Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Starosta hołobucki: Powieść z czasów Stanisława Augusta, podług opowiadania Jmć pana Nieczui. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 290 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

STA­RO­STA HOŁ­BUC­KI

Po­wieść z cza­sów Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta,

Po­dług opo­wia­da­nia jmć pana Nie­czui spi­sa­na przez

Zyg­mun­ta Kacz­kow­skie­go.

TOM I.

WAR­SZA­WA,

Na­kład i druk S. Or­gel­bran­da Księ­ga­rza i Ty­po­gra­fa.

1857.

Wol­no dru­ko­wać, z wa­run­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry, po wy­dru­ko­wa­niu, pra­wem prze­pi­sa­nej licz­by eg­zem­pla­rzy.

War­sza­wa dnia 2/14 Mar­ca 1856 r.

Star­szy Cen­zor F. So­biesz­czań­ski.

Frasz­ki tu nie po­waż­ne z stat­kiem się zmię­sza­ły:

Ko­mu­by dru­gie rze­czy więc nie sma­ko­wa­ły,

Wziąw­szy swą część, osta­tek niech dru­gim po­da­wa;

Ty to wo­lisz, a ów zaś przy owem zo­sta­wa.

A ja jako bo­ga­ty ku­piec w skle­pie wiel­kim,

Roz­kła­dam swe to­wa­ry cu­dzo­ziem­com wszel­kim:

Tu bi­sior, tu ko­ste­ry, tu wło­skie za­pon­ki,

Sam da­lej pół­ha­tła­sie i czar­ne pier­ścion­ki.

J. Ko­cha­now­ski.

WSTĘP.

– Opo­wia­da­jąc róż­ne rze­czy z tej bo­ga­tej w wy­pad­ki prze­szło­ści, któ­rą sam za­pa­mię­tam, mó­wił dnia jed­ne­go w kole swo­ich słu­cha­czów pan Skarb­nik, – nie za­się­gną­łem jesz­cze ani razu w te cza­sy, któ­re grun­tow­nem oby­cza­jów ze­psu­ciem ogar­nę­ły nie­mal całą naj­wyż­szą war­stwę na­sze­go spo­łe­czeń­stwa, a roz­przę­ga­jąc po­ma­łu wszyst­kie spoj­nie na­ro­do­wej jed­no­li­to­ści i mocy, przy­pro­wa­dzi­ły na­ko­niec cały na­ród do osta­tecz­nej ru­iny. Cza­sy te bo­wiem dla każ­de­go ta­kie­go, któ­ry nie pa­trzy na nie jako bez­wa­run­ko­wy cu­dzo­ziem­czy­zny zwo­len­nik, ani jako fi­lo­zof ze szko­ły Wol­te­ra, ani jako za­śle­pio­ny dwo­rak Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta, przed­sta­wia­ją ob­raz za­iste strasz­ny i prze­ra­ża­ją­cy. Nie chcia­łem więc ty­kać tego ob­ra­zu, w któ­rym tyle znaj­du­je się cie­ni, że sobą wszel­kie ja­śniej­sze przy­tłu­mia­ją pro­mie­nie, a któ­re­go ca­łość tak smut­no dzia­ła na ser­ce i du­szę, że mi­mo­wol­nie łzy sta­ją w oczach, a z pier­si cięż­kie się wy­do­by­wa wes­tchnie­nie. Ale po­nie­waż te cza­sy, choć smut­ne, tak samo się prze­su­wa­ły przed moje oczy i tak samo dni mego wła­sne­go ży­cia w sie­bie za­plo­tły, jak tam­te, któ­re były we­so­łe, więc i o nich coś wspo­mnieć na­le­ży. Owóż tedy słów kil­ka na wstę­pie.

Do koń­ca XVII wie­ku sta­re oby­cza­je, za­cho­wu­jąc się jesz­cze w daw­nej czer­stwo­ści i sile, wy­star­cza­ły spo­łe­czeń­stwu na­sze­mu zu­peł­nie, a duch na­ro­do­wy, bę­dą­cy ich źró­dłem i ma­ją­cy za­ra­zem w nich głów­ną swo­ję sie­dzi­bę, lubo miał to w swo­jej na­tu­rze, że nie przyj­mo­wał nic w sie­bie no­we­go i nie po­stę­po­wał na­przód z du­chem in­nych na­ro­dów, utrzy­my­wał jed­nak po­tęż­nie swo­ję moc sta­rą i w niej miał do­sta­tecz­ną rę­koj­mię, tak swo­jej jed­no­li­to­ści we­wnętrz­nej, jako i siły od­por­nej na ze­wnątrz. Za pa­no­wa­nia Sa­sów, –przez ogól­ny upa­dek nauk i świa­tła w na­ro­dzie, przez za­ko­rze­nie­nie się pi­jań­stwa, przez dłu­go­trwa­łą bez­czyn­ność a głów­nie przez wy­ro­dzo­ne z tego nie­dbal­stwo o rzecz­po­spo­li­tą, oby­cza­je do­mo­we za­czę­ły się pso­wać i pod­ko­py­wać, sta­ro­daw­ne cno­ty tra­cić swą czer­stwość i silę, a na­ko­niec i duch na­ro­do­wy, opie­ra­ją­cy się na tak roz­wol­nio­nych pod­sta­wach, za­czął się chwiać i upa­dać. Już sama elek­cy­ja Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta a da­le­ko wy­raź­niej jesz­cze kon­fe­de­ra­cy­ja Bar­ska, któ­ra pod­nio­sła ów sta­ro­daw­ny sztan­dar na­ro­do­wy, opła­ka­ne­mi skut­ka­mi swo­je­mi po­sta­wi­ła nie­zbi­te do­wo­dy tego, że na tych pod­sta­wach, na ja­kich sta­ła rzecz­po­spo­li­ta do­tych­czas, nie­tyl­ko już przy swo­jej daw­nej świet­no­ści i chwa­le, ale na­wet przy ży­ciu się nadal utrzy­mać nie może. Do­strze­gli tego albo prze­czu­li nie­mal wszy­scy i po­wie­dzie­li so­bie jed­no­gło­śnie: że do utrzy­ma­nia się nadal po­trze­ba ko­niecz­nie rzecz­po­spo­li­tą ra­dy­kal­nie na­pra­wić. W tem mie­li oni słusz­ność zu­peł­ną, bo w sa­mej rze­czy, je­że­li na­ród któ­ry prze­ko­na się o tem do­wod­nie, że jego in­sty­tu­cy­je daw­ne roz­chwia­ły się w so­bie i nie wy­star­cza­ją już, ani do utrzy­ma­nia we­wnętrz­ne­go po – rząd­ku, ani do sku­tecz­nej obro­ny na ze­wnątrz; tedy taki na­ród nie ma nic pil­niej­sze­go, jak za­sta­no­wić się nad tem, w czem i dla cze­go też jego in­sty­tu­cy­je sta­ły się nie­do­sta­tecz­ne­mi, i złe jak naj­prę­dzej na­pra­wić. Jed­nak­że o tem ani mowy nie było na­ten­czas. Al­bo­wiem za­miast po­spol­ne­go a trzeź­we­go za­sta­no­wie­nia się nad rze­czą­po­spo­li­tą w celu zna­le­zie­nia jej sła­bo­ści i nie­do­stat­ków, część tę na­ro­du, któ­ra sta­ła u góry, ja­kiś szał pi­ja­ny ogar­nął, w któ­rym­to sza­le zde­cy­do­wa­no od razu: że wszyst­ko sta­re jest nic po­tem i że po­trze­ba ko­niecz­nie no­wo­ści! Rzu­co­no się więc na śle­po do oba­la­nia tego wszyst­kie­go, co trwa­ło w na­ro­dzie od wie­ków, a na­to­miast z go­rącz­ko­wą na­mięt­no­ścią i oczy­wi­ście bez żad­ne­go wy­bo­ru mał­po­wa­no to wszyst­ko, co oba­czo­no gdzie­kol­wiek u ob­cych. Tym­cza­sem wia­do­mo wszyst­kim, co się pod ową porę dzia­ło u ob­cych, a mia­no­wi­cie we Fran­cyi, któ­ry to kraj przed wszyst­kie­mi in­ne­mi za­wsze w nas szcze­gól­niej­szą obu­dzał dla sie­bie sym­pa­ty­ją. Wia­do­mo wszyst­kim, że Fran­cy­ja na­ten­czas jesz­cze wię­cej była nie­ukon­ten­to­wa­ną ze swo­ich in­sty­tu­cyj jak Pol­ska: wła­dza mo­nar­chicz­na co­dzien­nie ni­żej upa­da­ła w swo­jem zna­cze­niu i mocy, a kie­dy na­to­miast w gło­wach burz­li­wych ty­sią­ce no­wych się go­to­wa­ło pro­jek­tów, nie wy­ra­dza­ła się z nich jesz­cze żad­na nowa for­ma rzą­du i in­sty­tu­cyi, tyl­ko się wy­ra­dza­ły z nich buj­ne na­sio­na naj­roz­kieł­zań­szej anar­chii. Na­śla­du­jąc tedy na śle­po, co w ta­kim kra­ju się dzia­ło, a bu­rząc przy tem za­pa­mię­ta­le to wszyst­ko, co przez wie­ki do­zna­wa­ło czci i po­sza­no­wa­nia w na­ro­dzie, – moż­na so­bie wy­obra­zić z ła­two­ścią, jaką wie­żę Ba­bi­loń­ską zro­bio­no z na­ro­du, któ­ry przez wiek cały za­nie­dbu­jąc się w na­ukach i wszel­kiej now­szej oswia cie, za­ka­mie­niał że tak po­wiem w swo­ich sta­rych po­ję­ciach i oby­cza­jach i nie­tyl­ko do przy­ję­cia, ale ani na­wet do zro­zu­mie­nia ja­kich­kol­wiek no­wo­ści nie był zgo­ła przy­go­to­wa­ny…

Naj­wię­cej oży­wio­ną sce­nę tego re­wo­lu­cyj­ne­go cha­osu przed­sta­wi­ła na­ów­czas War­sza­wa.

Wszak­że żad­ne pió­ro nie jest w sta­nie opi­sać, żad­ne naj­roz­le­glej­sze… ramy nie zdo­ła­ły­by ob­jąć tego ogrom­ne­go i roz­rzu­co­ne­go w swych czę­ściach ob­ra­zu, któ­ren przed­sta­wia­ło to mia­sto. Bo i cóż też to się nie dzia­ło tam wten­czas!

Wszyst­ko, co było świę­tem i sza­no­wa­nem do­tych­czas, wy­wra­ca­no tam z grun­tu, pod­ko­py­wa­no naj­wspa­nial­szych cnót na­ro­do­wych oł­ta­rze, naj­po­waż­niej­sze rze­czy okry­wa­no szy­der­stwem i śmie­chem, naj­pięk­niej­sze na­ro­do­we pa­miąt­ki na­zy­wa­no za­byt­ka­mi ciem­no­ty i bar­ba­rzyń­stwa; w za­pa­mię­ta­ło­ści tego no­wa­tor­skie­go sza­łu nie wa­ha­no się mio­tać na samą re­li­gi­ją, a kie­dy nie­le­d­wie każ­da cno­ta zna­cho­dzi­ła za­wzię­tych prze­ciw­ni­ków, któ­rzy mi­ster­ną prze­wrot­no­ścią wy­mo­wy po­tra­fi­li ją wy­śmiać i wy­wró­cić na nice; to zno­wu nie­mal każ­dy wy­stę­pek zna­cho­dził ta­kich­że sa­mych obroń­ców, któ­rzy da­jąc mu ja­kieś po­li­tycz­ne na­zwi­sko, umie­li go cał­kiem uspra­wie­dli­wić a jesz­cze cza­sem i do rzę­du za­sług po­li­czyć. I tak zwo­dzi­ciel­stwo obrzy­dłe na­zy­wa­no tam ga­lan­te­ry­ją, prze­nie­wier­stwo żony,o któ­rem cały świat wie­dział, in­try­gą; o mał­żon­ku, któ­ry otwar­cie ułrzy­my­wał me­tres­se, po­wia­da­no, że ma swo­ję roz­ryw­kę; li­ber­ty­ni nie­do­wia­rek na­zy­wał się moc­ną gło­wą lub fi­lo­zo­fem; o rze­czach ta­kich jak zdra­da jaw­na lub skry­ta, jak za­prze­da­nie swo­je­go vo­tum, jak za­pła­co­na bez­czyn­ność w sej­mie, jak sprze­nie – wie­rze­nie się przy­ję­tym na sie­bie obo­wiąz­kom, po­wia­da­no że to krok po­li­tycz­ny; cza­sy na­wet te same, w któ­rych wszel­ka mo­ral­ność pod­ko­pa­ną zo­sta­ła do grun­tu i bu­ja­ło wszę­dzie naj­ohyd­niej­sze ze­psu­cie, na­zy­wa­no de­li­kat­nym ter­mi­nem: cza­sa­mi po­wszech­ne­go pro­gres­su i prze­obra­że­nia…

To też nie dziw­no bę­dzie ni­ko­mu, że w tych cza­sach prze­obra­ża­nia się na wzór cu­dzo­ziem­ski. War­sza­wa sta­ła otwo­rem wszyst­kim za­gra­nicz­nym awan­tur­ni­kom i szar­la­ta­nom. Fran­ki­ści, Mas­so­ny i ty­sią­cz­ni inni sek­ta­rze, bur­mi­strzo­wa­li po niej we­dle swej woli i zy­ski­wa­li zwo­len­ni­ków dla sie­bie; in­try­gant­ki, awan­tur­ni­ce i im po­dob­ne za­gra­nicz­ne sub­jek­ta, za­kra­da­ły się w domy, kłó­ci­ły mię­dzy sobą mał­żeń­stwa, na­pa­wa­ły naj­gor­sze­mi za­sa­da­mi ko­bie­ty, wpły­wa­ły po­ta­jem­nie na spra­wy ma­jąt­ko­we, pu­blicz­ne, sej­mo­we; – w sku­tek cze­go roz­po­wszech­ni­ły się na­ów­czas roz­wo­dy, po­je­dyn­ki, gry ha­zar­dow­ne i sza­lo­ne utra­cy­ju­szo­stwo, a pod wzglę­dem za­sad, opi­nii, sen­ty­men­tów i tego wszyst­kie­go, co sta­no­wi treść mo­ral­ną czło­wie­ka, taka w ca­łej wyż­szej war­stwie za­pa­no­wa­ła anar­chi­ja, że czło­wiek roz­sąd­ny, choć­by też i na naj­więk­sze pro­gres­sy ze­zwa­la­ją­cy, głu­piał for­mal­nie po­mię­dzy nie­mi i nie grze­szył tem wca­le, je­że­li mu się zda­wa­ło, że się znaj­du­je w mie­ście obłą­ka­nych. Wszak­że i o tem wszyst­kiem, jesz­cze róż­ni róż­ne mie­li opi­ni­je. Więc jed­ni, a zwłasz­cza ci, któ­rzy so­bie wszyst­ko zwy­kli tłu­ma­czyć na do­bre i nig­dy nie sprze­ci­wia­ją się ni­cze­mu, po­wia­da­li: „Im wino lep­sze, tem le­piej się bu­rzy, nie­chaj się to wy­bu­rzy, a po wy­bu­rze­niu bę­dzie z tego nek­tar, któ­ry cały na­ród uzdro­wi” Dru­dzy, a mia­no­wi­cie ci, któ­rzy przy każ­dej bu­do­wie oglą­da­ją jej fun­da­men­ta i pil­nie przy­pa­tru­ją się pla­nom, tyl­ko smut­nie ki­wa­li gło­wa­mi na tę całą ro­bo­tę, mó­wiąc: „Nie zda­je nam się, aby z ży­wio­łów sza­lo­nych, moż­na co sta­tecz­ne­go zbu­do­wać.” Trze­ci, ma­jąc je­śli nie gło­wy, to przy­najm­niej ser­ca po temu, lubo ich było nie wie­le, zry­wa­li się prze­ciw temu i chcie­li za­po­bie­gać za­wcza­su; ale ich za­krzy­cza­no i po­gnie­cio­no: i po­gi­nę­li. A na­ko­niec ostat­ni, przy­pa­try­wa­li się temu obo­jęt­nie, jak gdy­by wiel­kiej ko­me­dyi, czy­niąc swe ob­ser­wa­cy­je zda­le­ka, do któ­rych na­le­żąc i pan Wę­gier­ski, sta­ro­ścic ko­ryt­nic­ki a na­ów­czas już szam­be­lan kró­lew­ski, tak­że się przy­pa­try­wał zda­le­ka i wi­dząc, że jego traf­ne, choć gorz­kie sa­ty­ry, za­miast u pa­mię­ta­nia albo po­pra­wy złe­go, tyl­ko jemu sa­me­mu rów­nie gorz­kie przy­no­szą owo­ce, ba­wił się już tem tyl­ko, mó­wiąc:

Ja z mej ni­sko­ści, gdy na ten świat pa­trzę,

To mi się zda­je, żem jest na te­atrze,

Każ­dy przedem­ną w swej roli się sta­wi

I to mnie bawi.. .

Pan Wę­gier­ski był jed­nym z naj­szczę­śliw­szych lu­dzi na­ów­czas, ale nie wszy­scy byli jemu po­dob­ni. Bod wpraw­dzie i mnie tak­że, któ­ry na­ten sam świat co szam­be­lan kró­lew­ski pa­trzy­łem, nie wy­dał on się in­a­czej jeno jak­by wiel­kie ja­kieś te­atrum, na któ­re róż­ni lu­dzie, róż­nie się mię­dzy sobą cha­rak­te­ra­mi, ro­la­mi po­dzie­liw­szy, wstę­pu­ją, role swo­je od­gry­wa­ją i nik­ną, po­zo­sta­wia­jąc za sobą nie­ste­ty, mało co wię­cej śla­du i dla na­stęp­ców na­uki na sce­nie świa­ta, jak ak­to­ro­wie na de­skach te­atral­nych. Ale co jemu w jego obo­jęt­no­ści zda­wa­ło się być tyl­ko ko­me­dy­ją, ja­kąż smut­ną było dla mnie tra­ge­dy­ją

I wie­leż to razy, pod­czas kie­dy tacy szam­be­la­no­wie kró­lew­scy, le­żąc w swój gór­nej loży i pa­trząc na to wi­do­wi­sko, śród za­baw i śmie­chu, ba­wi­li się prze­wy­bor­nie, my, któ­rzy­śmy tu­taj nad Sa­nem i Dnie­strem już do­świad­cza­li skut­ków tej wiel­kiej ko­me­dyi, my stad mu­sie­lim na szcze­rej zie­mi i przy­pa­tru­jąc się temu, co się dzia­ło w War­sza­wie, gorz­kie­mi za­le­wa­łem się łza­mi, ze współ­czu­cia lub wsty­du nad ak­to­ra­mi, któ­rzy na­ten­czas role od­gry­wa­li na sce­nie świa­ta!

Bo tak sto­jąc na szcze­rej zie­mi, wi­dzie­li­śmy na wła­sne oczy, jak na tej zie­mi z nie­sły­cha­ną szyb­ko­ścią rwa­ły się wszyst­kie wę­zły, któ­re do­tych­czas spo­łe­czeń­stwo wią­za­ły; ja­kie­mi gwał­tow­ne­mi kro­ka­mi wkra­cza­ło ze­psu­cie i jak za­raź­li­wie wszę­dzie się sze­rzy­ło; jak nik­nę­ły we wszyst­kiem sta­ro­daw­ne cno­ty i oby­cza­je, jak naj­więk­sze upa­da­ły ma­jąt­ki, i jak nie daw­no jesz­cze licz­ne i za­moż­ne rody, gi­nę­ły do ostat­nie­go po­tom­ka; jak upa­da­ły w proch i ru­inę, sta­re zam­ki i gro­dy, a na ich gru­zach nie­zna­ne pod­no­si­ły się domy; jak wszyst­ko, co było świę­tem, sta­wa­ło się ce­lem śmie­chu i po­gar­dy; jak bez­boż­ność i wszel­kie złe, opa­no­wy­wa­ło gło­wy i ser­ca; jak chwi­li jed­nej nie było bez nie­szczę­śli­we­go zda­rze­nia; jak rok ro­ko­wi, a na­resz­cie dzień dnio­wi nie był już po­dob­nym, – że na­ko­niec inny świat i inny na­ród sta­nął na tej­że sa­mej zie­mi!

Z mo­je­go prze­ci­wień­stwa w opi­ni­jach z owy­mi ludź­mi as­sumpt wziąw­szy, mógł­bym tu wie­le rze­czy po­wie­dzieć, tak o owych cza­sach po­wszech­ne­go ze­psu­cia czy­li prze­obra­że­nia, jak i o owym du­chu, wpro­wa­dza­ją­cym gwał­tow­nie nowe opi­ni­je i oby­cza­je, a wy­ra­dza­ją­cym ze sie­bie tyl­ko fał­sze, in­try­gi, ma­tac­twa i zdra­dy, we wszyst­kich ży­cia pu­blicz­ne­go i pry­wat­ne­go kie­run­kach; ale co­kol­wiek­bym o tej ma­te­ryi po­wie­dział, nie by­ło­by czem in­nem, jak tyl­ko mo­ra­łem: a świat dzi­siej­szy, o ile za­pew­ne lep­szy i mo­ral­niej­szy od owo­cze­sne­go, o tyle za­pew­ne mniej po­trze­bu­je mo­ra­łów, boć zresz­tą i sam już, jest tak prze­siąk­nię­ty mo­ra­ła­mi, że dzie­się­cio­let­nie po­cho­lę­ta, mo­gły­by mieć na ten tekst ka­za­nia. Świat dzi­siej­szy, nad­zwy­czaj­nie bo­ga­ty w teo­ry­je, nie­na­wi­dzi cu­dzych, a tem­bar­dziej aż gdzieś z po­za­pa­da­nych gro­bów po – wy­cią­ga­nych teo­ryi, a rosz­cząc so­bie przy tem pra­wo do roz­ka­zy­wa­nia nad in­dy­wi­du­ami, któ­re za swo­je na­rzę­dzia uwa­ża, każ­de­mu rad prze­pi­su­je mo­dłę, we­dle któ­rej, ma wy­peł­nia­ną być jego służ­ba i wy­koń­cza­ną ro­bo­ta. I tak są­dzę, że do tego, któ­ry po­wia­da po­wieść, ode­zwał­by się pra­wie w ten sens: – "A ty za­sie, któ­ry po­wia­dasz po­wie­ści, nie wda­waj się w żad­ne pe­ro­ry o mo­ral­no­ści, o cno­cie, albo o czem in­nem; nie prze­pi­suj ni­ko­mu, jak ma my­śleć, czuć, albo czy­nić; nie wy­chwa­laj nad­to twe bo­ha­te­ry, ani gań dru­gie: jeno mów pro­sto, coś wi­dział albo sły­szał, albo co uło­ży­łeś w twej gło­wie. Zda­rze­nia i uczyn­ki nie­chaj idą ła­dem jed­no za dru­giem, tak aże­by z nich było jaw­no, jaki był któ­ry czło­wiek, albo jaki czas któ­ry był; za mi­ster­no­ścią wiel­ką tak­że nie uga­niaj i dla sztu­ki two­jej, rze­czy nam bar­dzo nie wi­kłaj, aże­by­śmy wszyst­ko ła­two zro­zu­mie­li i gło­wy so­bie wiel­ce nie ze­pso­wa­li. A je­że­li z two­jej po­wie­ści mo­rał jaki wy­pły­wa, to już my go poj­mie­my i bez two­jej pe­ro­ry, i je­że­li nam się przy­da, uczy­ni­my z nie­go uży­tek."

Ta­kie­mu wy­ma­ga­niu świa­ta i ja też czy­niąc za­do­syć, po krót­kim wstę­pie, któ­ry mi się wy­da­wał ko­niecz­nym, po­rzu­cam wszyst­kie dal­sze uwa­gi ogól­ne i prze­cho­dzę wprost do po­wie­ści, z tem jed­nak­że za­strze­że­niem, iż zda­rze­nia, któ­re tu­taj opo­wiem, bę­dąc tyl­ko drob­niut­kie­mi cząst­ka­mi tego wiel­kie­go cha­osu, o któ­rym wspo­mnia­łem we wstę­pie, nie mają na­wet ani pre­ten­syi do skoń­czo­ne­go ob­ra­zu swych cza­sów, a rzu­ca­jąc świa­tło tyl­ko na jed­ną ście­żecz­kę ów­cze­snych in­tryg i kra­jo­wych sto­sun­ków, ich ca­łość ogrom­ną zo­sta­wia­ją wia­do­mo­ściom, do­myśl­no­ści i wy­obraź­ni słu­cha­cza. Jak zaś do wia­do­mo­ści tych zda­rzeń i ich szcze­gó­łów przy­sze­dłem, jesz­cze tu w krót­kich sło­wach opo­wiem.

Owóż, one­go cza­su, a dzia­ło się to pra­wie w lat dzie­więć po osta­tecz­nem ukoń­cze­niu kon­fe­de­ra­cyi bar­skiej, sio­stra moja, któ­ra była za Mi­cha­łow­skim, stol­ni­kie­wi­czem nie­gdyś san­do­mier­skim, a na­ów­czas już pod­ko­mo­rzym, przy­sła­ła była kon­ne­go do mnie, aże­bym do niej jak naj­prę­dzej przy­jeż­dżał i ra­to­wał ją w ma­jąt­ko­wych kło­po­tach, ja­kie ją cał­kiem nie­spo­dzie­wa­nie na­wie­dzi­ły. Kło­po­ty te były i dla mnie rze­czą nie­spo­dzie­wa­ną, al­bo­wiem mąż jej a mój szwa­gier, był nie­tyl­ko jed­nym z naj­zna­ko­mit­szych oby­wa­te­li swej zie­mi, pod wzglę­dem cnót pu­blicz­nych, ale miał tak­że wy­bor­ną gło­wę do ad­mi­ni­stra­cyi i spraw ma­jąt­ko­wych. Ma­łem pa­cho­lę­ciem jesz­cze, przez złych opie­ku­nów z ro­dzi­ciel­skiej for­tu­ny ob­dar­ty, za­czął on swo­je go­spo­dar­stwo od skrom­nej dzier­ża­wy, a w parę lat po kon­fe­de­ra­cyi bar­skjej, sie­dział już na tak za­okrą­glo­nej for­tu­nie dzi­siej­szej, że za­moż­no­ścią, pra­wie wszyst­ką szlach­tę oko­licz­ną prze­no­sił. Nie mało mu wpraw­dzie do lego po­mo­gły owe dwie wio­ski, któ­re wziął wia­nem za moją sio­strą, ale za­wsze to nie te wio­ski były ka­mie­niem wę­giel­nym jego ma­jąt­ku; a je­że­li po­tem for­tu­nę oj­cow­ską od­zy­skał i po­łą­czyw­szy ją z owe­mi dwie­ma wio­ska­mi, tak za­go­spo­da­ro­wał, że się do naj­zna­ko­mit­szych li­czy­ła, toć to tyl­ko jego wła­snej gło­wie, za­po­bie­gli­wo­ści i pra­cy na­le­ży przy­pi­sać. Dziw­no mi tedy było, ja­kie­by to być mo­gły ma­jąt­ko­we kło­po­ty, w któ­re­by dom tak za­moż­ny i za­go­spo­da­ro­wa­ny mógł po­paść; ale nie mia­łem się cze­mu dzi­wo­wać: były to bo­wiem cza­sy, w któ­rych wszyst­ko było moż­li­wem… Wspo­mnia­łem po­wy­żej, że pod­ko­mo­rzy, pod wzglę­dem cnót pu­blicz­nych, był jed­nym z naj­zna­ko­mit­szych oby­wa­te­li swej zie­mi, w tych cno­tach był on tak­że i naj­gor­liw­szym; i ta wła­śnie gor­li­wość, sta­ła się wszyst­kie­go złe­go przy­czy­ną, ba! na­wet póź­niej i jemu sa­me­mu grób wy­ko­pa­ła przed cza­sem. Wie­le­by to opo­wia­dać dziś o tem! co wszak­że, jako nie na­le­żą­ce do rze­czy, po­mi­jam i tyl­ko krót­ko nad­mie­niam, że kie­dy się kon­fe­de­ra­cy­ja bar­ska skoń­czy­ła, nie wy­gi­nę­li jesz­cze prze­to wszy­scy lu­dzie tej wia­ry; więc lubo nie z sza­blą w ręku, to na in­nych dro­gach fo­ry­to­wa­no da­lej tę spra­wę, któ­ra tak smut­no się za­koń­czy­ła. W tych wszyst­kich agi­ta­cy­jach, Mi­cha­łow­ski był czyn­nym bez od­po­czyn­ku. Do­pó­kiż więc jego czyn­ność ogra­ni­cza­ła się tyl­ko na po­dró­żach po kra­ju, nie przy­no­si­ło to żad­nej szko­dy in­te­res­som jego fa­mi­lij­nym i ma­jąt­ko­wym; ale owe­go cza­su wła­śnie, wy­pa­dło mu po­je­chać do Jass, gdzie za­ba­wiw­szy prze­szło pół roku, za­miast do domu po­wró­cić, wy­brał się do Kon­stan­ty­no­po­la i tam za­sie­dział dru­gie pół roku. Tak dłu­ga nie­byt­ność w domu, przy­nio­sła już znacz­ne szko­dy jego for­tu­nie; nie­tyl­ko bo­wiem owe po­dró­że, od­by­wa­ne z wła­snej szka­tu­ły i go­to­wi­zny wszyst­kie mu po­chło­nę­ły, i za­pę­dzi­ły go w dłu­gi, ale i tu­taj tak­że go­spo­dar­stwo upa­dło, a co da­le­ko gor­sza, owi daw­ni opie­ku­no­wie re­no­wo­wa­li pro­ces, i ko­rzy­sta­jąc z jego nie­obec­no­ści, tak się z tem uwi­nę­li, że już nie da­le­ko im było do zu­peł­nej wy­gra­nej.

Przy­je­chaw­szy tedy do mo­jej sio­stry i za­staw­szy ją w ta­kich opa­łach, mu­sia­łem się wziąć grun­tow­nie do tej spra­wy i po­zbie­rać wszyst­kie do­ku­men­ta, i przy­spo­so­bić so­bie wszyst­kie moż­li­we środ­ki, aże­by było z czem sta­nąć przed try­bu­na­łem. W ta­kich ra­zach, zwłasz­cza mnie, któ­ry przez całe ży­cie nie wie­le się wda­wa­łem z pa­le­strą, do­bra rada bywa nie­oce­nio­ną, za­czą­łem się tedy po są­siedz­twie oglą­dać, czy­ja­by tu gło­wa mo­gła być naj­lep­szą do tego, aże­bym się pod jej wpły­wem osta­tecz­nie mógł na tę try­bu­nal­ską wy­pra­wę uzbro­ić? Do­py­tu­jąc się tak o są­sia­dów, do­wie­dzia­łem się mię­dzy in­ne­mi, iż o parę mil stam­tąd, miesz­ka Jmć pan Ja­hoł – kow­ski, nie­gdyś pod­sta­ro­sta gnieź­nień­ski, wswo­jej pięk­nej wsi Za­rwi­wo­dach, któ­rą za daw­ną swo­ją Wiel­ko­pol­ską for­tu­nę za­mie­nił. Ten pan Ja­hoł­kow­ski, był mi jesz­cze z cza­sów kon­fe­de­ra­cyi zna­jo­my: kie­dy bo­wiem cza­su mej służ­by, wy­pra­wio­ny od pana Pu­ław­skie­go z Czę­sto­cho­wy, z de­pe­sza­mi do pana Za­rem­by, po bi­twie Wi­daw­skiej, w któ­rej do­sta­ło mi się szczę­ście czyn­ne­go udzia­łu, przez kil­ka­na­ście dni jeź­dzi­łem po Wiel­kiej pol­sce, tom wten­czas i do tego pana Ja­hol­kow­skie­go, na­ów­czas tam miesz­ka­ją­ce­go za­je­chał i ba­wi­łem u nie­go dni kil­ka. Po­dej­mo­wał mnie z wiel­ką uczci­wo­ścią i ser­cem otwar­tem, a lubo nie był za­pa­lo­nym kon­fe­de­ra­cyi stron­ni­kiem i na­wet ją ga­nił, na­słu­cha­łem się jed­nak od nie­go wie­le rze­czy ro­zum­nych i za­cnych, i na­pa­trzy­łem się nie­prze­li­czo­nym oso­bli­wo­ściom, jako to: księ­gom sta­rym i rę­ko­pi­smom, zbio­rom me­da­lów i mo­net, sta­ro­żyt­nym pu­ha­rom, bro­ni, zbro­jom i na­wet ca­łym rynsz­tun­kom, któ­re w swo­ich ob­szer­nych mu­ze­ach prze­cho­wy­wał w za­dzi­wia­ją­cym po­rząd­ku i ich przy­mio­ty z głę­bo­ką zna­jo­mo­ścią rze­czy wy­li­czał. Oprócz tego za­mi­ło­wa­nia w sta­ro­żyt­no­ściach, był on wszak­że rów­nie bie­głym i w spra­wach bie­żą­cych a oso­bli­wie praw­nic­two i pro­ce­du­rę są­do­wą, znał jak­by na pal­cach.

Ten tedy pod­sta­ro­sta i te­raz ja­koś we mnie naj­wię­cej za­ufa­nia obu­dził; ja­koż przed wszyst­kie­mi in­ne­mi po­je­cha­łem do nie­go.

Przy­po­mniał mnie so­bie, po­znał i zno­wu przy­jął tak grzecz­nie jak ongi; ale naj­go­rzej tra­fi­łem do nie­go. Od kil­ku mie­się­cy bo­wiem był cho­ry na po­da­grę, któ­ra go tak nie­li­to­ści­wie mę­czy­ła, że nie mógł na­wet łóż­ka po­rzu­cić. Do tego jesz­cze, czy to z cho­ro­by, czy z wie­ku, pa­mięć mu się osła­bi­ła tak znacz­nie, że mu­sia­łem tam wię­cej ty­go­dnia za­ba­wić, nim so­bie przy­po­mniał to wszyst­ko, o co go mia­łem za­py­ty­wać i nim so­bie cały plan pro­ce­du­ry są­do­wej uło­żył. Przez ten czas, był­bym się tam pew­no u nie­go na śmierć za­nu­dził, bo sta­ru­szek tyl­ko po parę go­dzin rano mógł ze mną roz­ma­wiać, ale pod­sta­ro­sta miał syna, któ­ry mógł go we wszyst­kiem za­stą­pić. Temu sy­no­wi było Ja­cek na imię i był to na­ów­czas mło­dzie­niec może dwu­dzie­sto-dwu-let­ni. Upo­sa­żo­ny z na­tu­ry wdzięcz­ną po­wierz­chow­no­ścią, był on tak w do – mu jak w szko­łach, wy­cho­wa­ny sta­ran­nie, a lubo już tak­że upodo­bał był so­bie w cu­dzo­ziem­czyź­nie i ubie­rał się niby z fran­cuz­ka, jed­nak przy­tem miał ser­ce tak pol­skie, sen­ty­men­ta ta­kie szla­chet­ne, a umysł taki otwar­ty i tak ła­two się po­da­ją­cy, żem się ser­decz­nie do nie­go przy­wią­zał. Pierw­szy to był Fran­cuz pol­ski, któ­re­gom uko­chał, bo zresz­tą za­wsze do tych lu­dzi wstręt mia­łem, i nie był to wstręt nie­spra­wie­dli­wy, bo praw­dę mó­wiąc, rzad­ko się tam mię­dzy nimi na­cho­dzi­ło co sta­tecz­ne­go.

Otóż z tym Jac­kiem ko­cha­nym, tra­wi­łem so­bie całe dni i wie­czo­ry; od­wie­dza­łem z nim jego są­siedz­twa i za jego po­wo­dem po­zna­łem Jmć pana stol­ni­ka Opo­czyń­skie­go w Ką­kol­ni­kach, męża sta­rych cnót jesz­cze i nie­po­szla­ko­wa­nej za­cno­ści; by­łem po­tem jesz­cze raz w Za­rwi­wo­dach i Ja­cek mnie tak­że od­wie­dził, a przy­jaźń na­sza po­mi­mo znacz­nej nie­rów­no­ści na­sze­go wie­ku, do tego stop­nia się wzmo­gła, że­śmy so­bie przy­rze­kli wi­dy­wać się czę­ściej i on mnie na­wet za­pew­nił, że jesz­cze w tym sa­mym roku do mnie na kil­ka ty­go­dni przy­je­dzie. Do tego nig­dy nie przy­szło, ale ja jego w ro – ku przy­szłym przy­pad­ko­wo od­szu­ka­łem w War­sza­wie. Jego kon­stel­la­cy­je na­ten­czas były już znacz­nie zmie­nio­ne; za­sta­łem go bo­wiem sta­ro­stą, kon­ku­ren­tem i pra­wie już na­rze­czo­nym; po­zna­łem przy nim Jmć pa­nów: Wę­gier­skie­go, Trem­bec­kie­go, sta­ro­stę Ja­or­lic­kie­go i in­nych fi­gur nie mało, z któ­re­mi trzy­mał kom­pa­ni­ją; a lubo i to sta­ro­stwo, i kon­ku­ren­cy­ja, i wszyst­kie te zna­jo­mo­ści wca­le mi się nie po­do­ba­ły, i sam Ja­cek na­wet, wy­dał mi się ja­kim­siś niby in­nym na­ten­czas, nie stra­ci­łem ani krzty ser­ca do nie­go, a kie­dy­śmy się że­gna­li, to z ta­kim ża­lem, że aże­śmy się łza­mi po­za­le­wa­li. Otarł­szy łzy, oba­dwa­śmy się wza­jem za­py­ty­wa­li, dla cze­go pła­cze­my, i śmie­li­śmy się po­tem z tej na­szej mięk­ko­ści; ale snać to ser­ca na­sze wie­dzia­ły le­piej, dla cze­go się tak roz­pa­da­ją z żalu, bo­śmy lóż po­tem w sa­mej rze­czy oba­dwa bar­dzo ża­ło­śne prze­cho­dzi­li ter­mi­ny.

Tak stra­ciw­szy go z oczu w War­sza­wie, przez lat kil­ka­na­ście na­stęp­nych, nie mia­łem o nim żad­nych wia­do­mo­ści. Wspo­mi­na­jąc go so­bie cza­sem, my­śla­łem, że go nig­dy już nie oba­czę!

Ale cze­góż nie może przy­pa­dek!

Z upły­wem lat kil­ku­na­stu, zmie­ni­ły się cza­sy a z nie­mi opi­ni­je i sen­ty­men­ta, i znów się woj­ny za­czę­ły. A że to do­pó­ki mi sił wy­star­cza­ło do tego, przez całe ży­cie moje nie opusz­cza­łem ani jed­nej oka­zyi, gdzie moż­na było tego ry­cer­skie­go po­prak­ty­ko­wać rze­mio­sła, i zresz­tą z mło­do­ści mia­łem już taką kon­wik­cy­ję, żeby w tem wy­trwać usque ad fi­nem; więc też i ja w owym roku 1794, nie daw­no co stam­tąd po­wró­ciw­szy, zno­wu ru­szy­łem za Wi­słę. Wkrót­ce, ba! tym ra­zem na­wet da­le­ko prę­dzej, ni­że­li się moż­na było spo­dzie­wać, ukoń­czy­ła się woj­na, a po woj­nie, kto mógł, do domu po­wra­cał. Ja praw­dę mó­wiąc, za­le­d­wie mo­głem po­wra­cać, al­bo­wiem pod ową porę by­łem sro­dze po­cię­ty, inne rany daw­niej­sze, z po­wo­du wil­go­ci je­sien­nej po­otwie­ra­ły mi się na nowo, a do tego jesz­cze co wie­czór, taka mnie obej­mo­wa­ła go­rącz­ka, żem pra­wie był bez­przy­tom­ny. Kie­dy więc roz­pusz­cza­no obo­zy, ra­dzi­li mi ko­le­dzy, abym przy­najm­niej z parę ty­go­dni w la­za­re­cie po­le­żał, i lubo to była rzecz nie­bez­piecz­na, bo po la­za­re­tach, a na­wet i po ca­łym kra­ju, na­ten­czas strasz­li­wy po­mór gra­so­wał, jed­nak­że już pra­wie zga­dza­łem się na to; ale mój nie­od­stęp­ny Wę­grzy­nek, cho­ciaż sam tak­że był nie­źle po­kre­sko­wa­ny, sprze­ci­wił się temu sta­now­czo i za­wią­zaw­szy mi gło­wę chust­ką, a ca­łe­go płasz­czem okryw­szy, na fu­rze na­ję­tej pu­ścił się ze mną pro­sto na dół ku Wi­śle. Je­cha­li­śmy tak dzień je­den, i dru­gi, i trze­ci; mnie się wciąż robi go­rzej i go­rzej, i mó­wię już Wę­grzyn­ko­wi, aże­by w któ­rej wsi sta­nął i spo­czął przy­najm­niej dni kil­ka; ale on ani so­bie mó­wić nie da­wał o tem, za­pew­nia­jąc mnie, że gra­ni­ca już nie da­le­ko, a jak tyl­ko w na­szym kra­ju sta­nie­my, to za­raz w pierw­szem mia­stecz­ka bę­dzie­my od­po­czy­wać, jak dłu­go ze­chcę. Tym­cza­sem jesz­cze dnia tego sa­me­go, przed wie­czo­rem, sta­nę­li­śmy po­pa­sem przy ja­kiejś karcz­mie; któ­ra jak gdy­by przez sen, zda­ła mi się gdzieś kie­dyś zna­jo­mą. Spy­tam czło­wie­ka: – Jaka to wieś? Po­wia­da mi: – Za­rwi­wo­dy. – Tedy ka­za­łem już Wę­grzyn­ko­wi nie za­trzy­my­wać się ani chwi­li, tyl­ko je­chać pro­sto do dwo­ru.

Co się już da­lej dzia­ło ze mną, na­próż­no­bym chciał so­bie przy­po­mnieć, bo nim do­je­cha­łem do dwo­ru, już tak gwał­tow­na opa­no­wa­ła mnie go­rącz­ka, żem przez kil­ka dni na­stęp­nych był bez pa­mię­ci. To wszak­że do­brze pa­mię­tam, że kie­dym się zbu­dził, le­ża­łem na łóż­ku w bar­dzo pięk­nym po­ko­ju, a koło mnie we wszyst­kiem była taka uczci­wość i taka wy­go­da, że le­d­wie u sie­bie w domu, mo­głem o ta­kiej po­my­śleć.

Roz­pa­trzyw­szy się w tem wszyst­kiem i nie mo­gąc so­bie od razu przy­po­mnieć gdzie­śmy to za­je­cha­li, spy­ta­łem Wę­grzyn­ka, któ­ry sie­dział pod pie­cem na stoł­ku:

– A gdzież­to ja je­stem?

– W Za­rwi­wo­dach, we dwo­rze, – od­po­wie­dział Mi­gha­za – i mu­szą to pa­nie ja­cyś krew­ni być nasi, bo nam tu do­ga­dza­ją pra­wie le­piej niż w domu.

Tedy prze­że­gna­łem się, dzię­ku­jąc Panu Bogu za tę cu­dow­ną na­de­mną opie­kę, a w tem drzwi się otwo­rzy­ły i wszedł do po­ko­ju mój Ja­cek ko­cha­ny. Le­d­wiem po­znał chłop­czy­ska, taki był te­raz zmie­nio­ny, boć tak­że w domu nie sie­dział i wszę­dzie miał tego śla­dy po so­bie. Czu­pry­nę na­wet miał pod­go­lo­ną dla rany na sa­mem cie­mie­niu, i to go zmie­ni­ło naj­bar­dziej.

Ale du­sza zo­sta­ła ta sama; ja­koż za­raz rzekł do mnie:

– A co pa­nie ma­jo­rze? nie prze­czu­wa­ły to na­sze ser­ca, przy owem po­że­gna­niu w r. 1782, że bę­dzie cze­go za­pła­kać?

– Wola w tem Bo­ska! – rze­kłem ja na to – ale tak są­dzę, że kie­dy pła­kać ko­niecz­nie, to już wte­dy była pora naj­lep­sza ku temu, bo te­raz już i płacz nie po­mo­że.

Ja­koż rze­czy­wi­ście ju­że­śmy nie pła­ka­li, a na­to­miast siadł Ja­cek koło mnie i nuż opo­wia­dać naj­pier­wej to wszyst­ko, cze­go któ­ry z nas do­żył w ostat­niej woj­nie. A było to tego nie­ma­ło, bo w ta­kich oka­zy­jach i naj­drob­niej­szy szcze­gół zaj­mu­je, a po do­zna­nem nie­szczę­ściu, czło­wiek ko­niecz­nie chce zna­leść tego nie­szczę­ścia po­wód i to po­wód naj­bliż­szy, nie pa­mię­ta­jąc o tem, że wiel­kie wy­pad­ki, mają zwy­kle i wiel­kie i da­le­kie po­wo­dy.

Otóż i my tak­że, w oży­wio­nych nad wy­pad­ka­mi tej woj­ny ga­wę­dach, stra­wi­li­smy ca­łych dni kil­ka; a że ja po prze­by­tej go­rącz­ce co dzień le­piej się mia­łem, więc się też nam co­raz le­piej ga­da­ło. Ale w dni kil­ka, przed­miot tej krót­kiej woj­ny do dna się wy­czer­pał i trze­ba było so­bie po­szu­kać in­ne­go. O to wszak­że nie było trud­no, bo od cza­su ostat­nie­go wi­dze­nia się na­sze­go, mi­nę­ło lat pra­wie dwa­na­ście, a były to cza­sy tak bo­ga­te w zda­rze­nia, jak pew­nie żad­ne inne w hi­sto­ryi. Mnie te zda­rze­nia do­ty­ka­ły tyl­ko o tyle, o ile ich wpły­wom ule­gał kraj cały, bo ży­jąc w kra­ju tak od­da­lo­nym od głów­ne­go ogni­ska, i nie szu­ka­jąc ani ho­no­rów ani sła­wy, ani na­wet żony na­ów­czas, nie mia­łem z owym świa­tem szu­mią­cym, żad­nych pry­wat­nych stycz­no­ści; ale Ja­cek, któ­ry był mło­dy na­ten­czas, tak wie­le cza­su prze­pę­dził w War­sza­wie, ko­chał się, sta­rał i że­nił, urzę­do­wał po­tem co­kol­wiek i słu­żył róż­ne­mi cza­sy woj­sko­wo, a przez to pra­wie o wszyst­kich, któ­rzy na­ten­czas co­kol­wiek wię­cej zna­czy­li w War­sza­wie, ocie­rał się oso­bi­ście; Ja­cek tego świa­ta owo­cze­sne­go nie mało się na­do­ty­kał, a cze­go od lu­dzi nie do­świad­czył, cze­mu się nie na­pa­trzył, o czem nie za­sły­szał od świad­ków na­ocz­nych, te­go­by ani w dzie­się­ciu księ­gach nie spi­sał.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: