. Mi­nął sy­pial­nię. Padł na ka­na­pę i włą­czył te­le­wi­zor. Przy­krył się ko­cem. Chwy­cił szklan­kę z nie­do­pi­tym drin­kiem ze śla­dem szmin­ki. Przy­mknął oczy. Nie chciał spać w łóż­ku, nie chcia­ło mu się zmie­niać po­ście­li po.

– Fuj – wy­pluł, odło­żył szklan­kę, wy­łą­czył te­le­wi­zor i spró­bo­wał za­snąć. Jak co noc. Pró­bo­wał.Robota robota

Nie ukry­wał (głów­nie przed sobą). Nie lu­bił przy­cho­dzić do biu­ra. Pra­co­wał w Któ­rymś Urzę­dzie. Był dy­rek­to­rem od… nudy.

Biz­nes star­to­wał o 7. On usta­wiał alarm w te­le­fo­nie na po siód­mej. W koń­cu był sze­fem – miał pra­wo. Miał nie­nor­mo­wa­ny czas pra­cy na umo­wie o pra­cę, któ­ry nor­mo­wał zgod­nie z wła­sną wolą i za­pa­łem do po­ko­ny­wa­nia na­rzu­co­nych obo­wiąz­ków.

Zwy­kle oko­ło 9. za­jeż­dżał pod bu­dy­nek Któ­re­goś Urzę­du. Wspi­nał się po scho­dach. Trze­cie pię­tro. Brak win­dy. Wcho­dził do se­kre­ta­ria­tu. Wi­ta­ła go ona, pani. Jak jej było? Za­sta­na­wiał się przez chwi­lę, gdy py­ta­ła o to, czy po­dać kawę, czy jak zwy­kle czar­ną bez cu­kru, czy może inną tym ra­zem? Nie – ta sama, co za­wsze. Ta sama, co każ­de­go dnia przez ostat­nich pięć lat, dro­ga pani. Jak ona mia­ła?… Sta­ra? Brzyd­ka?… Nie… bli­sko, ale to nie było tak. Ja­koś.

– Słu­cham pa­nią? – wy­rwa­ła go z za­du­my.

– Pan Iks Igrek zo­sta­wił panu wy­cin­ki z ga­zet. Pra­sów­ka I jesz­cze.

– Uhm. I co tam pi­szą, pani…?

– Nie wiem, pa­nie dy­rek­to­rze, jesz­cze nie zdą­ży­łam prze­czy­tać. Wie pan jak to jest! – za­czę­ła po­ran­ną man­trę ma­ru­dze­nia (wła­śnie! To za to za nią nie prze­pa­dał!). – By­łam już za dzie­sięć. Pa­trzę, a tu zno­wu tyle pra­cy, że nie mogę tego od razu ogar­nąć, a jak bym mia­ła za­cząć jesz­cze czy­tać to wszyst­ko, co przy­no­si pan Iks i resz­ta, to – za­trza­snął drzwi swo­je­go po­ko­ju; głos pani… ucichł, na­stał ab­so­lut­ny spo­kój.

Drzwi były bar­dzo so­lid­ne i szczel­ne. Zo­sta­ły wsta­wio­ne za jego ka­den­cji. Na jego proś­bę, na wnio­sek. Drzwi peł­ne w wer­sji przy­lgo­wej, wy­po­sa­żo­ne w próg opa­da­ją­cy, po­sia­da­ły naj­wyż­szą izo­la­cję aku­stycz­ną. Co wię­cej – ścia­ny za­byt­ko­we­go bu­dyn­ku mia­ły gru­bość kil­ku me­trów, wy­ko­na­ne z pru­skiej ce­gły. Tak przy­najm­niej lu­bił so­bie wy­obra­żać. To samo okna – pla­sti­ki naj­now­szej ge­ne­ra­cji. Po­miesz­cze­nie było więc nie­mal w peł­ni dźwię­kosz­czel­ne. Mu­sia­ło być. Gdy­by było in­a­czej, zre­zy­gno­wał­by z pra­cy. No! – może bez prze­sa­dy. Ale!

Miał sześć­dzie­siąt czte­ry lata. I miał dość ży­cia, któ­re wiódł. Tro­chę dość. Nie aż tak bar­dzo, by je nie wia­do­mo jak zmie­niać. Ale jed­nak dość. Nuda wy­kań­cza­ła go tak, jak żad­na ko­bie­ta czy na­łóg. Poza tym ery i jed­ne­go, i dru­gie­go sko­czy­ły się już w jego ży­ciu. Na­stał czas abs­ty­nen­cji mi­ło­snej (w sen­sie mi­ło­ści psy­chicz­nej, oczy­wi­ście, nie fi­zycz­nej) i ni­ko­ty­no­wej, któ­rej mu­siał się trzy­mać, je­śli chciał żyć względ­nie nor­mal­nie, a nie jako kar­dio­lo­gicz­ny ka­le­ka. To iry­to­wa­ło tym bar­dziej, że na świe­cie sza­lał kult mło­do­ści, zdro­wia, fi­zycz­nej przy­jem­no­ści, he­do­ni­zmu, ero­ty­zmu. Skan­da­licz­nie iry­tu­ją­cy gów­nia­rze, dwu­dzie­sto i trzy­dzie­sto­lat­ko­wie, peł­ni sił wi­tal­nych, en­tu­zja­zmu i po­zy­tyw­nej mo­ty­wa­cji pę­ta­li się na­wet w jego naj­bliż­szym oto­cze­niu. Mniej­sza o pa­nien­ki. One były jesz­cze do przy­ję­cia, były uży­tecz­ne, miło było cza­sem po­pa­trzeć, czę­ściej wy­ko­rzy­stać, skosz­to­wać, po­słu­chać ich kom­ple­men­tów, pod­li­zy­wa­nia się, po­uczest­ni­czyć w ich… roz­wo­ju, ta­kim czy in­nym. Jed­nak ład­ne, mło­do­cia­ne mę­skie gęby – co to, to nie To wzbu­dza­ło w nim gniew, tro­chę lęk, może Wklę­słe brzu­chy, umię­śnio­ne uda i łyd­ki, bia­łe kły, gład­ka skó­ra, mod­ne ciu­chy, lśnią­ce wło­sy – tych nie chciał wi­dzieć, te wy­wo­ły­wa­ły ne­ga­tyw­ne uczu­cie de­pre­sji, znu­dze­nia, przej­ścia w stan spo­czyn­ku.

– Szlag! – szep­nął, gdy roz­le­gło się pu­ka­nie do drzwi. – Tak? Pro­szę! – wy­pluł gło­śnym, aniel­skim gło­sem.

– Kaw­ka.

– Dzię­ku­ję pani…?

– Pro­szę, pa­nie dy­rek­to­rze – wy­dzium­dzia­ła do zrzy­ga­nia słod­ko pod­sta­rza­ła se­kre­tar­ka, któ­rej czar­ne wło­sy wa­la­ły się po pro­stu w każ­dym ką­cie! – Pa­nie dy­rek­to­rze.

– Tak?

– Pan Spe­cjal­ski przy­szedł. Cze­ka na spo­tka­nie.

– Niech wej­dzie.

Jako Dy­rek­tor Któ­re­goś Urzę­du za­rzą­dzał in­sty­tu­cją pod­le­głą Pierw­sze­mu Urzę­do­wi. Mu­siał słu­chać Pierw­sze­go we wszyst­kim i po­le­ce­nia prze­ka­zy­wać ni­żej, do swo­ich kie­row­ni­ków. Kie­row­ni­cy prze­sy­ła­li je pod­wład­nym spe­cja­li­stom, a spe­cja­li­ści ro­bi­li, co trze­ba lub spusz­cza­li jesz­cze ni­żej, do młod­szych spe­cja­li­stów, in­spek­to­rów, po­mo­cy biu­ro­wych i tak da­lej. Na koń­cu tego zło­żo­ne­go, wie­lo­seg­men­to­we­go pro­ce­su był zno­wu on – wy­cią­gał dłu­go­pis, skła­dał pod­pis. Cza­sa­mi czy­tał, co na­ba­zgra­li na kart­ce. Cza­sem nie mu­siał, bo. Nu­uuda! I te ma­ile. Tego to już nie mógł po pro­stu znieść! Łeb mu puchł od świa­tła mo­ni­to­ra, gdy ga­pił się w nie dłu­żej niż. W ogó­le czuł, że do­sta­je raka mó­zgu od tej tech­no­lo­gii, któ­rej skraj­nie nie­na­wi­dził za to, że jest tak szyb­ka i się roz­wi­ja jak pa­pier w ki­blu, któ­re­go za­pa­sów ad­mi­ni­stra­tor­ka bu­dyn­ku nie była w sta­nie na czas uzu­peł­nić..sta­rał się nie pić kawy. Wy­pi­jał dwie, trzy dzien­nie, w pra­cy. Jed­nak kie­row­ni­cy, kie­row­nicz­ki, spe­cja­li­ści, spe­cja­list­ki, in­spek­to­rzy i kon­ser­wa­to­rzy!… Te gno­je – my­ślał – chle­ją to kaw­sko jak ja­cyś ni­sko­ci­śnie­niow­cy, któ­rzy bez ko­fe­iny pa­da­ją na pysk w kra­inę snu i nie mogą się wy­próż­nić! Ile razy wy­cho­dził z po­ko­ju, szedł do wspól­nej dla wszyst­kich to­a­le­ty, otwie­rał drzwi, za­pa­lał świa­tło, ma­jąc na­dzie­ję, że przy zga­szo­nym nikt tam nie sie­dzi, że za­mknię­te okno ozna­cza, iż jest pu­sto, że za­mknię­ta ka­bi­na to nie jest wca­le zły znak, pod­ły omen, i na­ci­skał klam­kę do – i! Za­wsze, ale to za­wsze ktoś tam (kur­na!) sie­dział i… Spo­koj­nie, uspo­kój się – …po­wta­rzał so­bie w my­ślach. Spe­cjal­ski przy­szedł. Mu­sisz za­cho­wać zim­ną krew, być cool jak ci ma­ło­la­ci o moc­nych ner­wach z bia­łym prosz­kiem pod no­sem, rę­ka­mi w kie­sze­niach, ob­ci­słych spodniach typu rur­ki, do­pa­so­wa­nym ga­je­rze zna­nej mar­ki, wy­szpe­ra­nym w któ­rymś z (te­raz tren­dy) lum­pek­sów z ciu­cha­mi na wagę. Wcze­śniej osra­ny­mi, oplu­ty­mi, ob­la­ny­mi kawą i, lecz przez rącz­ki pań­ci lub mam­ci ta­kie­go mło­de­go wy­pra­ny­mi, od­pra­so­wa­ny­mi, wy­chu­cha­ny­mi i.

– Cześć dy­rek­to­rze!

– Wi­taj Wi­tol­dzie! – od­parł au­to­ma­tycz­nie uśmiech­nię­ty od ucha do ucha jak ja­kaś sik­sa na oral­nej ma­tu­rze. – Cóż cię do mnie spro­wa­dza o tak wcze­snej po­rze?

– Wcze­snej? Nie śpię już od pią­tej – rzu­cił, roz­glą­da­jąc się po wnę­trzu.

– Ran­ny pta­szek… – wark­nął w spo­sób kon­tro­lo­wa­ny i ugryzł się w ję­zyk, by nie do­dać cze­goś, co ci­snę­ło się na usta. – To się chwa­li. Kto rano wsta­je.

– Wia­do­mo!

– Ta.

– Tak jest, pa­nie dy­rek­to­rze!

– Nie in­a­czej. Sia­daj, śmia­ło pa­nie pre­zy­den­cie. Nie mu­sisz się krę­po­wać, czuj się jak.

Albo spier.! – tak już tyl­ko po­my­ślał, choć bar­dzo chciał to wy­po­wie­dzieć. A nie mógł! Co go po­wstrzy­my­wa­ło? Za­wsze się nad tym za­sta­na­wiał. Cho­ciaż do­brze wie­dział. Tyl­ko uda­wał, że nie wie.

– Więc cóż cię spro­wa­dza?

– Same do­bre wie­ści, pa­nie dy­rek­to­rze! – wy­krzy­czał ener­gicz­nie, uśmiech­nię­ty jesz­cze sze­rzej niż. Po pro­stu, sze­rzej.

– Więc cie­szy­my się? – Dy­rek­tor wo­lał do­py­tać.

– Na­wet bar­dzo! – pa­dło po­twier­dze­nie.

Uf – od­sap­nął, po­cze­kał, aż tam­ten usią­dzie, uło­ży się wy­god­nie w nie­wy­god­nym krze­śle dla in­te­re­san­tów (któ­re tak jak i drzwi za­mó­wił z pre­me­dy­ta­cją na swój for­mal­ny, dy­rek­tor­ski wnio­sek) i za­czął słu­chać… jed­nym uchem, a dru­gim.

Spe­cjal­ski był Za­stęp­cą Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du. Na­le­żał do ener­gicz­nej gru­py z mle­kiem pod no­sem, albo – bar­dziej współ­cze­śnie – z mle­kiem w prosz­ku pod no­sem. Gru­py trzy­dzie­sto­lat­ków, któ­rzy od­nie­śli suk­ces dzię­ki sile prze­bi­cia, cha­ry­zmie, ukła­dom, pro­tek­cji, ko­nek­sjom w naj­wyż­szych pań­stwo­wych in­sty­tu­cjach, Osta­tecz­nych In­stan­cjach. Mó­wił szyb­ko, wy­raź­nie, był kom­pe­tent­ny, miał po­czu­cie hu­mo­ru. W kon­tak­cie z nim czu­ło się, że ży­cie trak­to­wał lek­ko, z iro­nią, w spo­sób nie­wy­mu­szo­ny, wręcz chłod­ny. Ze swo­ich źró­deł, czy­li od osób tzw. życz­li­wych Dy­rek­tor do­wie­dział się, że Spe­cjal­ski nie po­sia­da żony. O tym świad­czył rów­nież brak ob­rącz­ki na pal­cu. Nie miał na­rze­czo­nej, dziew­czy­ny. Miał za to duże gro­no lu­bią­cych go zna­jo­mych i przy­ja­ciół. Tak przy­najm­niej było do mo­men­tu, w któ­rym świe­żo upie­czo­ny rad­ny Spe­cjal­ski, wy­róż­nia­ją­cy się czło­nek swo­jej par­tii, zo­stał po­wo­ła­ny na sta­no­wi­sko wi­ce­pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du. Wów­czas – jak to zwy­kle bywa – za­wsze życz­li­wych mu i za­pa­trzo­nych w nie­go roz­bo­la­ły oczy od tego pa­trze­nia, a sym­pa­tia po­dą­ży­ła w swo­ją, czy­li inną stro­nę, a ję­zy­ki za­czę­ły mie­lić i mie­lić, i mie­lić, i.

Spe­cjal­ski oka­zał się być ge­jem. Mało kto o tym wie­dział. Dy­rek­tor miał jed­nak swo­je uszy tu i tam, więc po­siadł tę cen­ną in­for­ma­cję. Szcze­gól­nie cen­ną w kra­ju o tak mało to­le­ran­cyj­nym spo­łe­czeń­stwie (przy­najm­niej w prak­ty­ce, nie w an­kie­tach imien­nych), któ­re­go czę­ścią był Dyro i pe­dzio-Spe­cjal­ski. Dla­te­go wi­zy­ty mło­dzień­ca nie sta­no­wi­ły spe­cjal­nie mro­żą­ce­go krew w ży­łach even­tu. Były one po czę­ści ro­dza­jem kon­tro­li pra­cy pod­le­głe­go Dy­rek­to­ra Któ­re­goś Urzę­du. Dyro miał haka, więc – przy­najm­niej pod tym wzglę­dem – mógł (w ro­bo­cie) spać spo­koj­nie.

Gość wy­szedł kil­ka­dzie­siąt mi­nut póź­niej. Wła­ści­wie nie po­zo­sta­wił żad­nej osza­ła­mia­ją­co po­zy­tyw­nej wia­do­mo­ści. Nic, cze­go Dy­rek­tor by nie wie­dział od swo­ich życz­li­wych.

In­for­ma­cje! Tak, to były cza­sy pry­wat­nej, se­lek­tyw­nej wie­dzy i ko­mu­ni­ka­cji oraz od­po­wied­nie­go do­bo­ru jej ka­na­łów. Kto je po­sia­dał – ten ist­niał, utrzy­my­wał się na po­wierzch­ni, po pro­stu Był!

Na przy­kład taki Na­pier­ski. Był waż­nym kie­row­ni­kiem w Pierw­szym Urzę­dzie. Mógł wie­le po­móc, za­ła­twić, miał doj­ścia do Se­kre­ta­rza, czy­li oso­bi­stej mę­skiej se­kre­tar­ki sa­me­go Pre­zy­den­ta Pierw­sze­go Urzę­du, or­ga­ni­zu­ją­cej każ­de for­mal­ne spo­tka­nie, przyj­mu­ją­cej i zwal­nia­ją­ce­go każ­de­go bar­dziej zna­czą­ce­go pra­cow­ni­ka sa­mo­rzą­du. To jest coś! Mó­wi­ło się na­wet, że Na­pier­ski ma na nie­go/na nią haka. Po­nad­to po­sia­dał swo­ją naj­star­szą la­to­rośl na bar­dzo wy­so­kim stoł­ku – ćśśś! – rzą­do­wym . Co wię­cej – nie było haka na nie­go sa­me­go, Na­pier­skie­go, przy­najm­niej nikt go nie znał, nig­dy nie wi­dział. Ża­den IPN, żad­ne CBŚ czy CBA! No nikt! Ab­so­lut­nie, żad­na żywa czy mar­twa du­sza! Poza.

Za­nim Dy­rek­tor zo­stał dy­rek­to­rem był za­le­d­wie śred­nie­go szcze­bla urzęd­ni­kiem wy­dzia­łu kie­ro­wa­ne­go przez Na­pier­skie­go Pra­co­wał tro­chę od nie­chce­nia, tro­chę z obo­wiąz­ku, tro­chę dla ry­wa­li­za­cji z in­ny­mi śred­nie­go szcze­bla urzęd­ni­czy­na­mi, tro­chę, by nie zo­stać prze­go­nio­nym przez tych ni­żej, tro­chę, by do­go­nić tych po­wy­żej i nie la­tać dla nich na po­sył­ki, tak­że tro­chę z do­skwie­ra­ją­cej mu już wte­dy nudy, dla za­bi­cia cza­su pod­czas ośmiu go­dzin od-do, któ­re po­nie­dzia­łek-pią­tek na­le­ża­ło prze­ty­rać, prze­trwać względ­nie ja­koś – tak nor­mal­nie, jak każ­dy, któ­ry tro­chę chce, ale znacz­nie bar­dziej musi. Dla­te­go pił dużo kawy, cza­sem yer­ba mate (taki trend), by mieć siłę i mo­ty­wa­cję. Jadł spo­ro owo­ców, by nie utyć i nie zmar­nieć. To wszyst­ko spra­wia­ło, że jak na wy­ści­gi bie­gał za po­trze­bą. Bar­dziej tą po­chła­nia­ją­cą wię­cej cza­su i ener­gii, niż tą, co raz-dwa i po spra­wie.

Pan Na­pier­ski z ko­lei był nie­zwy­kle chu­dym, acz nie mniej żar­łocz­nym star­szym je­go­mo­ściem. Był wręcz ewe­ne­men­tem, je­śli cho­dzi o pe­ry­stal­ty­kę je­lit i – ogó­łem – tra­wie­nie. Wią­za­ło się to więc z jego czę­sty­mi wi­zy­ta­mi w ustę­pie, któ­ry był – co po­wszech­ne w pań­stwie czę­stych bra­ków, nie­do­ró­bek – tyl­ko je­den dla ca­łe­go wy­dzia­łu, przy­najm­niej dla tej mę­skiej, sam­czej jego czę­ści sku­pio­nej na dwóch pię­trach po­koi.

Tak przy­szły Dy­rek­tor po­znał ta­jem­ni­cę Na­pier­skie­go, po­sta­ci w mie­ście waż­nej, z ko­nek­sja­mi. Prze­cięt­ne­mu od­bior­cy nie­wy­mu­szo­nych ko­mu­ni­ka­tów może się to wy­dać in­for­ma­cją bła­hą, ba!, śmiesz­ną, że­nu­ją­cą, wła­ści­wie to żad­ną, lecz dla… było czymś waż­nym, istot­nym, po­sia­da­ją­cym od­po­wied­ni po­ten­cjał w rę­kach kre­atyw­ne­go umy­słu. Otóż – nie owi­ja­jąc w ba­weł­nę – Na­pier­ski miał swe­go ro­dza­ju zbo­cze­nie, hi­gie­nicz­ny de­fekt.

Za­wsze, ale to za­wsze, gdy we­szło się po nim do cuch­ną­cej ka­bi­ny, było się świad­kiem pły­wa­ją­ce­go w dole efek­tu wy­sił­ków jego je­lit. Moż­na było obej­rzeć go do­kład­nie i z bli­ska bez żad­nych prze­szkód. Było tak – co w lot po­jął przy­szły szef Któ­re­goś Urzę­du – po­nie­waż Na­pier­ski cho­ro­bli­wie nie­na­wi­dził pa­pie­ru to­a­le­to­we­go i nig­dy go nie uży­wał. Nig­dy też nie ko­rzy­stał ze spłucz­ki. Po za­ła­twie­niu swo­jej spra­wy w musz­li klo­ze­to­wej, po pro­stu wsta­wał, pod­cią­gał por­t­ki i od­cho­dził. Z tego po­wo­du nig­dy też nie mył po tym wszyst­kim dło­ni. Może to nic, ale.

W świe­cie po­li­ty­ki, do­bre­go PR-u, dzię­ki nie­po­szla­ko­wa­nej opi­nii i do­sko­na­łe­mu po­cho­dze­niu, ro­dzi­nie, wzo­ro­we­mu ojcu, za­słu­żo­ne­mu w by­łym sys­te­mie, dzię­ki któ­rym syn Na­pier­skie­go wspiął się na wy­ży­ny po­li­tycz­ne­go dra­pa­cza chmur, to była waż­na in­for­ma­cja. In­for­ma­cja, któ­ra od­po­wied­nio udo­ku­men­to­wa­na i sprze­da­na do me­diów oraz w inne, mniej me­dial­ne miej­sca, mo­gła za­szko­dzić, ze­szpe­cić ide­al­ny wi­ze­ru­nek rysą cuch­ną­cą z pew­no­ścią in­a­czej niż pach­ną wio­sen­ne fioł­ki.

Zbiór ta­kich oraz tym po­dob­nych wia­do­mo­ści po­zwo­lił. – nie bój­my się tego sło­wa – wy­pły­nąć na po­wierzch­nię. Jak to się rów­nież nie mniej tra­dy­cyj­nie ma­wia: G. za­wsze wy­pły­nie. I tej za­sa­dy trzy­mał się Dy­rek­tor. To po­zwo­li­ło mu przez tak wie­le lat nie uto­nąć, nie dać się pod­to­pić, udu­sić, spu­ścić z szam­bem.Piętnasta – punkt

Zwie­rza­ki, lu­dzie, pra­cow­ni­cy, mro­wie ludz­kie, esen­cja ludz­ko­ści, pol­sko­ści, eu­ro­pej­sko­ści i ich kwin­te­sen­cja to­tal­na – ame­ry­kań­skość, My – pra­cow­ni­cy! Lud pra­cu­ją­cy miast i mia­ste­czek. Cza­sem tak­że wsi i pi­pi­dó­wek. Coś pięk­ne­go, no, po­ezja, pa­nie!

Siła po­czu­cia we­wnętrz­ne­go, na­tu­ral­ne­go pra­wa do wol­no­ści zdu­mie­wa­ła Dy­rek­to­ra za­wsze. Parę mi­nut przed pięt­na­stą usta­wiał się w oknie swo­je­go urzę­do­we­go wnę­trza. Wrzu­cał czte­ry kost­ki cu­kru do szklan­ki z go­rą­cą her­ba­tą. Nie mie­szał. Cze­kał. Cu­kier roz­pusz­czał się na dnie, lecz słod­kość nie pod­no­si­ła się wy­żej z dołu do góry. Po­zo­sta­wa­ła na dnie jak nie­do­śnio­ny sen tłu­ścio­cha, któ­re­mu le­karz za­bro­nił spo­ży­wa­nia sło­dy­czy. Dy­rek­tor nig­dy nie do­pi­jał tego ostat­nie­go łyku. Czer­pał przy­jem­ność z nie kon­su­mo­wa­nia naj­słod­szej, naj­lep­szej reszt­ki, któ­rą zo­sta­wiał w szklan­ce na swo­im biur­ku. Tę szklan­kę, na dru­gi dzień rano, sprzą­ta­ła z bla­tu se­kre­tar­ka i ja­sna, świe­tli­sta – cho­le­ra ją bra­ła na ten wi­dok. To ewi­dent­ne, bez­sen­sow­ne mar­no­traw­stwo psu­ło jej każ­dy dzień, każ­dy je­den jego po­czą­tek. Dy­rek­tor upa­jał się tą my­ślą, ob­ser­wu­jąc wy­bie­ga­ją­cych z pra­cy pra­cow­ni­ków. Punkt 15… – wy­ła­nia­li się. Ludz­kie punk­ty i prze­cin­ki, krop­ki, na­wia­sy, wy­krzyk­ni­ki, py­taj­ni­ki, gwiazd­ki…

Każ­dy pra­cow­nik wie­dział do­sko­na­le o co­dzien­nych ob­ser­wa­cjach Dy­rek­to­ra. Ich czas pra­cy wy­zna­cza­ny był przez umo­wy o pra­cę na czas nie­okre­ślo­ny – 7-15. W po­rów­na­niu z resz­tą spo­łe­czeń­stwa – mimo sto­sun­ko­wo ni­skich za­rob­ków – gru­pa urzęd­ni­cza była gru­pą uprzy­wi­le­jo­wa­ną. Pra­cow­nik sa­mo­rzą­do­wy po­sia­dał kom­fort psy­chicz­ny, któ­re­go nie mia­ła resz­ta na­ro­du, po­zo­sta­ją­ca na jed­no­oso­bo­wych dzia­łal­no­ściach go­spo­dar­czych, zle­ce­niach, umo­wach o dzie­ło, w sza­rej stre­fie. Więk­szość urzęd­ni­ków za­rów­no Pierw­sze­go, jak Któ­re­goś i po­zo­sta­łych Urzę­dów do­sta­ła pra­cę po tzw. ukła­dzie, po zna­jo­mo­ści, dzię­ki po­le­ce­niu, dzię­ki wsta­wien­nic­twu, dzię­ki (skła­daj­my!) mat­ce, żo­nie, mę­żo­wi, oj­co­wi, wuj­ko­wi, ko­chan­ce, ko­chan­ko­wi, przy­ja­cie­lo­wi. Przy­słu­ga za przy­słu­gę, ręka rękę myła, noga nogę.

Nie ozna­cza to jed­nak, że byli to pra­cow­ni­cy nie­kom­pe­tent­ni. Nic z tych rze­czy! Po­sia­da­li dy­plo­my, pa­pie­ry po­koń­czo­nych kur­sów i li­stę do­dat­ko­wych, nad­pro­gra­mo­wych umie­jęt­no­ści. Wcze­śniej czy póź­niej, po otrzy­ma­niu wa­ka­tu, sta­wa­li się od­po­wied­ni­mi oso­ba­mi na od­po­wied­nim miej­scu. Po ich wy­pró­bo­wa­niu i wdro­że­niu się prze­cho­dzi­li ze sta­no­wi­ska na czas nie­okre­ślo­ny na tę samą po­sa­dę na wiecz­ność lub na pra­wie-wiecz­ność, bo­wiem kie­dyś w koń­cu mo­gli awan­so­wać lub upaść szcze­bel czy kil­ka ni­żej. Tak, upa­dek rów­nież był moż­li­wy. Gdy po­peł­nia­li błąd, sprze­ci­wi­li się, po­wie­dzie­li o jed­no sło­wo za wie­le, po­szli o jed­ną pa­raf­kę czy pod­pis za da­le­ko. Je­śli byli jed­nak wy­star­cza­ją­co czuj­ni i uważ­ni, po­zy­ski­wa­li od­po­wied­nią ilość plo­tek oraz in­nych in­for­ma­cji pod­czas przerw na faj­kę lub pod­czas po­dró­ży po „za­przy­jaź­nio­nych” po­ko­jach, mo­gli być spo­koj­ni o wła­sne czte­ry li­te­ry.

Cały skład pra­cow­ni­czy Któ­re­goś Urzę­du miał zsyn­chro­ni­zo­wa­ne ze­gar­ki. Wska­zów­ki tych ścien­nych chro­no­me­trów szły na­przód na­oko­ło jak jed­na wspól­na wska­zów­ka. Gdy wska­zy­wa­ła 15 mi­nut przed pięt­na­stą, za­czy­na­ło się krę­ce­nie, wier­ce­nie, prze­kła­da­nie przed­mio­tów na biur­ku z jed­ne­go miej­sca na inne, ner­wo­we kli­ka­nie dłu­go­pi­sów, cy­ka­nie przy­ci­sków my­szek, przy­miar­ki do wy­łą­cze­nia sy­te­mu MS Win, zga­sze­nia mo­ni­to­ra, do wyj­ścia z brud­ną szklan­ką i ta­le­rzy­kiem, w celu ich do­kład­ne­go, so­lid­ne­go umy­cia w ki­blu przy zle­wie… pięć mi­nut przed – osta­nie siku… mi­nu­ta… zbie­ra­li się do wyj­ścia, wsta­wa­li, ubie­ra­li płasz­cze, kurt­ki, swe­try, przy­gła­dza­li ma­te­ria­ły, spód­ni­ce, spodnie, po czym scho­dzi­li trzy pię­tra w dół, do wyj­ścia. Lecz póki ze­gar nie za­bił 3 razy, nie wy­sta­wia­li no­sów poza gra­ni­cę drzwi…

Tam wła­śnie z uwa­gą i roz­ba­wie­niem spo­glą­dał Dy­rek­tor, jak ka­pi­tan na to­ną­cym stat­ku, któ­ry do ostat­niej chwi­li, do ostat­nie­go ra­tu­ją­ce­go się roz­bit­ka po­zo­sta­je na most­ku. Dy­rek­tor miał ubaw. Cza­sem zda­rza­ło się, że któ­ryś pra­cow­nik po­peł­nił fal­start. Naj­wyż­szy prze­ło­żo­ny no­to­wał to w my­śli, rył głę­bo­ko na po­wierzch­ni zwo­jów mó­zgu i nig­dy nie omiesz­kał wy­po­mnieć pra­cow­ni­ko­wi, po­dro­czyć się z tym czy z tam­tą. Za taką nie­cier­pli­wość oczy­wi­ście ni­ko­go nie zwal­niał, ani for­mal­nie nie upo­mi­nał. Tyl­ko żar­tem, z prze­ką­sem przy­nu­dzał. Poza tym, po pierw­sze, za tego ro­dza­ju drob­nost­kę nie miał­by pra­wa ni­ko­go wy­rzu­cić (na­ra­ził­by się na śmiesz­ność na­wet przed sa­mym sobą!), po dru­gie, nie był psy­cho­pa­tą, pie­nia­czem, ani tym bar­dziej idio­tą. Miał to wszyst­ko ge­ne­ral­nie gdzieś, te umo­wy, za­sa­dy, całe to urzęd­ni­cze pra­wo i pra­wo­daw­stwo. Wszyst­ko co ro­bił, czy­nił je­dy­nie ot tak, pro for­ma, dla za­bi­cia cza­su, w ra­mach wal­ki z wszech­ogar­nia­ją­cą go w cza­sie go­dzin pra­cy nudą.

Zresz­tą po ro­bo­cie – było jesz­cze go­rzej, jesz­cze (kur­na!) bar­dziej nud­no. Po sześć­dzie­się­ciu czte­rech la­tach ży­cia, po dwóch roz­wo­dach, ba­ta­lio­nie za­li­czo­nych ko­biet, pro­sty­tu­tek, dzi­wek wszel­kiej ma­ści, ta nuda po­tra­fi­ła do­pro­wa­dzić do chro­nicz­nej bez­sen­no­ści. Na­wet za­bić.A po robocie… kula w płocie

Nie prze­pa­dał za zmia­na­mi. One jed­nak za­czę­ły się – o dzi­wo – po­ja­wiać w jego mie­ście. Sie­dział w au­cie, któ­re miał w li­zin­gu i spła­cał. Ża­den szał, ale moż­na było po­wo­zić ty­łek bez wsty­du, po­wy­pa­try­wać przez otwar­te okno, lu­stro­wać zmia­ny wpro­wa­dza­ne dzię­ki Eu­ro­pej­skiej Wspól­no­cie, dzię­ki mło­dym, pręż­nym. W koń­cu jako czło­wiek na sta­no­wi­sku, w od­po­wied­nim wie­ku… mu­siał być re­pre­zen­ta­tyw­ny i wie­dzieć, co w tra­wie pisz­czy, rów­nież tej ro­sną­cej poza miej­scem pra­cy.

Sta­re od­cho­dzi­ło w za­po­mnie­nie.

Bu­dy­nek za­kła­dów odzie­żo­wych za­trud­nia­ją­cych jesz­cze kil­ka­na­ście lat temu spo­ry ka­wał żeń­skiej czę­ści mia­sta, stop­nio­wo nisz­czał, aż zro­bi­li prze­targ, zgod­nie z za­sa­dą niech wy­gra naj­tań­szy i naj­tań­szy wy­grał, i wy­słał w ko­smos kil­ka­dzie­siąt miejsc pra­cy, i tyle samo lat wspo­mnień kil­ku­dzie­się­ciu ty­się­cy umy­słów. Przy­je­cha­ły dwa wiel­kie dźwi­gi, ogro­dzo­no te­ren i w cią­gu dwóch ty­go­dni zo­sta­ła dziu­ra w zie­mi. I dupa bla­da.

On je­chał da­lej przed sie­bie, do domu, wy­brał dro­gę okręż­ną, wo­lał nad­ło­żyć, by po­pa­trzeć so­bie, jak bu­du­je ta eki­pa mło­dych w lśnią­cych ga­je­rach, za kasę z kre­dy­tów, za wir­tu­al­ne euro, któ­re wcze­śniej czy póź­niej – my­ślał – musi pójść w cho­le­rę, bo to pie­niądz po­li­tycz­ny, wart tyle co ban­ki, a ban­ki są do­bre, jak na świe­cie jest do­brze, a jak przy­cho­dzi kry­zys, to miło jest je­dy­nie ban­kom, a go­spo­dar­ki pa­da­ją. To samo z euro – wir­tu­al­ną mo­ne­tą, efe­me­rycz­nym bank­no­tem, któ­rym ste­ro­wa­ło kil­ku moż­nych, trzę­są­cych ca­łym świa­tem. Któ­rzy, gdy po­trze­bo­wa­li go­tów­ki, roz­pie­prza­li któ­ryś kraj eko­no­micz­nie lub wpę­dza­li w stre­fę woj­ny, wpro­wa­dza­li de­sta­bi­li­za­cję i czer­pa­li zy­ski z cha­osu, któ­ry tyl­ko oni po­tra­fi­li póź­niej za­mie­nić na względ­ną sta­bi­li­za­cję, prze­jąć fak­tycz­ną wła­dzę. Tak-tak, Dyro o tym wszyst­kim wie­dział. Nie lu­bił zmian, nie cier­piał skom­pli­ko­wa­nej tech­no­lo­gii, ale swo­je wie­dział, kom­pu­ter po­tra­fił ob­słu­gi­wać cał­kiem nie­źle, a w te­le­wi­zor ga­pić się jak mało kto. Wie­dział, że ci mło­dzi, co ko­lej­ną ka­den­cję roz­da­ją kar­ty w tym mie­ście i w tym jego kra­ju zna­li się do­brze na rze­czy. Wie­dzie­li, że mu­szą być wi­docz­ni i że ich dzia­ła­nia rów­nież mu­szą być za­uwa­żal­ne przez sza­ry tłu­mek. Na to po­trzeb­na była kasa, więc po­zy­ska­li ją, bio­rąc pro­cent od po­zy­ska­nia i od swo­jej pra­cy. Do­brze ro­bi­li… so­bie. Do­brze pew­nie też na przy­szłość! Nie­wąt­pli­wie… jed­nak w okre­sie wiel­kiej bu­do­wy, spek­ta­ku­lar­nych prze­mian to ci ma­lut­cy mu­sie­li za­ci­skać zęby i pasy, sie­dzieć ci­cho i wal­czyć każ­de­go dnia z kor­ka­mi, z in­fla­cją, ro­sną­cy­mi ce­na­mi ben­zy­ny i żar­cia, z co­mie­sięcz­nym ra­chun­kiem, z kłam­stwa­mi po­li­ty­ków, kłam­stwa­mi in­we­sto­rów, kon­tra­hen­tów, firm i in­sty­tu­cji ro­bią­cych wiecz­ny do­bry PR, wiecz­nie i za­wsze w do­brej wie­rze, dla po­tom­nych, dla dzie­ci, dla mło­dzie­ży, dla lep­szej przy­szło­ści i roz­wo­ju!

Dy­rek­tor wie­dział, że to wszyst­ko było waż­ne i po­trzeb­ne, że ludz­kość ob­ra­ła pra­wi­dło­wą dro­gę roz­wo­ju, że sto­pa ży­cia prze­cięt­ne­go czło­wie­ka na kuli ziem­skiej, w Eu­ro­pie, w kra­ju Dy­rek­to­ra, w jego mie­ście, sta­le ro­sła. Wi­dział, jak dzie­ci tych kil­ku zna­jo­mych, któ­rzy mu jesz­cze po­zo­sta­li, do­ra­sta­ją i ni­cze­go im nie bra­ku­je. Owszem – na­rze­ka­ją, że tego nie ma, że tam­te­go, a jak jest, to kasy na to brak. Jed­nak mę­dze­nie było ce­chą jego na­ro­du, sam całe ży­cie taki był, znał sie­bie, znał in­nych. Wszyst­ko szło ku lep­sze­mu, Dy­rek­tor to wi­dział, Dy­rek­tor to wie­dział, że cy­wi­li­za­cja to pod­sta­wa, że wy­kształ­ce­nie jest po­trzeb­ne na­wet, je­śli nikt nie po­trze­bu­je tak wy­kształ­co­nych lu­dzi, bo nie ma komu ko­pać ro­wów, usłu­gi­wać do sto­łów, sprzą­tać w ki­blach miej­skich i pry­wat­nych, pil­no­wać rze­czy, któ­re nie wy­ma­ga­ją pil­no­wa­nia. Bo wszy­scy na­gle byli tacy mą­drzy, tacy oczy­ta­ni, choć w ży­ciu książ­ki jed­nej nie prze­czy­ta­li, tyl­ko wi­dzie­li w mo­ni­to­rze, wy­słu­cha­li w słu­chaw­kach, bo książ­ki to prze­ży­tek, nie ma cza­su na książ­ki, bo na książ­ki trze­ba wy­ci­nać lasy, ru­szać sza­re ko­mór­ki. Dy­rek­tor wie­dział, że taki po­stęp to pod­sta­wa, że mło­dzi mają ra­cję, a ci, któ­rzy nie chcą zmian, to bę­cwa­ły, tłu­mo­ki, pa­to­lo­gia i plebs spo­łecz­ny, war­cho­ły, ryby miej­skie, a dzie­ci i ryby gło­su nie mają… tak-tak, Dy­rek­tor to wszyst­ko wie­dział i… Miał to głę­bo­ko, ale to bar­dzo głę­bo­ko w du­pie! On nie lu­bił tych wszyst­kich zmian! Kie­dyś było (kur­na) le­piej! – my­ślał.

Je­chał da­lej i… wła­ści­wie Dy­rek­tor stał w kor­ku, wca­le nie je­chał. Jed­nym wiel­kim, dłu­gim kor­ku urzęd­ni­czym. Miał miesz­ka­nie w czę­ści mia­sta od­da­lo­nej od Któ­re­goś Urzę­du o ład­nych parę ki­lo­me­trów. Nie­da­le­ko jego Urzę­du stał bu­dy­nek kil­ku in­nych Urzę­dów, w tym tego Pierw­sze­go. Wszy­scy urzęd­ni­cy koń­czy­li ro­bo­tę o go­dzi­nie tej sa­mej, pięt­na­stej. Zna­ko­mi­ta więk­szość z nich była mniej lub bar­dziej dum­ną czę­ścią spo­łe­czeń­stwa, któ­re po­sia­da­ło wła­sny po­jazd me­cha­nicz­ny, prze­waż­nie dwu­śla­do­wy. „Na tym prze­cież po­le­gał po­stęp, cy­wi­li­za­cja” – roz­my­ślał, sto­jąc w kor­ku Dy­rek­tor. Nie cza­ruj­my się – każ­dy musi za­ra­biać i bo­ga­cić się. Bo­ga­ce­nie się było pod­sta­wą współ­cze­sne­go spo­łe­czeń­stwa, do któ­re­go tak usil­nie dą­ży­li mło­dzi rzą­dzą­cy, spo­łe­czeń­stwo, któ­re­mu szczę­ście gwa­ran­to­wa­ło po­sia­da­nie. Po­sia­da­nie te­le­wi­zo­ra, kom­pu­te­ra, me­diów da­wa­ło szan­sę pręd­kie­go wy­ła­pa­nia pro­mo­cji i wy­prze­da­ży. Sa­mo­chód umoż­li­wiał do­jazd do miej­sca za­rob­ko­wa­nia oraz po­wrót z nie­go do miej­sca spo­ży­wa­nia po­sił­ków i szo­ro­wa­nia bru­du i roz­to­czy, od­ku­rza­nia, wy­cho­wy­wa­nia po­tom­stwa, za­pład­nia­nia, umi­la­nia so­bie ży­cia roz­my­śla­niem o spo­so­bach na umi­le­nie so­bie ży­cia przez zdo­by­wa­nie środ­ków na umi­la­nie, umi­la­cze.

Sa­mo­chód był wy­znacz­ni­kiem sta­tu­su. Do­bry sa­mo­chód po­ka­zy­wał roz­miar szczę­ścia po­rząd­ne­go urzęd­ni­ka. Je­że­li go miał, zna­czy­ło to, że był na do­brej dro­dze do do­brej cy­wi­li­za­cji, do do­bre­go roz­wo­ju Je­że­li przez lata nie po­my­ślał o kre­dy­cie – ma­jąc lep­szą, gor­szą, ale za­wsze sta­łą pen­sję i po­sa­dę – nie za­czął się roz­wi­jać, bu­do­wać, da­wać pra­cę in­nym mło­dym i am­bit­nym z dy­plo­ma­mi i ło­pa­tą w dło­ni, to nie był do­brym urzęd­ni­kiem, PRa­cow­ni­kiem.

Jako że ogrom­ny pro­cent miesz­kań­ców mia­sta Dy­rek­to­ra za­trud­nio­ny był jed­nak w urzę­dach i ten pro­cent z roku na rok suk­ce­syw­nie się po­więk­szał, zna­czy­ło to, że mło­dzi zna­li kie­ru­nek, w któ­rym po­win­ni byli po­dą­żać i… i tak da­lej. Ten świet­ny trend na roz­wój, za­chod­nią cy­wi­li­za­cję i ame­ri­can way of life spra­wił, że Dy­rek­tor utknął w kor­ku. Z każ­dym ro­kiem co­raz dłuż­szym i cia­śniej­szym kor­ku, w któ­rym sta­wa­ło się co­raz mniej przy­jem­nie, po­nie­waż mło­dzież piła co­raz wię­cej kaw, pra­co­wa­ła pod co­raz więk­szą pre­sją, zwią­za­ną z po­sia­da­niem co­raz więk­szej ilo­ści dóbr i obo­wiąz­ków, po­zwa­la­ją­cych na gro­ma­dze­nie co­raz więk­szej ilo­ści przed­mio­tów umi­la­ją­cych, ge­ne­ru­ją­cych szczę­ście, mle­kiem i mio­dem pły­ną­cą kra­inę. Tak. Dy­rek­tor wie­dział, że w tę stro­nę idzie świat i za to wła­śnie tego świa­ta co­raz bar­dziej nie­na­wi­dził. Za to wszyst­ko, za tych wszyst­kich za­smar­ka­nych roz­wo­jo­wi­czów, któ­rzy wie­dzie­li le­piej co i jak, kie­dy i gdzie, komu i dla kogo. To pod­no­si­ło mu ci­śnie­nie, któ­re i tak miał zbyt wy­so­kie.

Na­ci­snął pe­dał gazu, zwol­nił sprzę­gło i pod­je­chał o ko­lej­nych kil­ka cen­ty­me­trów na­przód. Od skrzy­żo­wa­nia dzie­li­ły go już tyl­ko trzy sa­mo­cho­dy. Przy na­stęp­nych świa­tłach po­wi­nien się uwol­nić od urzęd­ni­cze­go kor­ka i mieć spo­kój z tą daw­ką co­dzien­nych ner­wów dro­go­wych. Wy­jął z kie­sze­ni pu­deł­ko z ta­blet­ka­mi sta­bi­li­zu­ją­cy­mi ci­śnie­nie, po­łknął jed­ną. Za­raz dru­gą, gdy jed­nak nie opu­ścił skrzy­żo­wa­nia w cią­gu naj­bliż­szych kil­ku mi­nut.

– I chuj… – prze­klął do sie­bie, spo­glą­da­jąc przez uchy­lo­ne do po­ło­wy okno.

– To­bie chuj w dupę, zde­chły dzia­dy­go, ty sta­ry chu­ju! – krzyk­nę­ła mło­da twarz z kil­ku­dnio­wym za­ro­stem i wy­pro­sto­wa­ną pro­stow­ni­cą grzyw­ką, opa­da­ją­cą na oczy. – Masz do mnie ja­kiś pro­blem? Co się ga­pisz? Mam wstać? Wyjść z auta?

Dy­rek­tor na­ci­snął przy­cisk. Okno za­mknę­ło się, od­gra­dza­jąc go od czer­wo­nej twa­rzy mło­dzień­ca, ob­ra­ża­ją­cej go z sa­mo­cho­du sto­ją­ce­go na są­sied­nim pa­sie. Kie­dyś bym mu po­ka­zał, kto tu rzą­dzi, wy­siadł­bym – po­my­ślał, ru­sza­jąc z pi­skiem spod zie­lo­ne­go świa­tła. A te­raz? Je­stem pier­dzie­lem, nie mam jaj. To te szczy­le mnie wy­ka­stro­wa­ły, ka­stru­ją każ­de­go dnia. Czas umie­rać.

Przed wej­ściem do miesz­ka­nia ku­pił ga­ze­tę Kon­takt. Tam były wszyst­kie ogło­sze­nia, któ­rych szu­kał. Co­dzien­nie je prze­glą­dał przy obie­dzie. W ja­kim celu? Bo chciał być męż­czy­zną choć we wła­snych czte­rech ścia­nach. By nim być, trze­ba udo­wad­niać swo­ją mę­skość każ­de­go jed­ne­go dnia. In­a­czej sam mógł­byś po­my­śleć o so­bie, że je­steś cio­tą, że ża­den z cie­bie fa­cet, że ci na­wet nie sta­je. Nie jest waż­ne, ile masz lat. Dyro nie był mło­dy – wie­dział to – i nie było mu wca­le tak źle ze swo­im wie­kiem. Było mu na­wet do­brze ze zmarszcz­ka­mi i brzu­chem, ob­wi­słym tył­kiem i po­cząt­kiem star­czych plam na dło­niach. Wła­ści­wie miał­by to zu­peł­nie gdzieś, tę całą sta­rość i prze­mi­ja­nie, gdy­by nie ma­ło­la­ci, któ­rzy sa­mym swo­im wy­glą­dem bez prze­rwy przy­po­mi­na­li o upły­wie cza­su. W Kon­tak­cie za­wsze moż­na było zna­leźć nowe, świe­że ogło­sze­nia ko­biet. Ko­bie­ta była naj­lep­szym spo­so­bem na udo­wod­nie­nie mę­sko­ści. Ko­bie­ty z Kon­tak­tu były bar­dzo kon­tak­to­we i speł­nia­ły wszel­kie ży­cze­nia swo­je­go klien­ta.

Je­śli Dy­rek­tor miał zły dzień, wku­rzy­li go gów­nia­rze, któ­rzy swo­imi gów­niar­ski­mi de­cy­zja­mi roz­ko­pa­li ko­lej­ną uli­cę, albo zrów­na­li z zie­mią jesz­cze je­den nie­od­łącz­ny ele­ment jego pięk­nych wspo­mnień ży­cia sprzed lat, na przy­kład roz­pru­li za­kła­dy sta­rej pa­pier­ni, któ­ra po­pa­dła w ru­inę i sta­ła się sie­dli­skiem chiń­skich pra­cow­ni­ków pod­ra­bia­ją­cych ciu­pa­gi i tra­dy­cyj­ne stro­je pol­skich gó­ra­li, je­śli miał więc taki zły i kwa­śny dzień, wów­czas brał swo­ją ga­ze­tę do ręki, szu­kał co cie­kaw­szej ofer­ty, ła­pał za słu­chaw­kę te­le­fo­nu, wy­krę­cał nu­mer i za­pra­szał, daj­my na to, stu­dent­kę dzie­więt­na­ście lat o buj­nym biu­ście, któ­ra ofe­ru­je, że zgo­dzi się na wszyst­ko za drob­ny spon­so­ring.

Go­dzi­nę póź­niej miła ma­ło­la­ta, re­pre­zen­tant­ka ca­łej ge­ne­ra­cji przed­się­bior­czej mło­dzie­ży, stoi w jego drzwiach, pach­ną­ca jak upa­dły anioł, wy­zy­wa­ją­co żu­jąc gumę i pa­ląc pa­pie­ro­sa. Dy­rek­tor za­pra­sza ją grzecz­nie, pro­si, by po­szła pod prysz­nic i wy­szła już go­to­wa do współ­pra­cy. Po tym, gdy wy­peł­za czy­sta i pach­ną­ca, przy­po­mi­na jej, że za­mó­wił ją na dwie go­dzi­ny. Ona po­twier­dza. Na­stęp­nie Dy­rek­tor pro­si, by uklę­kła i pod­nie­ci­ła go usta­mi tak pro­fe­sjo­nal­nie, jak tyl­ko dzi­siej­sza mło­dzież umie być pro­fe­sjo­nal­na, ucy­wi­li­zo­wa­na i re­wo­lu­cyj­nie roz­wo­jo­wa – czy­li mega za­je­bi­ście. Gdy jej się to już uda­je – a jako że jest mło­dą pro­fe­sjo­na­list­ką uda­je jej się wręcz wy­bit­nie i nie­mal za każ­dym ra­zem – Dyro pro­si ją przy­mil­nie o to, by się od­wró­ci­ła i ład­nie wy­pię­ła ty­łe­czek. Po czym z peł­nym im­pe­tem i za­pa­sem zgro­ma­dzo­nych sił, ner­wów ca­łe­go dnia oraz z ob­ra­zem ca­łej ge­ne­ra­cji mło­dych prze­mą­drzal­ców i wszyst­ko wie­dzą­cych la­lu­siów przed ocza­mi rżnie ją ostro i bru­tal­nie w sze­ro­kie wy­pię­te dup­sko. Po wszyst­kim daje jej klap­sa i po­le­ca, by się ubra­ła. Zwy­kle w ta­kich sy­tu­acjach musi do­pła­cić za per­wer­sję i rzu­cić na tacę, czy­li na tak­sę do dom­ku. Wów­czas Dy­rek­tor do­pła­ca i daje dy­chę na­piw­ku. Dziew­czy­na ocie­ra kro­ko­dy­le łzy, ogar­nia się i spa­da do domu. Po za­mknię­ciu drzwi, fa­cet idzie do ła­zien­ki, płu­cze zęby, prze­glą­da się w lu­strze, uśmie­cha do swo­je­go ob­li­cza. Chwi­lę póź­niej leży już w łóż­ku i za­sy­pia. Śpi jak dziec­ko, choć cier­pi na bez­sen­ność. Śni mu się. Wła­ści­wie to od dwu­dzie­stu lat nic mu się nie śni. I tak też jest – my­śli so­bie – na­praw­dę za­je­bi­ście do­brze.Król klozetów kultury

Jed­ne­go dnia Hu­bert Ha sie­dział po drzem­ce, któ­rą uci­nał so­bie za­wsze po pra­cy i są­czył sok mar­chwio­wy Nie­na­wi­dził soku z mar­chwi. Nie­na­wi­dził świe­że­go soku mar­chwio­we­go Nie­na­wi­dził nie­świe­że­go tak samo bar­dzo, jak tego jed­no­dnio­we­go. Jed­no­dnio­we­go jak każ­de­go in­ne­go z do­miesz­ką owo­ców cy­tru­so­wych. Ogól­nie rzy­gał już tym so­kiem. Czuł, że żółk­nie od nie­go. Że za­czy­na mieć przez nie­go żół­tacz­kę. To, rzecz ja­sna, nie była praw­da. Pił go, bo na­pój był – jak pi­sa­li w in­ter­ne­cie – wy­jąt­ko­wo zdro­wy, a skó­ra Hu­ber­ta, któ­rej zwy­kle nie opa­lał, była dzię­ki nie­mu gład­sza, zdrow­sza i ciem­niej­sza. Sie­dząc w pra­cy, po­le­ru­jąc kie­lisz­ki do bia­łe­go, czer­wo­ne­go wina, małe z dłu­gą nóż­ką do li­kie­rów (głów­nie grap­py) my­ślał. Pod­czas pi­cia ka­ro­te­nu w domu – nadal my­ślał. Cały swój wol­ny czas oraz każ­dą mi­nu­tę w ro­bo­cie po­świę­cał na bu­rzę sza­rych ko­mó­rek. Po co? Prze­cież to nie­mod­ne! Za­miast my­śleć – dzia­łać. On jed­nak my­ślał.

Cel – roz­krę­cić in­te­res, zro­bić biz­nes ma­rzeń, jed­no­ra­zo­wy strzał i już, je­stem na to­pie, mogę wy­rwać się z tego ba­gna sza­rzy­zny ludz­kiej, tej woj­ny pro­wa­dzo­nej po­mię­dzy ludz­ką ni­ja­ko­ścią rze­czy­wi­sto­ści a ja­skra­wy­mi ko­lo­ra­mi ekra­nów TiVi i mo­ni­to­ra z pod­łą­czo­nym ne­tem. Bez prze­rwy my­ślał, my­ślał, kom­bi­no­wał i… I co? Co zro­bił? Wy­my­ślił!

– Mój zło­ty biz­nes to sraj­ta­śma!

Na pa­pie­rze to­a­le­to­wym zbił for­tu­nę. Po­mysł był cał­kiem pro­sty. Niech Ha sam go le­piej opo­wie:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: