Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Stojąc pod tęczą - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
18 marca 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Stojąc pod tęczą - ebook

Szczęście jest jak tęcza – pozornie na wyciągnięcie ręki. I równie nieuchwytne.

Dlatego warto z niego czerpać garściami, dopóki można…

Patrycja, Magdalena, Aneta i Jagoda to cztery przyjaciółki pracujące w szczecińskiej agencji nieruchomości. W życiu nie wszystko układa się po ich myśli. Rozczarowana mężczyznami Patrycja dzieli mieszkanie z ukochanym dogiem. Magdalena chce skończyć z byciem „córeczką tatusia” i nietrafionymi próbami jej swatania. Aneta jest zmęczona obowiązkami domowymi i opieką nad trójką dzieci. Jagoda wdała się w romans z przystojnym Francuzem, kładąc na szali wspólne życie z mężem.

Dopiero śmiertelna choroba jednej z nich sprawia, że przyjaciółki zaczynają inaczej patrzeć na wiele spraw. Nie są w stanie zmienić całego swojego życia, ale to i owo mogą w nim jeszcze poprawić…

Dorota Schrammek – od lat publikuje opowiadania i reportaże w pismach kobiecych . Mieszka nad Bałtykiem, w Pobierowie, z trójką dzieci i mężem Maciejem. Najlepiej czuje się w domu pochłonięta obowiązkami rodzinnymi i pracą. Pisze, gdy domownicy śpią. Stojąc pod tęczą to jej debiut powieściowy.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8031-164-0
Rozmiar pliku: 442 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Takiej wystawy jeszcze w mieście nie było. Przyciągnęła tłumy. Autorowi wróżono niesłychaną karierę. „Objawił się talent!” – krzyczały nagłówki gazet. Na otwarciu pojawiło się tylu gości, że ani szpilki wetknąć.

O osiemnastej pogasły wszystkie światła. Każdy obraz na ścianie był podświetlony zawieszonym pod nim zniczem. Dawało to niesamowite wrażenie czerwonawej łuny. Jak na cmentarzu. Autor poprosił o ciszę.

– Na obrazach uwieczniona jest moja żona – powiedział. – Ich oglądaniu towarzyszyć będzie podkład dźwiękowy.

Włączył odtwarzacz. Najpierw było słychać szum przekładanej pościeli i głosy pielęgniarek. Ich rozmowę o pobieraniu krwi. Pierwsze sygnały bólu. Wejście lekarza. Słowa kobiety zapewniającej męża o miłości. A potem był tylko narastający krzyk bólu. Godzinne nagranie kończył zapis oddechu – chrapliwego, urywanego i nieregularnego.

Oddechu człowieka konającego...Magdalena przebiegła przez jezdnię. Zwinnie ominęła paskudną kałużę i suchą stopą wskoczyła na chodnik. Przechodzący akurat mężczyzna popatrzył z uznaniem. Chyba jeszcze nikt tak na nią nie patrzył. Długowłosa blondynka, niezwykle zgrabna, jak modelka z „Burdy”. Klasycznie piękna. Księżniczka Magdalena... Przy wejściu do recepcji starannie wytarła buty. Drogie buty.

– Cóż za zimę mamy! – zawołała do myjącej podłogę sprzątaczki. Odebrała od recepcjonistki pocztę i przeglądając ją po drodze, odpowiadała na rzucane z prawa i lewa „dzień dobry”. Nacisnęła przycisk windy. Gdy drzwi się otworzyły, nadal zerkając na pocztę, weszła do kabiny. Dworzanie – sprzątaczka i ochroniarze – mogli przestać składać jej hołdy i udać się do swoich zwykłych czynności.

Starannie powiesiła płaszcz w biurowej szafie. Nie byle jaki. Chyba nigdy się nie zdarzyło, aby miała na sobie coś niemarkowego.

– Princess Madeleine – mówił o niej ojciec.

Nie tylko w dzieciństwie była dla niego księżniczką. Została nią do dzisiaj. Urodziła się, gdy tato kończył czterdzieści lat. Była ukoronowaniem połowy jego życia, jak twierdził. Musiał dojrzeć do bycia ojcem. Wcześniej liczyła się praca, rozwijanie rodzinnej firmy, stawianie domu. No i podróże z żoną. Byli prawie wszędzie, zobaczyli to, co zawsze chcieli zobaczyć. I wreszcie któregoś poranka zatęsknili za tupotem małych stópek w swoim dużym domu. Za szlafroczkiem powieszonym na najniższym wieszaku w łazience. Za różowym tortem urodzinowym. Bo w grę wchodziła wyłącznie dziewczynka. Marzenie każdego ojca.

Siła sugestii zadziałała i pewnego zimowego poranka na świecie pojawiła się princess Madeleine. Magdalenka. Słodka, śliczna, z cudownymi oczkami i wijącymi się na malutkiej główce kędziorkami. Ojciec oszalał na jej punkcie. Miał wszystko, więc mógł ją do woli rozpieszczać. Kupował córce rzeczy z najwyższej półki. Najdroższy wózek dla lalek, najpiękniejszy rowerek, najwspanialsze ciuszki.

– Mam księżniczkę, więc muszę o nią dbać – powtarzał.

Żona szybko zeszła na dalszy plan. Wykonała kawał dobrej roboty i... pani już dziękujemy. Najpierw była z tego zadowolona. To mąż wstawał w nocy do Magdaleny, przewijał ją, karmił i kąpał. Ona mogła spać. Ale potem... Potem już w ogóle nie zwracał na nią uwagi. Nie interesowała go ani jako żona, ani jako matka. Za to pomiędzy nim a Magdaleną wytworzyła się niesamowita bliskość. Wydawało się, że z biegiem lat miłość ojca do córki zmienia się w więź między kobietą a mężczyzną.

Zdanie ojca Magdalena ceniła ponad wszystko. To on namówił córkę na lekcje baletu prowadzone przez Rosjankę, co w Szczecinie było dość kosztownym luksusem. Ale się opłaciło. Magdalena nabrała wdzięku, lekkości, była szczupła, zmysłowa i kobieca.

– Każdy dostrzeże, że płynie w tobie błękitna krew – powtarzał ojciec.

I choć stare polskie porzekadło mówi, że panią trzeba się urodzić, wierzył, że spłodził księżniczkę.

Balet to dopiero początek. Ojciec posłał także Magdalenę na lekcje francuskiego – bo to język księżniczek. Raz w tygodniu chodziła na lekcje dykcji. A w każdą sobotę do ich podszczecińskiego domu przyjeżdżała guwernantka, która uczyła dziewczynę ogłady. Starsza pani swego czasu pracowała w zamożnych londyńskich domach, ale ojciec Magdaleny nie mówił o niej inaczej niż „guwernantka”.

Początkowo myślał o zapisaniu córki do prywatnej szkoły podstawowej, ale pojawił się pewien problem. W Szczecinie takiej nie było.

– Żyjemy w zaścianku – mówił zbulwersowany.

Z czasem pogodził się z tym, że Magdalena będzie uczęszczała do zwykłej podstawówki. Tym bardziej, że nie pałała miłością do nauki. Troszkę rozczarowany przestał chodzić na wywiadówki po pierwszym spotkaniu z wychowawczynią.

– Geniusza z niej nie będzie – oceniała wiekowa okularnica po drugiej stronie biurka. – Zdolna, ale leniwa. Zwyczajnie nie chce jej się uczyć. Robi tyle, ile musi.

Ona nic nie musi! – krzyczało w ojcu wszystko, a na wywiadówki od tej pory chodziła jego żona.

Magdalena przeszła przez szkołę podstawową jako przeciętna uczennica i ze średnimi wynikami dostała się do liceum. Maturę zdała bez większych sukcesów. No i pojawił się problem. Wiadomo było, że nie dostanie się na wymarzoną angielską uczelnię, którą ojciec już widział oczyma wyobraźni. Ba, nawet odkładał na to pieniądze przez ostatnie lata, pracując coraz dłużej. Pozostały szczecińskie szkoły wyższe, ale żadna znacząca uczelnia nie chciała przyjąć Magdaleny z maturą zdaną na trójki!

Ojciec główkował dwa dni. Miał pieniądze, więc wystarczyło znaleźć szkołę prywatną. Za czterysta złotych wpisowego princess Madeleine została dumną studentką turystyki i rekreacji. Studenckie życie okazało się niezwykle interesujące. Uczyć się trzeba było tak, by nie zawalić semestru. Nie więcej. Zresztą na płatnej uczelni niezwykle trudno cokolwiek zawalić. Magdalena korzystała więc z uroków życia. Spotykała się ze znajomymi, wyjeżdżała na weekendy do Berlina czy Mediolanu na zakupy. Ojciec nie oszczędzał na swojej księżniczce.

W dniu obrony pracy licencjackiej zjawił się w szkole córki z ogromnym bukietem czerwonych róż i... kluczykami do samochodu. Tylko jeden drobiazg przesłonił radość tego dnia. Magdalena kategorycznie zapowiedziała, że kończy z nauką raz na zawsze. Ma zamiar pracować. To nie było po myśli ojca, ale z księżniczką sprzeczać się nie mógł. Bo i tak zawsze stawiała na swoim.

Trochę czasu minęło, zanim Magdalena znalazła pracę. Całe trzy miesiące. A właściwie to praca ją znalazła. Magdalena była na kilku rozmowach kwalifikacyjnych, ale zazwyczaj rekrutującymi okazywały się kobiety i uroda nie robiła na nich wrażenia, a żadnych osiągnięć kandydatka nie miała. Dziewczyna wracała więc z kolejnych spotkań coraz bardziej zgaszona. Kiedyś przy kolacji zaczęła przebąkiwać nawet o wyjeździe do innego miasta.

Ojcem zatrzęsło. Nie może na to pozwolić! Okrutny świat zrobi z jego Magdaleny zwykłą kobietę! A zwykła kobieta znajduje sobie zwykłego mężczyznę, nie czeka na księcia. Bogatego, mądrego, elokwentnego.

Jeszcze tego samego wieczoru ojciec chwycił za telefon. Z przyjacielem Krzysztofem, adwokatem tuż przed emeryturą, który sam był ojcem dwójki dzieci, nie rozmawiał od dobrych paru lat, czyli od czasu, kiedy tamten delikatnie zwrócił mu uwagę na popełniane błędy wychowawcze.

– Nie możesz wmawiać córce, że jest pępkiem świata – powiedział. – Uwierzy, że życie to bajka, a rzeczywistość srodze ją rozczaruje.

– Dopóki żyję, Magdalenka będzie miała bajkowe życie – powtarzał z uporem jej ojciec. I zaniechał kontaktów z Krzysztofem. A potem z innymi przyjaciółmi. Bo wszyscy się uparli, żeby mówić mu to samo. Także żona, a nawet ona nie miała prawa go krytykować.

Tym razem telefon do Krzysztofa wymusiła sytuacja. Początkowo rozmawiali sztywno, o pogodzie.

– Dobra, nie dzwonisz przecież, aby ponarzekać na deszcz za oknem. – Dawny przyjaciel sprowadził rozmowę na właściwie tory.

Ojciec Magdaleny głęboko odetchnął.

– Masz rację – przyznał. I po chwili milczenia dodał: – Potrzebuję pracy dla córki.

Krzysztof się roześmiał. Nie zapytał o dokonania Magdaleny, tylko rzucił szorstko:

– Nie chcę u siebie takiego kukułczego jaja. Moja kancelaria nie przyjmuje księżniczek. Ale wiem, że u Pawła zwolniło się miejsce sekretarki. Zadzwoń do niego.

Ojciec Magdaleny wybrał numer kolejnego dawnego przyjaciela. Paweł był prezesem dużej szczecińskiej spółki działającej w branży nieruchomości. Jego biuro mieściło się w centrum miasta. I choć słowo „sekretarka” nie brzmiało atrakcyjnie, trzeba było spróbować.

Rozmowa trwała dziesięć minut. Magdalena została przyjęta na okres próbny.

Przez pierwsze dni prezes nie wiedział, że ma sekretarkę. Przychodziła do biura, siadała przy komputerze, przekładała dokumenty, kopiowała – i to wszystko. Pozostałe pracownice patrzyły na nią jak na dziwadło. Do pewnego momentu...

Tego dnia w biurze miał się zjawić przedstawiciel francuskiego koncernu. Trzyosobowa delegacja przybyła punktualnie. Zawiodła natomiast tłumaczka, która dziesięć minut przed spotkaniem przysłała zwolnienie. Paweł był zdenerwowany. Mieli podpisać ważne dokumenty, wybrać się na służbowy lunch, by przypieczętować umowę... Jego angielski mocno kulał, więc z rozmowy w tym języku będą nici.

Magdalena wyszła akurat zza biurka, by zaproponować coś do picia. Gdy usłyszała francuski, zaczęła rozmowę. Kontrahenci oniemieli. Nie dość, że piękna Polka, to jeszcze włada ich językiem! Prezes także zaniemówił. Gdy odzyskał głos, poprosił Magdalenę, by zastąpiła tłumaczkę.

Jeszcze nigdy tak szybko nie podpisał żadnej umowy. Francuzi praktycznie nie patrzyli w papiery; ich uwagę przykuwała Magdalena. Po udanym lunchu – zapowiedzieli dalszą współpracę i częstsze przyjazdy – pan Paweł wezwał Magdalenę do siebie.

– Już zleciłem kadrowej przygotowanie dokumentów – powiedział zadowolony. – Jeszcze dzisiaj podpiszę z panią umowę na czas nieokreślony.

Dziewczyna wydawała się usatysfakcjonowana. Czuła się jak wtedy, gdy stała przed ojcem, mówiąc, że dostała czwórkę minus z klasówki z matematyki. Jestem z ciebie dumny, moja księżniczko. – Tato przytulał ją i wręczał pieniądze na nowy markowy sweterek. Podobne uczucie ogarnęło ją teraz. Oto jest tu zaledwie parę dni, a już dostaje stałą umowę. Hmm, przydałoby się coś jeszcze...

– Wydaje mi się, że za tłumaczenie powinnam otrzymać premię. – Zatrzepotała rzęsami.

A co tam, Francuzi podpisali papiery, więc prezes zlecił wchodzącej akurat kadrowej dodanie dziesięciu procent do pierwszej pensji dziewczyny. Ona tymczasem wodziła wzrokiem po tekście umowy.

– I ładniej by brzmiało „asystentka zarządu”, a nie „sekretarka”. – Wskazała wypielęgnowanym palcem odpowiednie miejsce.

Kadrowa spojrzała zaskoczona na prezesa, gdy wyraził zgodę. Dziewczyna, która w ciągu tygodnia awansowała, nie umiejąc praktycznie nic, nie mogła być w biurze traktowana poważnie...

* * *

Kadrowa... Brzmiało nieco socjalistycznie, ale angielska nazwa jej stanowiska się nie przyjęła. Aneta zajmowała je od ponad czterech lat. Praca w tej firmie była jej marzeniem. Także ze względu na zarobki, ale głównie z powodu prawie rodzinnej atmosfery. Aneta uwielbiała takie klimaty, choć we własnym domu czuła przesyt. Kiedy najmłodsze dziecko skończyło sześć miesięcy, doszła do wniosku, że musi coś zmienić. Natychmiast. Inaczej zwariuje.

– Oddam Kacpra do żłobka, a sama znajdę pracę – poinformowała męża.

Karol na początku oniemiał. Potem wrzeszczał, prosił, znowu wrzeszczał i wreszcie na kilka dni przestał się odzywać. Wcześniej zapowiedział: Masz dwa tygodnie na załatwienie miejsca w żłobku i posady, w przeciwnym razie zostajesz w domu zgodnie z planem.

Jego plan – chociaż wolał słowo „logistyka” – zakładał przecież co innego. Już podczas pierwszego spotkania, zanim Karol się przedstawił, wiedziała, że jest inżynierem.

– Wytyczyłem sobie kilka życiowych celów – opowiadał na kawie w biurze matrymonialnym, do którego oboje z różnych powodów się zgłosili.

Aneta wtedy studiowała. Pochodziła z małej wsi i Szczecin ją przytłaczał. Bardzo chciała mieć obok siebie... kogoś. Kogokolwiek. Nie lubiła wychodzić, nie miała przyjaciół, więc szansę na znalezienie partnera widziała jedynie w biurze matrymonialnym. Karol natomiast lizał porozwodowe rany. I brakowało mu czasu na szukanie nowej partnerki. Właścicielce biura matrymonialnego podał, o jakiej kobiecie marzy. Nie chcę gwiazdy, bo taką już miałem – zaznaczył na wstępie. – Nie musi być piękna, wystarczy jedynie... duży biust. No i naturalnie powinna być wykształcona, najlepiej z małego miasteczka bądź ze wsi, bo takie są i skromne, i zaradne. Nie lecą na pieniądze, umieją nimi gospodarować. Nie wspomniał nawet, że jego serce ma drgnąć na jej widok, jakby uczucia w ogóle nie wchodziły w grę. Liczyły się za to cele, a właściwie ich realizacja.

– Mam już dom – wyliczał Karol na pierwszym spotkaniu. – Ogród też, posadziłem tam nawet kilka drzew. Jeżdżę dobrym sportowym samochodem. Prowadzę własną firmę, zarabiam całkiem nieźle. Summa summarum – osiągnąłem prawie wszystko.

To „prawie” oznaczało brak żony i dziecka. Jednego.

– Konkretnie syna – sprecyzował Karol. – Przejmie w przyszłości wszystko po mnie. Jeżeli ci taki układ odpowiada, to możemy spróbować.

Aneta tylko skinęła głową. Spróbowali. Byli na jednej randce. Skończyła się śniadaniem, bo Aneta miała duży biust.

– Skoro oboje wiemy, czego chcemy, to nie traćmy czasu. Zamieszkajmy razem – zaproponował Karol.

Przystała i na to. Kończyła akurat studia, pracę magisterską pisała już w domu Karola. Dzień po obronie zrobiła test ciążowy. Wyszły dwie kreski.

– Na dziecko cię złapała – orzekła przyszła teściowa Anety na wieść o pospiesznym ślubie. Nigdy nie ukrywała niechęci do wybranki jedynaka. Zawsze podkreślała, że Aneta jest tą drugą. Pierwsza nie tylko była lepsza, ale jeszcze poślubiona w kościele.

– Tamtej przysięgałeś przed Bogiem, ta nigdy nie będzie twoją prawdziwą żoną – mówiła tak głośno, aby Aneta usłyszała.

Karol jednak zawsze wtedy przytulał żonę i tłumaczył, że matki jedynaków takie są.

– Czy ty mnie w ogóle kochasz? – spytała Aneta dzień przed uroczystością.

Spojrzał na nią zdumiony.

– To chyba oczywiste – rzekł.

Tak więc Aneta w końcu doczekała się słów: „Kocham cię”.

Ceremonia ślubna trwała dwadzieścia minut. Nie było sensu kogokolwiek na nią zapraszać. Następnego dnia Aneta, już jako pani Gajewicz, zajęła się sprzątaniem, gotowaniem i dbaniem o męża. Bo Karol swoje biuro prowadził w domu. Dokumenty i projekty zajmowały całe biurko w gabinecie. Ale trudno byłoby w tych stosach papierów dopatrzeć się choćby śladu chaosu. Pan Gajewicz miał perfekcjonizm we krwi.

– Kochanie, kiedy robisz porządki w moim gabinecie, zostawiaj wszystko w takim samym stanie, w jakim zastałaś – mówił, poprawiając leżące minimalnie nierówno książki, spod których Aneta wytarła kurz.

Starała się, naprawdę, ale Karol był pedantem. Okulary przecierał tak długo, aż pozbył się najdrobniejszego pyłka. Gdy Aneta uprała i rozwiesiła firanki, kwadrans zajmowało mu przesuwanie ich w jedną i drugą stronę, żeby fałdy układały się idealnie równo. Każdego wieczoru podczas wspólnego oglądania wiadomości dopóty zmieniał położenie pilota do telewizora, dopóki nie uznał, że jest idealnie. Tak było ze wszystkim. Karol musiał perfekcyjnie przygotować się do każdej czynności, sprawy, zadania – na przykład projektu dużego centrum handlowego, którego nadzorowanie często wymagało natychmiastowej decyzji.

– Co nagle, to po diable – odpowiadał na pytanie żony, czy kupią wreszcie łóżeczko dla mającego się narodzić dziecka. – Musimy wszystko przemyśleć, sprawdzić, porównać ceny, wymierzyć.

Po tygodniu rozmów – a właściwie wędrówek męża po domu (piętnaście kroków przez salon, dziesięć w stronę kuchni, powrót do gabinetu, i znowu) – Aneta już rzygała i nie były to ciążowe torsje. Aneta rzygała łóżeczkiem. Gotowa była położyć dziecko na gołej podłodze. Nie musiała jednak, bo mąż wreszcie obmyślił plan kupna łóżeczka. Pojechali do sklepu. Niestety, wymarzony model okazał się niedostępny.

– A kiedy będzie? – spytał Karol, nie patrząc na dwadzieścia innych mebelków stojących w zasięgu wzroku.

– Za miesiąc – odparł sprzedawca.

– Dobrze, poczekamy – stwierdził pan Gajewicz. Ale wtedy jego żona po raz pierwszy zaczęła syczeć ze złości, a potem krzyczeć. Że nie chce już czekać, wybierać, porównywać! Chce natychmiast mieć łóżeczko!

Mąż nigdy nie widział jej w takim stanie. Sprawę przesądziło to, że w pewnym momencie Aneta złapała się za brzuch, jakby miała zaraz urodzić. Naturalnie kupili łóżeczko; pierwsze z brzegu.

Dziecko przyszło na świat dopiero pięć dni później. Cudny chłopczyk.

– Aleksander – prezentował chłopca światu dumny tatuś. – Jak Aleksander Wielki! W przyszłości przejmie wszystko po mnie.

Nie po nas, tylko po mnie – brzmiało w uszach Anety. Bo rzeczywiście, finansową podporą rodziny był Karol. Ona tylko sprzątała, gotowała, zajmowała się dzieckiem, odbierała telefony do męża, parzyła mu herbatę. Sam nie miał na to czasu, zajęty rozmyślaniem nad nowym projektem. Tylko niekiedy wchodził do kuchni i rzucał w przestrzeń: „Napijemy się czegoś ciepłego?”, po czym wychodził.

Aneta przerywała wtedy to, co akurat robiła, i przygotowywała dzbanek herbaty.

Pierwszy rok życia Aleksandra minął błyskawicznie. Aneta nie odróżniała już dni tygodnia. Za to jej męża rozpierała duma.

– Radzimy sobie doskonale – chwalił się wpadającym w odwiedziny znajomym. – Aleksander nigdy nie został w domu z obcą osobą. – Nie dodawał tylko, że wszystkim zajmuje się wyłącznie Aneta. Zupełnie jakby w ich małżeństwie istniał taki podział, że ona jest od obowiązków, a on – od reprezentacji.

Pierwsze urodziny Aleksandra spędzili we trójkę. Karol zabronił kupowania małemu jakichkolwiek prezentów.

– Założyłem dla niego długoterminową lokatę; to będzie najpiękniejszy prezent. – On rzeczywiście wierzył, że pieniądze mogą być fantastycznym upominkiem. Ba, Karol wierzył głównie w pieniądze. Uważał, że dają wolność, pozycję, szacunek. Rocznemu synowi powtarzał, że musi się uczyć, aby dobrze zarabiać.

– Ale jednocześnie powinieneś być najlepszy, bo w interesach nie ma drugiego miejsca – dodawał.

Aneta natomiast, kiedy tylko mogła, uczyła Aleksandra wrażliwości. Pokazywała mu piękno przyrody, czytała bajki, a kiedy trochę podrósł, zabierała do schroniska, gdzie dokarmiali psy, co oczywiście nie podobało się mężowi.

– Mężczyzna musi być twardy – powtarzał, patrząc na płaczącego nad losem Bambi Aleksandra. – Ty masz być taki jak ja.

Druga ciąża okazała się dla Anety i Karola ogromnym zaskoczeniem, bo oboje uważali. Karol nawet bardziej.

– Ale jak to? – dziwił się. – Przecież nie planowaliśmy dwójki dzieci.

Wtedy po raz pierwszy Aneta powiedziała, gdzie może sobie wsadzić tę swoją logistykę. I że ona się cieszy, bo gdy ich zabraknie, to Aleksander zawsze będzie kogoś miał. Karol dłużej oswajał się z niespodziewaną wiadomością, ale pod koniec ciąży także zaczął się cieszyć. Oszalał z radości, gdy się okazało, że urodził mu się drugi syn.

Mężczyźni zawsze dadzą sobie radę w życiu – mówił, patrząc na małego Wiktora. – A ty będziesz zwyciężał. Podzielimy rodzinne imperium sprawiedliwie na dwie połowy i każdy dostanie swoją.

Wszystko znowu było symetryczne. I tak idealne, że Aneta bała się kilka miesięcy później przyznać do... trzeciej ciąży. Bo przez trzy już trudniej dzielić.

– Toż to prawie patologia! – Teściowa nawet nie usiłowała grać roli kochającej babci. Wpadała do nich raz na kilka tygodni na dwie godzinki i zawsze – jak twierdziła – te wizyty niezwykle ją męczyły. – Dwoje dzieci to już na granicy, ale trójka?

Karol nic wtedy nie powiedział, ale Aneta wiedziała, że myśli podobnie. Odkąd zostali małżeństwem, tylko przybywało im dzieci. Nie wyjeżdżali na żadne urlopy, bo dzieci były za małe. Tak twierdził mąż.

– Jak trochę podrosną, pokażemy im świat – mówił. – Już teraz trzeba na to odkładać.

No więc Karol robił projekty, zarabiał i odkładał pieniądze. Aneta natomiast sprzątała, gotowała i zajmowała się trójką pociech. Bo na świecie pojawił się Kacper.

I pewnie robiłaby to nadal, gdyby nie pewna rozmowa... Akurat zaparzyła herbatę i po cichu, bo najmłodszy właśnie zasnął, niosła ją do gabinetu męża. Otworzyła drzwi i usłyszała, jak Karol rozmawia przez telefon.

– Marta! Skąd masz mój numer? Od mecenasa? Jak się cieszę, że się odezwałaś! Ile to już czasu? Nie rozmawialiśmy od ukończenia studiów, prawda? Co porabiasz? – Karol widać gawędził z dawną znajomą. – No, proszę, proszę, to karierę zrobiłaś. A rodzina? Mąż i jedno dziecko? Gratuluję. Co u mnie? No, prowadzę własne biuro projektowe. Tak, mam dzieci. Trójkę. Żona? Nie, nie pracuje...

Aneta czekała, aż Karol powie: „Nie pracuje, bo nie może. Zajmuje się dziećmi, domem, praniem, gotowaniem, sprzątaniem, mną!”, ale takie słowa nie padły. To wtedy poczuła się nikim. Jakby dostała w twarz.

I to właśnie wtedy postanowiła poszukać pracy. Pamięta reakcję Karola, gdy mu o tym powiedziała.

– Dzieci będą niedopilnowane – argumentował. – Zaniedbasz dom. Ogród także.

O, proszę, nagle zauważa, że coś robię – pomyślała złośliwie. Ciągle pamiętała, z jakim zawstydzeniem mąż mówił o niepracującej żonie. Nie zrezygnowała więc ze swojego pomysłu. I Karol musiał się z tym pogodzić. Postawił jednak ultimatum: dwa tygodnie na znalezienie pracy i miejsca w żłobku.

Aneta nie wie, jakim cudem zdobyła to miejsce dla Kacpra. Aleksander chodził już do pierwszej klasy, Wiktor do przedszkola. To właśnie odprowadzając średniego syna, usłyszała, że jedna z matek rezygnuje z miejsca w żłobku. Błyskawicznie poszła do dyrektorki i wręcz wybłagała przyznanie go swojemu dziecku.

– Dobrze – zgodziła się w końcu dyrektorka – tylko do końca tygodnia proszę mi przedstawić umowę o pracę. Bo podjęcie przez panią pracy traktuję jako ważny argument.

I tu przyszła kolej na drugi cud. Aneta wstąpiła do saloniku z prasą, aby kupić „Dziennik Szczeciński”. Nie było. W następnym też nie. Jakiś ciekawy dodatek dołączyli i wszystkie egzemplarze zostały wyprzedane. Któryś sprzedawca doradził jej, żeby poszukała w siedzibie „Dziennika”. Do redakcji miała tylko parę ulic. Weszła do recepcji. Rozejrzała się niepewnie. Stanęła w kolejce do obsługi interesantów. Przed nią była tylko jedna osoba. Rudowłosa, o dość obfitych kształtach, na oko trzydziestoletnia kobieta.

– Chciałam dać ogłoszenie – powiedziała i podała urzędniczce wydruk. Ta przeczytała na głos: „Pilnie zatrudnimy osobę na stanowisko kadrowej. Wymagane: wykształcenie wyższe, zdolności organizacyjne i umiejętność pracy w zespole”.

Spełniam wszystkie te warunki – pomyślała Aneta.

Rudzielec przed nią dogadywał szczegóły.

– Ogłoszenie ukaże się za tydzień? – Miedziane loki poruszały się nerwowo. – To za późno. My potrzebujemy kogoś już!

Aneta doszła do wniosku, że taka okazja może się nie powtórzyć.

– Gdzie należy złożyć CV? – spytała rudowłosą. – Bo akurat szukam pracy.

Kobieta popatrzyła na nią uważnie.

– Jeżeli ma pani ze sobą wszystkie dokumenty, to proszę, idziemy do biura. Mieści się tuż obok – odparła.

Aneta nie pamięta, jak wyszła z redakcji „Dziennika”. Patrycja Nowak – tak przedstawiła się rudowłosa – pracowała w biurze nieruchomości jako dyrektor techniczny.

– Pełnię także obowiązki kadrowej – dodała zgryźliwie – odkąd poprzednia wyjechała do Londynu, informując nas o tym dzień wcześniej.

Jeszcze tego samego popołudnia Aneta została przyjęta do pracy. Nie wiedziała, czy zadziałał jej urok osobisty, ukończone studia, czy zdolności organizacyjne nabyte przy dzieciach, natomiast nigdy nie zapomni miny męża, gdy poinformowała go o tym, co załatwiła. To chyba wtedy po raz pierwszy dostrzegła w jego oczach szacunek.

* * *

Patrycja Nowak nigdy nie miała lekkiego życia. Urodziła się jako niechciane dziecko, a dokładniej – niechciana córka ojca, który oczekiwał męskiego potomka. Matka kochała ją bardzo.

– Nie dość, że dziewczynka, to jeszcze ruda – gderał nad jej łóżeczkiem. I pił. Bo taką traumę należało zapić i o niej zapomnieć.

Zapomnieć się nie dało. Patrycja rosła. Gdy miała pięć lat, masę rudych włosów i lekką nadwagę, ojciec przyjrzał się jej krytycznie.

– Księżniczki z ciebie nigdy nie będzie – orzekł. – Prawdziwego mężczyzny, takiego jak ja, na pewno nie znajdziesz. Musisz się więc uczyć.

Jako były wojskowy szybko wprowadził w życie córki kilka zasad, pomagając sobie paskiem. Siedmioletnia Patrycja wyprzedzała w nauce rówieśników o dwa lata. Nie miała koleżanek. Dzieci uważały ją za kujona, wyzywały od grubych rudzielców. Szybko nauczyła się puszczać to mimo uszu. Pomagała jej ucieczka w świat książek. To dzięki nim nauczyła się, że w życiu wygrywają tylko najsilniejsze osobniki danego gatunku. I że zwierzęta kochają mocniej niż ludzie.

Od najmłodszych lat marzyła o psie. Takim, do którego się przytuli i zapomni o całym świecie. Niestety, ojciec rozwiewał wszelkie jej nadzieje.

– Dom to nie miejsce dla zwierzęcia – powtarzał. – Zresztą pies nie nadaje się na domownika. Nie przestrzega zasad.

Zasady i reguły – wyznaczniki egzystencji ojca. To one zamieniły życie Patrycji w piekło. Do codziennych praktyk należało wczesne wstawanie. Weekend nie weekend, spać wolno było najwyżej do szóstej. Bo gdy sen trwa dłużej, organizm się rozleniwia. Śniadanie – siódma trzydzieści. Do tego czasu wszystkie łóżka musiały być posłane, a domownicy ubrani. Bo jedzenie w piżamach bądź podomkach to wręcz skandal!

– Nie można siadać do stołu jak jakiś lump! – grzmiał ojciec, gdy jeden jedyny raz Patrycja przyszła na śniadanie w piżamie. Dostała pasem. Nie pomógł argument, że ma trzydzieści dziewięć stopni gorączki i zaraz wraca do łóżka. Zasady są zasadami.

Mama nie miała w domu nic do powiedzenia. Początkowo Patrycja szukała u niej pomocy, oparcia, ale potem zrozumiała, że to na nic. Doszła do wniosku, że jeżeli kobieta już poślubi mężczyznę, w małżeństwie nic nie znaczy. I to smutne przekonanie tkwiło w niej aż do dorosłości.

Szkołę podstawową skończyła z najlepszymi wynikami. Koleżanek nie miała, chłopców natomiast w ogóle nie uznawała. Oni sami po pierwszych próbach nieudolnych podrywów, głupich zaczepek i ciągnięcia za włosy przestali ją dostrzegać, mimo że nie była brzydka. Zawsze cierpiała na nadwagę, ale dziesięć dodatkowych kilogramów nie spędzało jej snu z powiek. Irytowały ją głównie rude włosy i wyzwiska dzieciaków, lecz z czasem przestały.

Całe liceum spędziła nad książkami, jakby chciała przyspieszyć rozpoczęcie studiów. Bo uczelnia wyższa gwarantowała jej wolność. I ucieczkę od ojca. Wyjechała z rodzinnego Radomia na drugi koniec Polski, do Szczecina. Dostała pokój w akademiku. Pieniądze także były, choć ojciec zapowiedział, że skoro nie chce studiować na miejscu, to on nie da jej ani grosza. I konsekwentnie nie dawał. Patrycja przez pierwsze miesiące żyła z korepetycji.

Potem zatrudniła się do pomocy w biurze nieruchomości w centrum Szczecina. Jego właściciel, pan Paweł, szybko docenił bystrego rudzielca. Patrycja przeszła wszystkie etapy, od początkowego parzenia kawy i roznoszenia poczty po stanowisko dyrektora technicznego. Była dokładna i konsekwentna. Pierwsza przychodziła do biura i ostatnia z niego wychodziła. Prezes zaproponował jej kontynuowanie studiów w systemie zaocznym i przejście na cały etat. Naturalnie pokrył koszty nauki. Na takiego pracownika warto wydać każde pieniądze. Imponował mu rytm pracy Patrycji. Każdego dnia o tej samej porze wykonywała określone czynności. Dzień zaczynała od sporządzenia planu, z którego potem skrupulatnie, przy linijce, wykreślała załatwione sprawy. Była idealnym pracownikiem. Prezes nie wiedział tylko, jak wielkim kosztem jest to okupione.

Patrycja z wyróżnieniem skończyła studia. Miała staż pracy, zarabiała całkiem nieźle, więc wzięła kredyt i kupiła małe mieszkanie na obrzeżach Szczecina. Do domu jeździła bardzo rzadko. Wyłącznie wtedy, kiedy musiała. Na przykład na pogrzeb matki. Ojciec twierdził, że żona nie słuchała go i nie dbała o zdrowie. Lekceważyła nadciśnienie i chorobę serca. Gdy dostała zawału, na ratunek było za późno. Patrycja miała jednak swoją teorię na ten temat. Uważała, że to wieloletni terror psychiczny ojca pozbawił matkę życia. Nawet nie zdążyła odwiedzić córki w nowym mieszkaniu... Po pogrzebie Patrycja już nigdy nie pojechała do rodzinnego domu. Z ojcem kontaktowała się raz na tydzień; dzwoniła tylko i pytała, czy wszystko w porządku. Podczas jednej z rozmów dowiedziała się, że tata ma zamiar powtórnie się ożenić. To był jej ostatni telefon do niego.

Gdy skończyła urządzać mieszkanie, postanowiła spełnić marzenie z dzieciństwa. Chciała mieć psa. Pięknego, dużego psa, najlepiej rodowodowego doga niemieckiego. Kilka miesięcy szukała odpowiedniej hodowli i idealnego szczeniaka. I znalazła w Katowicach. Za naprawdę ogromne pieniądze otrzymała psa z dostawą na szczeciński dworzec.

Nie spała kilka nocy, czytając wszystko o dogach niemieckich. Teoretycznie była więc przygotowana. Na dworcu czekał na nią siedmiomiesięczny szczeniak prawie tak wielki jak cielak. Właściciel szybko przekazał jej podstawowe informacje, wręczył smycz, odebrał pieniądze – i tyle go widziała. Została z kartką zapełnioną pytaniami, których nie zdążyła zadać.

I co teraz? Po raz pierwszy nie miała planu. Nim zdążyła pomyśleć, Apollo pociągnął mocno smycz i pomknął do przodu. W ostatniej chwili go złapała. Przytuliła się do jego wielkiego łba... i wszystko inne na tym świecie przestało mieć znaczenie.

Każdy dzień zaczynała teraz jeszcze wcześniej. Wstawała o czwartej trzydzieści, aby wyjść z psem na długi spacer. Gdyby Apollo się rano nie wybiegał, wariowałby w małym mieszkaniu. Patrycja czuła, że zostawiając go na kilka godzin w zamkniętym pomieszczeniu, robi mu ogromną krzywdę, starała się więc wpadać do niego także w ciągu dnia. Pożyczała samochód od Anety i wymykała się na godzinę z biura. Siedziała za to dłużej, chodziła też do pracy w weekendy.

Z czasem uskładała na własne cztery kółka, choć z miesiąca na miesiąc coraz trudniej jej było odłożyć większą sumę. Apollo sporo kosztował. Kupowała mu drogą karmę i płaciła kurierowi, aby kilka razy w miesiącu wniósł piętnastokilogramowy worek na czwarte piętro bez windy. Potem doszły inne koszty: renowacja podrapanych mebli, wymiana zaślinionej kanapy i poszarpanej garderoby, którą niefortunnie zostawiła na suszarce w łazience. To ostatnie akurat jej nie martwiło. I tak musiała wymienić część ubrań na mniejsze o dwa rozmiary. Codzienne spacery rano i wieczorem oraz bieganie z psem po Puszczy Bukowej zrobiły swoje. W ciągu kilku miesięcy zgubiła dwanaście kilogramów, dochodząc do idealnej wagi. I nie wiadomo, czy to z powodu wieku, czy świeżego powietrza, kolor jej włosów się pogłębił, przechodząc z rudego w ciepły miedziany...

* * *

Treść dostępna w pełnej wersji eBooka.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: