Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Studya nie z natury - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Studya nie z natury - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 449 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

äîçâîëåíî цеизурою 10 Ìàðòà 1881 ã. Âàëüâà.

WŁĄ­DY­SŁAW SY­RO­KOM­LA

I.

Ze wszyst­kich stron na­szych, naj­bar­dziej ob­fi­tu­ją­ce­mi nie­tyl­ko w źró­dła mi­ne­ral­ne, ale i w ka­stal­skie kry­ni­ce sa­mo­rod­nej po­ezyi, są, oko­li­ce nad­nie­nień­skie. Z po­dań kro­ni­kar­skich wie­my, że kwi­tła tam nie­gdyś po­ezya waj­de­lo­tów na dwo­rach drob­nych ku­ni­ga­sów; ale to źró­dło zo­sta­ło cał­ko­wi­cie za­sy­pa­ne i przy­kry­te krzy­żem, tak, że od­szu­ka­nie jego da­le­ko jest trud­niej­sze, ani­że­li wy­na­le­zie­nie w Pu­niach szcząt­ków zam­ku Pul­len, sród któ­rych Kon­dra­to­wicz usa­do­wił swo­je­go Mar­gie­ra. Z tego krzy­ża i z pol­skiej szla­ehec­ko­ści wy­ro­sła nowa ro­śli­na, któ­rej roz­kwit, pe­łen chwa­ły i bla­sku, na­stą­pił do­pie­ro wte­dy, gdy i krzyż był tro­chę za­chwia­ny, i szla­chec­kość prze­sta­wa­ła być in­sty­tu­cyą, prze­no­si­ła się z ży­cia do pie­śni, to jest: gdy pie­śniar­stwa po­zo­sta­wa­ło bal­sa­mo­wać jej zwło­ki. Pod wzglę­dem wzro­stu, po­ezya jest, jak ta zna­na aga­wa ame­ry­kań­ska z ga­tun­ku alo­esów, któ­ra wy­da­je kwiat raz w lat 30 przez go­dzin kil­ka, z tą róż­ni­cą, że kwit­nie­nie bywa jesz­cze rzad­sze, w nie­okre­ślo­nych od­stę­pach, co kil­ka czę­sto wie­ków. Epo­kę po­etyc­ką otwo­rzył Mic­kie­wicz, na wieść o śmier­ci któ­re­go Zyg­munt Kra­siń­ski na­pi­sał te zna­czą­ce sło­wa: „On był dla lu­dzi mego po­ko­le­nia mio­dem i mle­kiem, żół­cią i krwią du­cho­wą, my z nie­go wszy­scy; on nas był po­rwał ua wzdę­tej fali swe­go na­tchnie­nia i rzu­cił w świat… – naj­więk­szy po­eta, wszyst­kich ple­mion sło­wiań­skich *).” Wszyst­kie umy­sło­we siły ca­łe­go na­ro­du zwró­ci­ły się głów­nie ku tej pro­duk­cyi po­etyc­kiej; w pro­duk­cyi tej uczest­ni­czy­ła i Li­twa.- nie­przej­rza­ny był pra­wie sze­reg to­wa­rzy­szów Mic­kie­wi­cza, jego na­śla­dow­ców, po­etów pol­skich li­tew­skiej szko­ły. Ostat­nim w tym sze­re­gu śpie­wa­kiem zdol­niej­szym i wy­dat­niej ory­gi­nal­nym był Lu­dwik Kon­dra­to­wicz, zna­ny pod przy­bra­nem imie­niem Wła­dy­sła­wa i her­bo­wem swem na­zwi­skiem Sy­ro­kom­li. W pięk­nej swej pra­cy nad jego ży­ciem i dzie­ła­mi Ty­szyń­ski po­rów­ny­wa go do ja­skra­wej jesz­cze i wiel­kiej, ale nie skwar­nej i o ła­god­nych pro­mie­niach gło­wy za­cho­dzą­ce­go słoń­ca po­ezyi nad Nie­mnem. Sani Kon­dra­to­wicz, o ile był draż­li­wy i sła­wy żąd­ny, o tyle lę­kli­wie skrom­ny, nig­dy nie pró­bo­wał gór­nych lo­tów, nig­dy nie wiesz­czył z trój­no­ga, lecz chciał ucho­dzić tyl­ko za sło­wi­ka nad­nie­meń­skie­go… za graj­ka po­czci­wych wiej­skich nę­dza­rzy **). za lir­ni­ka wio­sko­we­go, któ­ry na uczcie bo­ga­cza nie szu­ka dusz brat­nich, bo był­by go­ściem ostat­nim z ostat­nich i stał­by tyl­ko u pro­ga (VI, 313); któ­ry uni­ka ja­snych pa­nów, ma­ją­cych na­rów, że za swój pie­niądz chcą do­brych to­wa­rów; któ­ry dla cie­bie śpie­wa, gmi­nu sza­racz­ko­wy, nutą żni­wiar­ską w takt brzę­ku ko­sa­rzy (VII, 248). Na ten ulu­bio­ny te­mat Kon­dra­to­wicz gra nie­skoń­czo­ne, a za­wsze świe­że wa­ry­acye… wra­ca do nie­go ty­siąc razy (VI, 247. De­dy­ka­cya ga­węd; 154, Nie ja śpie­wam; 186. Piosn­ka; 236, Flet­nia; VII, 5, Or­szak po­grze­bo­wy; 206, Co jest po­eta; 299, Mil­cze­nie po­ety). Naj­pięk­niej­szym z po­mię­dzy tych wa­ry­an­tów i jed­nym z naj­przed­niej­szych w li­ry­ce pol­skiej bry­lan­tów jest Lir­nik wio­sko­wy (VII, 242), sie­lan­ka skom­po­no­wa­na w Za­łu­ezu 1852 roku, zna­ko­mi­ta apo­stro­fa do liry śpiew­nej „z cza­ro­dziej­skie­go drew­na,” któ­ra sta­no­wi i szczę­ście ar­ty­sty, gdy do jego twa­rzy bla­dej ude­rza krew go­rą­ca:

*) Kro­ni­ka Ro­dzin­na 1857 r. str. 168. List ua wieść o śmier­ci Mic­kie­wi­cza.

**) Toni VI wy­da­niu po­ezyi L. K. str. ai:}.

Niech so­bie boli ręka. Niech so­bie ser­ce pęka: któ­ra bywa i….po­ka­ra­niem bo­żem", Bo niby ostrym no­żem Piosn­ka ser­ce prze­ni­ka.

Lir­nik, człek pro­sty, ale po­dejrz­li­wie dba­iy o swo­je nie­za­leż­ność i o cześć (dla swej pie­śni:

Znaj co har­dość śpie­wa­cza! Ta przed ni­kim nie zni­żę. Ani pie­śni… ni gło­wy: Har­dy lir­nik wio­sko­wy. Sko­nam, gra­jąc na li­rze.

Lir­nik nie sze­ro­kie za­kre­śla so­bie pole dzia­ła­nia:

Grać wie­le.

Panu Bogu w ko­ście­le.

Do­brym lu­dziom w go­spo­dzie;

ale zna moc swo­je nad ser­ca­mi ludz­kie­ini… i zna nie­śmier­tel­ność swej pie­śni:

Ej roz­gło­śnie, roz­gło­śnie Two­je echo uro­śnie. Zol­brzy­mie­ją me sło­wa, Pój­dą z kra­ju do kra­ju. Do sa­me­go Du­na­ju. Do sa­me­go Ki­jo­wa.

Każ­dy po­eta nia chęt­kę skre­ślić dla po­tom­no­ści swój wła­sny kon­ter­fekt na pa­miąt­kę: naj­czę­ściej ta­kie mo­ral­ne por­tre­ty są po­chle­bio­ne i pięk­niej­sze od ory­gi­na­łów: o Kon­dra­to­wi­czu tego po­wie­dzieć nie moż­na: ory­gi­nał po­zo­stał wier­nym wi­ze­run­ko­wi aż do sa­me­go koń­ca, w bie­dzie i nę­dzy: gra­jek sko­nał gra­jąc na li­rze, nic zni­żyw­szy ani razu ni pie­śni, ni gło­wy, z nie­ugię­tą duma nie oso­bi­stą, ale pro­fes­sy­onal­ną… wy­ni­ka­ją­cą z poj­mo­wa­nia swo­jej sztu­ki, jako pew­ne­go ro­dza­ju świę­to­ści; z oba­wy, aby pie­śni „nie po­dać w ohy­dę.” Kre­śląc swój ide­ał w Lir­ni­ku wio­sko­wym. Kon­dra­to­wicz kładł so­bie za cel i za­da­nie; być po­etą nie­tyl­ko na­ro­do­wym, ale głów­nie lu­do­wym; po­mi­ja­jąc sa­lo­ny, być ulu­bień­cem lu­dzi nie­wy­bred­nych a pro­stych. Z tego sta­no­wi­ska roz­wa­ża­ny, był on du­chem, w wie­lu wzglę­dach po­krew­nym Ta­ra­so­wi Szew­czen­ce, któ­re­go,.Kob­za­rza" w znacz­nej czę­ści na pol­ski ję­zyk prze­ło­żył. (X. 210–289). Po­mi­ja­my ogrom­ne róż­ni­ce sta­nu, pier­wiast­ko­we­go wy­kształ­ce­nia i rasy; Kon­dra­to­wicz, był to szlach­cic, któ­ry się świa­do­mie z wiel­kiej mi­ło­ści do ludu pro­sta-czył, i do jego po­jęć sto­so­wał i zni­żał; Szew­czen­ko, to chłop prze­sią­kły tra­dy­cy­anii ko­za­czy­zny… któ­ry nie wie­dzieć jak urósł, niby dąb wiel­ki na pu­stym, ukra­iń­skim ste­pie. U obu taż pro­sto­ta i świe­żość wra­żeń, jed­na­kie pra­wie roz­mi­ło­wa­nie się w na­tu­rze dość ubo­giej kra­ju, ten­że sam re­alizm w ma­to­wa­niu pro­stych przed­mio­tów, bra­nych prze­waż­nie z ży­cia wiej­skie­go; taż sama głę­bia uczuć z od­cie­nia­mi więk­szej rzew­no­ści i lek­kiej żar­to­bli­wo­ści u Sy­ro­kom­li… po­nu­rej dzi­ko­ści i na­mięt­no­ści u Szew­czen­ki; taż sama nie­zdol­ność do re­ali­zo­wa­nia te­ma­tów hi­sto­rycz­nych, głęb­szych i skom­pli­ko­wań­szych po­my­słów; na­ko­niec, taż sama bez­dzie­tiiość, brak lu­dzi, któ­rym­by od­dać mie­li i prze­ka­zać swo­je liry drew­nia­ne, prze­zna­czo­ne na próch­no. Ta­ras Szew­czen­ko jak był, tak i po­zo­stał cał­kiem sa­mot­ny, jako dąb na ste­pie, i bar­dzo dłu­gie­go cza­su i wy­jąt­ko­wo sprzy­ja­ją­cych oko­licz­no­ści trze­ba, by ten step za­drze­wić pra­co­wi­cie sa­dzo­ne­mi i pie­lę­gno­wa­ne­mi dę­ba­mi, któ­re, nim wy­ro­sną, może prze­mysł, ko­le­je że­la­zne, cu­krow­nie zmie­nią wa­run­ki bytu kra­ju. Kto wie, czy ukra­ińsz­czy­zna nie uto­nie, po­chło­nię­ta wiel­kim prą­dem ros­syj­skiej kul­tu­ry, czy nie pój­dzie na stra­wę i po­karm temu ol­brzy­mie­mu cia­łu, tra­cąc swo­je od­ręb­ność i sa­mo­ist­ność li­te­rac­ką. In­a­czej rzecz sę ma z Kon­dra­to­wi­czem, któ­ry wy­rósł i wy­cho­wał się w wiel­kiej i peł­nej wy­ro­bio­nych po­dań szko­le po­etyc­kiej. Kie­dy Kon­dra­to­wicz umie­rał, szko­ła ta w ca­ło­ści swo­jej wszech­pol­skiej i w kom­par­ty­men­cie li­tew­skim szła ku koń­co­wi, po cał­ko­wi­tem wy­czer­pa­niu swo­je­go za­da­nia… po ostat­niem wy­śpie­wa­niu swo­ich ide­ałów. Spo­łe­czeń­stwo każ­de tem­bar­dziej się lu­bu­je w ide­ałach, im mniej ma moż­no­ści two­rzyć coś re­al­ne­go w sto­sun­kach to­wa­rzy­skich. Nowe spo­łe­czeń­stwo ko­cha­ło się w swo­ich pół­sen­nych ma­rze­niach po­etyc­kich za­pa­mię­ta­le, bo przez pół wie­ku prze­szło, nic nie zo­sta­wa­ło in­ne­go, jak ma­rzyć: żad­ne­go nad ni­czem ob­ra­do­wa­nia, żad­ne­go łą­cze­nia rąk do ja­kiej­kol­wiek, cho­ciaż­by naj­drob­niej­szej, ale wol­nej i jaw­nej ro­bo­ty; lecz bu­do­wa­nie każ­de koń­czy się, gdy nie sta­nie bu­dul­co­we­go ma­te­ry­ał!!, kie­dy usta­nie za­sób co­raz to no­wych, przy­by­wa­ją­cych wra­żeń. Przy­tem czas spro­wa­dził i daw­no wy­glą­da­ne… a nie­cier­pli­wie ocze­ki­wa­ne zmia­ny, bar­dzo rdzen­ne W skła­dzie spo­łe­czeń­stwa, wy­zwo­le­nie wło­ścian; w grze spo­łecz­nej prze­ta­so­wa­ne zo­sta­ły kar­ty, po­wstał zgiełk i za­męt, pe­łen dys­so­nan­sów. jak za­wsze, gdy się bio­rą za boki i ście­ra­ją sprzecz­ne ży­wio­ły i in­te­re­sa ma­te­ry­al­ne, gdy się po­ja­wia jesz­cze nie­ure­gu­lo­wa­na zwy­cza­jem i ru­ty­ną wal­ka o byt i o miły grosz. Moż­na z pew­no­ścią po­wie­dzieć, że gdy­by na­wet nie za­szła wa­dli­wa i zgub­na w swo­ic­li na­stęp­stwach za­wie­ru­cha 1863 roku, ży­cie po­pły­nę­ło­by cał­kiem in­nem ko­ry­tem, i na­stą­pił­by zwrot ku kry­ty­ce, ku po­zy­ty­wi­zmo­wi, wy­lew dok­tryn prze­waż­nie ma­te­ry­ali­stycz-nych… nie­odbi­cie ko­niecz­nych dla użyź­nie­nia, mu­łem zja­ło­wia­łe­go przez tak dłu­gi czas, grun­tu. Kon­dra­to­wicz znacz­nie z wie­lu wzglę­dów prze­ra­stał swo­je epo­kę i był… jak po­sta­ra­my się do­wieść, gor­li­wym a czyn­nym no­wa­to­rem przez swo­je ten­den­cye. Po­ezya szko­ły koń­czy­ła w nim swo­je ewo­lu­cyę, wra­ca­ła do źró­deł, zkąd po­szła pier­wot­nie, do ludu: spa­da­ła, jako żo­łądź doj­rza­ły, za­ko­pać się w zie­mię, aby dać po­czą­tek no­wym na przy­szłość po­ro­stom, ale na ra­zie nie mo­gła two­rzyć szko­ły i była nie­sły­cha­nie trud­ną do na­śla­do­wa­nia, bo czar jej cały za­wie­ra się nie w gór­nych lo­tach, nie w bo­gac­twie i roz­ma­ito­ści przed­mio­tów, nie w spo­so­bie śpie­wa­nia i me­to­dzie; ale w tem, co uaj-in­dy­wi­du­al­niej­sze w gar­dziol­ku sło­wi­cze­ni i sza­le śpie­wa­ka, w tem, że sam on był z na­tu­ry jako naj­do­sko­nal­szy in­stru­ment mu­zycz­ny, dźwię­czą­cy har­mo­nij­nie i moc­no za lada wia­żeu­iem… aż do ze­rwa­nia się strun. Dla psy­cho­lo­ga nie może być przed­mio­tu, bar­dziej ude­rza­ją­ce­go i cie­ka­we­go, nad ten „szał pie­śni,” nad to dra­ma­tycz­ne za­śpie­wa­nie się na śmierć, nad peł­ny blask ta­len­tu, aż do ostat­nie­go tchnie­nia, kie­dy ręka pió­rem nie wła­dła i w mó­zgu plą­ta­ły się my­śli. Za­sta­nów­my się chwi­lę nad tym ostat­nim okre­sem ży­cia po­ety, obej­mu­ją­cym rok 1861 i się­ga­ją­cym do daty śmier­ci po­ety, przy­pa­da­ją­cej na 15 Wrze­śnia 1862 roku; jest to okres szyb­kie­go fi­zycz­ne­go roz­kła­da­nia się or­ga­ni­zmu, ale za­ra­zem..Po­ezyi ostat­niej go­dzi­ny" i „Me­lo­dyi z domu obłą­ka­nych.” Z Tysz­kie­wi­czow­skiej Bo­rej­kow-szczy­zny, Kon­dra­to­wicz prze­niósł się do Wil­na, w gwar i tur­kot ulicz­ny; na­wie­dza­ją go bez ustan­ku lu­dzie zna­jo­mi i nie­zna­jo­mi, któ­rych on ko­cha, ale chciał­by mieć zda­le­ka, bo go nu­dzą i mę­czą, za­bie­ra­ją czas i dro­gie, w sto­sun­ku do środ­ków po­ety, cy­ga­ra (List do Chę­ciń­skie­go w dzie­le Kra­szew­skie­go W. Sy­ro­kom­la, str. 188). Przez cale ży­cie po­eta bie­dę kle­pał; pane ca­reo, pi­sał jesz­cze w 1854 roku do Kra­szew­skie­go, utrzy­mu­jąc licz­ną ro­dzi­nę z kil­ku­na­stu osób. Ztąd ko­niecz­ność pi­sa­nia i sprze­da­wa­nia jesz­cze na pniu swo­ich przy­szłych umy­sło­wych plo­nów, przy­kra przez całe ży­cie za­leż­ność od ży­dów za ko­mor­ne, za po­bra­ne za­dat­ki. Gło­śny na całą Li­twę po­eta nie ma czę­sto drze­wa na opał, pra­cu­je przy ło­jów­ce. Do udrę­czeń mo­ral­nych przy­łą­czy­ły się strasz­ne cier­pie­nia cia­ła, nogi obez­wład­nił ar­try­tyzm, na któ­ry nie po­mo­gły Dru­skie­ni­ki, ni Birsz­ta­ny, zde­kla­ro­wa­ło się roz­sze­rze­nie śle­dzio­ny i wą­tro­by, kasz­la­nie z krwią, su­cho­ty, przy­tem peł­na świa­do­mość o zbli­ża­ją­cym się kre­sie (So­lum mihi su­per­est se­pul­chrum. Kra­szew­ski. 172). prze­czu­wa­nym jesz­cze, na lat dwa przed­tem w Śmier­ci Sło­wi­ka (1851). VII, 195). Je­den tyl ko He­ine cier­piał może wię­cej i dłu­żej: jak u He­ine­go pieśń nie usta­je, przed­mio­tem jej sta­je się sama cho­ro­ba, w prze­stan­kach cier­pień cza­ro­dziej śpie­wak, któ­re­mu dano było cier­pieć, pięk­nie prze­ta­piał ostre – uczu­cia bolu na szcze­re zło­to pie­śni, urą­gał się lo­so­wi naj­do­bro­dusz­niej­szym żar­tem, szy­dził ze śmier­ci, za­no­sząc się od pu­ste­go i dźwięcz­ne­go jak dzie­cię­cy śmie­chu, pi­sał cu­dow­ną bu­fo­na­dę: Owi­dy­usz na Po­le­siu (VII, 252), opi­sy­wał naj­po­cie­szu­iej swój wła­sny po­grzeb, kasz­la­nie dzwo­nu szczer­ba­te­go, po­chód czte­rech dzia­dów boso ze szpi­tal­ni­ca­mi, z or­ga­ni­stą na cze­le, co się chy­sta i be­czy an­ty­fo­nę, nio­są­cych trum­nę po­ety, co w ob­ło­kach się ko­ły­sał. Wier­sze pi­sał. Dał każ­de­mu wieść się w pole – i umarł głod­ną śmier­cią li­te­ra­ta, po zgry­zie­niu jego wier­szy w do­brej chę­ci przez re­cen­zen­tów. Po tych utwo­rach, na­le­żą­cych jed­na­ko do hi­sto­ryi li­te­ra­tu­ry i do me­dy­cy­ny, jako bę­dą­cych ob­ja­wa­mi pa­to­lo­gicz­ne­mi… szły już ta­kie, któ­re dyk­to­wa­ne były w sa­mej ma­li­gnie ko­na­nia, jak ta nie­do­koń­czo­na po­wiast­ka: Dwa ob­ra­zy, na któ­rą słusz­nie zwró­cił uwa­gę Ty­szyń­ski… dzi­wacz­na plą­ta­ni­na pięk­nych i peł­nych świe­żo­ści wi­dzia­deł, ko­ja­rzą­cych się bez sen­su, jak we śnie… kie­dy usta­je gru­po­wa­nie po­jęć wła­dzą roz­sąd­ku; na­ko­niec list nie­zro­zu­mia­ły do Kra­szew­skie­go, dyk­to­wa­ny na go­dzi­nę przed śmier­cią. Kon­dra­to­wicz speł­nił pra­wie do­słow­nie co so­bie za­ło­żył: umarł gra­jąc na li­rze, z tą tyl­ko róż­ni­cą, że nie śród pól i la­sów, lecz przy tur­ko­cie miej­skim i pra­wie na bru­ku.

Na wieść o śmier­ci drgnę­ło uczu­cie pu­blicz­no­ści, uprzy­tom­ni­ła się wszyst­kim wiel­ka na­ro­do­wa stra­ta; wspa­nia­ła była pom­pa po­grze­bu, wie­niec lau­ro­wy na­ci­śnię­ty był w trum­nie na gło­wę zmar­łe­go, ty­sią­ce rąk sy­pa­ły mo­gi­łę, zro­bio­no oby­wa­tel­ską skład­kę na ro­dzi­nę, ob­my­śla­no środ­ki sku­pie­nia w jed­nem wy­da­niu tego nie­zli­czo­ne­go mnó­stwa drob­nych bro­szur i lot­ni­ków, w któ­rych na nędz­nej bi­bu­le, ży­dow­skim na­kła­dem i la­da­ja­kim dru­kiem roz­la­ty­wa­ły się po świe­cie pie­śni po­ety. Mi­mo­wo­li ro­dzi­ło się, do dziś dnia wie­le­kroć po­wta­rza­ne w li­te­ra­tu­rze na­szej pe­ryo dycz­nej… ubo­le­wa­nie: cze­mu ta po­moc była tak spóź­nio­na, cze­mu nie przy­by­ła, aby osło­dzić ostat­nie chwi­le cho­re­go, i uwol­nić go od doj­mu­ją­cych trosk o chleb po­wsze­dni dla nie­go, dla żony z dzieć­mi? Wy­ni­ka­ła z tych ubo­le­wań, za­wi­ła i trud­na do roz­strzy­gnie­nia, kwe­stya mię­dzy świa­tem i po­eta o to, kto wi­nien, że taki był ko­niec ży­wo­ta, w ta­kich wa­run­kach i w ta­kiem oto­cze­niu i ma­te­ry­al­nie przy­kr­śin i mo­ral­nie zbyt chłod­nem? W tej kwe­styi mo­ral­nej o po­czy­ta­niu, w któ­rej w roli oskar­żo­ne­go sta­je to­wa­rzy­stwo, głęb­sze i wszech­stron­niej­sze roz­wa­ża­nie oko­licz­no­ści pro­wa­dzi w koń­cu zwy­kle do wiel­kiej wy­ro­zu­mia­ło­ści i do wy­tłó­ma­cze­nia, dla cze­go coś się sta­ło tak, a nie in­a­czej. W ży­ciu pry­wat­nem Kon­dra­to­wicz nie był świę­tym czło­wie­kiem, miał swo­je jaw­ne przy­wa­ry i grze­chy. Że się nie urzą­dził ze swo­je­mi środ­ka­mi prak­tycz­niej, trud­no mu mieć za złe… kie­dy w naj­lep­szym przy­pad­ku na­kład­cy pła­ci­li mu po dwa zło­te od wier­sza, a czę­sto dzie­więt­na­ście gąb głod­nych cze­ka­ło po­ży­wie­nia od nie­go za sto­łem. Ale Kon­dra­to­wicz od­bie­żał żonę, wiódł ży­cie luź­ne w Wil­nie w kół­ku ak­tor­sko-li­te­rac­kiem, roz­grze­wał na­tchnie­nie trun­kiem, pro­wa­dził ro­mans z za­męż­ną ko­bie­tą, na­wet pró­bo­wał re­ha­bi­li­to­wać ten ro­mans w je­dy­nym po­ema­cie swo­im, w któ­rym mi­łość sta­no­wi głów­ną rolę: Stel­la For­na­rim. Coś z tych za­rzu­tów sły­sza­no na­wet z ka­zal­ni­cy w cza­sie po­grze­bu; trud­no jed­nak przy­pu­ścić, aby w naj­bar­dziej dba­łem o oby­cza­je spo­łe­czeń­stwie, mo­gły te winy za­wa­żyć na sza­li, gdy­by się na se­ryo za­ję­to nie­sie­niem po­mo­cy cier­pią­ce­mu, wiel­ce za­słu­żo­ne­mu czło­wie­ko­wi. Bez po­rów­na­nia więk­sze winy prze­ba­cza­no, zby­wa­no pła­zem, prze­pusz­cza­no wie­le w mil­cze­niu, ta­ci­to con­sen­su, sto­kroć mniej za­słu­gu­ją­cym ulu­bień­com pu­blicz­no­ści, nie pod­no­sząc i nic wy­ty­ka­jąc ułom­no­ści ludz­kich, czy­sto pry­wat­nych, sko­ro pi­sarz i czło­wiek pu­blicz­ny byli nie­po­ka­la­ni i wol­ni od za­rzu­tu. Ści­słe ra­chun­ki oso­bi­stych za­rzu­tów są czę­sto upo­zo­ro­wa­niem nie­chę­ci, z głęb­sze­go po­cho­dzą­cej źró­dła, przy­najm­niej ozna­ką, że upodo­ba­nie w po­ecie nie jest bez względ­nie po­wszech­ne,.jed­na­ko po­dzie­la­ne. In­a­czej być nie nio­glo: sam Kon­dra­to­wicz nie taił się ze swe­mi pre­dy-lek­cy­ami; ty­siąc razy po­wta­rzał, że pi­sze dla gmi­nu arcy-sza­racz­ko­we­go… miał wro­dzo­ny wstręt do fra­ka i nie­na­wiść do bia­łe­go halsz­tu­ka; sam po­wia­dał:..Chcia­łem kre­ślić gmach pań­ski, ołó­wek się kru­szy," a kie­dy sta­wił błęd­ne kre­ski, za­wsze wy­cho­dzi­ły z pod ręki.,lub li­tew­ska chat­ka, lub ko­śció­łek wio­sko­wy, lub dwo­rek li­tew­ski" (Co umiem na­kre­ślić. 1800 r.. VII. 220). Pa­no­wa­nie uzna­ne i hoł­dy nie­za­prze­czo­ne by­wa­ją naj­czę­ściej udzia­łem nie tych, co byli naj­zdol­niej­si i naj­lep­si, lecz tych, któ­rzy prze­zor­niej łód­kę swo­je pro­wa­dzi­li, bacz­ni, by się ni­ko­mu nie na­ra­zić, i by się nie rzu­cać z arfą, niby z bro­nią w ręku, w wiry ście­ra­ją­cych się ma­te­ry­al­nie in­te­re­sów. Ca­łym świa­tem rzą­dzi wiel­kie pra­wo za­mia­ny usług; do­brem pła­ci się tyl­ko za na­dob­ne: moż­na po­siąść kró­le­stwa świa­ta, ale trze­ba speł­nić wa­run­ki ku­si­cie­la (Kw. Łuk. IV, 7): „Je­że­li po­kło­nisz się… będą two­je wszyst­kie,” – a Kon­dra­to­wicz, co sprze­da­wał ży­dom na­kład­com nie na­pi­sa­ne jesz­cze po­my­sły i brał z wdzięcz­no­ścią za­sił­ki od tych, o któ­rych wie­dział, że nie mo­gli go swo­im dat­kiem od ser­ca upo­ko­rzyć, o nic wię­cej nie dbał… tyl­ko o to… aby nie zni­żyć ni pie­śni, ni gło­wy. Ztąd wy­ni­kło, że ci… któ­rzy z rodu i mie­nia zaj­mo­wa­li pierw­sze miej­sca w oby­wa­tel­stwie kra­jowśm… a dla któ­rych Kon­dra­to­wicz, jak sam to wy­zna­wał, nie pi­sał, nie wzię­li na się po­cząt­ko­wa­nia w skład­ce na­ro­do­wej, je­dy­nej for­mie ofia­ry, któ­rą mógł Kon­dra­to­wicz bez upo­ko­rze­nia przy­jąć, a któ­ra była zu­peł­nie mo­żeb­ną w wa­run­kach 1862 roku,–cze­go do­wo­dem to, że taż skład­ka na rzecz ro­dzi­ny do­szła do skut­ku w chwi­li za­pa­łu, pod na­ci­skiem wstrzą­śnię­tej elek­trycz­nie śmier­cią po­ety opi­nii pu­blicz­nej. Syp­nię­to kwie­ciem na mo­gi­łę, otwo­rzo­no kie­sze­nie, po­my­śla­no o li­te­rac­kim na­mo­gil­nym po­mni­ku. Pięk­ną pod­sta­wę do tego mo­nu­men­tu sta­no­wi wy­da­nie Po­ezyi Kon­dra­to­wi­cza w 10-u tomch w War­sza­wie 1872 roku… bar­dzo sta­ran­nie

1 chro­no­lo­gicz­nie upo­rząd­ko­wa­nych przez W. Ko­ro­ty­ii­skie go. Ma­te­ry­ałów do ży­cio­ry­su nie brak; peł­no jest… jesz­cze lu­dzi, któ­rzy ze swo­ic­li oso­bi­stych wspo­mnie­li mo­gli­by dużo i do ży­cio­ry­su i do cha­rak­te­ry­sty­ki zmar­łe­go do­rzu­cić (pp. Ko­ro­tyń­ski. Piet­kie­wicz­Ti­tius, Pasz­kow­ski. Ho­ra­in, Wa­lic­ki, Krn­po­wicz); dwa… na­wet więk­szych roz­mia­rów tym­cza­so­we po­sa­gi zo­sta­ły od­la­ne przez.1. I. Kra­szew­skie­go (Wła­dy­sław Sy­ro­kom­la. War­sza­wa. 1863) i A. Ty­szy­ii­skie­go (Ze­szy­ty sierp­nio­wy… i wrze­śnio­wy Bi­blio­te­ki War­szaw­skiej za rok 1872, Lu­dwik Kon­dra­to­wicz i jego po­ezye). "W obu tych zna­ko­mi­tych wi­ze­run­kach, z któ­rych pierw­szy jest ne­kro­lo­giem, do­ro­słym do roz­mia­rów książ­ki, a dru­gi pró­bą kry­tycz­nej oce­ny Kon­dra­to­wi­cza w ca­ło­ści jego utwo­rów. Kon­dra­to­wicz sta­je nam przed oczy w wier­szach, do­mo­wem ży­ciu i po­uf­nej ko­re­spon­den­cyi jak żywy; wska­za­ne do­kład­nie źró­dła na­tchnień, po­dział roz­wi­ja­nia sie ta­len­tu na okre­sy, a za­sło­na, rzu­co­na na ta­kie tyl­ko szcze­gó­ły, któ­re po­win­ny były być za­mil­cza­ne przez wzgląd na oko­licz­no­ści cza­su i na ży­ją­ce jesz­cze oso­by. Oba te wi­ze­run­ki po­dob­ne są do szki­ców nie­opra­wio­nych i rzu­co­nych na luź­ne kart­ki pa­pie­ru w bia­łej prze­strze­ni, bez oto­cze­nia, to jest bez cha­rak­te­ry­sty­ki epo­ki, nie wcho­dzą­cej w za­kres za­ło­żo­ne­go przez au­to­rów za­da­nia. Po­stać po­ety może tyl­ko wy­grać, je­że­li opra­wio­na bę­dzie w ram­ki, je­że­li przed­sta­wio­na bę­dzie na tle epo­ki tak jesz­cze nie­daw­nej, ale już ubie­głej w przy­szłość, już da­ją­cej się na do­bre od­gro­dzić od dnia dzi­siej­sze­go. Za­da­nie się roz­sze­rza i sta­wi w ten spo­sób: Co za­wdzię­cza Kon­dra­to­wicz swo­im po­przed­ni­kom, swo­je­mu wie­ko­wi, i w jaki spo­sób od­dzia­łał, od­dzia­ły­wa i od­dzia­ły­wać bę­dzie na swo­je spo­łe­czeń­stwo i po­tom­stwo? Za­da­nie ob­szer­ne i nie da­ją­ce się pręd­ko wy­czer­pać, ale do roz­wią­za­nia moż­na się przy­czy­nić na­wet ma­łym za­sił­kiem i na­wet po mi­strzach. Bio­rąc się do tej pró­by, od­sy­łam czy­tel­ni­ka do szcze­gó­łów bio­gra­ficz­nych, ze­bra­nych przez Kra­szew­skie­go i Ty­szyń­skie­go; przy­pusz­cza­ni, że mu te szcze­gó­ły zna­jo­me i za­cy­tu­ję te z nich tyl­ko, któ­re, po­dług nie­go ro­zu­mie­nia, mia­ły w roz­wi­ja­niu sie jego ta­len­tu istot­ne zna­cze­nie.

W domu pro­ste­go szlach­ci­ca, na­przód ko­mor­ni­ka czy­li geo­me­try, a póż­niej drob­ne­go dzier­żaw­cy w do­brach Ra-dzi­wil­łow­skich. Alek­san­dra Kon­dra­to­wi­cza, her­bu Sy­ro­kom­la (Kra­szew­ski, 214) uro­dził sie Wrze­śnia 1823 roku w Miń­skiem, syn Lu­dwik Wła­dy­sław, któ­re­go oj­ciec wy­cho­waw­szy do lat dzie­się­ciu w domu na ra­zo­wym, jak to mó­wi­li, chle­bie, bo byt ma­łe­go dzier­żaw­cy nie od­zna­czał się do­stat­kiem, od­dał na wy­cho­wa­nie do Nie­świe­ża do księ­ży "Do­mi­ni­ka­nów. Na tej skrom­nej szko­le za­czę­ło się i pra­wie skoń­czy­ło je­dy­ne sys­te­ma­tycz­ne wy­cho­wa­nie, ja­kie kie­dy­kol­wiek otrzy­mał Lu­dwik, bar­dzo ubo­gie i nie­do­sta­tecz­ne, przy­tem ści­śle wy­zna­nio­we, księ­że, o któ­rem przez po­da­nie tyl­ko moż­na mieć po­ję­cie, bo już nie ist­nie­je ono od da­wien daw­na w na­szych stro­nach. Siła o niem moż­na­by rzec i do­bre­go i złe­go, to pew­na, że nie­po­dob­ne ono było do daw­ne­go je­zu­ic­kie­go, opie­ra­ją­ce­go się na Al­wa­rze i ba­to­gu, ani na­wet do pi­jar­skie­go; ale już było pół­świec­kie, utem­pe­ro­wa­ne do­bro­czyn­nym wpły­wem wi­leń­skie­go uni­wer­sy­te­tu, któ­re­mu szko­ły du­chow­ne były pod­wład­ne. Nie pod­le­ga wąt­pli­wo­ści, że klasz­tor­ne spo­so­by na­ucza­nia nie pa­su­ją do wy­ma­gań spól­cze­snej pe­da­go­gi­ki, któ­rej głów­nem za­da­niem jest wy­ostrzyć ro­zum, roz­wi­nąć w czło­wie­ku kry­ty­kę, sa­mo­dziel­ność sądu i wzbo­ga­cić wie­dzę. Oj­co­wie du­chow­ni pa­trzy­li na te rze­czy co­kol­wiek in­a­czej; ich na­ucza­nie grun­to­wa­ło się na po­wa­dze, mia­ło punkt wyj­ścia teo­lo­gicz­ny; mia­ło przedew­szyst­kiem na celu wy­kształ­cić uczniów na lu­dzi bo­go­boj­nych, nie za­cie­ka­ją­cych się ba­daw­czo w do­gmat, lecz przyj­mu­ją­cych ser­cem na wia­rę tak ten skoń­czo­ny do­gmat, jako i go­to­we, a jak li­nie pro­ste, pra­wi­dła mo­ral­no­ści. Na­ucza­nie było to i fi­zycz­ne i mo­ral­ne, ćwi­cze­nie w na­uce i w wie­rze (Stke­hu cza­sy De­bor­ga III. 312 i nast,). i wię­cej w ostat­niej, ni, w pierw­szej, by czło­wiek;

„Nie la­tał nig­dy skrzy­dła­mi Ika­ra.

I pew­ny swej praw­dy – nie trosz­czył się wie­le;

W So­bo­tę jadł z po­stem, a świę­cił w nie­dzie­lę'.

Wszel­ka mo­ral­ność na czem­kol­wiek­bądź, cho­ciaż­by na czy­stej po­wa­dze opar­ta, jest god­na naj­więk­sze­go po­sza­no­wa­nia, i nie da się ni­czem dla ogó­łu za­stą­pić, je­że­li tyl­ko jest z tego świa­ta, to jest: je­że­li jej prze­pi­sy po­stę­po­wa­nia nie są w otwar­tej woj­nie z po­trze­ba­mi wie­ku. Ostry tego ro­dza­ju kry­zys zda­rza się rzad­ko, i nim na­stą­pi, wia­ra i wie­dza ukła­da­ją się wza­jem, za­wie­ra­jąc ty­sią­cz­ne kom­pro­mis, któ­re z ła­two­ścią przy­cho­dzą do skut­ku, do­pó­ki jesz­cze sam mo­rał nie jest do szczę­tu prze­ży­tym, to jest: do­pó­ki jest moż­ność dać mu, oprócz teo­lo­gicz­nej, za­sa­dę ra­cy­onal­ną. Ze szkół klasz­tor­nych mo­gli wy­cho­dzić lu­dzie świa­tli, po­stę­po­wi,–sam Mic­kie­wicz uczył się u księ­ży Do­mi­ni­ka­nów w No­wo­gród­ku,–a na wiel­ką za­le­tę na­uczy­cie­li mówi ta oko­licz­ność, że mimo ry­go­ru i chło­sty, wy­cho­wań­cy tych szkół: J. Chodź­ko, Kon­dra­to­wicz, prze­cho­wa­li dla nich naj­ser­decz­niej­sze, pra­wie sy­now­skie uczu­cia. Kon­dra­to­wicz sam po­dał w Szkol­nych cza­sach Dę­ho­ro­ga wy­ide­ali­zo­wa­ne nie­co spra­woz­da­nie z tego… jak się uczył i cze­go się uczył. Wy­cho­wa­nie nie było wca­le asce­tycz­ne. Ucznio­wie kwa­te­ro­wa­li w za­moż­nem mia­stecz­ku na wol­nych kwa­te­rach, i przy­cho­dzi­li tyl­ko do klasz­to­ru na lek­cye. W mia­stecz­ku ar­cy­ka­to­lie­kiśm peł­no było ko­ścio­łów i klasz­to­rów, ery­go­wa­nych w tych sa­mych miej­scach, gdzie nie­co przed­tem czyn­ne były kal­wiń­skie zbo­ry i ary­ań­skie dru­kar­nie. Nad wszyst­kie­mi ko­ścio­ła­mi gó­ro­wa­ła w upad­ku, na­wet pysz­na, ogrom­na ru­de­ra o trzech wie­żach, ob­la­na sta­wa­mi, oto­czo­na wa­łem, za­mek Ra­dzi­wił­łow­ski, uszko­dzo­ny w 1792r, i spu­sto­szo­ny jesz­cze bar­dziej w 1812 roku. Je­że­li ta pra­wie kró­lew­ska ru­ina, w któ­rej skle­pach bu­twia­ły ko­ści wła­ści­cie­li, a na stry­chach ich por­tre­ty, była jak grób pu­sty, przez upio­ry tyl­ko na­wie­dza­ny, za to klasz­tor ze szko­łą był niby ka­wał­kiem daw­nej Pol­ski, żyw­cem prze­nie­sio­nym w wiek XIX. zro­słym… mimo to prze­nie­sie­nie, z całą prze­szło­ścią, nie­tyl­ko re­li­gij­ną, lecz i po­li­tycz­ną, z tra­dy­cy­ami sa­mo­rzą­du, szla­chec­twa, wiel­kie­go ry­go­ru do­mo­we­go i cnot pu­blicz­nych. Dwor­ki szla­chec­kie byty w naj­ści­ślej­szej za­ży­ło­ści z klasz­to­rem, w nie­ustan­nem ob­co­wa­niu na te­stach, po­pi­sach szkol­nych, ma­jów­kach, na Ś-ty Piotr i w dzień Bo­że­go Oia­la… kie­dy pod go­łem nie­bem, przed oł­ta­rza­mi ubra­ne­mi w kwia­ty, śr&d świec ja­rzą­cych i set­nych cho­rą­gwi, a dymu ka­dzi­deł, grzmia­ły z ty­sią­ca pier­si su­pli-ka­cye. Nic nie wy­rów­na mocy i trwa­ło­ści tych pierw­szych wra­żeń mło­do­cia­nych; ja­sne ob­ra­zy, ogrza­ne całą peł­nią uczu­cia, za­pa­da­ją w głąb du­szy, gro­ma­dzą się jak w skarb­cu na całe póź­niej­sze ży­cie, sta­no­wią głów­ny za­pas, pra­wie je­dy­ny ma­te­ry­ał dla ar­ty­sty, z któ­re­go on wciąż snu­je tkan­ką pa­ję­czą swych po­my­słów. Za­pas ten do pew­ne­go tyl­ko wie­ku się przy­spa­rza,–po­źniej, z przy­tę­pie­niem wraż­li­wo­ści, czło­wiek prze­sta­je się od­na­wiać i tyl­ko ukła­da a gru­pu­je to… co za mio­du prze­szło przez świa­do­mość jego i zo­sta­ło zło­żo­ne w pa­mię­ci. W póź­niej­szym wie­ku moż­na się wie­lu rze­czy na­uczyć, od­mie­nić po kil­ka­kroć swo­je prze­ko­na­nia, po­zbyć się swej wia­ry, zwa­liw­szy ją aż do ostat­niej ce­gieł­ki, stać się zu­peł­nym scep­ty­kiem; a mimo to nie być pew­nym sie­bie i za­bez­pie­czo­nym prze­ciw­ko gwał­tow­ne­mu po­wro­to­wi wy­obra­żeń, któ­re zda­wa­ły się za­po­mnia­ne­mi i prze­ży­te­mi. Naj­mniej­sza i naj­bar­dziej obo­jęt­na oko­licz­ność może pra­wem lo­gicz­ne­go ko­ja­rze­nia się po­jęć, trą­cić o prze­szłe rze­czy, wy­wo­łać i od­no­wić ob­raz, a wraz z ob­ra­zem, zja­wia­ją­cym się jak ze­skro­ba­ne pi­smo na pa­limp­se­ście… to uczu­cie, któ­re ob­raz teu oży­wia­ło i prze­ni­ka­ło. Uczu­cie to może być w da­nym przy­pad­ku sil­niej­sze nad ro­zum, i spraw­dzić po­raz ty­sią­cz­ny tę baj­kę Kra­sic­kie­go, że Mę­drzec, co fir­ma­ment mie­rzył, na­ko­niec nie­tyl­ko w Pana Boga, ale i w upio­rów uwie­rzył.

Od tych uwag ogól­nych wróć­my do Kon­dra­to­wi­cza. Ziar­no re­li­gij­no­ści pa­da­ło na bar­dzo do­brą rolę: co się za­pi­sa­ło wte­dy wra­że­nia­mi do du­szy to po­zo­sta­ło nie­ze­skro – hasa i ni­czem nic przy­kry­te. Kon­dra­to­wicz miał i prze­cho­wa! wia­rę zu­peł­nie pro­stą z ka­te­chi­zmu, ale wia­rę ar­ty­sty, to jest: był w niej… jak w swo­im ży­wio­le, z niój prządł swo­je pie­śni, bez niej nie umiał­by nic two­rzyć. Przy­szło po­tem do­świad­cze­nie; ocie­ra­jąc się o lu­dzi, na­słu­chał się wszel­kich zwąt­pień i ne­ga­cyi; ne­ga­cye te wcho­dzi­ły jed­nem uchem, wy­cho­dzi­ły dru­giem: ani do ba­daw­cze­go za­cie­ka­nia się w praw­dę nie czuł on naj­mniej­sze­go po­wo­ła­nia, ani pró­bo­wał po­ety­zo­wać zwąt­pie­nia, od któ­re­go in­stynk­to­wo stro­nił, bo było nie­har­mo­nij­ne i nie­pięk­ne. Po na­ukach w Nie­świe­żu, a po­tem w 5-tej klas­sie po­wia­to­wej szkn­ly w No­wo­gród­ku, cho­ciaż za­ko­pa­ny na wsi w Mar­cha­czew­szy­znie, a po­tem w Za­łti­czu. Kon­dra­to­wicz nie był… o ile­by się mo­gło na pierw­szy rzut oka zda­wać, po­zba­wio­nym moż­no­ści zna­jo­mie­nia się z ru­chem umy­sło­wym wie­ku, z teo­ry­ami re­li­gij­nem! i fi­lo­zo­ficz­ne­mi, kur­sit-ia­ce­mi w owym cza­sie. Pra­wie pe­ry­odycz­nie co rok, na lato… po­ja­wia­ły się w jego ustro­niu pta­ki wę­drow­ne, stu­den­ci utii­wer­sy­tec­cy z Pe­ters­bur­ga i Mo­skwy. Do­rpa­tu i Ki­jo­wa. Ścia­ny się trzę­sły od na­mię­tuy­eh dys­put, w któ­rych bra­ły udział naj­skraj­niej­sze od­cie­nie my­śli w naj­ja­skraw­szych oka­zach, od mi­sty­ków i oti­sku­ra­it­fów do wście­kłych ma­te­ry­ali­stów. Kon­dra­to­wicz słn­chał uważ­nie, uczył się… ale bę­dąc z tem­pe­ra­men­tu naj­więk­szym w świe­cie to-le­ran­tem… nie mógł się po­go­dzić z na­mięt­ną stron­no­ścią i nie­wy­ro­zu­mia­ło­ścią dys­pu­tau­tów. W 1851 roku… wnet po wiel­kiej bu­rzy eu­ro­pej­skiej, któ­rej od­le­głe echo za­la­ty­wa­ło i na Li­twę, Kon­dra­to­wicz pi­sał do Kra­szew­skie­go (str. 45):..Gło­wa mię boli od krzy­ków po­stę­po­wych, myśl się roz­bi­ja, nie moge się jesz­cze sku­pić." Pierw­sze w tym roku do­ko­na­ne od­wie­dzi­ny Wil­na, od­ma­lo­wa­ne w czar­nych ko­lo­rach i str. 42. 43): „Nie poj­mo­wa­łem jak opła­ka­ny roz­brat wy­obra­żeń u nas pa­nu­je. Obt­tu­pwi..Ied­ni z krzy­żem w ręku do pie­klą od­sy­ła­ją wszel­ki ra­cy­ona­lizm, szpe­ra­nia wie­dzy na­zy­wa­ją czy­na­mi sza­tań­skiej py­chy. Dru­dzy z wy­ra­za­mi po­stę­pu i bra­ter­stwa plwa­ją na wia­rę, tra­dy­cyę, na wszyst­ko co dro­gie i świę­te… Chry­stus un… wszyst­kich ustach, ale Chry­stu­so­wej mi­ło­ści ku lu­dziom, jak Bóg żywy… nie spo­strze­głem. Lu­dzie zką­di­nąd zna­ko­mi­ci, wza­jem­nie się 00-ma­wia­ją i czer­nią. Dzię­ki mo­jej mil­czą­cej fi­gu­rze, spo­koj­nie wy­słu­chi­wa­łem wszyst­kie­go i z je­zu­ic­kim uśmie­chem zda­wa­łem się wszyst­kie­mu po­ta­ki­wać, ale wró­ciw­szy do sie­bie wie­czo­rem. Iza­mi się za­le­wa­łem. Mia­łem za­miar osiąść w Wil­nie.–dziś po­strze­gam, że mo­że­bym umy­sło­wo eos na­tem sko­rzy­stał, ale ser­ce na proch­by ze­schło. Ze mnie ża­den dy­alek­tyk…” Ko­niecz­ność jed­nak ka­za­ła mu prze­nieść się na miesz­ka­nie do Wil­na, osiąść po­mię­dzy kry­ty­kan­ta­mi i dys­pu­ta­to­ra­mi, sród uja­da­ją­cych się stron­nictw, w at­mos­fe­rze prze­sy­co­nej plot­ka­mi (str. 62, 67). Tu na sa­mej are­nie wal­ki prze­róż­nych po­ty­ka­ją­cych się po­jęć, Kon­dra­to­wicz, znie­chę­co­ny i zła­ma­ny cho­ro­bą, nie­mógł się opę­dzić zwąt­pie­niom, za­kra­da­ją­cym się mimo woli do du­szy: „Przy­sze­dłem, pi­sał on w 1859 r. do Chę­ciń­skie­go (Kra­szew­ski 178), do zu­peł­nej rów­no­wa­gi ser­ca i ro­zu­mu, to zna­czy: nie mam dziś ani ro­zu­mu, ani ser­ca…” Ale w tym­że li­ście wy­zna­je, że nie może się oswo­ić ze sta­nem tej wy­ro­zu­mo­wa­nie nie­wia­ry, któ­ry zna­czył dla nie­go ty­leż, co odrę­twie­nie i po­zba­wie­nie wszel­kie­go bodź­ca do śpie­wu. W ob­li­czu śmier­ci po­wra­ca wia­ra i owia­ny nią zno­wu po­eta pi­sze w Bo­rej­kowsz­czy­znie 1861 roku je­den z utwo­rów swo­ich z okre­su cho­ro­by i ko­na­nia: Cu­pio­dis­so­lvi, wiersz, w któ­rym głąb du­szy od­slo­uio­na i sta­je Sy­ro­kom­la ta­kim, ja­kim był przez cały czas ży­cia: ide­ali­stą, tle­istą… bez­wy­zna­nio­wym, ale ar­cy­re­li­gi­juym w du­chu chrze­ści­jań­stwa czło­wie­kiem. Ka­wa­łek ten przy­po­mi­na po czę­ści pe­wien przed­śmiert­ny wiersz Ed­mun­da Wa­si­lew­skie­go: „Co mi tam? Wszyst­ko mi jed­no, czy dzis. czy jntro…” a jesz­cze więk­sze i to ra­żą­ce ma po­do­bień­stwo do ostat­niej po­ezyi Ry­le­je­wa, pi­sa­nej w wię­zie­niu 1825 roku, ale cał­kiem nie­zna­nej aż do 1872 roku… kie­dy ją po­raz pierw­szy ogło­szo­no dru­kiem (We­wiat­nad­ca­tyj wiek… wyd. Bar­te­nie­wa, Mo­skwa, I. 327), po­do­bień­stwo, wy­ni­ka­ją­ce z jed­na­kiej wia­ry co do tre­ści, z ana­lo­gicz­nej sy­tu­acyi,.a wiec i z po­dob­ne­go na­stro­je­nia lir obu. Wieszcz ros­syj­ski ma wiel­ką wyż­szość nad li­tew­skim w tym ustę­pie, los jego tra­gicz­niej­szy, jęk jego du­szy wstrzą­su czy­tel­ni­ka elek­trycz­nie, jako ostat­nia spo­wiedź i mo­dli­twa. Po­daj­my go w prze­kła­dzie:

Jak na ob­czyź­nie ży­cie zbrzy­dło! Kie­dyż się z cia­ła tego zrzu­cę? Kto da mi go­łę­bi­cy skrzy­dło? Po­le­cę, spo­cznę, nie po­wró­cę. Świat cały cuch­nie jak mo­gi­ła, Du­sza się z cia­ła rwie… ko­ła­cze. Boże! Tyś przy­stań ma i siła, Uważ, jak cier­pię ja i pła­czę. Przy­chyl się knie­mu mo­dle­niu, Po­do­baj w mem upo­ko­rze­niu, Daj przy­ja­cio­łom mym zba­wie­nie. A mnie daj grze­chów od­pusz­cze­nie, Od nie­go cia­ła roz­wiąż du­cha.

Kon­dra­to­wicz nie mo­dli się i ra­czej fi­lo­zo­fu­je:

Na co mi. Pa­nie, ta suk­nia z cia­ła. Któ­ra swo­bod­ną du­szę sko­wa­ła?

Na co, bę­dąc du­chem, in­a­ni cho­dzić, w sza­cie zwie­rzę­cej? Czyż mowa wy tłó­ma­czy choć cień my­śli? Każ­dy z mych zmy­słów ułom­ny i kłam­li­wy w swo­jej osno­wie.

W uchu i oku… w sma­ku i woni Tyl­ko się samo złu­dze­nie chro­ni, Tyl­ko prze­szko­da du­szy czło­wie­czej, By do­sko­na­lej po­ję­ła rze­czy. W ziem­skich wa­run­kach cia­ła i ko­ści, Spa­da ko­ro­na nie­za­leż­no­ści, Głód i pra­gnie­nie, zim­no i spie­ka Dają po­czu­cie nę­dzy czło­wie­ka.

Ła­kom­stwo ta­szę przy zie­mi trzy­ma. Próż­ność pier­sio­wą klat­kę wy­dy­ma, Nie­na­wiść ręce uzbra­ja w noże, Mi­łość zby­dlę­ca co było boże, i t… d.

Ztąd u Kon­dra­to­wi­cza, jak i u Ry­le­je­wa… go­rą­ce pra­gnie­nie roz­wią­za­nia dwóch niby po­łó­wek skła­do­wych czło­wie­ka, roz­dar­cia za­słon lotu w ta­jem­ni­czy po­za­świat, gdzie gore nie­wy­sło­wio­ny i nie­do­stęp­ny ziem­skie­mu oku Bóg teo­lo­gicz­ny, oczysz­czo­ny jed­nak, tak dla Ry­le­je­wa, jak i dla Kon­dra­to­wi­cza, od wszel­kich róż­ni­czek wy­zna­nio­wych, bo w tym wzglę­dzie obaj wiesz­cze byli ską­pa­ni w ide­ach to­le­ran­cya naj­pięk­niej­szym na­byt­ku XVIII wie­ku.

Przy­to­czo­ne po­wy­żej ustę­py wy­star­czą na wy­tłó­ma­cze­nie, jaką ogrom­ną gra rolę w po­ezy­ach Kon­dra­to­wi­cza pier­wia­stek re­li­gij­ny, wy­pa­da nam do­kład­niej okre­ślić wła­ści­wość i wy­dat­niej­sze ce­chy tej re­li­gij­no­ści. Naj­przód więc ude­rza w oczy ujem­na ce­cha tej re­li­gij­no­ści: zu­peł­ny brak wszel­kie­go mi­sty­cy­zmu. Umysł to był nie­sły­cha­nie trzeź­wy, gło­wa sen­sow­na, ser­ce moc­no czu­ją­ce, ale tyl­ko rze­czy ja­sno ro­zu­mia­ne; na­tu­ra tak nie­uspo­so­bio­na do wi­zyi eks­ta­tycz­nych, tak nie­po­chop­na do bez­po­śred­nie­go ob­co­wa­nia ze świa­tem nad­zmy­sło­wym, do upa­try­wa­nia w wy­pad­kach ży­cia sa­mych ta­jem­ni­czych sym­bo­lów i wni­ka­nia w za­wi­nię­te w tych sym­bo­lach ob­ja­wie­nie, że nie znać w niej naj­mniej­sze­go śla­du pol­skie­go mes­sy­ani­zmu, cho­ciaż ten mes­sy­anizm był gó­ru­ją­cym kie­run­kiem w chwi­li wła­śnie, gdy się Kon­dra­to­wicz naj­moc­niej kształ­cił i roz­wi­jał. Mes­sy­anizm ten, na któ­rym zwich­nę­ły skrzy­dła da­le­ko po­tęż­niej­sze ge­niu­sze, nie wy­warł naj­mniej­sze­go wpły­wu na Kon­dra­to­wi­czu, któ­ry nig­dy przez całe ży­cie nie sta­wił so­bie in­nych za­dań, oprócz czy­sto ar­ty­stycz­nych. Jako ar­ty­sta, Kon­dra­to­wicz brat cu­dow­ność, ale cał­kiem go­to­wą, to jest tyl­ko taką, jaką albo zna­lazł w Pi­śmie Świę­tem, albo wy­czy­tał w kro­ni­ce, albo za­sły­szał z opo­wia­da­nia. Ta­kie­go ro­dza­ju jest pierw­szy dzie­cię­cy pra­wie utwór, któ­rym zbiór po­ezyi jego się za­czy­na-. S. Sa­doch (I, 1, z 1845). ta­kież Wi­dze­nie Pu­stel­ni­ka (1858. t. IV, 53); przy­dluż­sza po­wieść Mar­cin Stu­dzień­ski (IV. 81. 139 z roku 1859) i mnó­stwo in­nych. Kon­dra­to­wicz nie za­wsze pa­mię­ta! na to… co sani za­po­wie­dział w Stu­dzień­skim (138). że:

Oj­czy­zna cudu… kruch­cia­na wia­ra. Dzi­siaj z chrze­ści­jań­skich serc ule­cia­ła.

Cza­sa­mi ła­mał dane przy­rze­cze­nie:

Czy cud być może… czy też nie może?… Ja w to nie wcho­dzę, lecz po­wieść pi­szę Z cza­sów, gdy jesz­cze w cuda wie­rzo­no.

Cza­sa­mi pró­bo­wał two­rzyć cu­dow­ność i zmy­ślać rze­czy nad­ziem­skie: wszyst­kie ta­kie pró­by koń­czy­ły się na zu­peł­nem nie­po­wo­dze­niu.–były to po pro­stu li­cho­ty. Do rzę­du ta­kich sła­bych utwo­rów na­le­ży wiersz nie­dru­ko­wa­ny: Na śmierć Mic­kie­wi­cza:

(Po­nad Bos­fo­rem, kę­dyś da­le­ko,

Obcy mę­żo­wie sto­ją bo­le­śni.

Oto za­pa­dło gro­bo­we wie­ko

Nad bo­ha­te­rem sło­wiań­skiej pie­śni… etc).

w któ­rym au­tor si­ląc się wi­docz­nie i zmu­sza­jąc do wyż­sze­go lotu… by spro­stać pod­nio­słe­mu przed­mio­to­wi, każe du­szy Ada­ma wstę­po­wać na Olimp chrze­ści­jań­ski, ob­co­wać z Chry­stu­sem i Naj­święt­szą Pan­ną, po­czem pro­my­ki tej ja­śnie­ją­cej du­szy po­sy­ła­ją się z naj­wyż­sze­go roz­ka­zu do wszyst­kich tych miejsc i oko­lic, któ­re Adam uko­chał za ży­cia i unie­śmier­tel­nił. Chłod­na i wy­mu­szo­na ta pró­ba świad­czy o roz­mi­nię­ciu się środ­ków z za­mia­ra­mi; środ­ki były zbyt małe i star­czy­ły nie na po­sta­cio­wa­nie w ory­gi­nal­ny spo­sób wiel­kich po­jęć re­li­gij­nych, lecz tyl­ko na od­da­nie uczuć re­li­gij­nych i wra­żeń, ja­kie wy­wie­ra na du­szy pro­stej a wie­rzą­cej sam ob­rzą­dek ko­ściel­ny i to w naj-skrom­niej­szem i naj­uboż­szem oto­cze­niu, w li­ćhy­ni drew­nia­nym ko­ściół­ku wiej­skim, gdzie na klęcz­kach ze skru­chą czerń spo­ży­wa je­dy­ny, do­stęp­ny so­bie, chleb ży­cia. Co u Mic­kie­wi­cza wy­la­ło się w po­ezyi raz tyl­ko, i to w nie-wy­dauym za ży­cia au­to­ra wa­ry­an­cie w IV czę­ści Dzia­dów, i co ou scho­wa!, jako nie­po­ka­la­nie świę­te, ale prze­ży­te wspo­mnie­nie lat dzie­cin­nych:

(Pa­mię­tasz, kie­dy mia­łeś dzie­więć, dzie­sięć la­tek,

I po raz pierw­szy, w unie­sie­niu du­cha,

Na­boż­nie klą­kłeś u kra­tek,

A wtem się na oł­ta­rzu roz­dar­ły ob­slon­ki.

Bły­snął kie­lich, dzwo­nią dzwon­ki:

Wów­czas mi się zda­ło….

Że du­sza moja ze mną się roz­sta­nie).–

to u Kon­dra­to­wi­cza było głów­nym te­ma­tem, ma­lo­wa­nym prze­zeń set­ki razy bez po­wta­rza­nia się… co­raz to in­a­czej. Ksiądz czy­ta w msza­le, or­ga­ni­sta fał­szu­je na kla­wi­szach, żaki od­po­wia­da­ją my­ląc się w ła­ci­nie, okop­co­ne ścia­ny, kno­ty gru­be na żół­tych świe­cach, łach­ma­ny mia­sto cho­rą­gwi, w czar­nych ran­tach świę­ci i z krzy­ża zwi­sa okrwa­wio­ny Chry­stus, któ­ry z rąk księ­dza scho­dzi w ho­styi na spra­gnio­ne usta (Wiel­ki Czwar­tek. II, 278; Szkol­ne cza­sy III, 336). Bio­rąc czyn­ny udział w na­bo­żeń­stwie. Kon­dra­to­wicz sam bie­rze na się funk­cyą ko­ściel­ne­go or­ga­ni­sty i nie uwa­ża za nie­god­ne sie­bie „grać wie­le. Panu Bogu w ko­ście­le”, a lu­dziom na po­ży­tek mi ochry­płym in­stru­men­cie, tłó­ma­czyć hym­ny mszal­ne (VI. 293), kom­po­no­wać na­wet na­boż­ne le­gen­dy do ka­len­da­rza (VII, 6ó), roz­my­śla­nia na dni do­rocz­ne (VII. 68). świę­ta­mi po­zna­czo­ne, albo na­wet mo­dli­tew­ki do świę­tych na ob­raz­ki, sprze­da­wa­ne na od­pu­stach (7, 13. 21. 117. 122, 161). A jed­nak i w tych okru­chach, któ­re sta­ją pra­wie na po­gra­ni­czu li­te­ra­tu­ry pięk­nej, jest jed­na ce­cha, nie da­ją­ca im uto­nąć w tłu­mie in­nych te­goż prze­zna­cze­nia kan­tycz­ko­wych wy­ro­bów, pod­no­szą­ca je nie­zmier­nie wy­so­ko po­nad rze­mio­sło: a ce­chą tą na­tchnie­nie wpraw­dzie nie re­li­gij­ne, ale czy­sto ar­ty­stycz­ne; ogień, któ­ry Kon­dra­to­wicz przy­no­sił z sobą do ko­ścio­ła, a nie roz­nie­cał u oł­ta­rzo­wych świe­czek (Do Zien­kie­wi­cza. VII. 292). Był on po­etą re­li­gij­nym wpraw­dzie, ale nig­dy or­to­dok­sal­nym; ob­cho­dzi­ło go jak mas­sy wie­rzą, ale nie bral nig­dy do­słow­nie i był obo­jęt­nym na to… w co wie­rzą i co bywa czę­sto wąt­pli­wy i nie­do­rzecz­ne, a nig­dy nie da się ści­śle obro­nić i do­wieść. Przy swej pra­wie dzie­cię­cej po­boż­no­ści ser­ca, strzegł nasz po­eta wszyst­kich pre­ro­ga­tyw wol­no my­ślą­ce­go czło­wie­ka, i w chwi­lach pu­stej we­so­ło­ści po­zwa­lał so­bie, szcze­gól­nie w po­ufa­łych wy­la­niach się z przy­ja­ciół­mi, mtj­dow­cip­niej­szych żar­tów z rze­czy ko­ściel­nych, z kar­dy­na­łów, co się do Pa­ry­ża zja­dą „ma­ścić wy­brań­ca ludu (Na­po­le­ona DI) świę­co­ną po­ma­dą-' (wiersz do Rum­bo­wi­cza, VI, 275). z księ­dza pra­ła­ta, któ­re­go łeb ucze­nie się na­je­ża.

„Gdy do­gma­tycz­nie nam roz­pra­wia

O nie­omyl­nej wła­dzy pa­pie­że" (VII, 182).

Po­eta ob­cu­je arcy po­ufa­le ze świę­tą Zo­fią (VII, 280). Ja­nem Bap­ty­stą (VII. 286). Św. Eu­sta­chym z ra­cyi imie­nin Tysz­kie­wi­cza (VI, 306):

Wszak dziś dy­żur­nym jest przy Panu Bogu

Świę­ty Eu­sta­chy. Życz­li­wy do­kład za swo­im klien­tem, Chęt­nie za­nie­sie w em­pi­ryj­skie gma­chy.

I za­for­sn­je swo­im wpły­wem świę­tym,
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: