- W empik go
Spowiedź szaleńca - ebook
Spowiedź szaleńca - ebook
Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.
Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.
Kategoria: | Klasyka |
Zabezpieczenie: | brak |
Rozmiar pliku: | 430 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
To jest straszna książka, przyznaję się do tego bez wykrętów i z piekącą skruchą.
Co do niej doprowadziło?
Oczywista potrzeba umycia mego ciała, zanim zostanie włożone do trumny.
Przypominam sobie, jak przed czterema laty jeden z moich literackich przyjaciół, przysięgły wróg niedyskrecji u innych, wykrzyknął, kiedy rozmowa zeszła na moje małżeństwo:
– To jest temat powieściowy jakby stworzony dla mojego pióra!
Od tej chwili powziąłem nieodwołalne postanowienie, aby samemu obciosywać swoją powieść, niemal pewny, że memu przyjacielowi przypadłoby to do gustu.
Przyjacielu, nie miej mi za złe, że roszczę sobie pretensje do przysługującego mi prawa własności jako pierwszy właściciel!
Przypominam sobie również, co już nieżyjąca matka mojej rozwiedzionej żony powiedziała przed sześciu laty, kiedy zauważyła, że moje spojrzenia utkwione były w jej córce, baronowej w owym czasie, starającej się zawrócić głowę wszystkim kawalerom!
– To jest z pewnością temat na powieść dla pana, nieprawdaż?
– Pod jakim tytułem, miłościwa pani?
– „Płomienna kobieta”…
Szczęśliwa matko, która mogłaś odejść we właściwym czasie, oto twoje życzenie zostało spełnione! Powieść jest napisana. Teraz mogę spokojnie umrzeć.
AutorWPROWADZENIE
Siedziałem przy stole z piórem w ręku, kiedy chwycił mnie atak gorączki, gwałtowny, niczym uderzenie pioruna. Ponieważ nie chorowałem poważnie od piętnastu lat, zdarzenie to, spadając na mnie tak nieoczekiwanie, wpłynęło fatalnie na moje samopoczucie, i to nie dlatego, bym bał się śmierci, nic z tych rzeczy, ale na myśl o tym, że w wieku trzydziestu ośmiu lat miałbym dotrzeć do kresu mojej burzliwej drogi, nie wypowiedziawszy ostatniego słowa, nie dotrzymawszy wszystkich młodzieńczych obietnic, wypełniony tyloma planami na przyszłość, nie powiem, abym był zachwycony. Po czterech latach na wpół dobrowolnego wygnania wraz z żoną i dziećmi, życia na odludziu w bawarskiej wsi, przepracowany, postawiony nie tak dawno przed sądem, zagrożony więzieniem, odsądzony od czci i wiary, wyrzucony na śmietnik – o czym jak nie o rewanżu mogłem marzyć w tym ostatnim momencie, gdy na wpół przytomny opadłem na łóżko. Wtedy rozgorzała straszliwa walka. Niezdolny do wołania o pomoc, leżałem samotny w mojej mansardzie, trzęsąc się jak galareta, trawiony gorączką, która chwytała mnie za gardło, ugniatała kolanami piersi, rozpalała uszy, aż oczy zdawały się wypływać z głowy. Bez wątpienia była to śmierć, śmierć, która zakradła się do mojej izby i rzuciła na mnie.
Ale nie chciałem umierać. Gdy stawiłem opór, walka przybrała na zaciętości, nerwy napięły się, krew zaczęła łomotać w arteriach, a mózg dygotał jak polip w occie.
Przeświadczony, że w tym tańcu śmierci stracę życie, raptem rozluźniłem chwyt i opadłem na wznak, wydając się na łaskę i niełaskę tego przerażającego uścisku.
I nagle niewymowny spokój objął w posiadanie całą mą istotę, rozkoszne odrętwienie rozeszło się po członkach, błogi spokój unosił się nad ciałem i duszą, które w ciągu tylu pracowitych lat nie doznały nigdy ozdrowieńczego odprężenia.
Bez wątpienia – to była śmierć! Wola życia ulatniała się stopniowo, przestałem czuć, myśleć. Świadomość zgasła i jedynie uczucie zbawiennej Nicości wypełniało próżnię, która powstała na skutek pierzchnięcia niewymownych bólów, niepokojących myśli, nigdy nie wyznawanych lęków.
Kiedy się ocknąłem, ujrzałem u wezgłowia żonę, która obserwowała mnie z niespokojną twarzą.
– Co się z tobą dzieje, mój biedaku?
– Jestem chory! Ale jak cudownie być chorym!
– Co ty wygadujesz? W takim razie to coś poważnego!
– Zbliża się koniec. Przynajmniej mam taką nadzieję.
– Bóg nie dopuści, abyś pozostawił nas bez środków do życia – wykrzyknęła. – Z dala od przyjaciół, w obcym kraju!
– Zostanie moja polisa ubezpieczeniowa… – pocieszałem. – To niewiele, ale wystarczy przynajmniej na powrót do domu.
O tym nie pomyślała. Mówiła dalej z miną nieco spokojniejszą.
– Ależ mój drogi, musimy coś zrobić, poślę po doktora!
– Nie! Nie chcę słyszeć o żadnym doktorze!
– Dlaczego?
– Dlatego że… nie chcę, krótko mówiąc. Wymieniliśmy spojrzenia wymowniejsze od wszystkich słów.
– Chcę umrzeć! Życie budzi we mnie obrzydzenie, przeszłość wydaje mi się czymś tak zagmatwanym, że nie mam sił tego rozplątać. Niech ciemność okryje wszystko i zapadnie kurtyna!
Słuchała moich wynurzeń z wyraźną rezerwą.
– Wciąż te twoje stare podejrzenia!
– Wciąż! Odpędź upiory, jedynie ty możesz to sprawić!
Jak zwykle położyła dłoń na mym czole. Jej głos odzyskał dawne pieszczotliwe brzmienie.
– Czy tak jest lepiej?
– O, jak dobrze!
W dotyku jej drobnej dłoni, która spoczęła tak ciężko na moim losie, kryła się rzeczywiście zdolność przepędzania czarnych demonów, zaklinania mych tajemnych zwątpień.
Po chwili gorączka buchnęła jeszcze gwałtowniej niż przedtem. Żona poszła więc przyrządzić mi filiżankę herbatki z czarego bzu, a ja, pozostawiony na moment sam, uniosłem się, żeby rzucić spojrzenie przez okno w ścianie naprzeciwko. Był to szeroki otwór okienny, trzyczęściowy jak tryptyk, na zewnątrz otoczony winoroślą, przez której przezroczyste liście przeświecał migotliwie kawałek krajobrazu. Na pierwszym planie – korona pigwy zdobiona pięknymi złocistymi owocami wśród ciemnozielonych liści, w głębi jabłonie zasadzone pośrodku trawników, dzwonnica kapliczki, niebieska plama Jeziora Bodeńskiego, a w tle Alpy Tyrolskie.
Wszystko to – w pełni lata, oświetlone skośnymi promieniami popołudniowego słońca – tworzyło wręcz wyszukany obraz.
Z dołu dobiegał świergot szpaków obsiadujących tyki, po których pięła się winorośl, pisk kaczuszek, strzykanie świerszczy, ryk krów – a do całego tego wesołego koncertu dołączał się jeszcze śmiech moich dzieci, głos żony przekazującej polecenia ogrodniczce i omawiającej z nią stan chorego.
Wtenczas ogarnęło mnie ponowne pragnienie życia i owładnął lęk przed zatratą. Absolutnie nie chciałem już umierać, miałem zbyt wiele obowiązków do spełnienia, zbyt wiele długów do spłacenia. Pełen skruchy doznałem palącej potrzeby wyspowiadania się, błagania całego świata o wybaczenie za cokolwiek bądź, upokorzenia się przed kimś. Czułem się zbrodniarzem, z sumieniem dręczonym przez nieznany występek; płonąłem żądzą, aby poprzez całkowite wyznanie grzesznych uczynków uwolnić się od poczucia winy.
W czasie tego przypływu słabości, wynikającego z przyrodzonego braku wiary w siebie, wróciła żona z naparem z czarnego bzu w filiżance bez ucha i robiąc aluzję do manii prześladowczej, na którą kiedyś cierpiałem, posmakowała napój, zanim mi go podała.
– Nie ma tu trucizny – rzekła z uśmiechem.
Trochę zawstydzony nie wiedziałem, co odpowiedzieć, wychyliłem więc filiżankę duszkiem, aby jej sprawić przyjemność.
Ten nasenny napój, którego aromat przywoływał wspomnienia mojego kraju, gdzie krzew czarnego bzu jest przedmiotem ludowego kultu, spowodował napad chorobliwego przewrażliwienia, znajdującego ujście w potoku wyrzutów sumienia.
– Wysłuchaj mnie, kochanie, zanim umrę. Przyznaję, iż jestem bezgranicznym egoistą, zniszczyłem twoją karierę teatralną, aby samemu odnieść literacki sukces, jestem gotów przyznać się do wszystkiego, wybacz mi!
Próbowała się sprzeciwić, żeby mnie pocieszyć, ale przerwałem jej mówiąc dalej:
– Zgodnie z twoim życzeniem spisaliśmy przed ślubem intercyzę, a mimo to zmarnotrawiłem twój posag, żeby wykupić pochopnie żyrowane weksle. Tym gryzę się najbardziej, ponieważ w razie mego zgonu nie odziedziczysz praw do moich wydawanych książek. Poślij więc po adwokata, abym mógł ci zapisać testamentem cały mój majątek, wyimaginowany czy rzeczywisty. A później powróć do swojej sztuki, którą porzuciłaś dla mnie.
Usiłowała to obrócić w żart, nakłaniała mnie, żebym trochę pospał, i zapewniała, że wszystko będzie dobrze i że śmierć nie jest wcale taka rychliwa.
Wyczerpany ująłem jej dłoń, prosząc, aby usiadła przy mnie; zanim zapadłem w drzemkę, jeszcze raz błagałem, by wybaczyła mi całe zło, jakie jej wyrządziłem. Czułem, z jej drobną rączką wciśniętą w moją, jak łagodne odrętwienie spływa mi na powieki, i topniałem jak lód w promieniach jej wielkich oczu, odbijających bezgraniczną czułość. Pod pocałunkiem, odciśniętym jak lodowata pieczęć na moim rozpalonym czole, opadałem w głębię nieopisanej błogości.
Gdy ocknąłem się z odrętwienia, był jasny dzień. Słońce iluminowało roletę z wymalowanymi na niej wyobrażeniami szlarafii, a sądząc z wczesnoporannych dźwięków dochodzących z dołu, była chyba piąta rano. Spałem przez całą noc – bez snów, bez przerwy.
Filiżanka z naparem z bzu stała nadal na nocnym stoliku; krzesło, na którym siedziała żona, znajdowało się na tym samym miejscu, ja zaś byłem opatulony jej płaszczem podbitym lisimi skórkami – miękka sierść czule łaskotała mnie po brodzie..
Wydawało mi się, że nie spałem przez te całe dziewięć lat – przeciążony umysł stał się nagle wypoczęty i świeży; myśli, pędzące poprzednio bez ładu i składu, uformowały się w regularne oddziały, pełne krzepy i zapału, gotowe stawić czoło atakom chorobliwych wyrzutów sumienia – symptomowi konstytucyjnej słabości degeneratów.
Tym, co od pierwszej chwili opadło mnie, jak sfora wściekłych psów, były owe dwa mroczne punkty w moim życiu, które pojawiły się wczoraj w wyznaniu-spowiedzi umierającego przed ukochaną – rozszarpujące mnie przez tyle lat, zatruwające mi nawet ostatnie chwile, co prawda urojone.
Zapragnąłem wziąć się teraz za te dotychczas bezkrytycznie akceptowane sprawy, tknięty niejasnym przeczuciem, że nie wszystko było takie oczywiste.
Zbadajmy bliżej, rzekłem sam do siebie, pod jakim względem błądziłem i czy mam rację traktując siebie jak nędznego egoistę, który poświęcił teatralną karierę żony dla swoich ambicyjek.
Przyjrzyjmy się, jak to wszystko miało się do rzeczywistości. Już w okresie zaręczyn grała drugo, a raczej trzecioplanowe role, a jej powtórny debiut zakończył się fiaskiem, z uwagi na brak talentu, pewności siebie, kolorytu, wszystkiego. Dzień przed naszym ślubem otrzymała ku swemu zdumieniu maleńką rólkę z dwiema kwestiami, wypowiadanymi przez drugorzędną damę do towarzystwa w takiej sobie komedyjce.
Tyle łez, tyle rozczarowań spowodowanych małżeństwem, które pozbawiało całego prestiżu aktorkę, uprzednio tak zachwycającą w roli baronowej, która rozwiodła się w imię sztuki!
I naturalnie była to moja wina, ta klęska, która się wtedy zaczęła, aby potem zakończyć się odejściem z teatru, po dwu latach łez z powodu coraz cieńszych rólek.
Właśnie kiedy jej teatralna kariera dobiegała kresu, ja odniosłem sukces jako powieściopisarz, solidny, bezsporny sukces. Ponieważ już poprzednio dotarłem na scenę z kilkoma jednoaktówkami, które nie wzbudziły jednak specjalnego zainteresowania, zamyślałem sfabrykować teraz łatwą do przyjęcia sztukę, mogącą znaleźć większy oddźwięk, przygotowywaną z myślą, aby pomóc ukochanej w otrzymaniu nowego, upragnionego angażu. Zabierałem się do dzieła z odrobiną niechęci, już od dawna bowiem miałem na celu stosowne odświeżenie sztuki dramatycznej, a tu musiałem złożyć ofiarę z moich literackich przekonań. Chciałem za wszelką cenę wymusić uznanie dla mojej ukochanej, wręcz narzucić ją widzom za pomocą wszelkich wypróbowanych sztuczek, przeszmuglować ją i zakraść się w łaski krnąbrnej publiczności. Ale nic to nie pomogło.
Sztuka upadła, aktorka poniosła fiasko – publiczność była przeciwko rozwiedzionej i powtórnie zamężnej kobiecie, a dyrektor pospiesznie rozwiązał bezwartościowy dla niego kontrakt.
Czy to była moja wina? – spytałem sam siebie i przeciągnąłem się w łóżku, bardzo z siebie zadowolony po tym pierwszym dochodzeniu. O, jak dobrze mieć czyste sumienie! – wykrzyknąłem i z lżejszym sercem kontynuowałem rozważania.
Minął rok, ponury, mroczny, wśród łez, mimo radości z narodzin upragnionej córki.
Nagle teatralne szaleństwo wybuchło ze zdwojoną siłą.
I znów bieganie po teatrach, wciskanie się do dyrektorów, ale mimo naszego reklamiarstwa i tupetu nie udało nam się zyskać nic – wszędzie nas zbywano, odprawiano z kwitkiem.
Ochłodzony klęską mojej sztuki, będąc na dobrej drodze do stworzenia sobie pozycji w literaturze, nie chciałem już pisać żadnych sztuczydeł na zamówienie komediantów, nie miałem ochoty stawiać rodziny na jedną kartę dla chwilowej zachcianki ani ponosić większych ciężarów, niż to było konieczne.
W końcu jednak nie potrafiłem się oprzeć i wykorzystując kontakty z pewnym fińskim teatrem, zdołałem wyjednać dla żony gościnne występy w serii przedstawień.
W ten sposób uplotłem sobie bat na własny grzbiet. Przez cały miesiąc słomiany wdowiec, kawaler, ojciec rodziny i kucharz w jednej osobie znalazłem niewielkie pocieszenie w dwóch pakach bukietów i wieńców, przywiezionych do domowego ogniska.
Lecz ona była tak szczęśliwa, tak odmłodzona i czarująca, że nie miałem siły się oprzeć, i natychmiast wysłałem do dyrektora prośbę o angaż.
Pomyślcie tylko: zdecydowałem się opuścić kraj, przyjaciół, pracę, wydawcę, aby zaspokoić jakiś kaprys. Ale co zrobić! Albo się kocha, albo nie.
Na szczęście jednak poczciwy dyrektor nie mógł zatrudnić na stałe aktorki bez repertuaru.
A więc to była moja wina! Nieprawdaż? – Nie posiadałem się z zadowolenia, leżąc w łóżku. O, jak to dobrze przeprowadzić od czasu do czasu małe badanko, jak to mają zwyczaj czynić Anglicy. Zrobiło mi się znacznie lżej na duszy i miałem nadzieję, że odżyję na nowo.
A więc kontynuujmy! Dzieci przychodziły na świat depcząc sobie prawie po piętach: jedno, drugie, trzecie. Kto sieje, ten zbiera! A szaleństwo teatralne trwało, nadal, wciąż jeszcze. Trzeba się było jakoś z tym uporać. Właśnie otwarto nowy konkurencyjny teatr. Cóż prostszego, jak zaproponować mu sztukę, tym razem dla kobiety, i dlaczego nie taką, która by wzbudziła sensację, ponieważ kwestia kobieca była na tapecie.
Jak się rzekło, tak się stało, bowiem, rozumiecie: albo się kocha, albo nie.
A więc dramat: kobieca rola, kostiumy w tym samym stylu, kołyska, blask księżycowy, czarny charakter dla, kontrastu, małostkowy małżonek zakochany w swej żonie (to przecież byłem ja); ciąża (nowość na scenie), wnętrze klasztorne i tak dalej.
Kolosalny sukces aktorki i kompletne fiasko pisarza, tak, fiasko!
Ona była uratowana, a ja zgubiony, na dnie.
Mimo tego wszystkiego, mimo zakrapianej kolacyjki z dyrektorem (sto koron od osoby, nie licząc pięćdziesięciokoronowej grzywny wymierzonej mi przez policjanta za okrzyki wznoszone przed bramą szefa teatru o niestosownej porze!), nie było mowy o angażu.
Nie ponosiłem za to żadnej winy! – Byłem męczennikiem, ofiarą. Ja! Bez najmniejszej wątpliwości! Mimo to wzbudzałem wstręt we wszystkich przyzwoitych domach, ponieważ złożyłem w ofierze karierę żony, a i sam od lat czynię sobie z tego powodu takie wyrzuty, że nie mogę spokojnie zamknąć oczu. Ileż razy ciskano mi to w twarz – i to w towarzystwie!
A jednak było na odwrót. Kariera została złamana, ale czyja, przez kogo?
Ożyły okrutne podejrzenia i mój dobry humor ulotnił się na myśl o tym, że mógłbym przejść do potomności jako ten, który złamał karierę swojej żony, i że nie znalazłby się obrońca, który by mógł mnie oczyścić z tych niecnych zarzutów.
Pozostała sprawa roztrwonionego posagu.
Pamiętam, jak w jakiejś gazecie napisano o mnie jako o defraudancie; przypominam sobie, jak przy innej okazji rzucono mi prosto w twarz, że jestem utrzymankiem swojej żony. Ładne słówko, które spowodowało, że załadowałem rewolwer sześcioma nabojami! Zbadajmy tę sprawę, ponieważ chciano ją badać; osądźmy ją, ponieważ uznano, że nadaje się do osądzenia.
Dziesięć tysięcy koron, wniesione przez żonę w wianie – w niepewnych akcjach – złożono pod zastaw na moje nazwisko w banku hipotecznym na sumę odpowiadającą pięćdziesięciu procentom ich nominalnej wartości. Wówczas nastąpił wielki krach i papiery stały się prawie bezwartościowe, o czym przekonaliśmy się wcześniej, ponieważ ich sprzedaż w krytycznym dla nas momencie okazała się niemożliwa. Byłem zmuszony spłacić całą kwotę pożyczki albo te pięćdziesiąt procent. W późniejszym terminie bankier, który emitował wątpliwe akcje, zwrócił mojej żonie dwadzieścia pięć procent jej wierzytelności, to znaczy dywidendy przypadające jej przy bankructwie banku.
Oto problem do rozwiązania dla matematyka: ile roztrwoniłem?
Zdaje się, że nic! Niepokupne papiery wartościowe odkryły przed posiadaczem swą realną wartość, która dzięki mojej osobistej poręce zwiększyła się o dwadzieścia pięć procent. No, proszę! A więc i w tej sprawie, jak i w innych, mogłem być niewinny.
A wyrzuty sumienia, rozpacz, samobójcze plany, z którymi tak często się nosiłem! I ożyły na nowo podejrzenia, dawna nieufność, okropne wątpliwości. Na myśl o tym, że niewiele brakowało, abym zmarł jako skończony łajdak, ogarniał mnie szał. Przeciążony pracą i kłopotami nie miałem nigdy czasu na wyjaśnienie wszystkich plotek, aluzji, podstępnych docinków i gdy w mozolnym trudzie piąłem się w górę, tworzyła się kłamliwa legenda na gruncie wypowiedzi zawistników i kawiarnianych plotkarzy. Mój Boże! A ja wierzyłem wszystkim ludziom, tylko nie sobie!
A może jest tak, że nie byłem wariatem, że nigdy nie byłem chory, zdegenerowany? Może po prostu pozwoliłem się okpić, zwieść ukochanej uwodzicielce, której maleńkie nożyczki ścięły loki, Samsonowi, gdy złożył do snu swą głowę, ciężką od trudów i trosk o nią i jej dzieci. Łatwowierny, niczego nie przeczuwający, mogłem również stracić honor w czasie dziesięcioletniego snu w ramionach czarodziejki, męskość, wolę życia, inteligencję, pięć zmysłów i jeszcze więcej!
A może jest tak – wstydziłem się nawet wyobrazić to sobie – że w tej mgle, w której przez całe lata snułem się jak widmo, ukrywał się występek? Nieświadomy, mały występek wywołany żądzą władzy, tajemną żądzą samicy, aby zdobyć przewagę nad samcem w tym pojedynku, który zwie się małżeństwem!
Bez najmniejszych wątpliwości – to ja zostałem oszukany! Zwiedziony przez zamężną kobietę, zmuszony ją poślubić, aby zamaskować jej ciążę i w ten sposób uratować jej teatralną karierę; żeniąc się na warunkach intercyzy, która zakładała, że każda ze stron będzie ponosiła w połowie koszty utrzymania domu, czuję się po dziesięciu latach zrujnowany, ograbiony, ponieważ sam dźwigałem ekonomiczne brzemię małżeństwa.
Od chwili, gdy żona odtrąciła mnie jak ostatniego nicponia, niezdolnego do zaspokojenia potrzeb rodziny, i odmalowała mnie jako uwodziciela i trwoniciela jej wyimaginowanego majątku, jest mi winna czterdzieści tysięcy koron, co stanowi jej udział wedle ustnej umowy, jaką zawarliśmy w dniu naszego ślubu!
To ona jest moim dłużnikiem!
Zdecydowany dowiedzieć się wszystkiego, wyskoczyłem z łóżka, ubrałem się pospiesznie i zszedłem, by rozmówić się z żoną.
Przez półotwarte drzwi przedstawił się moim zachwyconym oczom rozkoszny obraz. Wyciągnięta na nieposłanym łóżku, z małą piękną główką zagrzebaną w białych poduszkach, na których wiły się jej włosy koloru pszenicy – koronkowa koszulka zsunęła się z ramion pozwalając przeczuć dziewiczą pierś; smukłe, eleganckie ciało rysowało się pod miękką kołdrą w czerwono-białe paski, spod której wysuwała się delikatna stópka o wysokim podbiciu, doskonale ukształcona, z różowymi paluszkami zwieńczonymi nieskazitelnie prezroczystymi paznokciami; absolutne arcydzieło odlane w ludzkim ciele według antycznej rzeźby marmurowej – leżała beztroska, uśmiechnięta, czule macierzyńska, przypatrując się trzem swoim pulchnym maleństwom, gramolącym się i nurkującym w kwiecistym piernacie jak w stercie świeżo rozkwitłych kwiatów.
Rozbrojony tym wspaniałym widowiskiem, pomyślałem sobie: strzeż się, gdy panterzyca bawi się ze swymi młodymi!
Ujarzmiony, pokorny w obliczu majestatu macierzyństwa, wszedłem niepewnie do pokoju, nieśmiały jak uczniak.
– Wstałeś już, przyjacielu? – przywitała mnie z miną zaskoczoną, ale nie tak mile zaskoczoną, jak bym tego pragnął.
Gmatwałem się w wyjaśnieniach, na wpół uduszony przez dzieci, które rzuciły mi się na plecy, gdy pochyliłem się, aby ucałować matkę.
Czy ta kobieta może być występna? – zapytywałem siebie odchodząc stamtąd, pokonany bronią cnotliwego piękna, szczerym uśmiechem na ustach, które nigdy nie skalały się kłamstwem. Nie, po tysiąckroć nie!
Wymknąłem się z takim przeświadczeniem, ale nieubłagane wątpliwości osaczyły mnie na nowo. Dlaczego moje nieoczekiwane ozdrowienie nie obudziło jej zainteresowania? Dlaczego nie wypytała o przebieg gorączki, o to, jak minęła noc? I jak wytłumaczyć jej rozczarowaną, wręcz skonfundowaną minę, gdy ujrzała mnie całkowicie zdrowego, jej rozdrażniony, wyniosły, niemal protekcjonalny uśmiech? Czy nie żywiła słabej nadziei, że tego pięknego ranka znajdzie mnie martwego i uwolni się wreszcie od wariata, który się uparł, aby obrzydzić jej życie do reszty, a później podejmie tych parę marnych tysiąckoronówek z tytułu mego ubezpieczenia, mogąc dzięki nim na nowo kroczyć ku swojemu celowi! Nie, po tysiąckroć nie!
A mimo to wątpliwości nie przestały mnie nękać, zwątpienie we wszystko, w cnotę mojej żony, w prawe przyjście na świat moich dzieci, w moje psychiczne zdrowie, i to zwątpienie prześladowało mnie bez przerwy, nie dawało chwili spokoju.
Tak czy owak muszę z tym skończyć, położyć kres tym bezpłodnym urojeniom! Muszę zdobyć pewność albo umrzeć! Albo kryje się tu jakiś występek, albo jestem szalony! Muszę ujawnić prawdę!
Być zdradzonym małżonkiem? Dlaczego się tym przejmuję, skoro tylko ja o tym wiem? Mogę się bronić przed tą myślą, śmiejąc się z niej. Czy istnieje choć jeden mężczyzna na świecie, który może być pewny, że jest jedynym wybrańcem kobiety? Kiedy robię przegląd wszystkich moich przyjaciół z lat młodości, obecnie żonatych, tylko o jednym nie mogę powiedzieć, że był zdradzany! Szczęśliwi ci, którzy niczego nie przeczuwają!
Nie wolno być małostkowym, zgadzam się; właściwie jest obojętne, czy posiadamy kobietę wyłącznie, czy dzielimy się nią. Ale jeśli nic o tym nie wiemy, stajemy się pośmiewiskiem. Tu jest pies pogrzebany! Ba, móc wiedzieć! Choćby małżonek przeżył sto lat, cóż właściwie mógłby wiedzieć pewnego o żywocie swej żony? Może posiąść wiedzę o świecie, wszechświecie i nie mieć zielonego pojęcia o tej, której życie jest tak mocno związane z jego własnym.
To dlatego ten biedny pan Bovary wywiera tak niezatarte wrażenie na wszystkich szczęśliwych małżonkach.
Ale ja, ja chcę poznać prawdę! Żeby szukać pomsty! Ale na kim? Na jej wybrańcach? Przecież oni jedynie nadużyli swoich męskich praw! – Na żonie? Nie powinno się być tak drobiazgowym! Zniszczyć matkę tych małych aniołków – co wy sobie właściwie wyobrażacie?
Ale ja muszę absolutnie znać prawdę! Właśnie dlatego zamierzam przeprowadzić gruntowne, dyskretne i, jeśli tak chcecie, naukowe badanie; w tym celu posłużę się wszelkimi środkami nowej wiedzy psychologicznej, wykorzystam sugestię, odczytywanie myśli, psychiczne tortury, nie zapominając oczywiście o wypróbowanych metodach, jak włamanie, kradzież, zawłaszczanie cudzych listów, kłamstwo, fałszerstwo itp. Czy to monomania, czy wynik szaleństwa? Nie mnie o tym rozstrzygać! Niech wprowadzony w rzecz czytelnik osądzi ją bezstronnie jako ostatnia instancja po przeczytaniu tej szczerej książki! Być może odkryje w niej parę okruchów fizjologii miłości, kilka ułamków patologicznej psychologii, a oprócz tego jakiś fragment filozofii występku.