Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stan czwarty - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
9 stycznia 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Najniższa cena z 30 dni: 19,90 zł

Stan czwarty - ebook

Na pierwszy rzut oka Richard Armstrong i Keith Townsend mają ze sobą niewiele wspólnego. Pierwszy z nich jest synem niepiśmiennego chłopa i pochodzi z najbardziej zacofanego krańca Europy, pogrążonej w strasznej wojnie. Drugi wychował się w pałacu, w kraju, gdzie wojna była niezbyt istotną wiadomością w gazecie.

Pierwszy był kanciarzem i złodziejem, gotowym kłamać i zmieniać tożsamość dla własnej korzyści. Drugi był potomkiem znanej rodziny, od najmłodszych lat przygotowywanym do pełnienia ważnych funkcji publicznych. Obaj jednak mieli jedną wspólną cechę. Uwielbiali hazard i rzucili wszystko na szalę w walce o kontrolę nad największym imperium prasowym świata.

Jeffrey Archer to jeden z najpopularniejszych pisarzy na świecie. W 1992 roku otrzymał tytuł szlachecki, zasiadał jako poseł w Izbie Gmin i w Izbie Lordów. Debiutował powieścią Co do grosza, która zyskała popularność w Wielkiej Brytanii. Kolejna, Kane i Abel, stała się wielkim bestsellerem. Obie książki zostały sfilmowane. Jego sławę ugruntowały następne powieści i opowiadania, m.in.: Ale to nie wszystko..., Więzień urodzenia, Pierwszy między równymi, Sprawa honoru, Na kocią łapę. Jego cykl „Kroniki Cliftonów” obejmuje tomy: Czas pokaże, Za grzechy ojca, Sekret najpilniej strzeżony, Ostrożnie z marzeniami, Potężniejszy od miecza, W godzinie próby i To był człowiek! DW REBIS opublikował również m.in. powieść I tak wygrasz oraz Dzienniki więzienne Archera.

jeffreyarcher.com

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7818-129-3
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Armstrong bankrutem

Właściwie nie miał szans. Ale Richard Armstrong dotychczas nigdy się nie przejmował brakiem szans.

– Faites vos jeux, mesdames et messieurs. Proszę obstawiać.

Armstrong spojrzał na zielone sukno. Góra czerwonych żetonów, którą ustawiono przed nim dwadzieścia minut wcześniej, zmalała do pojedynczego stosiku. Tego wieczoru stracił już czterdzieści tysięcy franków – ale cóż znaczyło czterdzieści tysięcy franków, kiedy się roztrwoniło miliard dolarów w ciągu ostatnich dwunastu miesięcy?

Pochylił się do przodu i wszystkie pozostałe żetony postawił na zero.

– Les jeux sont faits. Rien ne va plus – oznajmił krupier, wprawiwszy płynnym ruchem ręki koło ruletki w ruch. Mała biała kulka zaczęła krążyć, po czym podskakując, wpadała kolejno w maleńkie czarne i czerwone przegródki.

Armstrong zapatrzył się w przestrzeń. Nawet wtedy, gdy kulka ostatecznie znieruchomiała, nie opuścił wzroku.

– Vingt-six – ogłosił krupier i natychmiast zaczął zagarniać żetony, które tłoczyły się we wszystkich przegródkach oprócz tej oznaczonej numerem dwadzieścia sześć.

Armstrong odszedł od stolika, nawet nie patrząc w stronę krupiera. Minął powoli oblężone stoły do gry w tryktraka i ruletkę, aż dotarł do dwuskrzydłowych drzwi, wiodących do realnego świata. Wysoki mężczyzna w błękitnym surducie otworzył jedno skrzydło i uśmiechnął się do znanego gracza, oczekując zwyczajowego stufrankowego napiwku. Ale tego wieczoru się zawiódł.

Idąc tarasowato opadającym, bujnym parkiem i mijając fontannę, Armstrong przeciągał ręką po gęstych, czarnych włosach. Upłynęło czternaście godzin od nadzwyczajnego zebrania rady nadzorczej w Londynie i zaczynał już odczuwać zmęczenie.

Mimo swej tuszy – nie sprawdzał wagi od kilku lat – kroczył żwawo promenadą i zatrzymał się dopiero przed swoją ulubioną restauracją nad zatoką. Wiedział, że wszystkie stoliki są zarezerwowane co najmniej na tydzień z góry i na myśl o kłopocie, jaki sprawi, uśmiechnął się pierwszy raz tego wieczoru.

Pchnął wahadłowe drzwi restauracji. Wysoki, szczupły kelner zastąpił mu drogę i nisko się skłonił, usiłując ukryć zaskoczenie.

– Dobry wieczór panu – powiedział. – Jak miło znów pana widzieć. Czy ktoś będzie panu towarzyszył?

– Nie, Henri.

Starszy kelner szybko poprowadził niespodziewanego gościa przez zatłoczoną restaurację do małego stolika w niszy. Gdy tylko Armstrong usiadł, kelner podał mu wielką, oprawną w skórę kartę dań.

Armstrong potrząsnął głową.

– Daj spokój, Henri. Przecież dobrze wiesz, co lubię.

Starszy kelner zachmurzył się. Europejscy monarchowie, gwiazdy z Hollywood, nawet włoscy futboliści nie peszyli go, ilekroć jednak Richard Armstrong zjawiał się w restauracji, wyprowadzał go z równowagi. A teraz jeszcze żądał, żeby dobrać mu menu. Dobrze chociaż, że ulubiony stolik sławnego gościa był wolny. Gdyby Armstrong przyszedł kilka minut później, musiałby czekać przy barze, aż mu obsługa pospiesznie ustawi stolik na środku sali.

Ledwie Henri rozłożył Armstrongowi na kolanach serwetę, kelner serwujący wina już mu nalewał do kieliszka jego ulubionego szampana. Armstrong spoglądał przez okno w dal, ale nie widział wielkiego jachtu przycumowanego na północnym cyplu zatoki. Myślami był siedemset mil stąd, przy żonie i dzieciach. Jak zareagują, kiedy usłyszą, co zaszło?

Postawiono przed nim zupę z homara, o umiarkowanej temperaturze, tak że mógł od razu zacząć jeść. Nie lubił czekać, aż potrawa ostygnie. Już wolałby raczej się poparzyć.

Ku zdziwieniu starszego kelnera jego gość nadal wpatrywał się w dal, kiedy po raz drugi nalewano mu szampana. Armstrong zastanawiał się, jak szybko jego koledzy z rady nadzorczej – w większości figuranci z tytułami lub koneksjami – zaczną wycofywać się chyłkiem i dystansować od niego, kiedy bilans firmy zostanie podany do wiadomości publicznej? Tylko sir Paul Maitland, jak przypuszczał, będzie w stanie ocalić swoją reputację.

Armstrong schwycił łyżeczkę deserową, zagłębił ją w czarce i zaczął czerpać zupę szybkimi, rytmicznymi ruchami.

Goście przy sąsiednich stolikach od czasu do czasu odwracali się i obrzucali go spojrzeniem, po czym szeptali konspiracyjnie między sobą.

– To jeden z najbogatszych ludzi świata – informował miejscowy bankier swoją młodą towarzyszkę, którą pierwszy raz zaprosił do restauracji.

Jego słowa wywarły na niej należyte wrażenie. Normalnie Armstrong upajałby się myślą o swej popularności. Ale dziś wieczorem nawet nie zauważał współbiesiadników. Myślami był w sali konferencyjnej pewnego banku szwajcarskiego, gdzie zdecydowano, że przedstawienie zostanie zakończone – i to z powodu głupich pięćdziesięciu milionów dolarów.

Pusta czarka po zupie została błyskawicznie sprzątnięta, gdy Armstrong podniósł do ust lnianą serwetkę. Starszy kelner aż za dobrze wiedział, że ten gość nie lubi przerw między daniami.

Na stoliku wylądowała teraz sola z Dover, bez ości – Armstrong nie cierpiał zbędnej fatygi. Obok postawiono talerz z jego ulubionymi frytkami i butelkę pikantnej przyprawy – tę jedyną, którą trzymano w kuchni dla jedynego gościa, który jej używał. Armstrong z roztargnieniem zdjął nakrętkę, przechylił butelkę i energicznie nią potrząsnął. Olbrzymia brązowa kropla spadła na rybę. Armstrong wziął do ręki nóż i równo rozsmarował sos na białym mięsie.

Tego ranka omal nie przerwano obrad rady nadzorczej, gdy sir Paul zrezygnował z prezesury. Kiedy się uporano z „innymi sprawami”, Armstrong szybko wyszedł z sali obrad i pojechał windą na dach, gdzie czekał jego własny helikopter.

Pilot stał oparty o balustradę i z lubością zaciągał się papierosem.

– Heathrow! – warknął Armstrong, nie zastanawiając się ani chwili nad uzyskaniem zgody kontroli lotów czy wyznaczeniem momentu startu.

Pilot szybko zdusił papierosa i pobiegł w kierunku lądowiska. Kiedy przelatywali nad londyńskim City, Armstrong zaczął wyobrażać sobie serię wydarzeń, jakie rozegrają się w ciągu najbliższych kilku godzin, jeśli się nie uda jakimś cudownym sposobem wytrzasnąć pięćdziesiąt milionów dolarów.

Piętnaście minut później helikopter wylądował na pasie dla samolotów prywatnych terminalu numer pięć, znanym jedynie tym, których stać na jego używanie. Armstrong opuścił się na ziemię i wolno skierował kroki w stronę swojego prywatnego odrzutowca.

Inny pilot, oczekujący jego rozkazów, powitał go u szczytu schodków.

– Nicea – rzucił Armstrong i skierował się ku tyłowi samolotu.

Pilot znikł w swojej kabinie; przypuszczał, że „kapitan Dick” wybiera się do Monte Carlo, żeby przez kilka dni popływać na swym jachcie.

Prywatny mały odrzutowiec wzbił się w powietrze i skręcił na południe.

Podczas dwugodzinnego lotu Armstrong wykonał tylko jeden telefon, mianowicie do Jacquesa Lacroix w Genewie. Jednakże, chociaż prosił i nalegał, odpowiedź była niezmienna:

– Proszę pana, musi pan dzisiaj przed zamknięciem banku zwrócić pięćdziesiąt milionów dolarów, gdyż w przeciwnym wypadku będę zmuszony przekazać sprawę do naszego wydziału prawnego.

Drugą czynnością, na jaką zdobył się Armstrong w czasie lotu, było dokładne podarcie dokumentów z teczki, którą sir Paul zostawił na stole w sali obrad. Następnie poszedł do ubikacji i spuścił z wodą drobne skrawki papieru.

Kiedy samolot kołował na lotnisku w Nicei, pod same schodki podjechał mercedes z szoferem. Żadne słowo nie padło, gdy Armstrong sadowił się z tyłu: szofer nie musiał pytać, dokąd ma zawieźć swego pryncypała. Armstrong nie odezwał się podczas całej podróży z Nicei do Monte Carlo – w końcu szofer nie był człowiekiem, który mógłby mu pożyczyć pięćdziesiąt milionów dolarów.

Zajechali na przystań. Kapitan jachtu stał wyprężony i czekał, żeby powitać Armstronga na pokładzie. Chociaż Armstrong nie uprzedzał nikogo o swoich zamiarach, trzynastoosobowa załoga Sir Lancelota została zawczasu powiadomiona, że szef jest w drodze.

– Ale Bóg jeden wie, dokąd – brzmiały ostatnie słowa sekretarki.

Ilekroć Armstrong postanawiał, że pora jechać na lotnisko, błyskawicznie informowano jego sekretarkę. Tylko w ten sposób ludzie z jego personelu rozsianego po całym świecie mogli utrzymać się w pracy dłużej niż tydzień.

Kapitan był niespokojny. W najbliższym czasie nikt nie spodziewał się szefa: dopiero za trzy tygodnie miał przyjechać z rodziną na dwutygodniowe wakacje. Kiedy rano zatelefonowano z Londynu, szyper był akurat w miejscowej stoczni, pilnując drobnych napraw jachtu. Co prawda nikt nie wiedział, dokąd Armstrong się udaje, ale kapitan wolał nie ryzykować. Udało mu się, sporym kosztem, odebrać jacht ze stoczni i przycumować do nabrzeża na parę minut przed przybyciem szefa do Francji.

Armstrong przeszedł pomostem obok czterech mężczyzn w nienagannych białych mundurach, którzy stali wyprężeni, z palcami przytkniętymi do czapek. Zrzucił pantofle i skierował się w dół, do pomieszczeń prywatnych. Gdy otworzył drzwi swojej kabiny, zobaczył na stoliku przy łóżku piętrzący się stos faksów; widać niektórzy przewidzieli jego przyjazd.

Czyżby Jacques Lacroix zmienił zdanie? Natychmiast odrzucił tę myśl. Od lat miał do czynienia ze Szwajcarami i znał ich aż za dobrze. Są konserwatywną i pozbawioną wyobraźni nacją; najważniejsze dla nich było saldo dodatnie, a „ryzyko” nie istniało w ich słowniku.

Zaczął przerzucać arkusze zwijającego się papieru. Pierwsza wiadomość była od nowojorskich bankierów, którzy donosili, że tego rana po otwarciu giełdy akcje Armstrong Communications nadal spadały. Prześliznął się wzrokiem po zapisanym papierze, zatrzymując się dopiero na słowach, których się najbardziej lękał: „Nikt nie kupuje, wszyscy sprzedają – stało tam bez osłonek. – Jeśli ta tendencja utrzyma się dłużej, to bank będzie zmuszony ponownie rozważyć swoje stanowisko”.

Jednym ruchem ręki zmiótł na podłogę zwoje papieru faksowego i podszedł do małego sejfu ukrytego za wielką, oprawioną w ramki fotografią ukazującą jego i królową, jak wymieniają uścisk dłoni. Pokręcił tarczą w prawo i w lewo zatrzymując się na cyfrach 10-06-23. Ciężkie drzwiczki odskoczyły, Armstrong włożył obie ręce do środka i szybko wygarnął grube pliki banknotów: trzy tysiące dolarów, dwadzieścia dwa tysiące franków francuskich, siedem tysięcy drachm i pokaźny zwitek włoskich lirów. Upchnął pieniądze w kieszeniach, opuścił jacht i skierował się wprost do kasyna, nie mówiąc nikomu z załogi, dokąd idzie, na jak długo ani kiedy wróci. Kapitan polecił jednemu z majtków iść za nim i uprzedzić, kiedy będzie wracał.

Przed Armstrongiem postawiono dużą porcję lodów waniliowych. Starszy kelner polewał je gorącą czekoladą; ponieważ Armstrong go nie wstrzymywał, kelner lał dalej, póki nie opróżnił srebrnej sosjerki. Łyżeczka znów poszła w ruch, aż ostatnia kropla czekolady została wygarnięta z pucharka.

Pucharek zastąpiła filiżanka dymiącej czarnej kawy. Armstrong nadal wpatrywał się w zatokę. Gdy tylko się rozniesie, że nie stać go na zwrot tak drobnej kwoty jak pięćdziesiąt milionów dolarów, żaden bank na świecie nie będzie chciał mieć z nim do czynienia.

Starszy kelner powrócił po kilku minutach i ze zdumieniem stwierdził, że kawa jest nietknięta.

– Czy podać panu świeżej kawy? – spytał ściszonym głosem.

Armstrong potrząsnął głową.

– Tylko rachunek, Henri – odparł. Wychylił do dna kieliszek z szampanem.

Starszy kelner pospiesznie odbiegł i błyskawicznie powrócił ze złożonym białym karteluszkiem na srebrnej tacy. Ten klient nie znosił czekania, nawet na rachunek.

Armstrong rozwinął karteluszek, ale nie wykazał zainteresowania tym, co zawierał. Siedemset dwanaście franków, service non compris. Złożył podpis, zaokrąglił sumę do tysiąca. Na twarzy kelnera po raz pierwszy tego wieczoru wykwitł uśmiech – śmiech, który zniknie, kiedy Henri odkryje, że restauracja znajduje się na ostatnim miejscu długiej listy wierzycieli.

Armstrong odsunął krzesło, rzucił zmiętą serwetę na stół i bez słowa wyszedł. Odprowadzało go kilka par oczu; czyjś wzrok śledził go jeszcze, kiedy przystanął na chodniku. Nie zauważył majtka, który puścił się pędem w kierunku Sir Lancelota.

Armstrong beknął sobie, idąc promenadą i mijając dziesiątki jachtów zacumowanych na noc ciasno jeden obok drugiego. Zazwyczaj czuł przyjemność na myśl, że jego jacht jest prawie na pewno największy w zatoce, jeżeli oczywiście nie zawinął swoim jachtem na noc sułtan Brunei lub król Fahd. Ale tego wieczoru pochłaniała go tylko jedna myśl, jaką mianowicie cenę mógłby uzyskać, gdyby wystawił go na sprzedaż. Jednak kiedy prawda wyjdzie na jaw, czy ktoś zechce kupić jacht, który był własnością Richarda Armstronga?

Armstrong wszedł po trapie, trzymając się lin. Oczekiwał go kapitan i pierwszy oficer.

– Natychmiast wypływamy.

Kapitan wcale się nie zdziwił. Wiedział, że Armstrong nie zechce tkwić w przystani dłużej, niż to konieczne: tylko łagodne kołysanie łodzi mogło go uśpić, nawet w środku nocy. Kapitan zaczął wydawać polecenia załodze, Armstrong zaś zsunął pantofle i znikł pod pokładem.

Po otwarciu drzwi kabiny ujrzał znów zwoje faksów. Schwycił je skwapliwie, gdyż wciąż jeszcze miał nadzieję na ratunek. Pierwszy faks był od Petera Wakehama, wiceprezesa Armstrong Communications, który, mimo późnej pory, najwidoczniej nadal czuwał za swoim biurkiem w Londynie. „Proszę, pilnie zadzwoń” – brzmiała wiadomość. Drugi nadesłano z Nowego Jorku. Akcje towarzystwa spadły jeszcze niżej i jego bankierzy „aczkolwiek niechętnie, uznali za konieczne” pozbyć się własnych udziałów.

Trzeci przyszedł od Jacquesa Lacroix z Genewy, z potwierdzeniem, że ponieważ bank nie otrzymał w godzinach urzędowych pięćdziesięciu milionów dolarów, zarząd nie miał innego wyboru, jak…

Zegary w Nowym Jorku wskazywały dwanaście minut po piątej, w Londynie dwanaście po dziesiątej i dwanaście po jedenastej w Genewie. Do dziewiątej rano nie będzie miał już wpływu na brzmienie nagłówków we własnych gazetach, nie wspominając tych, które należą do Keitha Townsenda.

Armstrong powoli się rozebrał, rzucając ubranie bezładnie na podłogę. Następnie sięgnął do szafki po butelkę brandy, nalał sobie dużą porcję i opadł na szerokie łóżko. Leżał bez ruchu, kiedy zahuczały silniki, a po chwili usłyszał szczęk kotwicy wyciąganej z dna. Manewrując, jacht z wolna wypływał z portu.

Upływała godzina za godziną, ale Armstrong się nie ruszał, tylko od czasu do czasu dolewał sobie brandy. Dopiero kiedy zegarek na bocznym stoliku wydzwonił czwartą, podniósł się, odczekał parę chwil, po czym opuścił stopy na gruby dywan. Niepewnie wstał i przez nieoświetloną kabinę przeszedł do łazienki. Dotarł do otwartych drzwi, zdjął z wieszaka obszerny kremowy szlafrok, który na kieszeni miał wyhaftowany złotymi literami napis „Sir Lancelot”. Poczłapał z powrotem do drzwi kabiny, otworzył je ostrożnie i stanął boso w półmroku korytarza. Chwilę się wahał, po czym zamknął za sobą drzwi i klucz wsunął do kieszeni. Nie poruszył się, póki się nie upewnił, że nie słyszy nic poza znajomym, miarowym warkotem silnika.

Posuwał się chwiejnym krokiem wąskim korytarzem, wreszcie stanął przed schodkami wiodącymi na pokład. Powoli zaczął się wspinać w górę, trzymając się mocno lin po obu stronach. Gdy znalazł się na pokładzie, szybko się rozejrzał na boki. Nie było nikogo. Noc była bezchmurna i chłodna, jak zazwyczaj o tej porze roku.

Armstrong stąpał cicho, aż znalazł się nad maszynownią – najbardziej hałaśliwą częścią statku.

Odczekał krótką chwilę, rozwiązał pasek i pozwolił, aby szlafrok opadł na pokład.

Nagi, pod czułą osłoną nocy, utkwił wzrok w spokojnym, mrocznym morzu i pomyślał: Czy w chwilach takich jak ta nie powinno się człowiekowi objawić w jednym błysku całe życie?
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: