Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Straszna drużyna - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Straszna drużyna - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 234 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

W mie­ście Bo­le­cho­wie 1) ruch nie­zwy­kły: na uli­cy je­dy­nej, dłu­giej, z obu stron oto­czo­nej dom­ka­mi, sku­pia­ją, się… gwa­rzą ze sobą ta­jem­ni­czo,– znów się roz­cho­dzą i zno­wu sku­pia­ją… Ko­bie­ty za­ła­mu­ją dło­nie – nie­któ­re w głos za­wo­dzą… chło­py i sta­rzy dzia­do­wie zaś ra­dzą. Na wszyst­kich twa­rzach prze­strach i trwo­ga.

Co młod­sze i bar­dziej jare, pa­rob­cza­ki i od­waż­niej­si z gaz­dów zda­ją się go­to­wać, jak­by do obro­ny… Lecz wnet opusz­cza­ją ręce – bez­sil­ni… Po­glą­da­ją str­wo­że­ni – ze stra­chu wy­bla­dli. Ży­dzi zaś, zzia­ja­ni, po­za­my­ka­li już, co mo­gli, – po­mię­dzy ich żo­na­mi roz­gło­śny jesz­cze nie usta­je har­mi­der. Trwo­ga do­ko­ła bez­sil­na i zwąt­pie­nie.

Do­cho­dzą bo­wiem raz po raz głu­che wie­ści, że strasz­ny wa­taż­ka z pod Czar­no­ho­ry, sara Do­wbosz, jest w oko­li­cy ze swo­ją dru­ży­ną…

1) Bo­le­chów, mia­stecz­ko pod­kar­pac­kie w dzi­siej­szej wschod­niej Ga­li­cyi. 1

Wyjść miał już z pusz­czy – z nie­do­stęp­nych gór swo­ich i skał, i za­gra­ża dziś rów­ni­nom… Już miał po­pa­lić wsie pod­gór­skie… gdzie­in­dziej na­padł na dwo­ry, cze­ladź pań­ską wy­rżnął, wszyst­ko zrów­nał z zie­mią… Ta­kie w róż­nych od­stę­pach cza­su nad­cho­dzą wie­ści.

W Ło­pian­ce miał po­rwać po­pa­dję i za­wlókł ją w nie­do­stęp­ną gór głę­bię. Mó­wią „ że wszel­ki opór tu­taj da­rem­ny, gdyż on ma taką siłę, iż świer­ki wy­ry­wa wraz z ko­rze­nia­mi, a ma­cha­jąc nie­mi, niby żerd­ką, dwu­na­stu na­raz oba­la chło­pów. Sam król nie­bosz­czyk, ro­dzic dzi­siej­sze­go, któ­ry ła­mał pod­ko­wy i ka­ro­ce w pę­dzie za tyl­ne za­trzy­my­wał koła, nie po­szedł­by z nim w za­pa­sy, – bo on ma siłę nad­ludz­ką; chcąc zaś mia­sto za­pa­lić, na­sy­pie jeno na dłoń swą pro­chu, za­pa­li, dmuch­nie i całe mia­sto sta­nie w pło­mie­niach. Tak prze­cież mó­wią?… Chy­ba je­den król So­bek 3), z ca­łem swo­jem ry­cer­stwem, dał­by mu może radę… ale ten daw­no już w gro­bie.

Pod wie­czór nie­co się uspo­ko­iło. Ci­sza na­sta­ła w po­wie­trzu. Na za­cho­dzie krąg słoń­ca – wiel­ki dziś i bez bla­sku – zni­ża się po­wo­li za

1) Tak w nie­któ­rych stro­nach lud na­zy­wa Jana So­bie­skie­go.

po­sęp­ne wzgó­rza, czer­nią bo­rów po­kry­te… Zda­la zbli­ża­ją się do nie­go male chmur­ki z czer­wo­ne­mi tu i ów­dzie pla­ma­mi – chci­we rzu­cić się nań, za­dła­wię kry­ją­ce się słoń­ce.

Cały już ob­szar nie­ba z tej stro­ny prze­cho­dzi w bar­wę pra­wie sło­wem niech wy­tną – niby ró­żo­wą – niby sza­ra­wą – ale bar­dzo po­sęp­ną… Na­resz­cie znikł opar ten ró­żo­wy i wy­stą­pi­ły po­dłuż­ne, sze­ro­kie smu­gi, czer­wo­ne, to zie­lo­na­we…

W po­wie­trzu osia­da­ło coś cięż­kie­go i ja­kaś po­nu­ra do­ko­ła roz­la­na była gro­za. Na­wet li­ście na drze­wach sze­le­ści­ły dziś in­a­czej, a by­dło i ko­nie sta­wa­ły się co­raz nie­spo­koj­niej­sze­mi, psy zaś bie­ga­ły, jak­by gdzieś wie­trzy­ły nad­cią­ga­ją­cą sza­rań­czę krym­ską, lub łu­pież­cę wo­ło­skie. Tu­rek już od­daw­na dał po­kój zie­miom pol­skim, – ato­li psy wiatr cią­gle chwy­ta­ją od stro­ny gór a la­sów.

Miesz­kań­cy, po­ga­siw­szy na­resz­cie ognie po cha­tach, zmó­wi­li pa­cierz wie­czor­ny i spać sic po­kła­dli z oba­wą: stra­ży tyl­ko noc­nej na­ka­za­no bar­dziej dziś czu­wać… Gdy­by ja­kie nie­bez­pie­czeń­stwo gro­zi­ło, mia­ła wów­czas po­bu­dzić miesz­kań­ców.

W gó­rze wi­sia­ły chmu­ry, czar­ne, ża­łob­ne – i zda­wa­ły się… zbli­żać do zie­mi. Lecz spo­kój był w po­wie­trzu.

Prze­cho­dzi­ły go­dzi­ny noc­ne, jed­ne po dru­gich, jed­no­staj­nie ci­che i jed­no­staj­nie spo­koj­ne. Mrok nocy, czar­ny, gę­sty, nie­prze­par­ty, całe ob­jął mia­sto, – nie wi­dać było do­mów, nie wi­dać mię­dzy do­ma­mi drzew ni ogro­dów.

Mi­ja­ła go­dzi­na za go­dzi­ną, gdy jed­nak żad­ne nie po­ka­zy­wa­ło się nie­bez­pie­czeń­stwo, to i straż, zmę­czo­na czu­wa­niem, po­wo­li usnę­ła. Sen ob­jął cale mia­sto.

Po pół­no­cy, na jed­nym koń­cu tej roz­le­głej osa­dy coś za­ja­śnia­ło… za­raz jed­nak zga­sło: – dru­gi raz moc­niej za­świe­ci­ło, pod­rzu­ciw­szy w górę, jak­by snop pro­mie­ni… Na­resz­cie strze­cha na jed­nej z chat sta­nę­ła cała w ogniu, a na nie­bie po­ka­zał się mały, okrą­gły od­blask łuny.

Po chwi­li ruch na­stał w tej stro­nie i prze­stra­sze­ni miesz­kań­cy cha­ty go­re­ją­cej wraz z są­sia­da­mi ga­si­li z po­śpie­chem, mie­nie swo­je wy­no­sząc. Te­raz i straż za­czę­ła nad­bie­gać… Ale to tyl­ko wi­docz­na była nie­ostroż­ność? Za­po­mnia­no za­pew­ne za­ga­sić ogień na ogni­sku, albo też może co się za­ję­ło w zle­pio­nym z wał­ków ko­mi­nie?,..

Ogień zda­wał się już przy­ga­sać. Wiatr ru­szył się te­raz, lecz pę­dził w stro­nę, gdzie nie za­gra­ża­ło żad­ne nie­bez­pie­czeń­stwo. Aż tu na­gle i na dru­gim koń­cu mia­sta po­ka­za­ła się łuna… i wy­buchł ogień czer­wo­ny, rzu­ca­jąc się na po­bliz­kie strze­chy, wia­trem gna­ny w pod­sko­kach. Te­raz po­wstał ruch więk­szy, gwał­tow­niej­szy. Sły­chać już la­ment ko­biet.

Ude­rzo­no w dzwo­ny. Prze­cią­gle za­dźwię­cza­ła dzwon­ni­ca sta­rej cer­kwi i po­ło­wa zbu­dzi­ła się mia­sta….

W trze­ciej te­raz stro­nie rów­nież wy­buchł ogień, a choć go za­raz za­ga­szo­no, po­wsta­łe już na czwar­tym koń­cu pło­mie­nie za­czę­ły się roz­sze­rzać z nie­po­wstrzy­ma­ną szyb­ko­ścią,..

I trzy ogrom­ne na nie­bie za­ja­śnia­ły łuny, co­raz się bar­dziej roz­sze­rza­jąc, co­raz gwał­tow­niej roz­pie­ra­jąc czar­ne chmu­ry.

Zgiełk. Trwo­ga na­sta­ła ogól­na. Ja­cyś wi­docz­nie zło­czyń­cy pod­pa­li­li mia­sto, by kraść i ra­bo­wać. Dru­ży­ny jed­nak tu żad­nej nie wi­dać, z hersz­tem, wio­dą­cym set­ki uzbro­jo­nych w broń siecz­ną i pal­ną.

Tu i ów­dzie wy­no­szo­no za­cza­dzo­ne dy­mem dzie­ci, ły­pią­ce jeno oczy­ma: – gdzie­in­dziej wy­do­by­wa­no po­pie­czo­ne, spa­lo­ne na wę­giel nie­mow­lę­ta…

Ogień zlał się na­resz­cie w jed­ną masę – i sta­ło się ja­sno,.jak w dzień, w ca­łem mie­ście.

Ato­li prócz miesz­kań­ców tu­tej­szych ni­ko­go nie było wi­dać…Nie wie­dzieć, czy to jacy swoj­scy zło­czyń­cy pod­pa­li­li mia­sto na czte­rech ro­gach, by w ogól­nem za­mie­sza­niu kraść i ra­bo­wać ży­dów?… czy może to zbie­gli z siół bez­pań­scy pod­da­ni, dziś się włó­czą­cy? lub też jacy dwor­scy hul­ta­je, co nie­daw­no ucie­kli z tur­my?…

Wzię­to się za­tem z ca­łej siły do ra­to­wa­nia i wy­no­sze­nia rze­czy i by­dła, a mia­no się na bacz­no­ści, by co nie zgi­nę­ło.

Po­żar co­raz się roz­sze­rzał. Tu i tam lu­dzie się roz­bie­ga­li, a wy­do­by­wa­no już z po­go­rze­li­ska tru­py dzie­ci, i tru­py by­dła, a koni…

Eoz­pacz i la­ment okrop­ny. Ko­bie­ty bie­ga­ły z roz­pusz­czo­nym wło­sem – wy­ją­ce za nie­mow­lę­ta­mi. Chłop­cy i co śmiel­sza mło­dzież wdra­py­wa­li się na da­chy, lecz nie­je­den spadł z wa­lą­cą się pła­twą i bel­ka­mi.

W ży­dow­skiej po­ła­ci strasz­ny roz­le­gał się wrzask i la­ment.

Nie­któ­rzy ję­cze­li, okrop­nie po­pa­rze­ni, z osmo­lo­ną gło­wą, z któ­rej włos spadł spo­pie­la­ły, – wpół nadzy, z wi­szą­ce­rai jesz­cze szma­ta­mi nie­do­pa­lo­ne­go odzie­nia. Po­ra­nie­ni krzy­cze­li by ich kto zlał wodą i ulżył ich bo­le­ściom, lecz wody nie było… lubo wi­szą­ce w gó­rze chmu­ry, co­raz gę­ściej­sze i co­raz bar­dziej zmie­sza­ne z kłę­ba­mi dymu, zda­wa­ły się być desz­czem brze­mien­ne. Wiatr te­raz ru­szył się gwał­tow­niej­szy, i po­je­dyn­cze zrzad­ka pa­da­ły już kro­ple…

Zda­wa­ło się, iż może deszcz lu­nie. Z na­dzie­ją ostat­nią pa­trza­li do góry, ocze­ku­jąc go z upra­gnie­niem: on tyl­ko bo­wiem je­den je­dy­ny mógł­by tu może uga­sić po­żar.

Wiatr sy­czał i hu­czał – kłę­by dymu le­cia­ły nie­po­wstrzy­ma­ne… Z nie­któ­rych, nie­do­pa­lo­nych jesz­cze chat, z gwał­tow­no­ścią wy­bu­cha­ły ci­sną­ce się masy czar­ne­go dymu, ogień strasz­li­wie trzesz­czał i kla­skał jak­by z ty­sią­ca bi­czów. W gó­rze, jak gdy­by wal­ka to­czy­ła się sza­ta­nów z upio­ra­mi – na za­bój – co­raz wście­klej­sza.

Wtem deszcz za­czął pa­dać gę­ste­mi kro­pla­mi…

na­dzie­ja bu­dzi­ła się nie­ja­ka…Lecz star­si ki­wa­li tyl­ko gło­wa­mi. Deszcz lu­nął rzę­sist­szy, i zro­bi­ło się tak ciem­no, że nie moż­na było nic koło sie­bie roz­po­znać… Po­żar mimo to nie za­gasł, jeno się z mgła­mi desz­czu i tu­ma­na­mi wi­chru po­mie­szał w ja­kąś ca­łość cha­otycz­ną, jesz­cze sroż­szą, jesz­cze strasz­liw­szą – i zgiełk na­stał te­raz nie do opi­sa­nia.

Tu i ów­dzie, gdzie ja­skra­wy blask po­ża­ru przedarł ob­łok desz­czo­wy, zmą­co­ny tu­ma­na­mi dy­mów, zda­wa­ło się, że wi­dzieć moż­na chwi­la­mi po­sta­cie ja­kieś – uwi­ją­co się – obce miesz­kań­com mia­sta, dzi­kie, a ru­chli­we. Lecz te­raz, w tu­ma­nach tych i w bla­skach czer­wo­nych ognia, wszyst­ko po­twor­ne przy­bie­ra­ło kształ­ty… Są­sie­dzi nie po­zna­wa­li są­sia­dów, dy­mem osmo­lo­nych, desz­czem prze­mo­kłych – czer­wo­nych krwa­wą łuną po­ża­ru.

Gdy nie­co bu­rza uci­chła i deszcz usta­wał, a bla­ski po­ża­ru górę wzię­ły nad sza­rym gąsz­czem dymu i desz­czu, – wi­dać było kupy ru­pie­ci z po­pa­lo­nych do­mostw – zmo­czo­ne, bez ładu le­żą­ce, koło któ­rych uwi­ja­ły się osmo­lo­ne i po­ka­le­czo­ne chło­py, lub drżą­ce z prze­ra­że­nia nie­wia­sty, oto­czo­ne dro­bia­zgiem prze­stra­szo­nych dzie­ci.

Ato­li jed­na z młod­szych dzie­wek nie za­ła­my­wa­ła tu dło­ni, nie za­wo­dzi­ła roz­pacz­li­wie, jak inne, – lecz wy­ra­to­waw­szy swo­ich i mie­nie, po­gna­ła czem­prę­dzej dru­gim po­ma­gać, gdzie jesz­cze moż­na było co wy­do­być z chac nie­do­pa­lo­nych, zle­wy bo­wiem desz­czo­we miej­sca­mi ogień nie­co przy­tłu­mi­ły,

W osma­lo­nej ko­szu­li, z kosą roz­wią­za­ną, za­ru­mie­nio­na od wy­si­leń, usi­ło­wa­ła Me­łan­ka wy­ra­to­wać, co było moż­na, z mie­nia bied­nych są­sia­dów. w tej chwi­li jed­nak spo­strze­gła, że czło­wiek ja­kiś, ro­sły i bar­czy­sty, wca­le jej nie­zna­ny, ogni­stem okiem w nią się wpa­tru­je, jak­by się dzi­wił jej od­wa­dze i śmia­ło­ści, – do ra­to­wa­nia zaś wca­le się nie ru­szał. Spo­strze­gła to, lecz nie tra­cąc cza­su, wnet się od­wró­ci­ła, sko­czyw­szy da­lej do wy­wa­le­nia wrót sta­rych, któ­rych pło­mień jesz­cze nie do­gryzł, a za któ­re­mi da­ło­by się może co jesz­cze wy­do­być…

Po nie­ja­kim cza­sie, gdy znów na in­nem miej­scu si­li­ła się wy­wa­żyć drzwi, dla dziew­ki, cho­ciaż sil­ne), za cięż­kie i oglą­da­ła się za jaką po­mo­cą, wi­dzi tego sa­me­go czło­wie­ka… lecz on jej te­raz wy­dał się ro­ślej­szym jesz­cze i bar­dziej uro­dzi­wym, – a włos jego, czar­ny jak wę­giel, spa­dał mu po­ni­żej ra­mion. Prze­lę­kła się, ale on się ła­god­niej uśmiech­nął, pa­trząc na próż­ny wy­si­łek dziew­ki, bli­żej przy­stą­pił i w jed­nej chwi­li sil­nem ra­mie­niem wy­wa­żył drzwi cięż­kie, dę­bo­we, iż roz­pę­kły we dwo­je i po­wa­li­ły się z ło­sko­tem. Po­czem na­tych­miast się od­da­lił. Dziew­czy­na sta­ła jesz­cze prze­ra­żo­na zja­wi­skiem nie­zwy­kłem i siłą, któ­rej po­dob­nej nie wi­dzia­ła Zda­ło się jej, że czu­je jesz­cze na so­bie jego wzrok ogni­sty, do głę­bi świ­dru­ją­cy. Chwi­lę sta­ła w za­my­śle­niu. Tu­ma­ny jed­nak nad­cią­ga­ją­ce dy­mów i mgły noc­nej za­kry­ły jej wi­dok.

Zgiełk był te­raz zno­wu co­raz więk­szym i co­raz gło­śniej­szym, – a przy uci­szo­nym zu­peł­nie wie­trze i spo­koj­niej­szych bla­skach, dało się wi­dzieć nie­jed­no, cze­go przed chwi­lą oko nie spo­strze­gło… Dla­te­go tez za­po­bie­gli­wość gaz­dów sta­wa­ła się co­raz więk­szą, ale nie­jed­nej rze­czy nie moż­na było już od­szu­kać… Znaj­dy­wa­no na­to­miast po­roz­bi­ja­ne w tym za­mę­cie noc­nym skrzy­nie, do­brze oko­wa­ne, któ­rych pło­mień nie prze­gryzł, a były nie­daw­no wy­rzu­co­ne z ko­mór w ca­ło­ści; w in­nych znów bra­ko­wa­ło scho­wa­nych ko­ra­li i przez dłuż­szy czas skła­da­ne­go gro­si­wa… Wi­docz­na była tu czy­jaś zbrod­ni­cza ręka.

Gdy tak szu­ka­no tego to owe­go, spo­strze­żo­no na jed­nem miej­scu czło­wie­ka, któ­ry uno­sił całą garść sznu­rów ko­ra­li, a kie­dy doń inni przy­sko­czy­li, w jed­nej chwi­li wy­cią­gnął on z pod bur­ki broń ukry­tą i daw­szy ognia znikł z przed oczu prze­stra­szo­nych – i tyl­ko krę­pa jego po­stać i ko­sma­te ob­li­cze zo­sta­ło w pa­mię­ci przy­tom­nych, któ­rzy się moc­no te­raz za­fra­so­wa­li… Na in­nych rów­nież miej­scach po­go­rze­li przy­po­mnia­no so­bie tak­że, że w zgieł­ku noc­nym wi­dzia­no ja­kichś lu­dzi ni­ko­mu tu nie­zna­nych, któ­rzy uda­wa­li ra­tu­ją­cych, – a wła­śnie tam naj­wię­cej po­tem bra­ko­wa­ło rze­czy. Gdzie­in­dziej przy­szło na­wet i do bi­ja­ty­ki, – gdyż ra­bo­wa­no tam otwar­cie, a byli na­wet mię­dzy tymi ob­cy­mi ludź­mi tacy, co od­gra­ża­li się ostrem na­rzę­dziem, nie znaj­du­ją­cem się w mie­ście.

Lud­ność te­raz po­zna­ła, kto to jest w mia­stecz­ku: strasz­li­we prze­ra­że­nie wszyst­kich ogar­nę­ło.

Za­czę­to się też sku­piać – trwoż­nie, bez­ład­nie… Ko­bie­ty po­czę­ły ucie­kać i kryć się, gdzie któ­ra mo­gła… lecz męż­czyź­ni, do­pro­wa­dze­ni do roz­pa­czy, ima­li w ręce sie­kie­ry, to koły… nie­któ­rzy mie­li kosy, cepy, na­wet trzu­sła wy­ry­wa­ne z płu­gów, – i pró­bo­wa­li tłu­mem opaść śmiel­szych i le­piej uzbro­jo­nych ra­bu­siów. Lecz tu na prze­cią­gły świst prze­wód­cy swo­je­go, z róż­nych stron zbie­ga­li się nie­po­zna­ni do­tych­czas oprysz­ki i wstęp­nym bo­jem, strze­la­jąc a kła­dąc tru­pem, uno­sząc zaś łupy swo­je, uszli w oczach miesz­kań­ców, któ­rzy nie śmie­li pu­ścić się w po­goń za nimi.

Miesz­kań­com Bo­le­cho­wa po­zo­sta­wio­no do­pa­la­ją­ce się domy i kłę­bią­ce się dymy, któ­re te­raz ezar­ne­mi chmu­ra­mi za­wi­sły nad nie­szczę­śli­wem mia­stem.

Zniz­kąd nie było po­mo­cy. Łu­pież­cę mia­sto za­pa­li­li – a prze­cież król Au­gust sie­dzi dziś na tro­nie i zwo­łu­je raz wraz sej­my dla do­bra rze­czy­po­spo­li­tej… Żali wojsk nie mają, ni król, ni pany, aże­by wolę jed­ne­go ukró­cić wa­taż­ki?…

Całą noc sza­lał jesz­cze pło­mień; na nie­któ­rych miej­scach tak było go­rą­co, że przy­stą­pić do po­ża­ru było nie­po­dob­na, ogień gryzł i szczy­pał

W lice, a wy­ra­to­wa­ne już rze­czy na­po­wrót się od go­rą­ca zaj­mo­wa­ły… Ale do­pie­ro kie­dy dzień na­sta­nie, bę­dzie moż­na po­znać ogrom nie­szczę­ścia!

Gdy na­stał ra­nek, wy­chy­li­ło się słoń­ce, ogrom­ne, bez bla­sku, jak gdy­by z prze­stra­chu wy­bla­dłe, za­staw­szy inne dziś mia­sto, ni­że­li to, któ­re tu wczo­raj opu­ści­ło.

Tu i owdzie czer­wie­ni­ły się jesz­cze pło­mie­nie, z kupy zaś gru­zów i po­pio­łów kłę­bi­ły się dymy czar­ne, w górę ucho­dzą­ce, albo jak­by z rusz­nic sta­rych, pę­ka­ją­cych, strze­la­ły wy­do­by­wa­ją­ce się gdzie­nieg­dzie na wierzch ognie; gdzie­in­dziej zaś sta­ły jesz­cze rzę­dy do­mów, lecz bez strzech i da­chów, zczer­nia­łe, inne znów z nie­do­pa­lo­ne­mi tyl­ko słu­py i bel­ka­mi, po­dob­ne ko­ścio­tru­pom… Po róż­nych miej­scach szu­ka­no jesz­cze dzie­ci po­gu­bio­nych, a zna­cho­dzo­no drob­ne w po­pie­le szkie­le­ty. Owdzie znów za­wią­zy­wa­no rany, za­da­ne po­ka­le­czo­nym, lub si­lo­no się bez skut­ku trzeź­wić za­cza­dzo­nych; tam zaś zno­wu usi­ło­wa­no przy­pro­wa­dzić do ży­cia tych, co śmiel­si, po­rwa­li się na dru­ży­nę wa­taż­ki, śmia­ło w oczy za­glą­da­ją­cą śmier­ci.

Me­łan­ki zaś, od­waż­nej, ra­tu­ją­cej in­nych, nie mo­gli się dziś ro­dzi­ce do­cze­kać… Mija jed­na go­dzi­na, dru­ga…, a jej jak nie było tak nie ma… Na resz­cie za­czę­to py­tać się in­nych, czy­li gdzie nie wi­dzia­no dziew­czy­ny. Byli, co wi­dzie­li, jak ra­to­wa­ła to lub owo do­mo­stwo… lecz nie umia­no po­wie­dzieć, gdzie­by się po­tem po­dzia­ła. Mat­ka już za­czę­ła ręce ła­mać, pew­na, że dziew­czy­nę za da­le­ko śmia­łość po­wio­dła, że te­raz leży ona przy­tło­czo­na gdzie cięż­ką jaką bel­ką… I tu za­czę­ła za­wo­dzić… Dziew­czy­ny szu­ka­no w ca­łem mia­stecz­ku, ale ni ży­wej, ni mar­twej, nie moż­na było od­na­leźć.

II.

Gdy­by kto zaj­rzał w głę­bie bo­rów, czar­nych, nie­scho­dzo­nych, gdy­by zdo­łał przejść dzi­kie wą­do­ły i jary, pię­trzą­ce się od usy­pisk, a bro­nio­ne przez dzi­kie­go zwie­rza i gor­szych odeń lu­dzi, uj­rzał­by Me­łan­kę, le­żą­cą na po­sła­niu z igli­wia świer­ko­we­go, spo­czy­wa­ją­cą snem znu­że­nia, a do­ko­ła niej uj­rzał­by roz­ło­żo­ne dzi­kie po­sta­cio, uzbro­jo­ne w to­po­ry i noże wy­chy­la­ją­ce się z po za sze­ro­kich pa­sów, świe­cą­ce­mi na­bi­ja­nych ćwie­ka­mi; inni znów byli bez pa­sów, w si­ra­kach lub bur­kach, albo-też w stro­ju ja­kimś dziw­nym, ja­skra­wym… Jed­ni z nich cią­gnę­li z ba­ry­ły czer­pa­kiem, dru­dzy do­gry­za­li plac­ka owsia­ne­go, spie­czo­ne­go w po­pie­le. Na roż­niu zaś dłu­gim piekł się cały ba­ran, gdzie dwóch lu­dzi sma­gła­wych, z wło­sem dłu­gim, w po­świe­tle żaru błysz­czą­cym, na klęcz­kach koło ognia za­ję­tych było ro­bo­tą ku­chen­ną.

Wa­ta­iha ich, w przy­stro­jo­nej w pió­ra orle i zło­te blasz­ki kre­sa­ni1), le­żał po­grą­żo­ny w zadu-

1) Krc­sa­nia, ka­pe­lusz hu­cul­ski, cza­roy, ubra­ny w pió­ra orla lub głusz­ca.

mie, po­glą­da­jąc to na uśpio­ną dziew­czy­nę, to chwi­la­mi na in­nych, któ­rzy wte­dy pod wpły­wem tego spoj­rze­nia gwa­ru za­prze­sta­wa­li. A kie­dy się ru­szył, za­błysz­czał mu z pod bur­ki pas sze­ro­ki, bo­ga­to, z wę­gier­ska sre­brem na­bi­ja­ny. Wpa­trzyw­szy się w uro­dzi­wą jego po­stać, moż­na­by po­znać w nim one­go sąż­ni­ste­go chło­pa, któ­ry pod­czas po­ża­ru Bo­le­cho­wa, po­ma­ga­jąc dziew­czy­nie, drzwi cięż­kie pło­ną­ce­go domu wy­wa­żył.

– Ta czy ona spi jesz­cze? – ode­zwał się je­den z tłusz­czy tej do dru­gie­go.

– Ano nie wi­dzisz, chło­pie?… Ut, dur­ne toci jesz­cze!… Inna ca­ło­wa­ła­by mu ręce… ta­kie­mu wa­taż­ce, że ją tu spro­wa­dził… Bo czy jej tu bę­dzie dziś krzyw­da?… Albo on-ci nie ma sznu­rów ko­ra­li, ta pe­reł z bind ży­dow­skich, żeby nie jed­ną ustro­ił kra­sa­wi­cą?…

– Ba… a do­daj no tych zow­tyćh M, na sznur­ki na­wle­czo­nych… co to, jak po­mnisz, po­zdzie­ra­li­śmy z onych mo­ło­dyc Ko­sow­skich?,..

– Cha; cha! Toż to był wte­dy rej­wach!… Jak to za­czę­ło się pro­sić!… Nie po­mo­gło L.

– JHo­łod­cy nie ro­bią nic przez po­ło­wę.;. O ! patrz-no, chło­pie, jak czar­ny Ku­ry­ło za­glą­da na śpią­cą!… No, no, niech się be­stya ma na

1) Tak zwą hu­cu­li du­ka­ty.

ostroż­no­ści, bo już wa­taż­ka się chmu­rzy!… A ty wiesz, co to zna­czy, gdy on brwi ścią­ga?…

– Ależ bo to, co kra­sa­wi­ca, to wam już kra­sa­wi­ca!… har­na, by jo­dła…

– Nie mało bo z nią by­łoć i kło­po­tu!…. Nie moge za­byc, ja­ke­śmy ją po­rwa­li… Ta, cze­kaj, ano dłu­go cze­kaj, chło­pie, za­nim-ci nie ode­szła tam, gdzie wię­cej było dy­mów a mniej ludu tego plu­ga­we­go… Cha! cha!… ale do­brze jej rudy ten so­ba­ka za­tkał gębę, kie­dy krzy­czeć chcia­ła… Cha! cha! cha! cha! Za­zu­la chwy­ci­ła-ci go pa­zu­ra­mi i by­ła­by mu śle­pie wy­dra­pa­ła…

– Gdy­by ci nie było tyle wrza­wy… na po­zór – do­dał inny – to by­li­by się wam Bo­le­chow­scy oba­czy­li… ale tak… już ona za­kosz­tu­je dzi­sia na­szej stra­wy mo­ło­dec­kiej… taj tyl­ko!–

Ona tym­cza­sem lek­ko dy­sza­ła… Może jej się w tej chwi­li śni­ło, że jest w cha­cie ro­dzin­nej, na do­nie ma­teń­ki, w po­środ­ku swo­ich… albo może jesz­cze my­ślą gdzie uga­nia mię­dzy do­ma­mi, wy­no­sząc mie­nie są­sia­dom. W tej chwi­li się ru­szy­ła, zro­biw­szy za­mach taki ręką, jak gdy­by coś chwy­tać usi­ło­wa­ła. Wi­docz­ny wy­si­łek po­znać na jej twa­rzy…

Obu­dzi­ła się. I Wa­taż­ka w tej chwi­li się po­ru­szył. Ona za­czę­ła prze­cie­rać oczy i roz­glą­dać się; na­resz­cie wy­ją­ka­ła:

– Oj!… ja tu­taj… mię­dzy nimi?… I za­czę­ła ręce ła­mać.

– Al­boi ci tu krzyw­da bę­dzie? – rze­ki je­den z dru­ży­ny. – Wa­taż­ka nasz… patrz, jaki on bo­ga­ty!…. mie­rzy-ci garn­cem ko­ra­le, jak bób gru­be… Maci wię­cej, niż wa­sze tam… ka­wa­le­ry bo­le­chow­skie…

Ona w płacz ude­rzy­ła.

– Dać jej po­kój! – ode­zwał się groź­no wa­taż­ka – Nie­chaj się wy­pła­cze… bę­dzie jej tak le­piej…

– Tac i na­wró­ci się – do­dał inny.

– Oj! ja się nie na­wró­cę… nig­dy a nig­dy!…. Wróć­cie mnie do mo­ich!… Po­my­łuj­te a wróć­cie!… Na co ja się wam tu przy­dam!….

– Ty sil­na, jak chłop – za­śmiał się rusy Tym­ko, – bę­dziesz z nami man­dro­wa­ła.. Damy ci rusz­ni­cę albo i sztur­mak do ręki… Dziew­czy­na, jako jo­dła, a boi się… po­cho­dów.

– No, ci­cho tam! – za­wo­łał wa­taż­ka – Nie na­igra­wać się! – Po­tem do­dał jesz­cze: – Gdy przyj­dzie do sie­bie, weź­mie ona nie­jed­ne­go z was za czu­per. Ja ba­czył, jak­ci tam ra­to­wa­ła…

– Oj, ja nie­szczę­śli­wa!… Po­my­łuj­te, pane mo­łod­cze!… Wy do­bry… wy mnie ode­szle­cie do mo­ich?… Tam maty moja tuza za doń­ką… Maty my­ślą „ że do­nia jej już nie żyje…

– No, nie bój się, zo­reń­ko… Zo­ba­czysz jesz­cze kie­dy i maty swo­ją… Ja ci nie zro­bię krzyw­dy… Ot, daj­cie jej so­bie wy­brać jaki sznur ko­ra­li… ano co naj­dłuż­szy i naj­grub­szy…

– Jak to? wa­taż­ko!… Bez po­dzia­łu jesz­cze?….

– Nie sły­sza­łeś, chło­pie?… Spy­tasz ty mi się raz dru­gi!…

I zgrzyt­nął zę­ba­mi, – a py­ta­ją­cy za­drżał i łyp­nął oczy­ma. Mu­siał słu­chać. Nie­któ­rzy spoj­rze­li na sie­bie – a rudy Ku­ry­ło rzekł do dru­gie­go:

– Nie wie­dzieć, co te­raz tam­ta po­wie, ko­smac­ka?…1).

– Ta co?… Czyż wa­taż­ka nie mo­ło­dec?… Be­dzie wam przy jed­nej wi­siał kra­sa­wi­cy?… Żali nie moie mieć ich kil­ka?…

Tym­cza­sem chci­wym wzro­kiem szu­ka­no ko­ra­li po­śród kupy świe­żo zra­bo­wa­nych rze­czy, któ­re le­ża­ły pod stra­żą dwóch do­brze uzbro­jo­nych lu­dzi; pil­no­wa­li oni, aby nikt nie śmiał co po­chwy­cić – jak dwa psy, zęby wy­szcze­rza­ją­ce na każ­de­go, kto­by się zbli­żył.

1) Ko­smacz, ob­szer­na wieś hu­cul­ska w głę­bo­kich gó­rach, nad Pi­styń­ką, wpa­da­ją­cą do Pru­tu.

Gdy przy­nie­sio­no gru­by sznur czer­wo­nych jak krew ko­ra­li, a Do­wbosz chciał je za­wie­sić na szyi dziew­czy­ny, wzdry­gnę­ła się ona, rap­tem od­sko­czyw­szy….

– Ne cho­czu – mruk­nę­ła – To z na­szych lu­dzi! – Po­tem zwró­ciw­szy się do wa­taż­ki, za­wo­ła­ła: – Po­my­łuj­te, pa­nie!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: