Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Stepy, morze i góry. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stepy, morze i góry. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 334 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Szki­ce i wspo­mnie­nia z po­dró­ży.

przez

An­to­nie­go No­wo­siel­skie­go

Tom pierw­szy

Wil­no

Na­kład i Druk Teo­fi­la Glücks­ber­ga

Księ­ga­rza i Ty­po­gra­fa Wi­leń­skie­go Na­uko­we­go Okrę­gu.

1854.

Po­zwo­lo­no dru­ko­wać z obo­wiąz­kiem zło­że­nia w Ko­mi­te­cie Cen­zu­ry pra­wem ozna­czo­nej licz­by exem­pla­rzy. Wil­no 26 Kwiet­nia 1853 roku.

Cen­zor Pa­weł Ku­kol­nik.

Al­fon­so­wi i Mi­cha­li­nie

Jak­sa Mar­cin­kow­skim,

te kart­ki wę­drów­ki swo­jej, jako znak ser­decz­ne­go,

brat­nie­go przy­wią­za­nia ku nim ofia­ru­je

Au­tor.

6. Kwiet­nia

1853 r.

Mo­stysz­cze.I. PO­WÓD PO­DRÓ­ŻY. KI­JÓW LA­TEM I ZIMA. KON­TRAK­TY. ZJAZD NA PA­DÓŁ. KON­TRAK­TO­WA SALA. OB­RAZ­KI, SZKI­CE I GRUP­PY. KSIĘ­GAR­NIE. NOWE KSIĄŻ­KI. BAL­ZAK. ZA­BA­WY. RE­KOL­LEK­CI­JE.

W roku prze­szłym o tej sa­mej po­rze pi­sa­łem do cie­bie o ży­ciu mo­jem na wsi, o ży­ciu sa­mot­nem, pu­stel­ni­czem pra­wie; wy­kła­da­łem ci tam moje prze­ko­na­nie jak myśl moja wy­star­cza so­bie, jak się sobą żywi, zwi­nię­ta w oko­ło swo­jej ta­jem­ni­czej isto­ty, jak ów od­wiecz­ny wąż wie­dzy, co stał się od nie­pa­mięt­nych cza­sów sym­bo­lem mą­dro­ści i na­uki. Ale dla cze­góż czło­wiek nie jest tyl­ko du­chem? wów­czas spo­kój i myśl wy­star­czy­ły­by mu na za­wsze; gdy te­raz duch wsz­cze­pio­ny w cia­ło, musi ule­gać jesz­cze fi­zy­olo­gicz­nym wa­run­kom, i jest czę­ścią tyl­ko isto­ty po­trze­bu­ją­cej ru­chu, ży­cia, po­trze­bu­ją­cej zmia­ny po­wie­trza i ty­sią­ca in­nych rze­czy ko­niecz­nych dla pod­trzy­ma­nia siły i zdro­wia. Pod­czas na wschód!… Ale przy­znam ci się szcze­rze, iż plan ten przy­szedł mi do­pie­ro wte­dy do gło­wy, kie­dy nie mo­głem uzy­skać po­trzeb­ne­go mi po­zwo­le­nia do wy­jaz­du za gra­ni­cę. Z po­cząt­ku my­śla­łem ja o tem aby prze­pły­nąć Eu­xsi­nus, Bos­for, uj­rzeć cud­ny Kon­stan­ty­no­pol, ob­lać go­rą­ce­mi łza­mi grób Boga – czło­wie­ka, zwie­dzić może Egipt, od­wie­dzić pa­miąt­ki sta­ro­żyt­nej Hel­la­dy, do­pły­nąć do Włoch, zo­ba­czyć Ne­apol, po­kło­nić sta­re­mu Rzy­mo­wi, przej­rzeć się w la­gu­nach We­ne­cyi, a po­tem przez po­łu­dnio­we Niem­cy do­stać się do Fran­cyi, prze­biedz Pa­ryż, od­pły­nąć do An­glii, a na­stęp­nie przez Bał­tyc­kie mo­rze do pół­noc­nej sto­li­cy, do pięk­ne­go Pe­ters­bur­ga; ztąd do Mo­skwy, da­lej do Wil­na, do War­sza­wy i…. i do domu, wszak do­syć by­ło­by na rok je­den? Odło­żo­ne wszak­że nie­stra­co­ne, może kie­dyś je­że­li tyl­ko (co bar­dzo być może) nie­osty­gnie mój dzi­siej­szy za­pał, zwie­dzę całą Eu­ro­pę i spo­ufa­lę się na­resz­cie z temi ży­wot­ne­mi po­da­nia­mi spo­łe­czeństw, uj­rzę grzesz­ne­mi ocza­mi memi wiel­kich lu­dzi, usły­szę or­gan ich gło­su, po­znam ko­lor ich suk­ni, a co naj­głów­niej­sza zmie­rzę kąt pod­nie­sie­nia ich je­ni­jal­ne­go nosa. Cier­pli­wo­ści tyl­ko, cier­pli­wo­ści!

Nim jed­nak co na­stą­pi roz­ry­wam się jak mogę; przy­je­cha­łem do Ki­jo­wa kon­trak­to­wać, nig­dzie bo­wiem nie próż­nu­je się tak kom­plet­nie jak w Ki­jo­wie pod­czas kon­trak­tów, zwłasz­cza kie­dy nie szu­kasz po­ses­syi i nie ku­pu­jesz ma­jąt­ku; w tym szczę­śli­wym ra­zie je­steś czło­wie­kiem bło­go­sła­wio­nym, słu­chasz w exta­zyi nie­świe­że­go gło­su ar­fia­rek u Bel­lot'a i za­ja­dasz jesz­cze nie­śwież­sze jego ko­tle­ty.

Przy­znam ci się iż lu­bię Ki­jów po­mi­mo ca­łej at­mos­fe­ry nudy jaką się w nim od­dy­cha; lu­bię go może dla tego, ii uro­dzi­łem się w jego oko­li­cach, iż w dzie­ciń­stwie jesz­cze wra­zi­ły mi się w pa­mięć jego zło­co­ne ko­pu­ły i szpi­ce, iż przez trzy lata uczy­łem się w dru­giem jego gym­na­zy­um i słu­cha­łem kur­su li­te­ra­tu­ry i fi­lo­zo­fii w Uni­wer­sy­te­cie S – go Wło­dzi­mie­rza. Wszyst­ko to ra­zem spra­wi­ło może to, iż je­stem w Ki­jo­wie jak u sie­bie, iż na­wet ziew­nię­cie w Ki­jo­wie przy­bie­ra u mnie cha­rak­ter sę­ty­men­tal­ne­go wes­tchnie­nia… W maju, kie­dy roz­lew Dnie­pru za­le­wa da­le­kie wio­ski, od­bi­ja­ją­ce się w sre­brzy­stych jego wo­dach jak zie­lo­ne bu­kie­ty, prze­sie­dział­bym cały dzień na bal­ko­nie al­ta­ny pu­blicz­ne­go ogro­du, pa­trząc cią­gle na ten wi­dok i nig­dy nie­na­pa­trzyw­szy mu się za­dość…Ten wi­dok jest tak pięk­ny, tak głę­bo­ki i cha­rak­te­ry­stycz­ny, że wy­brze­ża Renu nie sta­ną pew­nie nad nie­go wy­żej po­mi­mo ca­łej po­ezyi wzgó­rzy, na któ­rych ro­sną i doj­rze­wa­ją wi­no­daj­ne gro­na Jo­han­nis­ber­ger'u – Ki­jów w maju i Ki­jów w kon­trak­ty jest dla mnie w dwóch punk­tach kul­mi­na­cyj­nych. Lu­bię w po­god­ny wie­czór, o za­cho­dzie słoń­ca spusz­czać się pie­szo na Pa­dół, zna­jo­mą ci dro­gą, wio­dą­cą nad spa­dzi­stym brze­giem rze­ki. Zimą sre­brzy­sty po­łysk Dnie­pru po­krył się bia­łym ma­tem; wieś Ni­kol­sko­je i ce­giel­nie od­bi­ja­ją się na­tem tle czar­no jak­by na li­to­gra­fii; tu czer­wie­nie­ją łozy, ro­sną­ce na prze­ciw­nem wy­brze­żu, da­lej wid­ne szos­se cią­gną­ce się do Bro­wa­rów i gi­ną­ce w bo­rze, a ze stro­ny pra­wej ry­su­je się ogrom­na fa­bry­ka mo­stu, nad któ­rym pra­cu­je an­giel­ski in­ży­nier Vi­gno­lo; z le­wej, w si­nie­ją­cej dali czer­nie­ją po­le­skie lasy, cią­gną­ce się da­le­ko, da­le­ko i gi­ną­ce na­resz­cie na wid­no­krę­gu, ob­le­wa­jąc się pur­pu­ro­wym re­fle­tem za­cho­dzą­ce­go słoń­ca… To tyl­ko tło ob­ra­zu, sama na­tu­ra; ale Ki­jów w kon­trak­ty jest pe­łen ży­cia i ru­chu, pe­łen przy­jezd­nej lud­no­ści, snu­ją­cej się ustaw­nie po­mię­dzy Pe­czer­skiem, Kresz­cza­ty­kiem i Pa­do­łem. Po­cząw­szy od ary­sto­kra­tycz­nych ka­ret, ko­czów i fa­je­to­nów na le­żą­cych res­so­rach, za­przę­żo­nych pięk­ne­mi koń­mi w an­giel­skich szo­rach, a prze­cho­dząc przez roz­ma­ite gra­da­cye sa­nek aż do ży­dow­skiej cha­ła budy i ber­dy­czow­skich fur­ma­nek, trans­por­tu­ją­cych opóź­nio­ne to­wa­ry: wszyst­ko to za­le­wa dro­gę, bę­dą­cą głów­ną kom­mu­ni­ka­cyj­ną li­nią po­mię­dzy gór­nem a dol­nem mia­stem. Żan­dar­mi na pięk­nych gnia­dych ko­niach, w sza­fi­ro­wych płasz­czach i pięk­nych ka­skach, ry­su­ją się ma­low­ni­czo po­mię­dzy tym ol­brzy­mim, ru­sza­ją­cym się pa­sem, ścią­ga­ją­cym dwa koń­ce mia­sta;

rzekł­byś, jest to ów po­twór wy­ko­pa­ny nie­daw­no w przed­po­to­po­wym po­kła­dzie, nie wiem już ja­kiej tam geo­lo­gicz­nej for­ma­cyi. A taż uni­wer­sy­tec­ka mło­dzież, peł­na ży­cia i we­se­la; a też świe­że twa­rze gim­na­zi­stów, spusz­cza­ją­ce się na Pa­dół do swo­ich ma­tek i oj­ców, ma­rząc o cu­dach kon­trak­to­wej sali i o słod­kich cu­kier­kach Bec­kers'a; a też śwież­sze jesz­cze twa­rzycz­ki Ukra­inek, w ró­żo­wych i błę­kit­nych ka­pe­lu­szach, mkną­ce jak bły­ska­wi­ca w lot­nych ele­ganc­kich sa­necz­kach, po­cią­ga­jąc za sobą wzrok fi­lo­zo­fu­ją­ce­go wę­drow­ca… Są to wszyst­ko za­lot­ne ptasz­ki; po­gosz­czą, po­szcze­bio­cą i od­le­cą gdzieś da­le­ko, a praw­dzi­wie – wa­sza to jest wina że­ście ich tu so­bie nie przy­swo­ili; są to nad­zwy­czaj ła­ska­we stwo­rzeń­ka, wpo­śród swo­jej raj­skiej swo­bo­dy wzdy­cha­ją w ro­skosz­nych snach swo­ich do po­zło­co­nej klat­ki ptasz­ni­ka!

Dwa głów­ne ele­men­ta kon­trak­to­wej lud­no­ści – to na­sza ory­gi­nal­na szlach­ta i ży­dzi; oni słu­żą za tło w kon­trak­to­wej sali, oni wy­bi­ja­ją cha­rak­te­ry­stycz­niej­sze grup­py, któ­re tak do­kład­nie po­szki­co­wał Ze­non Fisz, mój przy­szły to­wa­rzysz wę­drów­ki do Kry­mu. Kon­trak­to­wa sala pu­sta i ciem­na przez całe lato oży­wia się do­pie­ro w Stycz­niu; wszedł­szy pierw­szy raz do niej, zda­je ci się iż prze­spa­łeś rok cały jak jed­ną noc i je­steś tyl­ko na­za­jutrz po two­jej ostat­niej byt­no­ści tu­taj. Wszyst­ko tu to samo co w ro – ku prze­szłym; ciż sami kup­cy i na tych­że sa­mych miej­scach; tu ślicz­ny ma­ga­zyn na­kła­da­nych sre­ber Fra­że­ta… a na prze­ciw pod scho­da­mi skład ka­zań­skie­go my­dła; na scho­dach Mar­si­ka­ni z ko­lo­ro­wa­ner­ni li­to­gra­fi­ja­mi, a da­lej Hub­kin z mas­syw­nem sre­brem; cały dół na­peł­nio­ny oso­ba­mi któ­rych twa­rze wra­zi­ły ci się w pa­mięć od naj­pierw­szych kon­trak­tów; po­sta­rze­li się tyl­ko po­czciw­cy, po­si­wie­li tro­chę, po­czer­wie­nie­li lub po­ble­dli i na­tem ko­niec; ale bądź spo­koj­ny, za każ­dym spo­strze­żesz na­stęp­cę, wier­ny por­tre­cik ojca, tyl­ko z wy­raź­ne­mi pre­ten­sy­ami do po­stę­pu; mło­de po­ko­le­nie pali sy­ga­ra i rzu­ca po ru­blu na tacę ar­fiar­kom, ku nie­wy­po­wie­dzia­nej roz­pa­czy oj­ców; zresz­tą gra w pre­fe­ran­sa i roz­my­śla o cu­kro­wych fa­bry­kach, na któ­rych lu­dzie do­ro­bi­li się w kil­ku la­tach znacz­nych bar­dzo ka­pi­ta­łów. Skle­py Bu­cha­rów książ­ki ru­skie Li­to­wa, księ­gar­nia Szcze­pań­skie­go, tul­skie sa­mo­wa­ry… zło­to, bry­lian­ty, czer­kie­skie wy­ro­by, per­skie ma­te­rye sprze­da­wa­ne przez Or­mia­nów o azy­atyc­kich ry­sach, por­ce­la­na Mi­kła­sze­skie­go: wszyst­ko to na­peł­nia i ob­ry­so­wu­je kon­trak­to­wą salę, na­da­jąc jej od­ręb­ną, jej tyl­ko wła­ści­wą ce­chę…

Chcesz się na­sy­cić wi­do­kiem kon­trak­tów wyjdź i stań pod wiel­kim fron­to­nem kon­trak­to­we­go domu; tam jak w garn­ku wrą i prze­wra­ca­ją się ży­dow­skie sło­wa i fra­zy, przez któ­re prze­ci­ska­ją się cza­sa­mi fran­cuz­kie skar­gi prze­ci­ska­ją­cych się przez czar­ną tłusz­czę dam i dzie­wic.

W kon­trak­ty zwy­kle roz­ta­je: wszę­dzie mo­kro, z ry­new leje się woda, przy­jeż­dża­ją­cy do kon­trak­to­wej sali są okla­pa­ni bło­tem, albo śnie­giem, któ­ry na uli­cach Pa­do­łu przy­bie­ra zwy­kle ko­lor ka­wia­nych lo­dów. Z gan­ku masz przed sobą mu­ro­wa­ne skle­py, przed któ­re­mi stoi sze­reg po­wo­zów przy­wie­zio­nych na przedaż, ko­niecz­ny spra­wu­nek ekwi­pu­ją­ce­go się mło­dzia­na, za­bie­ra­ją­ce­go się do sta­nu mał­żeń­skie­go; bli­żej, rzę­dy po­wo­zów przy­jezd­nych, po­mię­dzy któ­re­mi uwi­ja­ją się żan­dar­mi, pil­nu­ją­cy po­rząd­ku. Z le­wej stro­ny Brac­ki mo­na­ster, i du­chow­na aka­de­mia; nad wie­żą dzwon­ni­cy ula­tu­je zgra­ja krzy­kli­wych ka­wek, wrzesz­czą­cych na ode­lgę, ku wiel­kie­mu nie­ukon­ten­to­wa­niu kon­trak­to­wi­czów, przy­by­łych do mia­sta sa­nia­mi. Na lewo na­prze­ciw sali – dóm Ki­sie­lew­skie­go, gdzie się po­miesz­cza­ją ary­sto­kra­tycz­ne ma­ga­zy­ny Szaf­na­gla, Lüb­be­go, Glücks­ber­ga, Za­wadz­kie­go, Koni, Ma­tia­sa, Ma­tieu. Min­te­ra i owej sław­nej mo­dyst­ki, któ­rej war­ga jest przy­ozdo­bio­na pięk­nym czar­nym wą­si­kiem, na któ­ren z za­zdro­ścią po­glą­da oko bab­ko­wa­te­go hu­za­ra. Po­mię­dzy salą i ma­ga­zy­na­mi Ma­tia­sa i Ma­tieu prze­jeż­dża­ją pięk­ne pa­nie.

– Ouel­le pres­se! mon Dieu qu­el­le pres­se! don – nez – moi done vo­tre bras M-r mówi nie jed­na pi­skli­wym gło­si­kiem bu­zia, prze­ci­ska­jąc się do wnę­trza sali prze­peł­nio­nej na­tło­kiem lu­dzi.

– Ей вы Евpreи, чтo cтa­ли нa дo­po­гe? нeть вaмъ мe­cтa нo дa­лшe! krzy­czy za­gnie­wa­ny żan­darm na czar­ną chmu­rę gwa­rzą­cych żyd­ków.

– Pro­szę pana Mo­tia od mnie na her­ba­tę, tam po­mó­wi­my o tem; mam tre­ty J * * * owa i B * * * kie­go, ale jesz­cze da­le­ko do ter­mi­nu.

– Nu je­że­li już Ja­śnie Pan to gada, to już po­trze­ba wir­żyć.

– Eh bien bon jour M-r!

– Vo­tre trés hum­ble!

– Eh quoi! ii se po­ur­ra­it!

– Vous l'avez donc echap­pé bel­le!

– Com­me vous étes rare mon chér! vous vous te­nez coi.

– Je ne fais qu'ar­ri­ver!

– O ja wohl! aber wer wur­de es glau­ben…

– Sooo!

– Нeтъ бpa­тъ, нe­нa­дy­eшь энaю я иxъ бe­cтiй!…

– Où al­lez-vous de ce pas?

– Auf me­ine Mu­nes! a klüger Pu­ryc…

– Po­wia­dam ci że przeda­no Gan­dża­łów­kę po 125 du­ka­tów du­sza, wrzesz­czał na ucho ja­kiś pan w niedź­wied­ni dru­gie­mu bar­dzo chu­de­mu, w si­wych ba­ran­kach je­go­mo­ści, któ­re­go nos był przy­ozdo­bio­ny naj­pięk­niej­szą w świe­cie bro­da­wą.

– Ależ tam lasu sa­me­go na 50, 000 ru­bli od­parł za­gad­nio­ny: wszy­scy tur­ka­ją w uszy Gan­dża­łów­ka! Gan­dża­łów­ka! a nie­wie­dzą iż Gan­dża­łów­ka ma to, cze­go nie mają inne wio­ski; nie­cho­dzi w niej wca­le o du­sze, ale o grun­ta i las. To zło­te jabł­ko nie ma­ją­tek…

– Czy wi­dzia­łeś ty He­len­kę? mó­wił w za­pa­le ja­kiś mło­dzie­niec do swe­go ko­le­gi. Jak uro­sła! jaka ta­lia! Wło­sy ma jak zło­to, oczy jak sza­fir, usta jak ma­li­na, a jak śpie­wa – to sko­nać po­trze­ba!

– Prze­pad­nie szlach­cic! po­sses­syi jak nie­ma tak nie­ma; by­łem dziś rano u Mar­szał­ka; daj, mówi, te­nu­tę za trzy lata z góry i przy­po­życz jesz­cze 3000! To­żeż to po­trze­ba na to wa­ry­ata.

– Na zło­di­ju szap­ka ho­ryt! za­wo­łał gło­śniej nad­zwy­czaj­ny dia­pa­zon, ja­kiś kon­trak­to­wy szlach­cic w roz­ma­wia­ją­cej na ubo­czu grup­pie…

Ale wtem wy­cho­dzi z sali bry­ga­dy­ero­wa; to­wa­rzy­szy jej po­saż­na cór­ka, a koło niej tło­czy się całe gro­no mło­dzie­ży; ścisk i na­tłok po­wo­zów u gan­ku, nie po­zwa­la­ją im od­je­chać na­tych­miast, mu­szą więc cze­kać i przy­pa­try­wać się tej róż­no­barw­nej tłusz­czy, co się mie­ni przed nie­mi jak barw­ne fi­gu­ry Ka­lej­do­sko­pu. Wi­dok ten za­chwy­ca żywo wraż­li­we ser­ce bry­ga­dy­ero­wej;

– Ah! qu­el­le vue py­tha­go­re! woła na­ko­niec w za­chwy­cie prze­peł­nio­ne­go ser­ca po­czci­wa ma­tro­na.

– Pit­to­re­sque Ma­man? po­pra­wi­ła, ru­mie­niąc się, cór­ka.

– Ah ma che­re, od­par­ła mat­ka, c'est sont des mots sy­na­go­gu­es!

– Vous aimez done bien la vil­le M-me? za­gad­nął mat­kę, kry­gu­ją­cy się i wdzię­czą­cy ofi­cer.

– Po­int du tout! je pre­fe­ran­ce to­ujo­urs la cam­pa­gne; je suis bon­ne me­na­ge­re M-r j'élève chez moi les coqs et les co­qu­et­tes!

– Cest ça! od­parł, chi­ta­jąc się z nogi na nogę, wiecz­nie uśmie­cha­ją­cy się ofi­cer.

– Far­ceur de ca­pi­ta­ine! od­rzekł dru­gi po­da­jąc rękę mat­ce… dla od­pro­wa­dze­nia jej do po­wo­zu!

Na gan­ku, na pierw­szym pla­nie, na cze­le ży­dów stoi w bia­łych za­ją­cach, na­pię­ta pą­so­wą w kra­ty chust­ką tłu­sta ży­do­wi­ca; roz­da­je ona mło­dzie­ży li­to­gra­fo­wa­ne bi­le­ty, na któ­rych wy­sta­wio­ny nu­mer zaj­mo­wa­ne­go przez nią miesz­ka­nia. Jest to przy­by­ła na kon­trak­ty Rej­zia Ber­dy­czow­ska, co ja wszyst­kie pa­no­wie zna­ją.

Oprócz tej, są na kon­trak­tach inne jesz­cze ży­dow­skie zna­ko­mi­to­ści. Al­pe­ryn i Man­zo­no­wi­cze, ber­dy­czow­scy ban­kie­ro­wie; na skle­pach zno­wu wi­dzisz zło­te­mi li­te­ra­mi wy­pi­sa­ne imio­na Ma­ga­sin de Moch­ko Bisk, Ma­ga­sin de Ryf­ka, dwa punk – ta na któ­re są zwró­co­ne szcze­gól­nie my­śli i ser­ca ko­biet. W tych ma­ga­zy­nach znaj­dziesz na wagę zło­ta pięk­ne lioń­skie ma­te­rye; na gó­rze zaś w sali ma­te­rye wschod­nie, z któ­rych naj­po­szu­ki­wań­szą w tym roku była jed­na, pod na­zwą gula sza­la­ma. Oh! la su­per­be gou­la sha­lo­mà, mó­wi­ły czę­sto po­mię­dzy sobą ko­bie­ty.

Gdym so­bie stał, opar­ty o ko­lum­nę, pa­trząc na lu­dzi i ko­nie, przy­stą­pił do mnie Alo­izy, nie­gdyś uni­wer­sy­tec­ki ko­le­ga. Bę­dziesz na kon­cer­cie? za­ga­ił mię żywo, chwy­ta­jąc za gu­zik od cie­płe­go pa­le­tot'a.

. – Zmi­łuj się! al­boż będą kon­cer­ta w tym roku? spy­ta­łem zdzi­wio­ny.

– Ale jak­że! i jesz­cze ja­kie! des con­certs su­per­bes! Ma­de­mo­isel­le de Lor­ra­ine de Ver­sa­il­les, ja­kie oczy, ja­kie oczy! lat 20, lub 22 naj­wię­cej! Chcesz po­zna­jo­mię cię, by­wam u nich co dnia, ma sio­strę i mat­kę. Da­lej Fran­kensz­tejn, Lada Gold, So­ko­łow­ski na gi­ta­rze, Ver­nick for­te­pia­ni­sta uczeń Szo­pe­na, jak sam o tem za­pew­nia pu­blicz­nie w swo­im afi­szu. Gdzież ty sie­dzisz, mon cher iż nie o tem do­tąd nie wiesz?

– Gdy­byś mi po­wie­dział że przy­je­chał Se­rva­is, albo Li­piń­ski, albo Vieux-Temps, to­bym był pew­nie.

– Ale bądź przy­najm­niej choć dla oczów pan­ny de Lor­ra­ine, prze­ślicz­ne czar­ne oczy! Gdy­by nie jej dłu­gie rzę­sy albo by cię spa­li­ła, albo roz­to­pi­ła.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: