Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Spowiedź - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Listopad 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Spowiedź - ebook

Kiedy w niewielkim mieście pod Warszawą policja znajduje zwłoki dwojga osób, sprawa wydaje się prosta i zostaje szybko zamknięta. Nie wszyscy wierzą jednak w oficjalne ustalenia śledztwa, zwłaszcza gdy ginie młoda kobieta, która postanowiła szukać odpowiedzi na własną rękę. Co tak naprawdę wydarzyło się w Ogrodach? Dlaczego sprawca zabrał tajemnicę do grobu i jak głęboko sięgają źródła zła? Tę zagadkę próbuje rozwikłać dociekliwa redaktorka Olga Wagner. Prywatne dochodzenie, w którym pomaga jej dziennikarz lokalnego portalu, odsłania mroczne kulisy zbrodni i staje się wyprawą w pełną sekretów przeszłość pozornie idyllicznej prowincji. Przeszłość, która nadal zbiera śmiertelne żniwo…

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7835-462-8
Rozmiar pliku: 372 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CZĘŚĆ I. Zbrodnia i pytania

1.

Otworzyła oczy i szybko tego pożałowała. W pokoju było za jasno. Wpadające przez okno poranne światło raziło niemiłosiernie, a do tego od razu zdała sobie sprawę, że tych kilka godzin snu, które udało jej się wytargować od niespokojnego umysłu, wcale nie pomogło i ból głowy, z którym budziła się już od kilku dni, nadal nie mijał.

Odruchowo zaczęła szukać telefonu. Leżał na parapecie, tuż obok czegoś kwadratowego, co mogło być pustym opakowaniem po panadolu albo równie dobrze pustą paczką papierosów. Spojrzała na jaskrawy wyświetlacz. Była 7:30. Przespała więc zaledwie cztery godziny i chociaż głowa sama opadała jej na poduszkę, wiedziała, że nie było już mowy o nadrobieniu zarwanej nocy.

Sypiała źle, od kiedy w drzwiach stanęła wyraźnie speszona policjantka. Jej głos brzmiał współczująco, jednak wyczuła w nim też zniecierpliwienie, tak jakby funkcjonariuszka chciała mieć jak najszybciej z głowy przykry obowiązek. Nic dziwnego, w końcu z pewnością nieczęsto zdarzało jej się zawiadamiać kogoś o tragicznej śmierci bliskiej osoby.

Z początku nie potrafiła zrozumieć wypowiadanych z wyuczoną troską słów pocieszenia, zupełnie jakby w jednej chwili straciła umiejętność łączenia ich w sensowną całość. Docierały do niej jedynie strzępy suchego komunikatu, z którego wynikało, że właśnie zerwała się ostatnia wątła nić łącząca ją ze wspomnieniami bezpiecznego dzieciństwa.

Ta nić już od dawna nie była mocna, bo E. od wielu lat nie utrzymywała z matką bliższych kontaktów. Kiedy miała dwanaście lat, matka chwaliła się nią przed wszystkimi znajomymi i z dumą powtarzała, że urodziła bardzo rezolutną i mądrą dziewczynkę. Jednak krótko po piętnastych urodzinach córki wszystko się zmieniło — już tylko najbliższym przyjaciołom zwierzała się, że dziecko stało się nieznośne i pewnie nic dobrego z niego nie będzie. A już cztery lata później niemal zupełnie zerwały kontakt i widywały się tylko podczas rodzinnych uroczystości, które obie długo potem odchorowywały.

Oczywiście E. kochała matkę, chociaż od dawna jej tego nie mówiła. Wiedziała też, że i matka ją kocha, na swój pokręcony, obłąkańczy sposób. Zatem ich uczucia rozmijały się i wracały do nadawcy niczym nieodebrane listy. E. chciała mieć znów dawną, zwyczajną matkę, więc zanim w końcu wyzwoliła się od niej na dobre, próbowała po kolei wszystkich dostępnych strategii oporu. Bardzo szybko zrozumiała bowiem, że bunt to jedyny sposób komunikowania rozpaczy. A przynajmniej jedyny, jaki przychodził jej do głowy. Niestety matka także za wszelką cenę chciała mieć dawne, zwyczajne dziecko. Odgradzała więc córkę od zepsutego świata, starannie selekcjonowała jej lektury, prowadziła co niedzielę do kościoła i każdego wieczora czytała długi fragment Biblii.

O duszę jedynaczki troszczyła się jednak przede wszystkim, zmuszając ją do cotygodniowych spowiedzi.

O małych miasteczkach, a w takim właśnie wychowywała się E., mówi się zazwyczaj, że "tam wszyscy wszystkich znają". Oczywiście nigdy nie jest to do końca prawdą, ale często odpowiada rzeczywistości dokładnie w takim stopniu, żeby zatruć życie dorastającemu dziecku. Matka znała więc dobrze większość jej nauczycieli i proboszcza miejscowej parafii, który regularnie bywał w ich domu na sobotnich i niedzielnych herbatkach. W życiu E., od kiedy sięgała pamięcią, pełno było obcych ludzi, którzy stanowili przedłużenie nadopiekuńczych rodzicielskich skrzydeł, a zwłaszcza wyczulonych na każdy fałsz uszu i wszystkowidzących oczu matki. Każde szkolne potknięcie, każde nieodrobione zadanie domowe, nawet wagary, których czasami nie mogła uniknąć z obawy przed ostracyzmem ze strony rówieśników, były natychmiast piętnowane i wywoływały w niej poczucie winy. A reakcją na nie stawała się coraz większa potrzeba buntu. I chociaż w tamtym okresie E. nigdy nie zdecydowała się na otwarty sprzeciw wobec metod wychowania praktykowanych przez połączone siły rodzicielsko-pedagogiczno-kościelne, to wytrwale trenowała bardziej subtelne sposoby kontestacji.

Wiedziała na przykład, że z łatwością mogłaby sprostać ideałowi, jaki stawiała przed nią matka, jednak z rozmysłem notorycznie strącała najwyższą poprzeczkę. Celowała w czwórki, bo zapewniały jej święty spokój i uwalniały od konieczności wysłuchiwania umoralniających kazań, ale jednocześnie nie dawały matce wystarczających powodów do satysfakcji. Wprawdzie niczego nie mogła swojej córce zarzucić, ale też nie mogła być z niej dumna.

I o to właśnie chodziło. E. rekompensowała sobie nieznośny rygor widokiem zawiedzionej miny matki na wieść o kolejnej ocenie o oczko niższej od wyznaczonego ambitnego celu. To była jedyna gra, na jaką mogła sobie pozwolić. Jedyna dostępna jej przestrzeń swobody.

Matka nigdy nie domyśliła się, że E. świadomie raniła jej dumę (bo przecież to właśnie urażona duma odgrywała główną rolę w tym procesie kształtowania ideału). Początkowo dziwiła się, dlaczego tak zdolne kiedyś dziecko opuściło się w nauce. Później naprawdę zaczęła się niepokoić, aż w końcu nie pozostało jej już nic innego, jak tylko odpychać od siebie nieznośną prawdę, że jej córka nie jest wybitnym umysłem. Nie wiedziała, że to sprytne dziecko ćwiczyło się po prostu w trudnej sztuce społecznego kamuflażu. Nigdy też nie przyszło jej do głowy, że jest zdolniejsze, niż kiedykolwiek mogła przypuszczać. I bardziej przebiegłe.

Dla E. najgorszy jednak był obowiązek cotygodniowej spowiedzi u księdza C., który po przedwczesnej śmierci jej taty starał się — rzecz jasna za przyzwoleniem matki — odgrywać nieoficjalnie pewne zarezerwowane dla ojca role, a przynajmniej zastąpić dziewczynce utracony w tak młodym wieku wzór patriarchy. E. musiała więc opowiadać mu o wszystkich swoich grzechach i najskrytszych "tajemnicach duszy", oczywiście zmyślonych, bo nie ufała C. za grosz i była przekonana, że każdą spowiedź dokładnie relacjonował potem jej matce. Nie miała na to dowodów, ale już sam fakt, że regularnie widywała tego człowieka u siebie w domu, sprawił, że wiarę straciła ostatecznie w wieku dziesięciu lat i szybko nauczyła się kłamać.

Ani matka, ani C. nie uwierzyliby oczywiście, że przez całych siedem dni nie popełniła żadnego grzechu. Wymyślała więc takie przewinienia, które nie wzbudzałyby podejrzeń o nieszczerość. Musiała wykazywać się przy tym niebagatelną inwencją. Nie mogła za często powtarzać tych samych grzeszków, a przede wszystkim nie mogła być w swoich wyznaniach zbyt banalna czy zbyt szczera. Pierwsze wzbudziłoby natychmiast podejrzenia, drugie — wywołałoby prawdziwą panikę obojga opiekunów. Balansowała więc po cienkiej linie, odgrywając dziecko może niedoskonałe i nieraz zbaczające odrobinkę z wąskiej ścieżki cnoty, ale zawsze gorliwie na nią wracające.

Tak toczyło się jej życie do dziewiętnastych urodzin. Doskonale wiedziała, jak będzie wyglądał ten dzień. A raczej — jak wyobrażała go sobie matka. Scenariusz był już z góry ustalony i nigdy się nie zmieniał: najpierw spotkanie w gronie rodziny, do której matka zaliczała też C., potem skromne przyjęcie dla najbliższych koleżanek, które nienawidziły tego tak samo, jak E., ale poświęcały się dla niej w zamian za różne drobne przysługi.

Długo przygotowywała swoje"małe przedstawienie". Chociaż latami ćwiczyła się w udawaniu przed wszystkimi kogoś, kim nigdy nie była, "przedstawienie" wymagało wyjątkowo dużo zachodu i musiało zostać szczegółowo zaplanowane. Samo ukrycie torby podróżnej było w tym domu nie lada wyczynem, nie mówiąc już o załatwieniu formalności związanych z wyjazdem.

Kiedy nadszedł dzień urodzin, w końcu pojawiła się w okazałym, klasycznie urządzonym salonie, który pamiętał jeszcze czasy jej pradziadków. Oprócz rozbawionego C. siedziało tam kilka osób z dalszej rodziny. Matka była jedynaczką, a z braćmi ojca nigdy nie utrzymywała bliższych kontaktów, więc liczba widzów przedstawienia, które zamierzała odegrać, była na szczęście niewielka. Nie o nich jednak chodziło. Mieli jedynie statystować temu, co musiało się wreszcie wydarzyć między nią, matką i C.

Na twarzach obojga pojawił się nieokreślony wyraz niepokoju, kiedy zobaczyli ją z torbą podróżną w ręku. Potem było już tylko gorzej, znacznie gorzej, niż to sobie wyobrażała. I chociaż oświadczyła po prostu, że wyjeżdża na studia do Warszawy nieco wcześniej, bo chce poszukać pracy i ma już zarezerwowany pokój w mieszkaniu znajomej, poczuła się niemal jak zdrajczyni. Mogła przecież wyrwać się z domu zwyczajnie, tak jak robili to zazwyczaj ludzie w jej wieku. Mogła uprzedzić o swoich zamiarach, uspokoić matkę, a przede wszystkim oszczędzić jej przykrości związanej z urządzaniem sceny w obecności rodziny i C.

Tak, mogła to wszystko zrobić zwyczajnie, bez prowokowania niepotrzebnych kłótni. W końcu do Warszawy było nieco ponad trzydzieści kilometrów, czyli jakieś czterdzieści pięć minut jazdy pociągiem. Nie uciekała więc na drugi koniec świata, a od października i tak musiała przecież iść na studia. Jednak po śmierci ojca w tym domu nic już nie było normalne, więc widać i pożegnanie musiało przerodzić się w awanturę. Myślała o tym jako o zemście za te wszystkie lata trzymania w klatce. Mimo to poczuła się podle.

Niedługo po tym, jak dotarła do Warszawy, uświadomiła sobie trzy rzeczy. Po pierwsze, że nieprędko pozbędzie się poczucia winy. Po drugie, że matka i C. zrobili w jej umyśle jeszcze większe spustoszenie, niż dotąd sądziła. I po trzecie, że nie ma pojęcia o życiu i czeka ją przymusowy przyspieszony kurs dojrzałości.

Od chwili, kiedy zaczęły utrzymywać jedynie kontakt telefoniczny, matka zrozumiała, że pozostała jej już tylko modlitwa za duszę zagubionej córki. Dzwoniła każdego wieczoru i łamiącym się głosem zapewniała o duchowej opiece, jaką nad nią roztaczała, codziennie odmawiając różaniec. Był to podręcznikowy szantaż emocjonalny, który jak zwykle w takich przypadkach wywoływał efekt odwrotny do zamierzonego. Im więcej się modliła i im bardziej przekonywała E. o skuteczności wstawiennictwa do miłosierdzia Bożego, tym bardziej stanowczo córka uświadamiała jej, że chrześcijaństwo to najgłupszy z nękających ludzkość zabobonów.

Od kiedy wyrwała się z sideł C., nie musiała już udawać, że praktyki religijne są dla niej czymś więcej niż tylko nudą i udręką. Czuła, jakby w jej umyśle pękła budowana całymi latami tama, która zbyt długo opierała się naporowi wyzwalającego żywiołu. Udowadniała więc matce z okrutną satysfakcją, powołując się przy tym na przeróżnych wolnomyślicieli, w których się teraz rozczytywała, że lepiej przestać wierzyć w wymyślonych przyjaciół i zacząć ufać własnemu rozumowi.

C. wiele razy próbował się do niej dodzwonić, ale nigdy nie odebrała. O ile wobec matki czuła mimo wszystko wyrzuty sumienia, o tyle wobec niego — żadnych. "Jakim prawem ten dupek wtrąca się w moje życie?" — powtarzała sobie za każdym razem, kiedy odrzucała połączenie. Poza tym matkę mogła jakoś usprawiedliwić. W końcu bardzo źle zniosła niespodziewaną śmierć ojca i jej religijna fiksacja wynikała z traumy, umiejętnie zresztą podsycanej przez nadgorliwego proboszcza, który tylko czyhał na takie podatne na indoktrynację, zranione owieczki.

Co innego C. On był po prostu przekonany, że może zastępować jej ojca i wmawiać, co jest dobre, a co złe.

Teraz, kiedy znaleziono go w lesie martwego po tym, jak próbował ukryć zwłoki swojej wieloletniej przyjaciółki i strzelił sobie w głowę, jego lekcje moralności budziły w E. jeszcze większy odruch wymiotny. Mimo wszystko nie wierzyła, że ją zabił, wbrew temu, co twierdziła policja. Chociaż bez wątpienia był jakoś zamieszany w jej śmierć.

Ale po kolei.

Mniej więcej dwa tygodnie wcześniej coś nagle zmieniło się w relacjach E. z matką, która dzwoniła teraz prawie codziennie. I ku zdziwieniu E. ich rozmowy stały się niemal swobodne. Mniej w nich było religijnych napomnień, a więcej zwykłej rodzicielskiej troski. Matka pytała ją o życie w mieście, pracę, znajomych. Raz nawet napomknęła, że może zobaczyłyby się w święta. A co najbardziej zaskakujące, nie była w swoich prośbach i pytaniach natrętna. Nie złorzeczyła na wyrodne dziecko, które wyrzekło się własnej rodziny, nie straszyła karą, jaką niosą ze sobą pokusy życia w Warszawie, nie wspominała nawet o codziennych modlitwach w intencji jej nawrócenia.

E. nie potrafiła zrozumieć tej nagłej przemiany. Nie przypuszczała, żeby mógł to być podstęp, który matka uknuła, żeby ponownie zwabić córkę pod swoje nadopiekuńcze skrzydła. Znała ją aż za dobrze i wiedziała, że pomimo licznych wad ta kobieta nie umiała kłamać, choćby z tego względu, że zabraniała jej tego wiara. Coś więc musiało się stać, coś trudnego do wyjaśnienia. E. coraz bardziej to niepokoiło. Powinna się cieszyć, że ich relacje zaczynają się w końcu układać, jednak przeszkadzał jej w tym strach. Strach, który łatwo wyczuwała w głosie matki.

Nie wiedziała dokładnie, skąd brało się to przeczucie. Tak czy inaczej matka sprawiała wrażenie, jakby chciała jej coś powiedzieć, jednak za każdym razem, kiedy już wydawało się, że E. usłyszy wreszcie zwierzenia, matka nagle zmieniała temat. A E. nigdy nie odważyła się o to spytać. Bariera, która przez całe lata coraz bardziej oddzielała je od siebie, zbyt długo już narastała.

Początkowo nie chciała znać żadnych szczegółów. Kategorycznie oświadczyła to policyjnemu psychologowi, który do niej zadzwonił, i odłożyła słuchawkę. Przez kilka kolejnych dni nie wychodziła z domu, nie włączała telewizora i nie odbierała telefonu. Dopiero wczoraj odważyła się zajrzeć do Internetu. Wpisała w Google odpowiednią frazę i po czwartym kieliszku wina wreszcie kliknęła wyniki wyszukiwania. Szybko wypiła piąty, szósty. Alkohol zupełnie na nią nie działał, kiedy czytała o tym, co wydarzyło się niecały kilometr od jej rodzinnego domu.

Nie potrafiła w to uwierzyć. Matka ofiarą księdza. Jego samobójstwo. I te ohydne sugestie, że mieli romans. Na komentarze pod artykułami nie miała już siły. Dobrze wiedziała, że były jeszcze gorsze niż wypociny redakcyjnych stażystów.

Na szczęście rodzina matki wzięła na siebie formalności związane z organizacją pogrzebu, a znajomi taktownie nie wydzwaniali do niej z głupimi pytaniami o samopoczucie. Jednak trzeba było wreszcie wstać z łóżka. Zapijanie się i łykanie prochów nie pomagało, przeciwnie — pogarszało tylko jej stan.

Sięgnęła po panadol, dla pewności połykając trzy tabletki, i popiła resztką wczorajszego wina. Pilnowała, żeby nie brać więcej niż cztery proszki dziennie, co jakoś jej się udawało. Zazwyczaj. Potem zwlokła się powoli z łóżka, przeszła do aneksu kuchennego, który w jej niewielkim mieszkaniu na Pradze łączył się z jedynym pokojem, i nastawiła wodę w czajniku. Po raz pierwszy od pięciu dni kawa przyniosła jej nikłą ulgę.

Musiała wziąć się w końcu w garść, bo czekał ją powrót w rodzinne strony. Nie tylko po to, żeby pochować matkę. Przede wszystkim miała tajemnicę do rozwikłania.

***

W tym miejscu tekst się urywał. Pod nim znajdował się jeszcze adres e-mail i odręczny dopisek: Mam nadzieję, że ten pierwszy rozdział spodobał się Państwu. Proszę o szczerą opinię. Nie wiem, czy mam to ciągnąć dalej. Jestem debiutantką, poza tym pisze mi się teraz wyjątkowo ciężko.

Olga Wagner zastanawiała się, co z tym fantem zrobić. Wydawnictwo nie miało w zwyczaju prowadzenia korespondencji z ludźmi, którzy przysłali jedynie krótką zajawkę. Mogła oczywiście odpisać coś na zachętę, ale wiedziała doskonale, że gdyby dopingowała w ten sposób każdego początkującego pisarza, zabrakłoby jej czasu na jedzenie i sen. Jeśli zawahała się, to dlatego, że nie był to najgorszy tekst. Owszem, z początku wyglądał na kolejną grafomańską biografię udającą wielką literaturę, co zazwyczaj mogła ocenić już po kilku zdaniach. Czasem nawet po pierwszym, choć zawodowa rzetelność kazała jej zawsze przeczytać przynajmniej kilka stron, nim wyrzucała wydruk do kosza lub odkładała na bok jako brudnopis. Tym razem jednak, trochę z nudów, kontynuowała czytanie. I musiała przyznać, że ta napisana jeszcze niewprawnym, nieco naiwnym stylem opowieść mogła wciągnąć. Co prawda widać było, że autorka jest debiutantką i stawia dopiero pierwsze kroki w pisaniu, jednak z każdą kolejną stroną Olga dostrzegała w niej ukryty potencjał. Tak, z tego mogło powstać coś interesującego, o ile E.K., jak podpisany był wydruk, nie cierpiała na nadmierny przerost ego i zdobyłaby się na cierpliwe pisanie ciągu dalszego.

A może była jeszcze jedną nawiedzoną, która uważa, że nawet okruch jej dzieła zadziwi cały świat? W końcu po co ktoś miałby wysyłać do wydawnictwa zaledwie kilka stron i opatrywać je łzawym dopiskiem o mękach twórczych? Czy nie po to, żeby otrzymać pełen aprobaty mail zwrotny i utwierdzić się we własnym talencie? I jeszcze ten pretensjonalny tytuł — Spowiedź.

Z drugiej strony miała już przecież w rękach dziwniejsze rzeczy. Po kilku latach pracy redaktorskiej nadal zaskakiwała ją liczba przychodzących pocztą tekstów, najczęściej dziwacznych i megalomańskich. Ludzie niewiele czytają, ale piszą jak opętani — powtarzała znajomym, kiedy pytali, czy miała dzisiaj dużo roboty. — Kryminały, powieści przygodowe, podróżnicze, szpiegowskie, polityczne, erotyczne, pornograficzne, historyczne, autobiograficzne. Zdarzały się też filozoficzne rozprawy, genealogie, paszkwile, niezamierzone parodie, a nawet polityczne manifesty.

Tomek bez powodzenia próbował kiedyś obliczyć, po jakim czasie kupka napływających do nich wydruków dosięgnęłaby Księżyca. Zajęło mu to kilka godzin, w trakcie których na przemian wrzucał kolejne teksty do kosza i wracał do swoich zawiłych kalkulacji. Poddał się dopiero, kiedy powiedziała mu, że Księżyc porusza się wokół Ziemi po torze eliptycznym, w związku z czym raz jest dalej, a raz bliżej.

— Zawsze wszystko komplikujesz — mruknął niezadowolony, jakby nawet to było jej winą.

Siedział teraz po drugiej stronie obszernego biurka, jak zwykle zawalony papierami, i wrzucał do kartonowego pudła jeden wydruk za drugim. Musiał być dziś w wyjątkowo kiepskim nastroju, bo robił to w tempie, za które na pewno dostałby opieprz od Gośki. Gdyby tu była. Na szczęście ich szefowa bawiła właśnie na targach książki we Frankfurcie i dzięki temu zrządzeniu losu wszyscy mogli przyspieszyć wykonanie normy, jak zresztą zachęcał ich do tego wiszący na ścianie plakat propagandowy z czasów komuny.

— Nie za szybko rujnujesz kariery pisarskie? — spytała go znudzona.

Kolejna książka właśnie wylądowała w kartonowym grobie.

— Zero. Nawet jednego marnego Kuczoka albo Vargi — podsumował i spojrzał na nią błagalnie. Znała to spojrzenie, znowu chciało mu się palić i jak zwykle nie miał ognia.

— A jak u ciebie?

W odpowiedzi zgniotła przeczytany właśnie wydruk i rzuciła w jego stronę. Sprawnym ruchem trącił go łokciem i kartki trafiły prosto do kartonu z odrzutami.

— Trafiony! — krzyknął i natychmiast rozpoczął poszukiwania zawieruszonej gdzieś pod stertą papierów paczki papierosów.

Wydawnictwo mieściło się w eleganckiej, chociaż trochę zapuszczonej przedwojennej kamienicy na Mokotowie. Olga pogodziła się już z tym, że łatwo nie znajdzie lepszej fuchy i z czasem nawet ją polubiła, mimo że nie przyznawała się do tego przed Tomkiem. Z zasady. Oboje mieli w zwyczaju marudzić, nawzajem się przy tym przedrzeźniając. Odreagowywali w ten sposób wielogodzinną monotonną lekturę. Tak naprawdę jednak nie miała powodów do narzekań. Uniknęła przynajmniej losu większości znajomych, walczących o utrzymanie się na fali w korporacyjnym oceanie.

W drzwiach minęli inną parę, która właśnie wracała z popołudniowego dymka, i wyszli na zewnątrz. Dzień był upalny, jak zresztą cały maj tego roku. W dali słychać było stłumione odgłosy popołudniowego korka.

Tomek gadał coś o urlopie, braku kasy i piknikach nad Wisłą. Nie zwracała na niego uwagi. Oparła się o ścianę i zaciągnęła papierosem. Słońce grzało mocno i przyjemnie szczypało ją w twarz.

— Coś ty taka zamyślona?

Dopiero kiedy zaczął z niej żartować, zdała sobie sprawę, że wciąż myśli o dziwnej, ledwo zaczętej książce, którą przed chwilą beztrosko wrzucili do sterty odrzutów. Z braku ciekawszych tematów opowiedziała mu jej treść.

— Jaja sobie robisz? — Wydawał się naprawdę zdziwiony.

— Jak to jaja? — spytała. Znała go na tyle, że potrafiła odróżnić, kiedy mówił serio, a kiedy się wygłupiał.

— Przecież niedawno trąbili o tym wszędzie.

— O czym?

Pokręcił z niedowierzaniem głową.

— Kobieto, kup sobie wreszcie telewizor i zajrzyj czasem do jakiejś gazety, zamiast czytać tylko te grafomańskie wypociny.

— Mam telewizor, gamoniu, tylko nie mam ochoty go włączać.

Zgasiła papierosa i pozwoliła mu przepuścić się przodem w drzwiach. W gruncie rzeczy lubiła go. W każdym razie znacznie bardziej niż tych wszystkich nadętych, narcystycznych sztywniaków przewijających się przez wydawnictwo. Przy nim przynajmniej nie musiała silić się na uprzejmość, poza tym zdążyła się już przyzwyczaić do codziennej obecności swojego nienormalnego współpracownika, a to samo w sobie było w jej wypadku rzadkością.

Zatrzymała się jeszcze przed dużym staroświeckim lustrem wiszącym w recepcji i krytycznie oceniła swój wygląd. Biorąc pod uwagę zarwaną noc, wcale nie wyglądała tak źle, jak myślała. Ludzie oceniali ją na mniej więcej trzydzieści lat, czyli dokładnie tyle, ile miała. Była niska, szczupła i ruda. Raczej ładna, ale nie należała do tego typu kobiet, za którym każdy mężczyzna ogląda się na ulicy. Najbardziej lubiła swoje zielone oczy, chociaż uważała, że określenie „kocie” było trochę na wyrost. Nie mówiąc już o tym, że trąciło banałem.

Wróciła do biurka i otworzyła przeglądarkę internetową. Szybko zrozumiała, że Tomek miał rację. Opisana we fragmencie powieści E.K. historia nawiązywała do wydarzenia, które rozegrało się niecały miesiąc temu w Ogrodach, niewielkim miasteczku pod Warszawą.

— O cholera — skomentowała niemal niedosłyszalnie.

Tomek spojrzał na nią badawczo.

— A nie mówiłem?

— Mówiłeś, a teraz daj mi spokój.

W tekście nie padło nazwisko głównej bohaterki. Widać autorka z jakiegoś powodu uznała za stosowne ukryć prawdziwą tożsamość postaci, dlatego używała jedynie skrótów. Nietrudno jednak było się domyślić, że powieściowa E. i podpisana pod wydrukiem E.K. to jedna osoba. Jej inicjały pasowały zresztą do nazwiska, które powtarzało się w internetowych artykułach o zabójstwie, i Olga poczuła w żołądku nagły skurcz, kiedy uświadomiła sobie, że rzeczywiście znała Edytę Krajewską. Niewiele co prawda pamiętała z tamtych odległych czasów, kiedy jeszcze mieszkała w Ogrodach, zaledwie jakieś pojedyncze obrazy, oderwane wspomnienia. Jej rodzina przeniosła się do Warszawy, kiedy Olga miała dwanaście lat i ani razu tam nie wróciła.

Przypomniała sobie jednak Edytę, chociaż właściwie nie miała powodu, żeby ją zapamiętać. Owszem, chodziły razem do jednej klasy w podstawówce i być może nawet się kolegowały, ale przecież było to wieki temu i fakt istnienia E.K. pewnie już na zawsze pozostałby schowany gdzieś głęboko w jej umyśle, gdyby nie dziwny zbieg okoliczności. Łatwo rozszyfrowała też, kto krył się pod drugim inicjałem. Czarnecki był proboszczem w Ogrodach, od kiedy sięgała pamięcią.

Coraz bardziej zaciekawiona, szukała dalej.

Chociaż prowadzący dochodzenie w sprawie zagadkowego zabójstwa mieli wątpliwości odnośnie do niektórych szczegółów, a kilka pytań, w tym zwłaszcza to dotyczące motywu, pozostało nadal bez odpowiedzi, śledztwo w sprawie księdza Antoniego Czarneckiego zostało w końcu zamknięte, a akta — przynajmniej formalnie — złożono w archiwum. Sprawca nie żył, zapis z monitoringu oraz zeznania świadka nie pozostawiały wątpliwości co do przebiegu zdarzenia, a alternatywne, mało zresztą przekonujące tropy wiodły na manowce.

Najpewniej sprawa ta w ogóle nie wywołałaby większego poruszenia i nie przykuła uwagi mediów, gdyby winnym nie okazał się powszechnie szanowany duchowny. Nie mogła przejść niezauważona także dlatego, że same okoliczności zbrodni popełnionej przez Czarneckiego przypominały sceny z filmów grozy, a ludzką ciekawość, zrozumiałą w tego typu przypadkach, potęgował fakt, że nikt nie potrafił w racjonalny sposób wyjaśnić, co mogło doprowadzić do szokującego finału całej tej afery i co kierowało sprawcą, księdzem bez najmniejszych śladów kryminalnej przeszłości.

Googlowała dalej, aż natrafiła na policyjny raport spisany dzień po odkryciu obu ciał, 4 maja 2013 roku, i zawierający zwięzły opis wydarzeń. Wkrótce po wszczęciu śledztwa wyciekł do mediów, więc wszyscy zainteresowani sprawą Czarneckiego mieli możliwość zasięgnąć wiedzy z pierwszej ręki.

Szybko przekonała się, że dostępny materiał był wyjątkowo skąpy i pozwalał co najwyżej na snucie coraz bardziej fantastycznych przypuszczeń i rozsiewanie jeszcze bardziej oderwanych od rzeczywistości plotek. Zgodnie z nim świadek zbrodni, Artur L., zeznał, że około pierwszej w nocy wracał z przyjęcia u swojego przyjaciela mieszkającego w sąsiedniej miejscowości (gazety i portale nie przedrukowały pełnej wersji raportu, zawierającej wszystkie personalia i adresy). Chcąc zdążyć do domu przed nadciągającą burzą, wybrał skrót przez las. Noc była deszczowa, a wyłaniający się co chwila zza chmur księżyc rzucał jedynie słabe światło. Gdy L. był mniej więcej w połowie drogi, natknął się na zaparkowany przy drodze samochód. Chwilę później ciemności rozświetlił nagły błysk i wyraźnie dostrzegł między drzewami mężczyznę wykopującego dół.

Obok płytkiego grobu znajdował się rozdarty worek z ludzkimi zwłokami. L. nie był w stanie rozpoznać płci ani wieku ofiary. Kiedy nagle znowu zrobiło się jasno, zobaczył jedynie wystającą z worka rękę i długie jasne włosy. Tymczasem mężczyzna, w którym L. rozpoznał Czarneckiego, wydawał się zaskoczony, kiedy spostrzegł, że jest obserwowany. Wyciągnął z kieszeni broń. L. zaczął uciekać i w tym samym momencie usłyszał strzał. Zadzwonił pod 112, dopiero kiedy dotarł do domu. Nie udzielił więc samobójcy pomocy (raport patologa wykazał, że Czarnecki żył jeszcze przez co najmniej pół godziny po postrzale), co podczas przesłuchania tłumaczył szokiem i obawą o własne życie.

Nieco więcej światła rzuciło na sprawę poniedziałkowe wydanie „Faktu”, który poświęcił zbrodni całą rozkładówkę, wracając do tematu jeszcze przez kilka kolejnych numerów. Dziennikarskie śledztwo przeprowadzone przez duet podpisujący się jako K.R. i W.P. nie ujawniało nowych okoliczności morderstwa. Ich tekst powtarzał właściwie treść zawartą w ogólnodostępnym raporcie, tyle że w bardziej dramatycznej formie, ale też uzupełniał znane już fakty o nowe interpretacje. Według K.R. i W.P. Artur L. (31 l.), syn znanego adwokata, przypadkowo stał się świadkiem szokującej zbrodni dokonanej na niewinnej kobiecie przez człowieka od ponad trzydziestu lat cieszącego się opinią wzorowego proboszcza. Artur L., który przyłapał Czarneckiego w chwili, gdy ten próbował ukryć ciało ofiary, Teresy K. († 64 l.), przeżył chwile grozy, kiedy zwyrodniały kapłan wymierzył w niego broń. Ocalał tylko dlatego, że sprawca pod wpływem wyrzutów sumienia zastrzelił się na jego oczach. Zdaniem K.R. i W.P. motywy zabójstwa, zarejestrowanego jakimś cudem przez kamerę umieszczoną tam przez leśników, pozostały nieznane. Policja przypuszcza jednak, że mogło chodzić o sprzeniewierzenie parafialnych pieniędzy, gdyż w okolicy od jakiegoś czasu krążyły słuchy o słabości proboszcza do alkoholu i hazardu. Autorzy nie wykluczali jednak także motywów osobistych. Wspominali o wyjątkowo zażyłych relacjach ofiary i zabójcy. Na koniec sugerowali, że tych dwoje łączyło coś więcej niż tylko przyjaźń, której zresztą nigdy nie ukrywali.

I tak w jakiś tydzień od samobójstwa Czarnecki zdążył zostać hazardzistą, erotomanem, pedofilem i alkoholikiem. Zdarzały się też co prawda głosy nawołujące do umiaru i rozsądku, jednak jak zwykle należały do mniejszości.

Było jasne, że to właśnie tajemnicze okoliczności zabójstwa zrobiły z niego ogólnopolską sensację. Szum medialny trwał jednak krótko, po części dlatego, że szybko wyczerpał się repertuar najbardziej nośnych medialnie hipotez, a po części z braku postępów w śledztwie. Czarnecki popełnił samobójstwo, nie mógł więc wyjaśnić, jakimi motywami się kierował. Skrupulatne grzebanie w jego przeszłości także niewiele dało, a rzucane tu i ówdzie oskarżenia o skłonność księdza do używek wyglądały na zwykłe pomówienia. Nawet najbardziej pomysłowi redaktorzy napotykali na same sprzeczne relacje i niepotwierdzone plotki, a krystaliczna biografia kapelana Solidarności i cenionego duszpasterza nie zachęcała do przerabiania jego sprawy na gazetowego tasiemca.

— Ciekawe…

Przypomniała sobie jeszcze o zapisie z monitoringu, o którym wspominał policyjny raport. Znalazła go w materiale jednej ze stacji telewizyjnych. Jakość nie była najlepsza, więc podkręciła jasność do maksimum. Na ekranie zobaczyła najpierw datę: 4 maja 2013, godzina 00:43. Film musiał zostać nagrany w deszczową noc, bo obraz z pokrytego drobnymi kroplami wody obiektywu był zamazany i niewyraźny. Kamera nie działała zbyt dobrze w niemal zupełnej ciemności, na domiar złego jedyne źródło światła stanowiła blada, gasnąca co chwilę poświata księżyca. Przy odrobinie wysiłku Olga mogła mimo to dostrzec kształt zaparkowanego na poboczu samochodu, z którego ktoś po chwili wysiadł, zostawiając włączone światła. Cień, w którym nie sposób byłoby rozpoznać Czarneckiego, otworzył bagażnik i niezgrabnie wyjął z niego sporych rozmiarów pakunek. Położył go ostrożnie na ziemi, po czym z widocznym wysiłkiem zaczął ciągnąć w głąb lasu.

Po jakichś dwóch minutach wrócił do samochodu, wyciągnął z bagażnika podłużny przedmiot i ponownie zniknął w ciemności. Nawet wytężając wzrok, nie była w stanie niczego więcej zauważyć. Niedługo później oko kamery zarejestrowało kolejną postać, która szybkim krokiem mijała zaparkowany samochód. Obraz na sekundę zajaśniał i na ekranie widać było teraz, jak szczupły, średniego wzrostu mężczyzna wpatruje się w czerń lasu. Po chwili kamera na powrót oślepła, a padający deszcz sprawiał, że scena stawała się coraz mniej widoczna.

Z zamyślenia wyrwał ją odgłos odsuwanego krzesła. Kątem oka dostrzegła, że Tomek kończył pakować swoje rzeczy i szykował się do wyjścia. Patrzył na nią zdziwiony. Wydawnictwo już opustoszało — wszyscy korzystali z nieobecności Gośki i urywali się przed czasem.

— Wciągnął cię ten budujący moralitet? — spytał, swoim zwyczajem bezczelnie zaglądając w ekran jej komputera.

— Wiesz, że tam kiedyś mieszkałam? Znałam ją.

— Ją?

— Naszą autorkę.

— Naprawdę uważasz, że to ona napisała tę powieść? — spytał znudzony. Najwyraźniej cała ta historia nie zrobiła na nim większego wrażenia.

— Fragment. Sam początek. Inicjały się zgadzają. Myślisz, że ktoś ma chore poczucie humoru i podszył się pod nią? Tylko po co?

— Bo jest zwykłym świrem albo kręcą go takie historie? Do poniedziałku.

Znowu miał rację. Wariatów przecież nie brakowało, także takich, dla których najlepszą pożywkę stanowią cudze nieszczęścia. Jednak jeśli tekst naprawdę przysłała Edyta, to w jakim celu? Tylko po to, żeby sprzedać swoją traumę?

W tej historii brakowało ostatniego aktu tragedii — samobójstwa autorki. Widocznie sprawa morderstwa w Ogrodach przestała być już wtedy elektryzującym newsem, bo większość portali zupełnie je przemilczała. Po dłuższej chwili Olga natrafiła jedynie na krótką wzmiankę w lokalnej „Wyborczej”: Córka zamordowanej nauczycielki odnaleziona martwa. Podobnie jak w przypadku zabójstwa Krajewskiej, także tym razem policja szybko zamknęła sprawę. Nie było żadnych dowodów na udział osób trzecich. Edytę znaleziono w łazience, z pętlą na szyi, a jej śmierć wyglądała jak typowe samobójstwo.

— Zabrać? — usłyszała za plecami donośny głos woźnego, który jak co dzień przyszedł wyrzucić niepotrzebne papiery. Trzeba było je na bieżąco usuwać, inaczej całe wydawnictwo szybko utonęłoby w stertach makulatury. On też wydawał się zdziwiony, że kogoś jeszcze zastał w redakcji. W jego głosie zabrzmiało wyraźne zniecierpliwienie.

— Tak. Jeszcze jedną chwilę.

Podeszła do kartonu z odrzutami, wyjęła z niego pogniecioną Spowiedź i włożyła do torby. Potem wyłączyła komputer, szybko spakowała rzeczy i wyszła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: