Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Sprzedawca arbuzów - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
5 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Sprzedawca arbuzów - ebook

„Moje drugie imię to gafa” – wyznaje Marcin Meller, po czym w rozbrajający sposób z tych gaf się spowiada.

Ujmująco szczerze opisuje świat swój i swoich najbliższych i nie ma dla niego tematów tabu. Niegdyś wicekról świata na dworze supertaty, dziś sam jest ojcem dwójki dzieci. Rozczula, gdy rzuca groźby karalne pod adresem wyobrażonych przyszłych adoratorów swojej córeczki Basi. Bawi w wizji rozruchów wywołanych przez bibliotekarki, księgarzy i radykałów z Dyskusyjnych Klubów Książki po ogłoszeniu raportu o stanie czytelnictwa („Książki jak kastety”), czy relacji z wystąpienia sejmowego Jarosława Kaczyńskiego przyszłości w 2021 roku („Bastion”). Wzrusza, gdy opowiada jak rozkleił się w kuchni znajomych („Dzień mamy”) lub gdy zastanawia się, czy każde dziecko kocha się tak samo („Opowiem wam o Basi”).

Ale niech nas nie zwiedzie lekki ton tych felietonów, pióro Mellera jest czujne i ostre zwłaszcza w tekstach omawiających aktualną sytuację społeczno-polityczną w kraju, który zawsze dostarczy przednich materiałów dla felietonisty. Ale nawet gdy Meller się śmieje, to śmieje się dobrotliwie, propaństwowo, nigdy złośliwie.

Ze zbioru „Sprzedawca arbuzów” przebija chłopięcy urok Piotrusia Pana niezmiennie zadziwionego i afirmującego życie, który sprawia, że Mellera chce się czytać wciąż od nowa.

„Do dzisiaj na najważniejszej książkowej półce w mym domu, czyli w toalecie, honorowe miejsce zajmują ulubieni felietoniści: Kisiel, Antoni Słonimski, George Orwell, Arturo Perez-Reverte (mój osobisty numer jeden), Jeremy Clarkson, Stanisław Barańczak czy Bolesław Prus. Oczywiście poczytałbym sobie za niesłychany zaszczyt, gdybym wylądował w Twojej, Drogi Czytelniku, toalecie. Nie ma doskonalszego miejsca na czytanie felietonów”. – ze wstępu

„Kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili – chlup, chlup, chlup.” – z felietonu Kąpiąc Gucia”

Kategoria: Inne
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8032-119-9
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

CO TO ZA KSIĄŻKA,

czyli

coś na kształt wstępu

do wyboru moich ulubionych felietonów

z ostatnich trzech lat

Nie jestem nienormalny, więc bez bicia przyznaję, że lubię, gdy mnie chwalą. Ale jest pewien rodzaj komplementu, który budzi we mnie mieszane uczucia, a niekiedy po prostu przywołuje wypieraną grozę. A mianowicie gdy słyszę od ukontentowanych czytelników mych felietonów, że mam lekkie pióro. „Widać, panie Marcinie, że panu to pisanie łatwo przychodzi, tak bez wysiłku, od niechcenia”. Aha, od niechcenia. Łatwo przychodzi. Muszę to żonie powtórzyć.

Bo Ania wie najlepiej, jak ja rodzę te leciuchne jak wiosenne pyłki kawałeczki. Może co tydzień podziwiać mój zespół napięcia przedfelietonowego, rytualnie zaczynający się czwartkowo-wieczornym pytaniem wypowiedzianym spanikowanym głosem: „O czym mam napisać?”. Następnie deklaruję, że jestem beznadziejny, do niczego się nie nadaję i rzucam pisanie – a potem jest tylko gorzej. Oczywiście kiedy patrzę na wybór, który Ci przedkładam, Szanowny Czytelniku, serce me rośnie i mam nadzieję, że dostarczę Ci w nim pożywnej mieszanki zabawy, wzruszeń, refleksji i irytacji. Ale samo pisanie to dla mnie koszmar. Jakbym się skupił, to zapewne przypomniałbym sobie, gdzie i w jakich okolicznościach pisałem każdy z zamieszczonych tu tekstów, a to dlatego, że męczyłem się jak diabli i te bóle porodowe nieźle zapadły mi w pamięć.

Zawsze lubiłem czytać felietony. Trudno, żeby było inaczej. Z najodleglejszego dzieciństwa pamiętam jak przez mgłę, że dla moich rodziców nowy felieton Arta Buchwalda, Kisiela czy Daniela Passenta to było prawdziwe czytelnicze święto, o którym potrafili mówić przez kilka dni. Nic więc dziwnego, że podziwiałem felietonistów, nie śniąc, że kiedyś sam spróbuję wystartować w tej trudnej dyscyplinie. Zdarzało się, że bardziej lubiłem poboczną, felietonową działalność wybitnego twórcy niż jego właściwe dzieła, tak jak w przypadku felietonów Jerzego Pilcha z czasów „Tygodnika Powszechnego”. Do dzisiaj na najważniejszej książkowej półce w mym domu, czyli w toalecie, honorowe miejsce zajmują ulubieni felietoniści: Kisiel, Antoni Słonimski, George Orwell, Arturo Perez-Reverte (mój osobisty numer jeden), Jeremy Clarkson, Stanisław Barańczak czy Bolesław Prus. Oczywiście poczytałbym sobie za niesłychany zaszczyt, gdybym wylądował w Twojej, Drogi Czytelniku, toalecie. Nie ma doskonalszego miejsca na czytanie felietonów.

Te zebrane w Sprzedawcy arbuzów podzieliłem na cztery części. Zaczynam rodzinno-intymnie, potem wkraczają klimaty okołopolityczne, następnie obyczajowe, a skoro faceta poznaje się po tym jak kończy, to ja kończę kulturą.

Wszystkie z wyjątkiem dwóch ukazały się w „Newsweeku”. Wszystkie z wyjątkiem jednego po raz pierwszy pojawiają się w wydaniu książkowym. A ten jeden rodzynek to Kąpiąc Gucia, który zamieściłem już w mej poprzedniej książce Między wariatami, ale bez którego część pierwsza niniejszego tomiszcza byłaby niepełna.

A więc dobrej lektury, zmiennych nastrojów – krótko mówiąc, czytelniczego rollercoastera życzę!Dzień mamy

Moja mama Beata zmarła 27 czerwca 1999 roku. Kilka miesięcy później siedziałem w kuchni u przyjaciół, krytyczki literackiej Justyny Sobolewskiej i historyka starożytności Marka Węcowskiego. Justyna i Marek mogą padać na twarz, użerając się z codziennością, harując, by zarobić na życie, wychować dzieciaki, ale z morderczą regularnością spraszają na Hożą przyjaciół. Wyciągają, co mają w lodówce – Marek zawsze poda jakiś podejrzany alkohol przywieziony z naukowych wojaży, w postaci rumuńskiego bimbru – i stwarzają tak niezwykłą atmosferę, że chce się nam rozmawiać o abstrakcyjnych sprawach w rodzaju literatury, filmu czy poczucia honoru i czarnego humoru. Tego ostatniego zawsze dostatek.

Często zagląda do nas tata Justyny, krytyk filmowy Tadeusz Sobolewski. Słucha, animuje rozmowę, jest jej dobrym duchem. I wtedy, pod koniec 1999 roku, w kuchni u Węców coś we mnie pękło. Pod wpływem wywołanego przez kogoś wspomnienia mojej mamy kompletnie się rozsypałem. Poczułem się – mimo że miałem wówczas 31 lat – straszliwie opuszczony i bezradny z tą porażającą świadomością, że jej naprawdę nie ma i już nigdy nie wróci.

Tłumione miesiącami uczucia eksplodowały, trząsłem się i płakałem, przyjaciele ciepło milczeli, a Tadeusz zwrócił się do mnie: „Marcin, im dłużej ich nie ma, tym bardziej z nami są”. Chciałem mu odpowiedzieć coś brutalnego, żeby się schował z tymi swoimi chrześcijańskimi mądrościami, ale im więcej czasu mija od tego wieczoru, tym bardziej wiem, jak bardzo miał rację. Póki żyję, mama będzie ze mną.

Miałem jedenaście lat, wróciłem ze szkoły do domu, mamy nie było, a tata poprosił mnie na rozmowę i zaczął tłumaczyć, że chyba już do nas nie wróci i muszę być dzielny.

Była piękną kobietą, miała tylko trzydzieści cztery lata i nagle zapadła na niezwykle rzadką, śmiertelną chorobę. Umarłaby już wtedy, gdyby nie trafiła w ręce doktor Ewy Decker z warszawskiego szpitala na Płockiej. Lata później nasi amerykańscy przyjaciele zabrali mamę do najlepszych specjalistów z Harvardu i ci magicy powiedzieli, że nie zrobiliby niczego innego niż ta skromna lekarka z zapyziałej PRL.

Tak więc Ewa Decker podarowała mamie kolejnych dwadzieścia lat życia, a ja prawie zapomniałem o traumatycznej rozmowie z tatą. Bo mama była tak cudownie ciepłą i optymistyczną osobą, że daj Boże apetytu na życie niejednemu zdrowemu.

Moja młodsza o osiem lat siostra Kasia mówi, że kiedy sama została matką, zrozumiała, jak nieprawdopodobnym hartem ducha odznaczała się nasza mama. Bo Kasia i jej brat bliźniak Andrzej długo nie wiedzieli, że mama żyje z odroczonym wyrokiem śmierci. Niby jak się mieli dowiedzieć? Teraz wiemy, jak cierpiała, ale nawet gdy organizm nie wytrzymywał, kiedy lądowała na wózku inwalidzkim, to umalowana, uśmiechnięta krzątała się w kuchni, żeby zapewnić dzieciom beztroskie dzieciństwo. I ono było, przysięgam wam, beztroskie. I kiedy jak każda matka mówiła, że swymi ekscesami pędzimy ją do grobu, to traktowaliśmy to jak żart, bo niczym nie dała poznać, że jej słowa miałyby być cięższe od żartu.

Teraz Kasia mówi, jak bardzo rozumie, że nasza mama to matka archetypiczna, wzór wzorów, najdzielniejsza z kobiet, twardzielka, która dałaby się pokroić za swoją rodzinę. Nasi amerykańscy przyjaciele, Rich i Judy, ci, którzy wzięli ją do Harvardu, piszą: „Jeśli chcesz opowiedzieć o Beacie, napisz, że nigdy nie powiedziała o nikim złego słowa. I że była przepełniona miłością do was, swojej rodziny, i że ta miłość pozwalała jej, wbrew coraz bardziej wyniszczającemu cierpieniu, trwać i żyć”.

Kilka miesięcy po śmierci mamy jakimś okrutnym zrządzeniem losu i Poczty Polskiej tata dostał od niej list, który wysłała tuż przed. Pisała, że już nie ma siły walczyć, że jej duszyczka ulatuje i żebyśmy byli dzielni, i że wszystko będzie dobrze, bo jesteśmy dobrymi ludźmi.

Zawsze żyła trochę w cieniu taty, urodzonego gwiazdora, fascynującego człowieka, ale trudnego partnera na życie. Miała do tego dystans. Taki chłopski zdrowy rozsądek. Bo sama była chłopką spod Lwowa. Znaczy niby szlachta zaściankowa, ale nie żartujmy – chłopstwo twardo trzymające się ziemi. Poświęcała się pracy w Muzeum Historycznym Warszawy, nie odpuszczała nawet wtedy, kiedy nie miała sił, i autentycznie się smuciła, gdy wyjeżdżała z tatą na placówkę. Dla niej wszystkie Paryże świata nie były warte trzeszczących schodów przy Rynku Starego Miasta.

I kiedy tata kupił działkę pod Pułtuskiem, wpadł w fazę chłopomaństwa i szedł się integrować z ludem, to mama się śmiała i go kurowała, gdy lud znosił tatę nieprzytomnego po intensywnej integracji bimbrowej. Pokpiwała, kiedy za bardzo wczuwał się w rolę ambasadora. Sama, mimo że nie miała talentu do języków, uczyła się w mozole francuskiego na piosenkach Béarta i Brela i pozostawała tą samą bezpretensjonalną Galicką, jak ją w żartach nazywaliśmy, używając jej panieńskiego nazwiska.

Kiedyś na Wszystkich Świętych zrobiło się jej ckliwie w Paryżu i zadzwoniła do mnie do Warszawy z pytaniem, gdzie jest grób Jima Morrisona, którym ją katowałem i którego muzykę polubiła, choć zawsze wolała klasykę. Kupiła świeczkę albo kwiatek i poszła na cmentarz Père-Lachaise. Często sobie wyobrażałem moją stateczną mamę oddającą w Paryżu cześć amerykańskiemu, genialnemu, złemu chłopcu rock’n’rolla w to najbardziej polskie z polskich świąt. I uwielbiałem jej ciepły surrealizm.

I tak, im dłużej jej nie ma, tym bardziej ze mną jest. I nigdy nie przestanę tęsknić, mamo.Kąpiąc Gucia

A więc powiadacie, „Newsweeku” szanowny, że jako młody stażem tata mam napisać o świadomym tacierzyństwie, znaku naszych pięknych czasów. Bo bycie fajnym, zaangażowanym ojcem staje się wręcz modne. No, coś jest na rzeczy. Znajoma, która uczyła mnie wiązać takie przypominające chustę nosidełko, rozczuliła się, że nic tak na laski nie działa jak facet z worem na brzuchu.

Ale, ale! Jest jeden problem. Kiedy słyszę o tej wzbierającej fali nowoczesnego ojcostwa, zdaję sobie sprawę, że mnie to w pewnym sensie nie dotyczy. Bo ja wiele lat temu zostałem wychowany przez ojca, co – jak rozumiem – jest postulatem postępowych matek. Odkąd pamiętam i dokąd pamiętam, był obok mnie, ze mną. „Słońce pleni się/ na wszystkie/ strony/ chodzimy nad wodę/ lato i woda/ to dobrzy bogowie/ mój synek/ mówi o nich przez cały dzień/ potem wracamy do/ domu/ dom to jest również łatwe słowo” – pisał w wierszu dwudziestoośmioletni bezrobotny historyk (wyrzucony z pracy w marcu 1968 roku) o swoim dwuletnim synku. O mnie.

Kiedy miałem niespełna osiem lat, urodziły się „one”, jak wszyscy nazywali moje bliźniacze rodzeństwo: Kasię i Andrzeja. Nagle wypadłem z centrum uwagi, które wypełniły dwie małe poczwary. Rodzice szybko się zorientowali, że coś jest nie tak, i postanowili, że mama zostanie z bliźniakami, a tata zabierze mnie na chłopacką wyprawę. Minęło trzydzieści sześć lat, a ja pamiętam, jakby to było wczoraj, jak po ciemku rozbijaliśmy namiot w pienińskiej wiosce pod drzewem i nagle drzewo się zapaliło, bo to była drewniana latarnia, i zwijaliśmy się ze śmiechu w naszych wilgotnych śpiworach. A potem w Bieszczadach poszedłem myć kochery w strumieniu i zobaczyłem byka, i uciekłem do taty, który mi tłumaczył zapłakanemu, że to krowa, a nie byk, ale naczynia szlag trafił. I siedziałem mu na kolanach i prowadziłem samochód po polnych bezdrożach. I czułem się, jakbym był wicekrólem świata na dworze mojego supertaty.

Nienawidziłem go, kiedy w liceum, w weekend, gdy mogłem pospać, budził mnie o dziewiątej rano, kiedy zmuszał do czytania Sienkiewicza i Żeromskiego, kiedy dawał mikrokieszonkowe, tłumacząc, że więcej muszę zarobić sam. Kochałem go, gdy w Paryżu, w którym byłem pierwszy raz w życiu, zamiast kisić zaskórniaki ze stypendium, wziął mnie do Dzielnicy Łacińskiej na prawdziwy francuski befsztyk. Wtedy, w latach osiemdziesiątych, kosztował pewnie jedną czwartą polskiej pensji wykładowcy. Tata skąpił na duperele, ale uważał, że konsumpcja takiego befsztyka to obowiązek jak lektura Hrabiego Monte Christo. A na to żadnych pieniędzy nie szkoda.

Wielu kolegów zazdrościło mi takiego ojca, gdy widzieli, że nawet smyka traktuje jak dorosłego, rozmawia ze mną poważnie, a jednocześnie potrafi się wygłupiać i stroić sztubackie żarty. I kiedy ludzie mnie pytają: „Skąd w tobie tyle optymizmu i apetytu na życie?”, odpowiadam: bo tak mnie wychowano. W poczuciu, że życie jest piękne i że chodzi o miłość, przyjaźń, lojalność, uczciwość i dobre chwile. I jeszcze parę rzeczy, ale wszystkie ze znakiem plus. To mi kładli do głowy mama Beata i tata Stefan.

A teraz jest mój Gucio (jaka szkoda, że ich nie pozna) jak zwiastun zapowiedzianego szaleństwa. Od pierwszego dnia, kiedy go zobaczyłem jako plamkę na zdjęciu, zrozumiałem, że zwariuję.

Z moim przyjacielem Maksem było inaczej. W ciąży żony był przerażony. Spanikowany. Pamiętam ten dzień, 12 kwietnia 2006 roku. Siedziałem w Moskwie na lotnisku Szeremietiewo, czekałem na samolot do Tbilisi, kiedy zadzwonił Max. Mój serdeczny druh Max, ale nagle usłyszałem obcego człowieka. Był w amoku. Nagle jego świat rozleciał się na strzępki i skleił na nowo pod nazwą Maria Mercedes. Nagle ta wówczas fasologlista, a teraz rezolutna panienka, stała się centrum kosmosu, wszystkiego i okolic. I tak jest do dzisiaj.

Ja też jestem od paru tygodni w amoku, ale w amoku planowanym. Czekałem na niego, gadałem do niego, gdy był w brzuchu Ani. W trzecim miesiącu snułem wizję wspólnych wypraw w Bieszczady i Beskid Niski, w szóstym kłóciłem się z małżonką, która nagle zapytała, czemu Gucio ma niby być kibicem Legii Warszawa, a nie Ruchu Chorzów? OK, moje serce to wytrzymało, wytłumaczyłem żonie, na czym polegają nieprzekraczalne granice poczucia humoru.

Z rozczuleniem obserwuję, jak tonę w magmie banału. „Twój świat się zmieni” – mówili wszyscy, tratatata. Miliony przede mną to przerabiały, większość przyjaciół i znajomych ma dzieci. Ba! Moja osobista siostra Kasia jest od dwóch lat matką Marusi, z której powodu termin „ADHD” należałoby zmienić na „ADHDISSIMUS”. Cóż mnie może zaskoczyć? On może. Kiedy go zobaczyłem wydobytego z łona mamy, popłakałem się jak nigdy od śmierci rodziców. Nagle cały świat wykonał zwód i otulił się wokół tych paru kruchych kilogramów, które właśnie leżą na moich kolanach i karmię je lewą ręką, więc piszę prawą, czyli bez polskich znaków – nie ma problemu, poprawię później.

Przed poczuciem żenady, że klecę oczywiste oczywistości, ocala mnie to, że o ile dobrze pojąłem nowe dla mnie zjawisko ojcostwa, to prawie każdy tata uśmiechnie się, czytając te truizmy. Bo przypomni sobie pierwsze tygodnie, na totalnym haju, kiedy ekstaza miesza się z paniką, gdy wracasz z kuchni do pokoju, patrzysz i on naprawdę jest – nie żadne tamagotchi, nie, to twój syn albo córka na wieki wieków. I odkrywasz, co to znaczy miłość absolutna, bezwarunkowa, że aż cię skręca w środku.

Pamiętam, jak ładnych kilka lat temu kolega poszedł na tacierzyński, bo żona zarabiała więcej i wyszło im, że lepiej, żeby to ona pracowała. Kiedy pojawiał się przedpołudniami w parku z wózkiem, wywoływał sensację i duszne opary podejrzeń, czy aby dziecka nie porwał i o co tu chodzi. Nie wiem, jak wygląda to w skali kraju, ale w moim światku bycie ojcem, który się angażuje, dzieli obowiązki z mamą, wstaje w nocy, zapieprza, walczy z płaczem i kolką, jest normą.

Patrzę z podziwem na mojego przyjaciela Mikołaja, jak wychowuje Krzysia, Kazia i Stefka, tercet z okolic piekielnych, których ze względu na godną podziwu żywotność nazywałem odpowiednio Duracellem, Energizerem, a na najmłodszego już zabrakło mi wyobraźni. Ja po spędzeniu z tą ekipą godziny mam silne zawroty głowy. „Wuju! A czy tu są skorpiony?”. Nie ma, Krzysiu. „A na tej górze są skorpiony?”. Też nie ma, Krzysiu, odpowiadam rozkojarzony, bo Stefek upadł i płacze, a Kazio za bardzo zbliżył się do ogniska. „A na tamtej, wuju?”. Po czym Krzyś pyta o każde wzniesienie w okolicy, każdą dolinkę, zakręt drogi, dom i altankę. Po usłyszeniu sześćdziesiątej ósmej rozczarowującej odpowiedzi Krzyś na chwilę milknie i kiedy już myślę, że się udało, basałyk rzuca: „Wuju! A są tu pytony?”.

I kiedy kąpię Gutka wieczorem w plastikowej wanience, to czuję, że nigdy, na żadnej z wojen, które opisywałem jako reporter, na żadnym górskim spływie, ścierając się z zomowcami na dawnych zadymach, pisząc artykuły, pyszniąc się w telewizji, a więc nigdy nie byłem tak męski, tak spełniony, tak cholernie ważny jak w tej niesamowitej, jedynej, niepowtarzalnej chwili – chlup, chlup, chlup.Opowiem wam o Basi

Muszę wam opowiedzieć o pewnej panience. Nie tylko dlatego, że jest najpiękniejsza na świecie, że roztapiam się w jej uśmiechu jak masełko na słońcu, że gdy patrzy na mnie swymi przenikliwymi ślepiami, to wiem, że czyta mnie jak najlepszy skaner na amerykańskim lotnisku. Dość młoda jest – wszystkiego dziewięć miesięcy – moja pani, księżniczka, miłość, kłucie serca, córka Basia.

Muszę wam o niej opowiedzieć choćby dlatego, że o jej starszym bracie napisałem dwa i pół roku temu felieton, który trafił w serca czytelników i często zaczepiają mnie z jego powodu obcy ludzie. Niekiedy słyszę, że człowiek mnie nie lubi i go drażnię, ale gdy czytał Kąpiąc Gucia, miał łzy w oczach, bo myślał o swoim synku lub tacie, a w Polsce faceci raczej nie uzewnętrzniają uczuć, więc zrobiłem to za niego, pisząc o miłości, która i jego przepełnia.

Muszę wam opowiedzieć o Basi, bo Kąpiąc Gucia wydarłem z „Newsweeka”, oprawiłem w ramki i powiesiłem w pokoju Gutka, licząc na to, że jak już będzie wkurwionym na cały świat, a najbardziej na swego starego nastolatkiem – jak ja kiedyś byłem – to może spojrzy na ten felieton i zrozumie, że choćby nie wiadomo co się działo, to ten durny i obciachowy stary będzie ostatnią instancją, opoką i nadzieją. Więc muszę wam opowiedzieć o Basi.

Kiedy Ania była we wczesnej ciąży, dopadł ją strach. – Mamo – zapytała swą rodzicielkę Jankę. – Ja kocham Gucia tak strasznie i co będzie, jeśli nie pokocham tego drugiego równie mocno?

A babcia Janka, która zazwyczaj przejmowała się strachami córki bardziej niż ona sama, teraz tylko się uśmiechnęła. I powiedziała, że sama urodziła dwójkę i wie, że rodzicielska miłość rozmnaża się w sposób wymykający się rozumowi i starczy jej dla wszystkich.

Mądrość ludowa głosi, że ojcowie późno odpalają emocjonalny stosunek do swych dzieci. Na etapie fasoli nie wiedzą, co zrobić z potomkiem. To czas matek i pierwotnych instynktów. Dopiero kiedy berbeć zacznie chodzić, gadać – i to najlepiej w sposób zrozumiały – tatom włącza się funkcja „ojciec”. U mnie w wypadku Gucia było inaczej, bo tak długo na niego czekałem, że oszalałem od samego początku.

A z Basią było trudniej. Mądrzy ludzie mówili nam, że kiedy się urodzi, powinniśmy szczególną uwagę zwrócić na Gutka, żeby nie poczuł się zepchnięty na drugi plan. I tak czyniłem, nie wiedząc, czy cokolwiek zapamięta, ale głęboko wierząc, że wszystko się odkłada w tym małym, lecz bardzo żywym rozumku. Skupiłem się więc całkowicie na synu, aż mi Ania podpowiedziała, żebym poświęcił też uwagę córce.

Ale Gucio właśnie zaczynał mówić, był rezolutny, zakochany w tacie. Uwielbiał moje wygłupy, bawiliśmy się przednio, a obok leżała niekumająca niczego, choć tak naprawdę rozumiejąca wszystko fasolka Basia. Ironia losu polegała na tym, że udało nam się pięknie wprowadzić tę fasolkę w świat jej starszego braciszka. Nic mnie tak nie rozwala, jak Gucio wracający do domu, kiedy jeszcze nie zdejmie kurteczki, tylko gna, żeby pocałować siostrzyczkę i powiedzieć: „To moja Basia. Moja!” i tuli ją czule. Na początku było różnie; sześć razy ją pogłaskał, a za siódmym huknął zabawką. Ale daliśmy radę.

Więc Gucio zakochał się w siostrze przed tatą. Ania była coraz bardziej zirytowana, widząc, ile ciepła okazuję synkowi i jak nieco mechanicznie zajmuję się córką. Aż przyszedł dzień jak wielkie pierdolnięcie. Wziąłem Basię na ręce, próbowała mnie objąć swoimi łapkami, podrapać twarz. Uśmiechnęła się tak, że zrozumiałem, że to się właśnie dzieje. Staję się ojcem swojej córeczki, myślącym tylko o tym, że niech mi jakiś koleś spróbuje kiedyś ją skrzywdzić, to zarżnę, zatłukę i pokroję, kierując się jedynie wskazaniami Starego Testamentu. I zrozumiałem, że starczy mi miłości dla jednego i drugiego, a prawdę mówiąc, starczyłoby i dla większej gromadki, bo Pan Bóg, w którego nie wierzę, jakoś tak mądrze to ustawił.

Wiem, że ta dwójka pokarze mnie za wszystkie krzywdy, które uczyniłem swoim rodzicom. I należy mi się. Mam nadzieję, że dożyję momentu, kiedy przyjdą i powiedzą, że przegięły. Dopiero teraz rozumiem zasłyszane słowa, że dorastamy nie wtedy, kiedy buntujemy się przeciw rodzicom, lecz kiedy rozumiemy, że mieli rację. Nagle pojmujemy, co miały na myśli babcie, gdy mówiły, żebyśmy spieszyli się kochać własne dzieci, bo tak naprawdę mamy na to dziesięć lat: potem pójdą własną drogą, a jeszcze wcześniej będą się wstydzić, kiedy zechcemy je pocałować czy przytulić przy znajomych.

Nie mam więc wielkich wymagań, chciałbym tylko być dobrym wspomnieniem dla Gucia i Basi. O niczym innym nie marzę. Reszta to pył. I choćby po to piszę ten felieton, żebyś któregoś dnia, kiedy będzie Ci źle w życiu, wiedziała, Basiu, iż jesteś moją panią, księżniczką, miłością, kłuciem serca. Moją córką Basią. I nikt tak cię w życiu kochać nie będzie. No, może poza mamą Anią.Pod kolumną

Pisanie felietonu w dzień wagarowicza trąci jednak lekką perwersją. I jeszcze od rana dzwonią telefony i pikają mejle, żebym pochwalił się w tym i owym medium, jak to nieustannie urywałem się ze szkoły. Widać tak mi z gęby patrzy.

No więc wykonałem pracę umysłowo-wspomnieniową i wychodzi na to, że tak znowu bardzo to nie wagarowałem. Owszem, miałem więcej niż zrelaksowany stosunek do obowiązków i programów szkolnych. Kilka przedmiotów służyło mi tylko do tego, by siąść w dalszej ławce, rozłożyć pod nią książkę i zagłębić się w lekturze. Wyrwany do odpowiedzi nie miałem oczywiście bladego pojęcia, o czym mowa, więc różnie się kończyło. Dwóją albo przy recydywie wezwaniem rodziców. Oczywiście tak kombinowałem, żeby przyszła mama, ale wiadomo, że rządzi prawo Murphy’ego: jak coś ma źle pójść, to tak właśnie pójdzie, i na wywiadówki przychodził zwykle tata, który stawał wobec dylematu pedagogicznego na miarę Antygony. Czy ma być dumny z syna, który z własnej nieprzymuszonej woli pochłania tony książek w każdej możliwej sytuacji – jak mi gasił w nocy światło, to kontynuowałem lekturę pod kołdrą przy latarce, dzięki czemu pięknie schrzaniłem sobie wzrok – czy jednak zgrywać surowego rodzica i sadzić głodne kawałki o lekceważeniu szkoły oraz obowiązkowe „bo ja w twoim wieku...”. No cóż, konsekwentny za bardzo nie był, a że dzieci czują – no może nie wszystko, ale bardzo wiele – to widziałem, że moje aspołeczne, a przynajmniej aszkolne pasje go nie smucą – tak jak ojca mego kolegi rozpierała duma za każdym razem, kiedy rzeczony kolega dał komuś po buzi.

A z tym „bo ja w twoim wieku...” trochę wyluzował, gdy dowiedziałem się od jego znajomych, że „on w moim wieku...” pogrywał sobie niewąsko. Ja żadnemu nauczycielowi nie wylałem wiadra smoły na głowę, a on i owszem. Ja nie oblałem roku, a on i owszem. A na głowę to ja tylko klej butapren, i to koleżance z klasy. W piątej klasie podstawówki. Co prawda musieli ją ogolić jak za okupacji, ale za to dzisiaj jest profesorem literaturoznawstwa w Holandii – nie żebym przypisywał sobie zasługi, ale kto wie?

No dobrze, już w liceum wagarowałem. Kiedy tak jak dzisiaj wiosna eksplodowała nie tylko datą, lecz także przepiękną letnią pogodą, wraz z kumplami z warszawskiego XI LO im. Mikołaja Reja urywaliśmy się z fizyki, matmy (klasa humanistyczna, było nie było), rosyjskiego czy biologii. Miło mi wspominać, jak przyszły pan redaktor, producent filmowy, radca prawny, pisarz, bankowiec zabawiali się, ganiając po pobliskim placu Dąbrowskiego z zeschniętymi psimi kupami nadzianymi na patyki. A co mieliśmy robić? Knajp było tyle co kot napłakał, do jednej nas nie wpuszczali, z innej kablowali do szkoły, w trzeciej stać nas było na herbatę, jedną, więc szybko prychali i gonili.

Ale był jeszcze Iluzjon, legendarne kino, Muzeum Sztuki Filmowej, gdzie puszczali niedostępne gdzie indziej filmy. Tam, i owszem, sporo czasu przeznaczonego na mą opłaconą przez Polską Rzeczpospolitą Ludową edukację spędziłem. Czasem kuratorium podsyłało swoich nauczycielskich tajniaków, by takich jak ja miłośników X Muzy na nielegalu łapać i odsyłać do właściwych placówek szkolnych.

Kiedy tak teraz patrzę na to, co piszę, wychodzi mi, jak w tym dowcipie o naukowcu: „Żona myśli, że jestem u kochanki, kochanka, że u żony, a ja mogę sobie spokojnie pójść do biblioteki i poczytać książki”. No, ale takie to były wagary.

A potem urwać się na plac Zamkowy, siąść pod kolumną Zygmunta, modlić się (jeśli ktoś wierzył), by milicja nie legitymowała, i patrzeć na dziewczyny, z których wiosna zrzuciła nadmiar odzieży i które też na plac sunęły, taksując nas, pryszczatych, wzrokiem. I jakoś zawsze tak wychodziło, że kiedy siedzieliśmy pod kolumną, same chłopaki, to patrzyliśmy na przechodzące pary i sobie myślałem: „Ale fajnie mają ci kolesie! Idą z dziewczyną w tym wiosennym słońcu, a my, luzerzy, z wywieszonymi językami, jaramy się perspektywami podbojów, które jak nic się nie spełnią”.

A potem następnego roku szedłem z dziewczyną przez plac, patrzyłem na chichrających się chłopaków pod kolumną i myślałem: „O kurde, ale mają fajnie, wolni jak taczanka na stepie, mogą rozbić dzisiaj miasto, a ja muszę zgrywać wrażliwego Romea, dla którego żadnych niespodzianek nie przewidziano”. Dopiero jakiś czas później miałem przeczytać Życie jest gdzie indziej Milana Kundery.

A tak swoją drogą wtedy, siedząc pod kolumną, zastanawialiśmy się nad śmiertelnie poważnym problemem, który Kundera w – nie da się ukryć – nieco mądrzejszy sposób poruszy po latach w Nieśmiertelności. A mianowicie, drodzy panowie (panie zresztą też, tylko odwróćcie sytuację), gdybyście mieli do wyboru: przespać się z najbardziej pożądaną kobietą świata, ale tak, że nikt by się o tym nie dowiedział, czy pokazać się z nią we wszystkich knajpach Warszawy, lecz zero seksu, to co byście wybrali?

No i zostawiając was z tą zagwozdką, zmywam się na wagary.Pochwała leniwych rodziców

Kiedyś znajomi byli nad Bałtykiem w szczycie sezonu, tłum ludzi na plaży, no i nagle ona zorientowała się, że nie widzi trzyletniego syna. Z lekka oszalała zaczęła szarpać opalającym się chłopem, nawołując intensywnie, by coś zrobił, a konkretnie znalazł dziecię. Na co ten, znany z, delikatnie rzecz ujmując, flegmatycznego usposobienia, wygramolił się z dołka i zamiast ganiać w histerii po plaży, obczaił powoli otoczenie, namierzył wieżyczkę ratownika, udał się do niego, wdrapał po drabince, poprosił o pożyczenie lornetki i zaczął lustrować ludzką ciżbę. Co skłoniło matkę do histerycznych krzyków, by szukał dziecka, a nie bawił się szkiełkami. Głęboko wzdychając, mąż odpowiedział: „Spokojnie. Jak on ma sobie poradzić w życiu, jeśli nie da sobie rady teraz na tej plaży?”. Po czym malca wypatrzył, nie spiesząc się zbytnio, wychwycił z tłumu i zaprowadził do chlipiącej matki.

Przez lata anegdotka ta sprawdzała się pysznie w kręgu mych przyjaciół, a teraz mi się przypomniała za sprawą książki Być rodzicem i nie skonać. Rodzicielstwo na luzie mojego angielskiego rówieśnika (rocznik 1968), ojca trójki dzieci, Toma Hodgkinsona. Autor znany polskiemu czytelnikowi z dowcipnych dziełek Jak być leniwym i Jak być wolnym tym razem prezentuje cudownie anarchistyczne i po czubek głowy zanurzone w brytyjskim poczuciu humoru podejście do wychowywania dzieci. A raczej niewychowywania, bo w oryginale rzecz się nazywa, całkiem słusznie, Leniwy rodzic. „Ledwie zaczynamy się martwić jakimś konkretnym zachowaniem dzieciaka – jak kurczowe trzymanie się maminej spódnicy – okazuje się, że zdążył z tego wyrosnąć. Po co się zamartwiać?”.

Hodgkinson jest zachwycony pomysłami żyjącego przed wiekiem pisarza D.H. Lawrence’a, przekonującego, że opiekę nad potomstwem „należy powierzyć głupim, grubym kobietom, które nie będą się nim przejmować . Zostawmy dzieci w spokoju. Wyślijmy je na ulicę albo na podwórko i przestańmy się nimi interesować”. I zaznacza uczciwie: „Jako podatny na wpadki chaotyczny obibok powinienem lojalnie uprzedzić, że nie należy mnie słuchać”.

Co przezornie wspomniawszy, mogę cytować dalej – a to, co zacytuję, ujdzie autorowi na sucho tylko dlatego, że jest Anglikiem: „Autorytarny ojciec mięknie, jeśli troszkę wypije. Na lekkim rauszu nabieramy zdrowego dystansu i wszystko nas cieszy – równamy do poziomu dzieci”. Co z kolei świetnie się komponuje z głębokim przekonaniem Hodgkinsona, że nic tak dobrze nie robi dzieciom, jak życie w grupie i na kupie. W domu, w jednym pokoju, z przesiadującymi przyjaciółmi ich i rodziców. I wariant idealny: puste pole, w rogu kącik dla rodziców, którzy przy leniwym obiedzie sączą piwo albo wino, a cała pozostała przestrzeń dla szalejących dzieci. Jeśli są w grupie, do fantastycznej zabawy wystarczą im piasek, gałęzie i kamyki.

Dla Hodgkinsona życie rodzinne to działalność rewolucyjna. W kontrze do państwowego systemu edukacji, ogłupiających reklam wycelowanych w dzieci, niepotrzebnych zabawek i gadżetów, przekazów, że dzieciństwo jest przygotowaniem do dorosłości, która ma polegać na ciężkiej pracy. „Pamiętam szczególnie jeden odcinek Boba Budowniczego, który wydał mi się wyjątkowo przerażający: Bob dał swoim maszynom dzień wolny – ale one i tak przyszły do pracy! Dla przyjemności! Były tak służalcze i zniewolone, że nie miały pojęcia, co ze sobą zrobić w wolny dzień: z własnej woli podporządkowały się swemu władcy. Czego to uczy nasze dzieci?”. I jeszcze: „Samo wyrażenie «zajmować się» jest fatalne. To chorobliwa cecha naszej kultury, że «zajmowanie się czymś» jest postrzegane jako lepsze od nicnierobienia, nawet jeśli przynosi komuś szkodę. Mimo najlepszych intencji i liberalnych poglądów autorów współczesnych książek o wychowaniu – co wezmę którąś do ręki, czytam o «inwestowaniu w przyszłość», a chciałbym znaleźć coś o «cieszeniu się teraźniejszością»”.

Książka Hodgkinsona jest pełna niekonsekwencji (na przykład: jak mniej pracować, a jednocześnie unikać państwowych szkół, czyli posyłać dzieci do płatnych placówek prywatnych bądź społecznych?), ale przecież wbrew polskiemu tytułowi to nie żaden poradnik dla rodziców, tylko skrząca się humorem i miłością do rodziny i przyjaciół apoteoza pełnego czułości, radości i wspólnego przeżywania życia.

Autor ma dobre słowo i dla matek, i dla ojców: „Dzieci potrafią się dostosować do różnych stylów matczynej opieki. Nie ma idealnej metody sprawowania jej – to rządzący utrzymują, że jest jakiś «najlepszy sposób». Ponieważ mężczyźni są z reguły bezczynni, w myśl naszej filozofii stanowią dobry materiał na matki. Mężczyznom łatwiej niż pełnym obaw kobietom (którym życie zatruwają dodatkowo sielskie obrazki z magazynów i reklam) przychodzi zostawić dzieci w spokoju”.

Mówiąc krótko: nie ma wzoru edukacji doskonałej, nie ma rodziców idealnych, nie dajmy się ogłupiać, cieszmy się wspólnymi chwilami, a tarzanie się po dywanie jest więcej warte niż wożenie dziecka z zajęć na zajęcia.

Aha, a małoletni bohater opowieści z początku felietonu jest już dzisiaj pełnoletni i bardzo ładnie sobie radzi w życiu.Tutu!

Lubię ogłaszane zawsze z hukiem odkrycia amerykańskich naukowców i publicystów. Człowiek się dowiaduje, że sól szkodzi, a dwa lata później, że jest dobra na wszystko. Albo że znaleziono dowody na związek między wypiciem litra whisky a bólem głowy i stanami lękowymi następnego dnia. Albo że dwadzieścia lat temu nastąpił koniec historii, a potem to były już tylko liberalno-demokratyczne nudy.

A teraz poruszenie, bo amerykańska dziennikarka Jennifer Senior wydała książkę All Joy and No Fun. The Paradox of Modern Parenthood (Sama radość i zero zabawy. Paradoks współczesnego rodzicielstwa), która jest wspartą na licznych argumentach naukowych litanią, że dzieci, wbrew oczekiwaniom, szczęścia za bardzo nie dają i nawet rzecz nie w zarwanych nocach, lecz w ograniczeniu własnej wolności i autonomii rodzica. Mówiąc krótko, jesteś sobie, drogi czytelniku, samodzielną jednostką z planami, marzeniami i środkami do ich realizacji, aż tu nagle, pewnego dnia, łup! – stajesz się rodzicem. Pozamiatane, mogiła. I co więcej – państwo się skupią, bo nie uwierzą – spada satysfakcja z życia małżeńskiego, pojawia się więcej sporów, rodzice są bardziej zmęczeni niż ich wcześniejsze bezdzietne odpowiedniki.

No po prostu niemożliwe! Niechaj się zastanowię. Jak to było trzy lata temu i jest dzisiaj?

Wtedy: czwartek wieczorem jak mała sobota, więc pewnie wypuściliśmy się z Anką w miasto, może kino, może kolacja ze znajomymi, może jakaś impreza, potem późne śniadanie. Dzisiaj: Ania zasnęła wpół do dziesiątej, ja naprawdę chciałem dołączyć choć na chwilę i symbolicznie do kumpli na mieście, którzy coś tam świętowali, ale nie miałem siły wstać z kanapy. Więc może choć kawałeczek filmu na DVD, głupiutka komedia? Zasnąłem po kwadransie. A czemuż to? A temuż, że od dwóch tygodni o piątej rano otwierają się drzwi naszej sypialni, jest ciemno, ale ja już oczami duszy widzę tę rozchachaną gębę łaknącą pierwszorzędnej zabawy. Tup, tup, tup na pełnym pędzie i trach, bubum! Pocisk zwany Gutkiem trafia w łóżko, a raczej w kompletnie nieprzytomnych rodziców, i zaczyna się melodeklamacja, transowy rytm: „Mama! Tata! Mama! Tata! Tutu! Tutu! Tutu! Tutu!” – co oznacza, że Gucio już się cieszy, iż do żłobka pojedzie tramwajem.

Do momentu odkrycia rewelacji Jennifer Senior zastanawiałem się tymi porankami, jak zabić z Gutkiem czas do ósmej, kiedy otwierają żłobek, nie popadając jednocześnie w szaleństwo, gdy synek po raz piętnasty domaga się przeczytania tego samego – skądinąd uroczego – wierszyka Tuwima o aeroplanie. Ale teraz już wiem; będę pisać monografię naukową O satysfakcji ze snu u bezdzietnych i rodziców. Badania porównawcze.

A potem wyskakujemy na ulicę, gnamy do tramwaju, gdy Gucio zaczyna powtarzać: „Autooo! Autooo! Autooo!”. To znaczy, że jednak wolałby pojechać samochodem. W sumie co za problem. Cofamy się do samochodu, ruszamy i kiedy mijamy tory, po których akurat jedzie tramwaj, słyszę z fotelika z tyłu narastające: „Tutu! Tutu! Tutu! Tutu!”. Robi mi się gorąco. Ktoś ma jeszcze jakieś badania?

Książkę Senior omawiała w „Dzienniku Gazecie Prawnej” Klara Klinger, dorzucając opinie polskich specjalistów. Profesor Janusz Czapiński, który od lat bada poczucie szczęścia Polaków, odkrył, że „dzieci przynoszą szczęście, ale tylko do szóstego roku życia”. I pomyśleć, że każda znajoma babcia, gdy patrzy, jak bawię się z niemal dwuletnim synem, uśmiecha się ciepło i rzecze: „Korzystaj, Marcinku, ile się da, dopóki mały cię chce i potrzebuje. Najpóźniej jak skończy dziesięć lat, stracisz dziecko i zaczną się kłopoty”. Czyli w moim otoczeniu same ukryte pod przykrywką babć kryptoprofesory.

Ale to jeszcze nic. Badacze z UCLA odkryli, „jak bardzo stresujące, ale też bolesne jest nieustanne zmuszanie dzieci do pewnych czynności”. O matko! Naprawdę?! Istny szok! Przecież jak tłumaczę Guciowi sześćdziesiąty trzeci raz, żeby nie jadł pasty do zębów, a on patrzy na mnie jak na niedorozwoja i zjada jeszcze więcej, albo gdy próbujemy go posadzić przy stoliku, by tym razem akurat zjadł, i to jak człowiek, zupę, a on ze śmiechem ucieka na drugi koniec mieszkania, to przecież dla nas czysta radość. Turlamy się ze śmiechu, ocierając łzy, patrząc na siebie czule i gaworząc: „Och, to nasze dzieciątko przenajsłodsze! Takie figlarzątko z niego!”.

Ale najlepsi są badacze Max Planck Institute w Rostocku, którzy odkryli, że o ile po pierwszym dziecku poczucie szczęścia rodziców rośnie, o tyle po narodzinach trzeciego spada. No nie... Dopiero teraz zrozumiałem, dlaczego Anna Maria i Mikołaj, przyjaciele nasi, jacyś bladziutcy tacy, odkąd latem zeszłego roku do trzech mocno dynamicznych synów dołączyła urocza fasoleczka Elżbietka. Aaaa! O to chodziło. A my z Anką myśleliśmy, że to z powodu ich zaniepokojenia malejącą populacją żółwia błotnego.

Może czasem i ja mam dość wszystkiego, ale jak zaraz zobaczę Gucia w żłobku, jak się na mnie rzuci, nie wiedząc jeszcze, czy tata jest w wersji „autooo!”, czy „tutu!”, to autorzy wszystkich badań mogą się nimi wypchać, bo to tak jakby muzykę mierzyć na centymetry i kilogramy.

Ale spróbuję jednak dzisiaj „tutu!”Wartości rodzinne

Piękno wakacji polega między innymi na tym, że całym sercem i duszą, dwadzieścia cztery godziny na dobę, możemy poświęcić się naszym najsłodszym aniołkom. Żaden żłobek, żadne przedszkole ani inna niania nie skradną nam ani drobinki tej mistycznej radości nieustającego obcowania z naszymi milusińskimi.

By docenić niepowtarzalne piękno tych chwil, najlepiej doprosić paru przyjaciół, jednak pod warunkiem, że każda para ma przynajmniej rozkoszną dwójeczkę. A wtedy ku naszej satysfakcji okaże się, że jeden taki dzień równa się clubbingowej trzydniówce z naszych najlepszych kondycyjnie czasów. I nagle rozumiemy, o co chodziło rodzicom, kiedy mówili – a nam się to wydawało starczym majaczeniem – że wakacje są po to, by potem człowiek spokojnie odpoczywał cały rok w pracy.

Tak jak zrozumieliśmy inną mądrość. Swego czasu furorę w naszym towarzystwie robił tekst, który Mikołaj Lizut zasłyszał na Polu Mokotowskim i przyniósł nam w prezencie. Otóż dwie mamy o wyglądzie klonów Dody prowadziły ożywioną dyskusję, w której przeszkadzała małoletnia pociecha jednej z nich, jęcząca, że nie chce jeść ofiarowanej jej kanapki. Na co Ta-Która-Ofiarowała-Mu-Życie powiedziała: „Nie chcesz, nie żryj, wyjeb, kurwa, i chuj!”. Dodam, że pani nie była ministrem ani prezesem banku centralnego. Nie da się ukryć, że tekst sprawiał nam dużo radości w czasie niezobowiązujących pogaduszek kuchennych o patologiach, na równi z tym panem, co miał koło siedmiu promili, a dawał radę ciągnąć na rowerze. Kosmos.

Nie to, żeby ktoś z nas wprowadził zwrot do komunikacji z młodszym pokoleniem, ale jak już aniołki padną wieczorem i siedzimy na werandzie, tępo patrząc w łąkę i sącząc wino, to dostrzegamy egzystencjalną głębię przywołanej mądrości. Bo każdy posiłek jest fajny, dopóki jest przygotowywany. „Jajo! Jajo!” – woła hałastra, dopóki parująca jajecznica nie wyląduje na talerzu. Wtedy staje się błe. Kopytka to samo. OK, zjedzą, ale z sosem pomidorowym. Pojawia się sos, chcą parówkę, jest parówka – chcą bułę. Powiedzcie mi, czy to my jesteśmy jakimiś nieudacznymi rodzicami, czy też panie w żłobku i przedszkolu faszerują to towarzystwo psychotropami, bo zawsze słyszymy, jak to pięknie jedzą. A w domu porażka. A na wakacjach pełna kicha.

Bo to nie warszawskie mieszkanie, gdzie jednak droga ucieczki przed pokarmem ograniczona jest kilkoma ścianami, lecz piękna otwarta przestrzeń. Złap, człowieku, to towarzystwo, które rozpełzło się gdzie popadnie i odkryło, że najsmaczniejsze są piasek, trawa, a w ogóle najfajniej rozgrzebać krowie i owcze kupy. Wróć. Najlepiej w nie wejść z przytupem.

Skoro przy kupach jesteśmy. Naprawdę nie myślałem, że będę kiedyś w życiu o nich więcej gadał niż z kumplami na studiach na pijackich objazdach naukowych. A tu proszę. Oczywiście pierwsze prawo kupy głosi, że zdarzy się najpewniej wtedy, kiedy dziecię jest bez pieluchy / w miejscu publicznym / nie mamy pieluchy na zmianę / nie mamy ubrań na zmianę / dziecko siedzi nam na nogach i technicznym zwodem puszcza strzał na nasze spodnie czy sukienkę. No i oczywiście jak bezpieluchowca zapytamy pięć razy, czy chce kupkę, pięć razy odpowie, że nie, my wtedy polecimy odcedzać fasolę z kipiącego garnka i ratata bum, zapach fasoli ubogaci się nagle o całkiem inny bukiet, którego źródło wypełni majtki. W trakcie ściągania tychże jest płacz, szarpanie, histeria i towar ląduje na podłodze. W towarze ślizga się noga, będzie o czym pogadać, jak wieczorem popatrzymy znów tępo. Wygrywa opowieść o dwóch naszych podopiecznych, które nie chciały przeszkadzać rodzicom w trakcie obiadu w restauracji, więc nie zawracały głowy proszeniem o zaprowadzenie do toalety, lecz grzecznie zrobiły duże be w ogródku pod klombem, a efekt schludnie przykryły liśćmi i gałązkami.

A rano, pewnie koło piątej, obudzi mnie szturchanie. Parę centymetrów od swych oczu zobaczę skupione spojrzenie aniołka, który zapyta: „Psi tata? Psi tata?”. „Nie, synu – chciałbym odpowiedzieć – tata serfuje na Hawajach”, ale już aniołek szarpie mamę, pytając: „Psi mama? Psi mama?”. Konsekwencja to podstawa wychowania, więc już tylko nie więcej niż szesnaście razy zapyta nas, czy „psimy”, i noc z dyńki.

Młoda godzina, można powspominać krótkie wakacje nad ciepłym morzem, na których spośród piaszczystego brzegu, basenów, zjeżdżalni, placu zabaw, najfajniejszy był natrysk do stóp przy zejściu z plaży i tam właśnie spędziliśmy najwięcej czasu. A potem z podwórza dobiegnie krzyk, bo aniołek aniołkowi wsadził w ucho pompkę do materaca i zaczął dmuchać, a zapytany po co, odparł, że chciał zrobić z niego balona. Przewrócę tę samą stronę książki, którą próbuję przeczytać od tygodnia (stronę, nie książkę), a niebo nad Warmią przeszyje wrzask jednej z matek, która odkryła, że ma ekran laptopa pieczołowicie pokryty malowidłami wykonanymi przy użyciu solidnych markerów.

A jak dotrwamy do wieczora i zwalimy się na werandzie, to prędzej czy później ktoś rzuci, że w sumie to fajnie by machnąć jeszcze jedno. Dziecko, nie wino – dodajmy dla jasności.

Ciąg dalszy w wersji pełnej
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: