Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Statek - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
Październik 2010
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Statek - ebook

 

Hipnotyzująca, wstrząsająca historia, statek pełen złoczyńców, koszmar morskiego żywiołu...
Frachtowiec „Per Se" płynie z Islandii do Surinamu. Jego załoga to dziewięciu mężczyzn, z których każdy coś ukrywa, a tylko jeden z nich zna prawdziwą historię statku. Gdy wskutek sabotażu jednostka traci łączność ze światem i zaczyna dryfować, zdani na siebie marynarze muszą podjąć walkę z żywiołem, własnymi słabościami i czającym się straszliwym losem. W konfrontacji ze śmiercią każdy z nich będzie reagował inaczej, rozpaczliwie szukając nadziei na ocalenie. Jak pisał jeden z krytyków, „Statek jest [...] dziełem genialnym dzięki swojej rygorystycznej konstrukcji, językowi, poetyce i następstwie zaskakujących wątków, które się ze sobą splatają".
Thriller Stefána Mániego łączy realistyczny, przekonujący psychologicznie obraz walki o przetrwanie z pełną napięcia fabułą. Czytelnik jakby na własnej skórze odczuwa strach, który towarzyszy bohaterom, i znajduje się w samym środku wydarzeń, które nie zawsze da się logicznie wytłumaczyć.


Ta powieść to koszmar senny, powracający wciąż do tego samego momentu, w którym rozpoczyna się kolejny horror. To niezawodny towarzysz nocy pełnych gorączki i dreszczy.
Ulrich Baron, „Der Spiegel"

Máni zaserwował mieszankę wybuchową, bo połączył tradycję thillera z typowymi wierzeniami i przesądami islandzkimi, ale podał to tak, że nie czuło się zgrzytu, również językowo. Z islandzkiego wyciągnął to, co najlepsze. Ciekawe dialogi, obrazowy język, a przede wszystkim sama historia podróży z jednego piekła do drugiego.
Hubert Klimko-Dobrzaniecki

Kategoria: Horror i thriller
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7747-189-0
Rozmiar pliku: 1,2 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Biografia

Stefan Mani (ur. 1970) – pisarz islandzki, debiutował w 1996 roku prozą Dyrnar a Svórtufjóllum, ostatnio opublikował powieść kryminalną Hyldypi (2009). Pochodzi z miasteczka Ólafsvik w zachodniej Islandii, mieszka w Reykjaviku. Zanim został pisarzem, imał się różnych zajęć, był m.in. robotnikiem, stróżem i cieślą.

Statek to jego siódma książka, opublikowana w 2006 roku, nagrodzona Kroplą Krwi i nominowana do Szklanego Klucza, przyznawanego najlepszemu kryminałowi skandynawskiemu. Thriller został przetłumaczony na angielski, czeski, duński, niemiecki oraz francuski i odniósł międzynarodowy sukces.

Wstęp

Na podwodnych skałach spoczywa zardzewiały kadłub przechylony o trzydzieści stopni do tyłu i pięć na bakburtę; dziób sterczy ukośnie spod lodu, a rufa zwisa ponad ciemną czeluścią szczeliny. Z samego tyłu krzywo pochylona wisi sześciopiętrowa nadbudówka, wyrastając ponad groźną otchłań niczym nawiedzony dom i wpatrując się w nicość pustymi oknami mostka. W świetle dziennym i przy dobrej pogodzie przez lodową pokrywę sączy się niebieskawy blask i widać wtedy, jak w głębinach ciekawskie foki buszują wokół wraku, który od czasu do czasu porusza się, kołysany morskimi prądami. Przeciągle wówczas zgrzyta, ciężko stukocze, pozostawiając na powierzchni gęstą plamę oleju, która w słabiutkim świetle zdaje się zielona, różowa i fioletowa, i w końcu daje nura pod lód niczym zatopiona zorza polarna.

To, co na wieki śpi, nie jest martwe…

I

Poniedziałek, 10 września 2001

Jest wieczór, za cztery ósma. W ciasnej kuchni domu w dzielnicy Thingholt trzyosobowa rodzina je gołąbki z młodymi ziemniakami, okraszonymi stopionym masłem.

Choć za oknem zapadły jesienne ciemności i panuje ziąb, w kuchni młodych ludzi jest jasno i ciepło.

– Wolałabym jednak dać ci coś lepszego do jedzenia, Saeli, kochanie! – mówi jego konkubina, rozdrabniając gotowane nadzienie dla ich trzyletniego synka.

– Laro, przecież ja właśnie tego chciałem! – odzywa się Saeli z uśmiechem, biorąc dokładkę. – Przez następny miesiąc będą mnie karmić wyłącznie stekami, sosami i gęstymi zupami.

– Biedaczek! – Lara uśmiecha się do niego.

– Aj, wiesz, o co mi chodzi! – odpowiada Saeli, szczypiąc ją w bok.

Saeli jest pierwszym majtkiem na frachtowcu, a Lara fryzjerką w 101 Reykjavik.

– Pokazywałam ci już mieszkanie przy Framnesvegur? – pyta Lara, wycierając keczup z twarzy synka. – W dzisiejszej gazecie są zdjęcia.

– Tak, nie… nie widziałem ich – mamrocze Saeli, cicho wzdychając. – Zdaje się, że mieliśmy poczekać z oglądaniem mieszkań?

– No ale chyba można obejrzeć oferty? – oburza się Lara.

– Tak, jasne… tak tylko mi się powiedziało – mruczy Saeli, kładąc swoją prawą dłoń na jej lewej. – Tyle że na razie i tak mamy mnóstwo wydatków i…

– Ale przecież nie będziemy tu mieszkać bez końca. – Lara po matczynemu uśmiecha się do synka popijającego wodę z upapranej szklanki. – Nie po tym, jak… no wiesz.

– Wiem – zgadza się Saeli i chociaż stracił apetyt, je dalej.

– Zastanowimy się nad tym, jak wrócisz, co? – odzywa się Lara o wiele przyjaźniej.

Saeli potakuje i czule patrzy w jej oczy; w oczy kobiety, którą kocha. Lecz kiedy w kieszeni jego marynarki wiszącej w przedpokoju odzywa się komórka, zupełnie go to rozprasza.

– Musisz odbierać?

– Załatwię to raz-dwa – odpowiada Saeli, zrywając się od stołu. Wyławia komórkę z kieszeni i spogląda na wyświetlacz.

Numer zastrzeżony.

– Halo?

– Tu Diabeł.

Saeli nie ma bladego pojęcia, jak się ten człowiek nazywa naprawdę, ale taką właśnie niepokojącą ksywką przedstawił się, kiedy po raz pierwszy zadzwonił do niego kilka dni wcześniej.

– No cześć – odpowiada Saeli, po czym ścisza głos i przerywa swojemu rozmówcy: – Zadzwonię do ciebie później… nie dzwoń już. Zadzwonię, w porządku?

– Posłuchaj – w słuchawce rozbrzmiewa zimny, spokojny męski głos.

– Nie, ty posłuchaj…

– Jestem niedaleko – stanowczo przerywa mu Diabeł. – A może zaprosisz mnie do siebie?

– Nie, ja… – mruczy Saeli i zerka ukradkiem do kuchni, gdzie Lara udaje, że go nie podsłuchuje ani nie podgląda. – Czego chcesz?

Saeli idzie w kierunku drzwi wejściowych, wygląda przez znajdujące się obok nich okno i widzi bordowe bmw 750 zaparkowane do połowy na chodniku po drugiej stronie ulicy. Samochód warczy na niskich obrotach, a za jego kierownicą siedzi młody człowiek o posturze niedźwiedzia brunatnego.

Ciekawe, czy to on? Ten cały Diabeł?

– Szmal wisisz – odzywa się głos w telefonie.

– Tak wiem, wiem – przytakuje Saeli i drapie się po głowie. - i mam zamiar…

– Nikt ci nie kazał grać z tymi typami w pokera – spokojny, mechaniczny głos brzmi równie lodowato jak wcześniej.

– Nie, ja…

– Wypływasz w nocy, co nie? – pyta Diabeł, po czym nie czekając na odpowiedź, mówi: – Mój agent ma kontakty w Kolumbii. Jego ludzie podrzucą ci do portu przesyłkę. Znają planowaną datę przypłynięcia i nazwę statku. I tę paczkę zabierzesz ze sobą do domu. Rozumiesz, co do ciebie mówię?

– Przemyt? – szepce Saeli do telefonu ochrypłym głosem. Zaschło mu w gardle.

– To pierwsza rata długu – ciągnie Diabeł najspokojniej w świecie.

– Pierwsza rata! – szepce Saeli, rumieniąc się aż po cebulki włosów. – Przecież mogę wylądować w więzieniu! Jak… Gdzie… Co ma być w tej…

– Popłyniesz i przewieziesz paczkę. Kropka – dorzuca Diabeł jeszcze bardziej lodowatym głosem. – Ja zadbam, żeby twojej kobiecie i synkowi nic się nie stało podczas twojej nieobecności. Rozumiesz?

– Jeżeli… ani się waż…

– Wrócisz z paczką – podsumowuje Diabeł tonem nieznoszącym sprzeciwu. – Ja zaopiekuję się twoją rodziną. Kropka.

– Co… Jak… Halo? – rzuca Saeli, ale nikt go już nie słucha. W słuchawce dzwoni tylko lodowata cisza i dudni echo bicia jego własnego serca. Znów wygląda przez okno przy drzwiach wejściowych i widzi, jak bordowe bmw zjeżdża z chodnika i znika za rogiem, ciągnąc za sobą ogon spalin.

– Ciekawe, ile kosztuje zlecenie morderstwa? – pyta cicho Saeli sam siebie, chowając komórkę do kieszeni marynarki.

Saeli kontaktował się już ze znajomym kuzyna, orientującym się nieco w światku przestępczym, i opowiedział mu o swoich kłopotach, w nadziei, że otrzyma jakieś dobre rady, a nawet licząc na to, że tamten wyciągnie go z tej trudnej sytuacji, ale kiedy ów przyzwoity skądinąd człowiek, który z niejednego pieca chleb jadł, usłyszał ksywkę Diabeł, życzył tylko Saelemu powodzenia i natychmiast się rozłączył.

Co ma teraz zrobić? Co m o ż e zrobić?

Saeli usiłuje przełknąć ślinę, ale w krtani czuje jakby kartofel. A potem, zanim wejdzie do kuchni, do Lary i synka, usiłuje zapomnieć o tym zmartwieniu i przywołać pozytywne myśli.

– Kto…? – pyta Lara, patrząc na swojego partnera wzrokiem kobiety podejrzewającej, że w grę wchodzi ta druga. Nader często Saeli, kiedy nie jest oczywiście na morzu, znika na całe dnie.

I co ona ma myśleć?

– To tylko Runar – uspokaja ją Saeli i chrząka, zajmując na powrót miejsce przy stole. Potem zmusza się do uśmiechu i głaszcze synka po główce, zerkając ukradkiem w oczy konkubiny, która stara się mu uwierzyć.

– Wszystko w porządku? – pyta Lara ostrożnie.

– To nic takiego… – zaczyna Saeli i wzdycha. Wcześniej tego dnia bosman dzwonił do niego i prosił, by spotkał się z nim i trzema innymi członkami załogi, zanim stawią się na pokładzie. – Chciał tylko przypomnieć o tym spotkaniu, o którym ci wspominałem.

– A… tak – mruczy Lara, uśmiechając się bez przekonania.

Nieco ponad pół godziny później Saeli siedzi przy łóżeczku

swojego synka i w świetle lampki nocnej czyta mu bajkę.

– Wiesz, że tatuś dzisiaj wypływa? – mówi, kończąc lekturę.

– W morze? – pyta niepocieszony chłopiec.

– Tak.

– A ja też mogę? – odzywa się dziecko bez przekonania.

– Nie, synku – odpowiada Saeli z uśmiechem maskującym strach i rodzące się już uczucie tęsknoty. – Musisz zaopiekować się mamusią.

– Wiem – odzywa się chłopiec, podciągając kołdrę pod brodę.

– Tatuś będzie o tobie myślał – mówi Saeli i całuje chłopca w czoło, po czym gasi światło. – Tatuś cię kocha.

– Egill kocha tatusia – odzywa się synek w ciemnościach. Saeli trzyma maleńką dłoń, czując ściskanie w gardle, a łzy spływają mu po policzkach niczym krople rosy.

Kiedy chłopiec zasypia, Saeli siada na sofie obok Lary, a ona nakrywa ich kocem i kuli się w objęciach mężczyzny jak zziębnięta kotka.

W saloniku w niszy palą się świeczki. Na stoliku pod telewizorem dymi kadzidełko, a z przenośnego odtwarzacza CD sączy się cichutko muzyka z filmu Fire Walk With Me.

Saeli wpatruje się w nieruchome płomyki świec i zamyślony mierzwi jedwabiste włosy Lary, opadające jej na ramiona.

– Pamiętasz, że muszę spotkać się z Runarem i chłopakami? – mówi cicho Saeli i natychmiast czuje, jak kobieta sztywnieje pod kocem.

– Po co? – pyta oschle Lara.

– Nie mam pojęcia – wzdycha Saeli. – Coś tam z pracą.

– A to nie może poczekać? – docieka rozdrażniona kobieta.

– Z tego, co się zorientowałem, to nie – mamrocze Saeli, oddychając ciężko.

– Tylko nie daj się wciągnąć w jakąś głupotę. – Lara siada i patrzy mu prosto w oczy.

– Nie, nie ma mowy – mruczy Saeli i od razu czuje się jakiś niespokojny i wystraszony. – Musimy po prostu coś obgadać.

– A potem oczywiście wrócisz?

– Nie – odpowiada Saeli niecierpliwie. – Bierzemy taryfę i jedziemy do portu.

– Będzie mi ciebie brakowało – mówi Lara z pustką w oczach. -To znaczy, no wiesz, bardziej niż zwykle… rozumiesz.

– Rozumiem – mówi Saeli i kładzie lewą dłoń na jej brzuchu, gdzie maleńkie życie pluska się w gorącym oceanie. – Może będzie już coś widać, kiedy wrócę?

– Może – uśmiecha się Lara smutno. – Kiedy powiemy o tym Egillowi?

– Jak tylko wrócę – decyduje Saeli. – Wtedy przekażemy mu dobrą nowinę. Razem.

– W porządku – odzywa się Lara cicho z rozmarzoną miną, pochyla się naprzód i całuje swego mężczyznę, który przyciąga ją do siebie i delikatnie przewraca na podłogę.

– Ja jestem tą jedyną? – szepce dziewczyna między pocałunkami.

– Jedną jedyną.

Na zewnątrz zachodni wiatr dmucha coraz mocniej, wydymając od czasu do czasu zasłony; migają płomienie świec, a na ciemnych szybach rozpryskują się ciężkie krople deszczu do taktu z namiętnymi pocałunkami dzikich serc i ponurą muzyką. Płomyki świec syczą, plują woskiem i umierają, żar gaśnie, siwy dym sączy się w ciemność niczym wijąca się ryba i znika w otchłaniach ciemności.

Zło istnieje po wsze czasy, a nic, co dobre, nie trwa bez końca…

II

Podwójny garaż pogrążony jest w mroku, lecz po chwili jedna po drugiej mrugają i zapalają się w nim lampy sufitowe. Młoda kobieta obuta w kozaki na wysokich obcasach szybko przemierza wyłożony gresem korytarz, a jej kroki dudnią głośno między ścianami. Ma na sobie krótką spódniczkę i cienką bluzkę, a na rękach niesie dwuletnią córeczkę.

– Mamusi auto – odzywa się dziewczynka, kiedy kobieta mija dwudrzwiowego kabrioleta marki Mercedes Benz.

– Tatusia auto – mówi po chwili, kiedy jej matka pilotem otwiera srebrnego range rovera vogue.

– Tak, tak, siedź spokojnie – odpowiada zniecierpliwiona matka. Zapina dziewczynkę w dziecięcym foteliku na tylnym siedzeniu terenówki pachnącej skórą, gumą i środkami czyszczącymi. Auto ma zaledwie kilka tygodni.

Ośmiocylindrowy silnik pomrukuje pod maską matowym głosem, drzwi garażu podnoszą się i kobieta wyprowadza samochód na zewnątrz, mija dwa kamienne lwy pełniące wartę na podjeździe i skręca w prawo na ulicę. Garaż znajduje się pod piętrowym domem jednorodzinnym, skąpanym w światłach w tę zimną i ciemną jesienną noc. Okna przypominają rozjarzone oczy podejrzliwego sfinksa. Drzwi garażu zamykają się i range rover znika w ciemnościach jak statek kosmiczny w kształcie kartonowego pudełka. Dzieje się to w dzielnicy Stadahverfi w Grafarvogur, jednej z najrzadziej zaludnionych podmiejskich dzielnic stolicy.

– Dokąd jedziemy? – pyta dziecko z tylnego siedzenia. Ma na sobie piżamę i grube, wełniane skarpety. Zaledwie kilka minut temu dziewczynka spała jeszcze kamiennym snem.

– Do babci – odpowiada oschle matka i dociska pedał gazu.

Po trzyminutowej jeździe samochód zatrzymuje się przed blokiem w dzielnicy Rimahverfi.

– Mogę iść z tobą? – pyta dziewczynka, trąc oczy.

– Nie, poczekaj tu. Zaraz wracam – odpowiada matka, nie oglądając się na tylne siedzenie. Wyskakuje z dżipa, zostawiając go z włączonym silnikiem na nieoświetlonym parkingu.

– Mama – odzywa się mała cichutko i patrzy, jak matka znika w otwartym oknie na parterze.

Stara kobieta budzi się, kiedy ktoś zapala światło w sypialni. Na ciemnej drewnianej półce nad jej łóżkiem stoi siedmioramienny świecznik ze złota, a do krawędzi półki przytwierdzono mosiężną płytkę z następującym napisem: Słysz, Izraelu, jam jest Pan, Bóg twój…!

– Gdzie walizka? – pyta synowa, która stoi przy łóżku w cienkiej bluzeczce, spódniczce i kozakach na wysokim obcasie.

– Lilja? – odzywa się stara kobieta i podnosi się z łóżka. – Co ty tu robisz? Coś się stało? Jak tu weszłaś? Gdzie Jon Karl?

Starsza pani jest szczupła i zdrowo wygląda, ma piwne oczy, oliwkową cerę, porusza się jak młoda balerina i mówi z silnym niemieckim akcentem.

– Gdzie walizka? – pyta Lilja, zgrzytając zębami. – Przysłał mnie tutaj po walizkę. Gdzie ona jest?

– Walizka? Jaka walizka, kochanie? – Starsza pani wyskakuje z łóżka i wkłada szlafrok na koszulę nocną.

– Czerwona walizka. Podróżna – syczy Lilja przez zaciśnięte zęby. – Ta, którą kazał ci przechować.

– Ach, ta – mamrocze stara, przyglądając się bacznie swojej synowej wzrokiem, który uznać by można zarówno za oskarżycielski, jak i nieufny. – Miałam wielką ochotę wywalić ją na wysypisko. Nie lubię przechowywać rzeczy, o których nie wiem, do czego służą.

A na dodatek jeszcze przyjeżdżasz po to w środku nocy! Nie widziałam się z wami ponad tydzień, a teraz budzisz mnie jak jakąś…

– Walizka! Szybko! – syczy Lilja, zaciskając pięści. – Nie będę tu czekać całą noc!

– Tego by jeszcze brakowało – komentuje świekra, otulając się szczelnie szlafrokiem. – Wyrywa się człowieka ze smacznego snu i wylewa nań kubły pomyj…

– Słuchaj no! Tylko bez numerów! – Lilja szarpie starą za ramię. – Sara czeka w samochodzie. A nie chcesz chyba, żeby ją porwano czy coś, co?

– Zostawiłaś dziecko w samochodzie? – dziwi się starsza pani, łapiąc oddech. – Czyś ty zmysły postradała, kobieto? Co to za wycieczki z dzieckiem w środku nocy sobie urządzasz? Dlaczego nie wzięłaś jej ze sobą do mnie? Coś się stało? Gdzie Jon Karl?

– GDZIE JEST, KURWA, WALIZKA?! – wrzeszczy Lilja i szarpie staruszkę za ramię z taką siłą, że odrywa rękaw szlafroka.

– W pralni. Nie… – odzywa się stara słabym głosem i milknie, kiedy synowa ją puszcza.

– Gdzie? – pyta Lilja po zapaleniu światła w pralni.

– Pod stołem. Za koszem z brudami – odpowiada stara kobieta, która z sypialni przyszła tu za nią.

– O, jest – mamrocze Lilja i wyciąga czerwoną walizkę. Usiłuje ją otworzyć, ale nie zna szyfru.

– Gdzie Jon Karl? – pyta starsza pani, podążając za synową w kierunku drzwi wejściowych. – Gdzie jest mój syn? Ma jakieś kłopoty?

– Nie interesuj się tym, co ciebie nie dotyczy – odpowiada Lilja i wychodzi w mrok, oburącz taszcząc walizkę za uchwyt.

Otwiera bagażnik range rovera, wkłada walizkę do środka, mocuje ją i zamyka klapę.

– Babcia! – woła Sara z wnętrza samochodu.

– Moja kochana dziewczynka! – mówi starsza pani łamiącym się głosem i drżącym palcem puka w szybę, za którą majaczy twarz dziecka.

– Spierdalaj! – warczy Lilja, popychając staruszkę na kwietnik, po czym wsiada do dżipa. Szybko cofa z miejsca parkingowego, gwałtownie hamuje i rusza z piskiem opon.

– Gdzie babcia? – pyta dziecko na tylnym siedzeniu.

– Położyła się spać – oschle odzywa się matka, zapalając papierosa.

– Mamusiu, nie możesz palić w…

– Nie wtrącaj się w nie swoje sprawy – wyrzuca z siebie matka, opuszczając odrobinę szybę po stronie kierowcy.

Po nieco ponad dwóch minutach znów są w Stadahverfi, gdzie zza szyb mknącego w ciemnościach dżipa wszystkie domy wydają się jednakowe.

Przy podjeździe do domu kamienne lwy pełnią wieczną wartę, a niskie okna świecą się niczym oczy bestii, która nie jest ani stara, ani młoda, ani rzeczywista, ani wymyślona.

Lilja parkuje range rovera, zajmując połowę chodnika przed schodami prowadzącymi do wejścia, wrzuca jałowy bieg i zastanawia się, czy nacisnąć klakson. Ale noc jest zbyt nabrzmiała ciszą. Nie naciska.

– Mamusiu…

– Cicho! – syczy matka i obserwuje dom. Zamyślona zagryza dolną wargę i strzepuje popiół przez otwarte okno.

Potem szybko spogląda na zegar na desce rozdzielczej: 01:13.

Nagle, w jednej chwili, dom pogrąża się w ciemnościach. I w niecałe piętnaście sekund później trzy wybuchy przerywają kruchą ciszę. Błyski rozświetlają dom niczym pochodnie, jedna z szyb w salonie rozbija się w drobny mak, a odłamki szkła rozsypują się po całym podjeździe.

Dziewczynka na tylnym siedzeniu krzyczy, Lilja wyrzuca niedopałek przez okno, wrzuca automat na drive i wciska gaz do dechy. Range rover zrywa się z miejsca, zjeżdża z chodnika i z hukiem silnika znika w mroku.

– Mamusiu – łka dziewczynka, kiedy są już w połowie drogi do Mosfellsbae. – Dokąd jedziemy?

– Do domku letniskowego – bąka matka, zapalając papierosa drżącą ręką. Na przednią szybę spada kilka kropli deszczu, więc włącza wycieraczki.

Ruch panuje niewielki, a ciemna obwodnica zachodnia zlewa się z zimną nocą.

– A gdzie tatuś? – pyta mała, wyglądając przez szybę.

– Później dojedzie – mruczy matka i posyła wymuszony uśmiech do wstecznego lusterka. – Postaraj się zasnąć, kochanie.

– Tak – odpowiada dziewczynka i patrzy na światła za oknem, kiedy samochód grubo ponad sto na godzinę mknie przez Mos-fellsbae.

Niedaleko zjazdu na Thingvellir w dżipa coś ciężko uderza. Na mokrej powierzchni szosy autem rzuca to w lewo, to w prawo, lecz w końcu Lilji udaje się znów nad nim zapanować.

– Mamusiu? – pyta dziewczynka przebudzona z lekkiej drzemki.

– To nic takiego – mówi matka i zaciska szczupłe palce na kierownicy.

Prawy reflektor jest stłuczony, przednia szyba pęknięta, cała pomazana brunatną krwią.

Lilja pryska szybę cytrynowym płynem i nastawia wycieraczki na maksymalną szybkość, a one mieszają krew z deszczem i rozmazują ją na powierzchni szyby. W końcu krew znika.

– Dobry Boże – szepce Lilja i mruga oczami pełnymi łez, ale zamiast zwolnić i zatrzymać samochód, przyspiesza. Pędzi prawie dwieście na godzinę w mokrą od deszczu noc.

Patrzy przed siebie niczym zahipnotyzowana, ale jedyne, co widzi, to twarz mężczyzny, którego przejechała. Stężałą w mgnieniu oka. Tuż po tym, jak mężczyzna pojawił się w świetle reflektorów, tuż przed tym, jak dżip na niego najechał. Twarz popielatą. Jak cieniuteńki papier.

Maska piekielna.

Wygrawerowana w jej pamięci…

III

Poprzez ciężkie dźwięki bluesa, gwar i gorzkie opary dymu dobiegają głośne uderzenia w dzwon, jakby dochodzące ze statku zabłąkanego we mgle u brzegu nieznanego lądu.

Dźwięk, który wywołuje zmarszczki na ciemnej powierzchni podświadomości stałych bywalców i zimny pot na ich plecach.

Deja vu.

– Za piętnaście minut zamykamy! – woła barman, puszczając linkę, która zwisa smutno z serca starego dzwonu odlanego z brązu, niegdyś pełniącego wachtę na holenderskim handlowcu.

Na parterze lokalu przy stolikach siedzą mężczyźni, paląc i pijąc, niektórzy grają w szachy lub wista, inni gawędzą z sąsiadami, a jeszcze inni tkwią samotnie przy barze, skupieni na własnej niedoli, tonący w alkoholowym zapomnieniu.

Jak choćby ten w spodniach i w kurtce z dżinsu, który rozgorączkowanym wzrokiem spogląda na ostatni łyk piwa w upaćkanej szklance, po czym zerka na zegarek i stwierdza, że jest wtorek, za piętnaście pierwsza w nocy.

Wypija ostatni łyk piwa, gasi na wpół wypalonego papierosa i zstępuje z wysokiego barowego stołka. Następnie zatacza się w kierunku okrągłego stolika, przy którym skupiło się pięciu popijających mężczyzn, i poklepuje po plecach dwóch siedzących najbliżej niego. Nachyla się do nich i uśmiecha się lizusowsko spod rozwichrzonego zarostu.

– Możecie mi pożyczyć dychę, chłopaki? – pyta i chrząka. – Muszę zatelefonować w jedno miejsce, a nie mam drobnych.

– Człowieku, daj nam spokój! – odzywa się jeden z tych, nad którymi pochylił się intruz. Uderza go łokciem w podbrzusze i odpycha od stolika.

Pijaczyna cofa się dwa kroki, zatrzymuje, łapie równowagę, sztywnieje i patrzy przed siebie niczym w transie.

Zupełnie jakby jego dusza zasnęła, a jaźń opuściła pijane ciało. Oczy ciemnieją i zapadają się w oczodoły, usta zastygają uchylone. Przez chwilę w trupio bladej twarzy nie widać życia, z tym że ta twarz to w zasadzie tylko pokryta skórą czaszka. Facet jest nieprzytomny, zamienił się w ducha albo w zombi, ale tylko na tę jedną, krótką chwilę. A potem jakby niewidzialna ręka pochwyciła srebrną nić w mrocznym śnie…

Płuca znów zasysają powietrze, oczy pojawiają się na powierzchni, palce się poruszają, a w otwartych ustach zaczyna obracać się język.

Dusza się zbudziła, serce bije, a na dnie błyszczących oczu coś mruga figlarnie niczym płomień świecy.

– Pięć, pięć, pięć… statków – bełkoce pijany, chwiejąc się na drewnianej podłodze, a po chwili chwyta się poręczy schodów i wspina na pięterko baru.

– Pewno nie wie, że już zszedł na ląd – komentuje ten, który pchnął odzianego w dżins. Jego towarzysze wybuchają śmiechem. Ale ten śmiech nie jest ani głośny, ani nie trwa długo. Roztrząsają bowiem poważne zagadnienia. I nie mają na to całej nocy.

– To wracajmy do tych kapitalistów – odzywa się jeden z nich, zaciskając potężną pięść na małym kieliszku whisky. – Wiem z pewnego źródła w firmie, że mają zerwać umowę bezzałogowej dzierżawy naszej jednostki.

Wypowiadający te słowa to ich samozwańczy przywódca, socjalista Johann „Wielkolud” Petursson, pierwszy mechanik na ogromnym frachtowcu wybudowanym przed dziesięciu laty w Chinach, będącym własnością funduszu inwestycyjnego w Malezji, zarejestrowanym w Monrowii i przez ostatnie pięć lat wynajmowanym przez islandzkiego spedytora Polarskip.

– A co to jest ta dzierżawa bezzałogowa? – pyta kuk Asi, zapalając papierosa.

– Polega na tym, że dzierżawiący wszystko opłaca – odpowiada mu Runar Hallgrimsson.

– Ubezpieczenie, utrzymanie i wszystko? – nie dowierza Asi.

– Właśnie to powiedziałem – mówi bosman Runar, ten, który odepchnął pijanego od stolika.

– I co teraz? – drąży temat Arsaell Saeli Egilsson.

– Wydzierżawią sobie nowy statek, książęta kapitalizmu – odzywa się Wielkolud, mrużąc oczy niczym śpiący niedźwiedź. -I nową załogę.

– Przestań już z tym kapitalizmem! – ucisza go Jon Prezydent Sigurdsson, pierwszy oficer, jedyny spośród zgromadzonej przy stoliku piątki należący do „góry”, czyli do mostku kapitańskiego. -Ta sprawa nie ma nic wspólnego z polityką ani z partiami politycznymi.

– Jaką załogę? – pyta majtek Saeli, któremu zaschło już w ustach i którego rozbolała głowa od tych wszystkich wydarzeń w jego dotąd nieskomplikowanym życiu.

– Nowy statek ma być dzierżawiony razem z załogą – odpowiada ze spokojem Johann Wielkolud.

– Jakimiś ryżożernymi murzynami na rocznych kontraktach – dodaje Jon Prezydent, palcami prawej ręki obracając na serdecznym palcu lewej dłoni solidny, nieco zbyt luźny, sygnet ze znakiem wolnomularzy. – Których po roku zamienią inni z tej samej stajni.

– Ktoś kiedyś słyszał coś podobnego? – pyta bosman Runar i lekko uderza pięścią w blat stolika.

– Jesteśmy wymierającą klasą, chłopcy. – Johann Wielkolud wypija resztkę whisky z kieliszka. – Rzadkimi okazami morskich wyrobników.

– Najsłuszniej byłoby… – wzdycha Saeli.

– Dzisiaj w nocy powinniśmy solidarnie odmówić wypłynięcia! – odzywa się kuk Asi i zamaszyście gasi papierosa. – Niech ci biurokraci to poczują!

– Co ty nie powiesz – wyrywa się Saelemu.

– Nie. Im właśnie o to chodzi – mówi Johann Wielkolud, owa niewzruszona skała Gibraltaru. – Wtedy będą mieć powód, żeby nas wszystkich wylać na zbity pysk i zaoszczędzić sobie na okresie wypowiedzenia. Nie mówiąc już o tym, że moglibyśmy stracić w ten sposób wszelkie prawa pracownicze.

– To co proponujesz? – pyta kuk i wkłada zapałkę do ust.

– Po co chciałeś się z nami spotkać? – zaciekawia się majtek Saeli. – I dlaczego tylko z nami?

– Pozostałym czterem nie ufam – mówi Johann Wielkolud, pochylając się nad stolikiem. – Proste.

– Myśmy się już wcześniej spotkali, Johann, Runar i ja – informuje ich Jon Prezydent. – I uznaliśmy, że możemy na was liczyć.

– Mnie się wydaje, że można by też zaufać sternikowi Jonasowi – odzywa się Asi.

Saeli zgadza się z kucharzem i kiwa głową.

– Nie będę ryzykował. Moim zdaniem Jonasowi nie można ufać do końca. I nie zapominajmy, że nowy majtek to jego szwagier – mówi Johann Wielkolud. – A o tym człowieku nie wiemy nic.

– Co racja, to racja – stwierdza Saeli.

– O ile dobrze pamiętam, to przez te wszystkie lata Jonas trzymał stronę tych Judejczyków, choćby wtedy, kiedy postanowili zredukować załogę o cztery osoby – mówi Jon Prezydent. – Zapomnieliście już o tym?

– Nie – wtórują sobie nawzajem Saeli i Asi.

– Zawsze lizał staremu dupę i robił wszystko, co tylko ten mu kazał. On jest jedynie tubą propagandową, powtarzającą wszystkie rozkazy firmy – tłumaczy Jon Wielkolud. – Czy już mu o tym powiedzieli i obiecali nową robotę, tego nie wiem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: