Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Summoner: Zaklinacz 2. Wyprawa - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
15 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Summoner: Zaklinacz 2. Wyprawa - ebook

Sądzony za zbrodnię, której nie popełnił, Fletcher musi stawić czoła niesprawiedliwej Inkwizycji oraz wziąć udział w ważnej dla bezpieczeństwa królestwa misji zleconej przez samego króla Hominum. Wyprawa prowadzi na terytorium Orków, gdzie nic nie jest tym, czym się wydaje. Dodatkowo wśród członków wyprawy czai się zdrajca. Tajne misje, nowe moce, nowe demony i fantastyczna akcja wracają ze zdwojoną siła w drugiej odsłonie sagi Summoner: Zaklinacz.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-488-4
Rozmiar pliku: 1,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Fletcher otworzył oczy, lecz niewiele to zmieniło. Wciąż otaczała go nieprzenikniona ciemność. Mruknął i zbudził szturchnięciem Ignatiusa, który drzemał z łapką na jego twarzy. Demon zareagował pełnym niezadowolenia miauknięciem i zeskoczył lekko na zimną kamienną posadzkę.

– Dzień dobry… Albo i dobry wieczór, kto wie… – burknął Fletcher, po czym wywołał dziwnoblask. Kula magicznego światła zawisła w powietrzu niczym miniaturowa gwiazda.

Pozbawioną okien ciasną celę zalał chłodny błękitny blask. Fletcher powiódł spojrzeniem po gładkich płytach, którymi wyłożono podłogę. W kącie znajdowała się toaleta, choć to stanowczo zbyt szumne określenie – ot, zwykła dziura nakryta nierówną ceramiczną pokrywą. Podniósł wzrok na broniące wyjścia solidne żelazne drzwi.

Jak na zamówienie zagrzechotał skobel i w drzwiach uniosła się niewielka, wprawiona tuż nad posadzką klapka. Moment później ze szczeliny wysunęła się zakuta w zbroję ręka. Dłoń po omacku znalazła stojące obok wyjścia puste wiaderko. Chwilę potem rozległ się głośny chlupot i kubełek wrócił, tym razem wypełniony po brzegi wodą. Klapka opadła. Fletcher jeszcze przez chwilę wpatrywał się w nią z nadzieją, lecz na korytarzu rozległo się tylko milknące echo kroków odchodzącego strażnika. Zawiedziony, głucho jęknął.

– Czyli dzisiaj znów sobie nie pojemy, kolego – rzekł do Ignatiusa i podrapał przygnębionego demona w podbródek.

Nie było to wielkie zaskoczenie. Wartownicy nieczęsto dbali o wypełnienie żołądków osadzonych. Fletcher zignorował burczący brzuch, sięgnął po leżący pod siennikiem mały kamyk i wyrył nim na ścianie kolejną kreskę. Co prawda, przy braku dziennego światła trudno było odmierzać upływ czasu, lecz założył, że posiłki i wodę – lub jak dzisiaj wyłącznie wodę – otrzymuje raz dziennie. Nie musiał nawet przeliczać setek wydrapanych w kamieniu żłobień, by wiedzieć, od jak dawna tkwi w więzieniu – o tym nie dało się zapomnieć.

– Cały rok – stwierdził z westchnieniem i ułożył się na słomie. – Wszystkiego najlepszego, Ignatiusie.

Spojrzał w powałę i po raz kolejny przebiegł w myślach powody, dla których trafił do lochu. Wszystko zaczęło się pewnej nocy, kiedy Didric – największa zmora dzieciństwa i wczesnej młodości Fletchera – zaskoczył go w krypcie wioskowego cmentarza i próbował zabić. Zanim drań przeszedł od gróźb do czynów, pochwalił się planami swego ojca, który zamierzał przeobrazić całe Skóry – ich rodzinną osadę – w królewskie więzienie.

Na szczęście w odpowiednim momencie do akcji wkroczył Ignatius. Demon niespodziewanie zaatakował Didrica, zionął ogniem i dotkliwie go poparzył, umożliwiając Fletcherowi ucieczkę. Mały stwór zaryzykował w obronie właściciela własne życie, mimo że łącząca ich więź była wtedy bardzo świeża. W efekcie Fletcher stał się zbiegiem. Musiał uciekać ze Skór, ponieważ było jasne, że Didric i jego ojciec nie cofną się przed kłamstwem i oskarżą go o próbę morderstwa z zimną krwią. Jedynym pocieszeniem był wniosek, że gdyby nie tamto niefortunne starcie na cmentarzu, zapewne nigdy nie trafiłby za bramę Akademii Vocanów.

Czy naprawdę minęły już dwa lata, odkąd Ignatius pojawił się w jego życiu? Dwa lata, od momentu, gdy stanęli w murach tamtego starożytnego zamczyska? Przecież swoje ostatnie dni w szkole pamiętał bardzo wyraźnie. Othello, najlepszy przyjaciel Fletchera, zaskarbił sobie szacunek generalicji i przekonał krasnoludy, swych pobratymców, by zaniechały planu zbrojnego powstania przeciwko Hominum. Sylva z kolei doprowadziła do scementowania pokoju między własną rasą – elfami – a ludźmi i dowiodła, że jej bracia i siostry mogą być cennymi sojusznikami. Nawet Seraph, od ponad tysiąca lat pierwszy człowiek z pospólstwa, którego wyniesiono do rangi arystokraty, zdołał przekonać do siebie możnych fantastycznym występem podczas turnieju.

Być może najwięcej satysfakcji sprawił Fletcherowi fakt, iż spisek rodu Forsythów, którzy planowali doprowadzić do wybuchu wojny z elfami i krasnoludami, dzięki czemu zarobiliby krocie na handlu bronią, spełzł na niczym. Wszystko układało się tak pięknie…

Aż do chwili, gdy Fletchera dogoniła jego własna przeszłość.

Ignatius wyczuł przygnębienie pana, podniósł łebek i niczym sowa zamrugał bursztynowymi ślepiami. Trącił pyszczkiem jego dłoń, a w rewanżu Fletcher smętnie pogładził go między uszami. Demon cofnął się przed pieszczotą i uszczypnął twardymi wargami koniuszek palca Fletchera.

– No dobrze, już dobrze. – Chłopak uśmiechnął się, widząc ożywienie demona. Ból pozwolił mu zapomnieć o nieprzyjemnych wspomnieniach. – Masz rację, zajmijmy się treningiem. Zastanawiam się tylko, które zaklęcie powinniśmy wziąć dziś na warsztat?

Sięgnął pod zastępującą mu materac i pościel warstwę słomy i wyciągnął obie księgi, bez których – był tego pewien – po prostu by przez miniony rok zwariował. Nie miał pojęcia, kto je tutaj podrzucił, wiedział tylko, że ów tajemniczy dobrodziej wiele przy tym ryzykował. Fletcher czuł wobec niego bezmierną wdzięczność. Bez ksiąg monotonia więzienia niechybnie doprowadziłaby go do obłędu. W końcu w tak małej i zimnej celi nawet zabawy z Ignatiusem musiały się kiedyś znudzić.

Pierwszą księgą był elementarz sztuki magicznej, dokładnie taki, z jakiego uczyli się na zajęciach u Arcturusa. Tomik raczej cienki, jako że zawierał jedynie kilkaset symboli wraz z opisami technik ich kreślenia. Przed uwięzieniem Fletcher większość czarów znał po łebkach. Uczył się ich tylko na tyle, by zdać egzaminy, poświęcając uwagę przede wszystkim doskonaleniu umiejętności rzucania czterech najważniejszych zaklęć bojowych. Jednak od tego czasu wszystkie wykuł na pamięć i potrafiłby je wyrysować nawet przez sen.

Druga z ksiąg była gruba – do tego stopnia, że ktoś, kto ją tu zostawił, pozbawił ją skórzanej oprawy, by łatwiej dało się ją ukryć w słomie. To dziennik Jamesa Bakera, dzięki któremu Fletcher wkroczył na ścieżkę kariery bojowego maga. Przebywając w celi, odkrył na jego stronach kilkanaście nowych zaklęć, pieczołowicie skopiowanych przez nieżyjącego już zaklinacza ze ścian starożytnych orkowych ruin, zagubionych w dżungli. Ponadto Baker przebadał mnóstwo służących orkom demonów i zanotował informacje dotyczące ich mocy i zdolności, dodatkowo uzupełniając je szczegółowymi statystykami. Fletcher został więc ekspertem także i w tej dziedzinie. Być może najbardziej fascynujące okazały się te fragmenty dziennika, w których Baker przedstawił zgromadzoną przez siebie wiedzę, dotyczącą kultury orków i reguł ich wojennej strategii, a także zawarł opisy najchętniej używanych przez nich rodzajów broni. Te rozdziały Fletcher pochłonął dosłownie w kilka dni i zaraz potem przeczytał je raz jeszcze, by wyłowić wszelkie szczegóły, jakie mogły mu umknąć przy pierwszej lekturze.

Księgi pozwalały Fletcherowi zapomnieć o ogłuszającym milczeniu zewnętrznego świata. Poza tym noc w noc – we śnie i na jawie – wspominał przyjaciół. Zastanawiał się, co się z nimi dzieje i gdzie teraz są. Czy walczą na pierwszej linii frontu, podczas gdy on gnije bezczynnie w lochu? A może zginęli, powaleni orkowym oszczepem lub zdradzieckim sztyletem Forsythów?

Najgorszą torturą okazała się świadomość, że Berdon, przybrany ojciec, był przez cały czas tak blisko, w tej samej wiosce do bram więzienia.

Doskonale pamiętał głęboką noc, kiedy wrócił do Skór z więziennym transportem. Wyglądał przez szpary w ścianach opancerzonego stalowymi płytami wozu, rozpaczliwie starając się choćby przelotnie ujrzeć dom, w którym spędził całe dzieciństwo. Nie udało mu się, a gdy wysiadł, strażnicy natychmiast zarzucili mu na głowę płócienny worek i odprowadzili do bram więzienia.

Ignatius, widząc, że jego pan ponownie zanurzył się w smętnych rozmyślaniach, niespokojnie zawarczał i wypuścił z pyska język płomienia, podpalając kilka ździebeł słomianego siennika.

– Rany, widzę że naprawdę nie możesz się już doczekać! – zawołał Fletcher i przelał porcję many w czubek wytatuowanego palca. – Dobrze więc, sam chciałeś. Zobaczymy, jak ci się spodoba czar telekinezy.

Wypuścił z opuszka cienką strużkę magicznej energii i nakreślił za jej pomocą jaśniejący fioletem spiralny symbol. Gdy otaczające znak powietrze zafalowało, rozochocony dotąd demon zaczął się niepewnie wycofywać, lecz Fletcher machnął dłonią, oplótł salamandrę wstęgą many i cisnął demonem w górę. Ignatius rozcapierzył łapy i uczepił się pazurami powały, z której na głowę Fletchera spłynęła chmura kurzu. Zanim chłopak zdążył zrobić cokolwiek więcej, demon zeskoczył, obracając się w locie niczym spadający kocur oraz wymierzył szponami i kolczastym ogonem prosto w twarz właściciela. Fletcher uniknął skaleczeń, gwałtownie staczając się z posłania. Gdy moment później poderwał się na równe nogi i odwrócił, w celi zapanowała gęsta ciemność. W czasie ataku Ignatius drasnął pazurem dziwnoblask, który zniknął niczym płomień zgaszonej świecy.

– Ach, więc tak chcesz się bawić – rzucił Fletcher pod nosem i napełnił magiczną mocą palec wskazujący, na którym nie miał wytatuowanego żadnego znaku. Tym razem nakreślił w powietrzu wzór rzadkiego zaklęcia, jednego z tych, których nauczył się z dziennika Bakera. Uniósł dłoń do twarzy i spojrzał prosto w jaśniejącą runę.

Zaklęcie kociego oka. Symbol wyglądał dokładnie tak, jak można się tego spodziewać. Cienki, wydłużony owal, wpisany w okrąg. Podczas kilku wstępnych eksperymentów Fletcher odkrył, że czar nie działa, dopóki poświata znaku nie pada bezpośrednio na siatkówkę w oku zaklinacza.

Błysk czaru zdradził jego pozycję, lecz Fletcher ponownie odszedł w bok, by Ignatius zgubił go w ciemności. Po chwili poczuł w oczach powolną przemianę. Źrenice wyciągały się, zmieniając w kocie szparki. Niebawem cela pojaśniała i Fletcher wyłowił z półmroku sylwetkę demona. Ignatius, niczym czający się na gazelę lew, podkradał się bezszelestnie do miejsca, gdzie jeszcze przed chwilą leżał jego pan. Co prawda, demon widział w ciemności znacznie lepiej niż Fletcher, lecz przy kompletnym braku światła, nawet i on miał spore kłopoty z orientacją.

– Mam cię! – zawołał Fletcher, skoczył naprzód i złapał demona w locie.

Spadli razem na siennik i chłopak roześmiał się na całe gardło, słysząc poszczekiwanie niezadowolonego z siebie pupila. Nagle drzwi stanęły otworem i celę zalał jasny blask, boleśnie rażąc uwrażliwione zaklęciem oczy. Fletcher rzucił się ku książkom, by wepchnąć je pod słomę, lecz przybysz zamachnął się nogą i ciężki bucior trafił go w głowę. Poleciał pod ścianę.

– Dokąd ci tak spieszno? – rozległ się schrypnięty głos.

Mgnienie potem do Fletchera doleciał nieomylny szczęk odciąganego kurka i poczuł na czole chłód metalu. Lufa. Kiedy czar kociego oka zaczął słabnąć, ujrzał przed sobą klęczącą zakapturzoną postać, trzymającą w ręku drogi elegancki pistolet.

– Jeśli choć drgniesz, wyprawię cię w bardzo daleką podróż – dodał nieproszony gość. Mówił bardzo chropawym głosem, zupełnie jak człowiek umierający z pragnienia.

– Rozumiem – odparł Fletcher i zaczął powoli podnosić ręce.

– O nie! – powstrzymał go nieznajomy i lufa mocniej naparła na skroń Fletchera. – Głuchy jesteś? Dobrze wiem, co potrafisz zrobić tymi swoimi wytatuowanymi paluchami. Rączki przy sobie!

Fletcher zawahał się, w końcu podobna szansa na ucieczkę mogła się już nie powtórzyć.

– Rubens, poczęstuj go swoim żądełkiem.

Szeroki kaptur intruza zafalował i po chwili Fletcher ujrzał jasnoczerwonego insekta. Demon podleciał z brzękiem i łagodnie przysiadł mu na szyi, która natychmiast zapłonęła ostrym, rozlewającym się na całe ciało bólem. Pieczenie szybko przeszło we wrażenie przenikliwego chłodu.

– Dobrze, teraz mam pewność, że nic głupiego nie strzeli ci do głowy – zacharczał nieznajomy i wstał. Poświata płonącej w korytarzu pochodni oblała kontury ciemnej sylwetki. – A gdzież to podziała się twoja salamandra?

Fletcher spróbował spojrzeć w bok, lecz szyja odmówiła mu posłuszeństwa. Słysząc słowa nieznajomego, ukryty w sienniku Ignatius zadygotał. Chłopak zrozumiał, że demon szykuje się do ataku. Uspokoił stworzenie, posyłając mu myślą surowe napomnienie. Nawet gdyby zdołali w jakiś sposób pokonać intruza, sparaliżowany jadem insekta Fletcher nie dałby rady wyczołgać się choćby za próg celi. A o wydostaniu się z więzienia nie mógł nawet marzyć.

– Ach, w słomie się schował. Jeśli nie chcesz, by twój mózg wziął rozbrat z czaszką, każ mu siedzieć cicho. Wolałbym cię nie zabijać. Przygotowania kosztowały nas sporo wysiłku.

– Krzy… krzygodowania? – wybełkotał Fletcher. Sztywny język nie pozwalał mu wyraźnie składać słów.

– Przygotowania do procesu – wyjaśnił mężczyzna i wyciągnął ramię, na które wrócił Rubens. – Odwlekaliśmy ten moment tak długo, jak się dało, ale twoi przyjaciele z wielkim uporem występowali do króla z petycjami. Cóż, szkoda.

Intruz wsunął sobie demona z powrotem pod kaptur, jakby nie chciał na zbyt długo się z nim rozstawać. Miał niezwykle gładkie, niemal kobiece dłonie o zadbanych, starannie przyciętych paznokciach. Nosił ręcznej roboty wysokie buty z cielęcej skóry i podkreślające sylwetkę modne spodnie. Także jego czarna kurtka wykonana została z najwyższej jakości skóry. Fletcher nie miał wątpliwości, że ma do czynienia z zamożnym młodzieńcem, najprawdopodobniej pierworodnym dziedzicem jednego z arystokratycznych rodów.

– Będę tak miły i odpowiem na jedno twoje pytanie. Potem zaprowadzę cię prosto przed oblicze sądu. Ale nie spiesz się. I tak musimy zaczekać, aż jad przestanie działać. Nie mam ochoty cię dźwigać.

Myśli Fletchera uleciały natychmiast ku przyjaciołom i ku Berdonowi, przyszło mu też do głowy, by zapytać o losy wojny. Istniała jednak możliwość, że przybysz nie ma o tych sprawach pojęcia. Ciekawe, czy to ktoś znajomy? Przypomniał sobie zaklinaczy, z którymi studiował w Akademii Vocanów, lecz żaden z kolegów nie miał aż tak chrypiącego głosu. Czyżby to Tarquin postanowił z niego okrutnie zakpić? Pewne było jedno: anonimowość zapewniała intruzowi sporą przewagę.

– Kim… jesteś? – Fletcher z trudem dobył spomiędzy zdrętwiałych warg dwa krótkie słowa.

Z faktu, że w ogóle był w stanie mówić, wynikało, że Rubens wstrzyknął mu minimalną dawkę jadu. Być może więc wciąż istniała szansa…

– Naprawdę jeszcze się nie domyśliłeś? – wycharczał nieznajomy. – Rozczarowujące. Byłem przekonany, że szybciej zrozumiesz. Chociaż kiedy rozmawialiśmy ze sobą ostatnim razem, wyglądałem nieco inaczej, więc może to nie twoja wina.

Ponownie przykucnął i przysunął się bliżej. Po chwili podniósł kaptur i Fletcher zobaczył jego twarz.

– A teraz poznajesz? – syknął Didric.2

Didric rzucił Fletcherowi krzywy uśmiech i odchylił się, by światło pochodni mogło ukazać jego oblicze w pełnej okazałości. Prawy policzek pokrywały koszmarne purpurowe blizny po oparzeniu. Kącik ust spłonął zupełnie i spod zbyt krótkich warg wyglądała biel zębów. Brwi i rzęsy znikły bez reszty, co sprawiało wrażenie, że Didric bezustannie wytrzeszcza oczy, jakby był czymś zdziwiony. Ogień nie oszczędził także włosów i miejscami chłopak był niemal zupełnie łysy, a spod krótkich kosmyków pobłyskiwały nierówne płaty czerwonej skóry.

– Piękny widok, nieprawdaż? – podjął Didric, gładząc blizny długim, smukłym palcem. – W noc, kiedy mnie tak urządziłeś, ojciec wydał fortunę, by sprowadzić zaklinacza, który obłożył mnie uzdrawiającym czarem. Wyobraź sobie, że pomógł mi osobiście lord Faversham. To dość zabawne, że nieświadomie naprawiał krzywdę, którą wyrządził jego synalek.

Fletcher nie był w stanie odezwać się słowem, choć nie miał pojęcia, czy to efekt działania jadu, czy szoku. Skąd Didric wiedział o – wciąż niepewnym – jego powinowactwie z Favershamami? Przez ostatni rok wiele musiało się zmienić.

– Prawdę powiedziawszy, powinienem ci chyba podziękować – dodał Didric i ukrył blizny, przeczesując dłonią długie włosy z nietkniętej płomieniami części głowy. – Przez ciebie spotkało mnie straszne nieszczęście, ale i coś wspaniałego.

– Jak to? Co takiego? – wydukał Fletcher, spoglądając na Rubensa, który wybrał się na przechadzkę po piersi Didrica, a przecież on nie był zaklinaczem. Czyżby insekta kontrolował ktoś trzeci? To jakiś podstęp?

– Tak, wszystko dzięki tobie. – Didric ponownie wykrzywił usta w nieładnym uśmiechu i wyczarował dziwnoblask, który zalał celę chłodną błękitną poświatą. – Dotąd taki fenomen wydarzył się w dziejach tylko jeden, jedyny raz, aczkolwiek wśród zaklinaczy zawsze krążyły legendy o tym zjawisku. Ofiara magicznego ataku, który niemal kończy się jej śmiercią, przejmuje niekiedy dar napastnika. Ponoć ma to coś wspólnego z oddziaływaniem demonicznej many na ludzkie ciało. Płomienie, którymi poparzyła mnie twoja salamandra, z jednej strony zniszczyły mi pół twarzy i uszkodziły struny głosowe, lecz przekazały mi zarazem bezcenny skarb. I za to właśnie muszę ci podziękować.

– To… niemożliwe. – Myśli wirowały Fletcherowi w głowie. Co z tych rewelacji wynika?

– Ależ wręcz przeciwnie. Jak najbardziej możliwe – oświadczył Didric, czule gładząc chitynowy pancerzyk Rubensa. – Kilkaset lat temu podobna sytuacja miała miejsce podczas gwałtownego sporu młodych arystokratów. Mantykora wstrzyknęła jad młodszemu z dwóch skłóconych braci. Śmiertelną dawkę, która powinna była go zabić. Niemniej udało mu się przeżyć, a w dodatku otrzymał magiczny talent.

Widząc malujące się na twarzy Fletchera przerażenie, Didric rozciągnął wargi w szerokim uśmiechu. Setnie się bawił.

– Chodźmy już. Niedługo zacznie się proces. Nie martw się, wkrótce trafisz do tej cuchnącej nory z powrotem. Aż nie mogę się doczekać, kiedy zamknę za tobą drzwi i wyrzucę klucz.

Fletcher podniósł się z trudem i stanął na rozdygotanych nogach. Porażone trucizną mięśnie raz po raz się spinały. Proces… Sprawiedliwość… Czyżby wreszcie…?

Po raz pierwszy od bardzo dawna w głowie więźnia błysnął nieśmiały promyk nadziei. Miał wrażenie, że spędził w tym lochu całą wieczność. Wymierzył wytatuowaną dłonią w słomę, pod którą wciąż siedział Ignatius. Pentagram na jego skórze rozjarzył się fioletem i demon rozpłynął się, zmieniając w kilka wątków białego światła, które wpłynęły w rękę Fletchera. Teraz, po wchłonięciu demona, nikt nie mógł ich rozdzielić. Tak było bezpieczniej. Nie wyobrażał sobie dłuższego uwięzienia bez towarzystwa małego przyjaciela.

– Idź przodem – rzucił Didric i wskazał lufą otwarte drzwi.

Fletcher wyszedł z celi sztywnym krokiem. Przez kilka chwil czuł niezmierną radość. Upajał się wolnością, prostym faktem, że może przejść więcej niż kilka kroków w jednym kierunku. Zaraz potem jednak poczuł na karku twardy nacisk pistoletu.

– Postaraj się nie wykonywać gwałtownych ruchów. Nie chciałbym odstrzelić ci głowy, zanim zabawa rozkręci się na dobre – rzucił Didric, gdy szli długim kamiennym korytarzem.

Mijali szereg drzwi identycznych jak te, za którymi zamknięto Fletchera. W więzieniu panowała grobowa cisza, mącona jedynie echem ich kroków. Didric kazał mu się zatrzymać przy schodach. Korytarz ciągnął się na setki stóp w obu kierunkach, jego najdalsze fragmenty niknęły w ponurym mroku.

– Trzymamy tutaj najbardziej niebezpiecznych zbrodniarzy Hominum. Ludzi takich jak ty. Buntowników, zabójców, gwałcicieli. Król wynagradza nas za każdego z nich naprawdę sowicie, zwłaszcza że my płacimy jedynie za wiadro wody i jeden posiłek dziennie. Znakomity interes.

Fletcher zadrżał. Ponownie wyobraził sobie, jak by się czuł zamknięty w celi bez Ignatiusa, książek i bez czarów, które pozwalały mu pozostać przy zdrowych zmysłach. Za to ze świadomością, że nigdy już nie wyjdzie na wolność. Ogarnęła go fala współczucia wobec osadzonych tu nieszczęśników, bez względu na to, jak odrażających czynów się dopuścili. Zaraz potem dotarło do niego, że wkrótce może do nich dołączyć i już na zawsze zniknąć głęboko pod ziemią. Lodowate macki strachu ścisnęły mu serce.

– No już, dalej! – syknął Didric i popchnął go na pierwszy stopień.

Schody wiły się spiralnie ku górze, podobnie jak w domach krasnoludów. Tutaj jednak od czasu do czasu drogę zamykały pilnowane przez wartowników kraty. Szli i szli. Fletchera rozbolały odwykłe od wysiłku kolana. W celi próbował ćwiczyć, lecz długie miesiące bez spacerów i porządnego posiłku odcisnęły na jego ciele wyraźne piętno. Nie był pewien, czy przeżyłby w takich warunkach jeszcze jeden rok.

Wreszcie, u szczytu schodów, przeszli przez masywne wrota i znaleźli się na gwarnym dziedzińcu. Oddziały stojących w szeregach strażników ćwiczyły musztrę z muszkietami w rękach. Bagnety błyskały w słońcu. Mundury gwardzistów, składające się z kolczug i lekkich skórzanych ochraniaczy, czarno-żółtą barwą przywodziły na myśl osy. Było ich bardzo wielu. Zupełnie jakby Didric miał prywatną armię.

Fletcher zachłysnął się świeżym powietrzem. Z rozkoszą powitał widok nieba i poczuł na twarzy ciepłe słoneczne promienie. Otwarta przestrzeń sprawiła, że zakręciło mu się w głowie, lecz rozłożył tylko szeroko ramiona i skupił się na muskających policzki, chłodnych powiewach wiatru. Po prostu niebiańsko.

Didric powiódł go prosto do prowadzącej na ulicę żelaznej bramy. Fletcher z zaskoczeniem stwierdził, że doskonale zna to miejsce. Odwrócił się i spojrzał na budynek więzienia. Dawniej stał tu rodzinny dom Didrica.

– No, no. Naprawdę uroczo odnowione… – rzucił oschle.

– Cóż, lubiłem naszą starą rezydencję, ale uznałem, że skoro stałem się innym człowiekiem, najwyższy czas wprowadzić kilka ulepszeń. A co sądzisz o naszym nowym domku?

Didric wymierzył palcem ku górze. Skóry leżały u podnóża najwyższego ze szczytów Gór Niedźwiedziozębych. Potężny masyw o zachodzie słońca rzucał na wioskę głęboki cień, górował nad nią niczym przytłaczający monolit. Fletcher popatrzył we wskazanym przez Didrica kierunku i zobaczył, że wierzchołek góry zniknął bez śladu. W jego miejscu pojawił się najprawdziwszy zamek – zjeżony basztami, chroniony zwieńczonym blankami murem, w którym ziały wąskie otwory strzelnicze. Z zębatych fortyfikacji wyzierały czarne ślepia dział, groźnie spoglądających na osadę. Wydawało się, że lada chwila padną pierwsze strzały. To nie był dom, tylko istna forteca.

– Bardziej bezpiecznego miejsca nie znajdziesz w całym Hominum. Zapasy pozwoliłyby nam przetrwać ponad dziesięć lat oblężenia. Nawet gdyby zdradziły nas elfy, orkowie wdarli się w głąb królestwa, nawet gdyby doszło do buntu więźniów i zajęliby wioskę, nam włos nie spadnie z głowy. Tych murów nie pokona najsilniejsza armia świata. O ile tej armii udałoby się wspiąć na te strome urwiska.

– Didric, mówisz jak paranoik – skwitował Fletcher, aczkolwiek te słowa natchnęły go nagłym niepokojem. – Czyżbyś miał coś do ukrycia?

– Tylko bezmiar bogactwa. Ojciec nie ufa bankom. A co nieco o nich wie. W końcu dawniej sam był bankierem.

– Raczej szemranym lichwiarzem. A to co innego – zauważył Fletcher.

Didric zesztywniał, lecz pchnął go bez słowa, puszczając kąśliwy przytyk mimo uszu. Idąc wyludnionymi uliczkami, Fletcher zauważył, że w Skórach zapanowała bieda. Liczne domy i sklepy obróciły się w puste skorupy, inne zostały przerobione na budynki więzienne. Wyglądający zza krat ludzie o nieprzyjemnych brudnych twarzach obrzucali kroczącego z dumą Didrica nienawistnymi spojrzeniami. Cała osada cuchnęła rozpaczą i nieszczęściem. W niczym nie przypominała pełnej życia wioski, w której dorastał Fletcher.

Caspar Cavell, ojciec Didrica, był najbogatszym mieszkańcem Skór. Dorobił się, pożyczając na procent pieniądze ludziom, których dotknęło nagłe życiowe niepowodzenie. Podstępnie, wykorzystując sytuację, nakłaniał ich do podpisywania umów, na mocy których musieli zwracać po wielokroć więcej, niż pożyczali. Fletcher domyślił się, że aby zdobyć fundusze na stworzenie tak rozległego kompleksu więziennego, Cavellowie kazali wszystkim swym dłużnikom albo natychmiast spłacić długi, albo opuścić domy. Wynik mógł być tylko jeden.

Zdjęty odrazą, zwolnił kroku i zacisnął pięści. Zmagał się z pokusą, by zdzielić młodego Cavella w twarz.

– Żywo! – warknął Didric i wolną ręką uderzył więźnia w tył głowy.

Fletcher zapłonął gniewem, lecz ramiona wciąż miał niemal bezwładne. Paraliżujący jad spowalniał jego reakcje. Zresztą, nawet w najlepszej formie nie miałby wielkich szans. Nie wyrwałby Didricowi pistoletu, który wwiercał mu się w krzyż. Zrozumiał, że zemsta musi zaczekać.

Dotarli do bramy wyjazdowej ze wsi. Fletcher poczuł ucisk w żołądku. Chata Berdona zniknęła bez śladu. I wcale nie była to jedyna zmiana. Wszystkie zabudowania w okolicy zostały zrównane z ziemią, na której jeżyły teraz się stojaki na piki, bagnety i miecze. Co jeszcze dziwniejsze, przy samej bramie stała kolejka ludzi, zbierających się przed długim, niskim stołem, na którym czekały czerwone mundury.

Nie, to nie byli ludzie.

– Krasnoludy! – wyszeptał Fletcher.

Setki krasnoludów. Tak wielu jednocześnie nie widział nawet podczas spotkania ich wojennej rady. Ubrani byli w tradycyjne stroje swej rasy – płócienne koszule i ciężkie skórzane spodnie oraz kurtki. Wyglądali bardziej groźnie od krasnoludów, z którymi Fletcher miał do czynienia w przeszłości. Luźno i niestarannie splecione warkocze zwisały smętnie, ubrania były splamione błotem, brudem i potem. Toczyli dokoła mrocznymi, chmurnymi spojrzeniami i rozmawiali między sobą pobrzmiewającymi złością ściszonymi głosami.

– Przyszli zza gór, żeby pobrać nowy sprzęt – wyjaśnił Didric. – Od roku strzegli północnych rubieży przed elfami. Konflikt wcale nie skończył się szybko, choć żałuję, że nie potrwał dłużej. Kiedy klanowi przywódcy dowiedzieli się, w jakim stanie była ta elfka po turnieju u Vocanów, negocjacje pokojowe mocno się przeciągnęły. To była twoja przyjaciółka, prawda?

Fletcherowi stanęły przed oczyma nieproszone obrazy posiniaczonej, połamanej Sylvy. Ugryzł się jednak w język. Wiedział, że nie może ufać w ani jedno słowo Didrica. Zwłaszcza na temat Sylvy.

– Mój panie! – Głos jednego ze strażników wyrwał Fletchera z zamyślenia. – Przecież ten nikczemnik próbował cię zabić! Jest niebezpieczny. Pozwól, że my go odprowadzimy.

– Czy ktoś cię pytał o zdanie, wazeliniarzu? – syknął Didric i machnął pistoletem. – Nie odzywaj się do mnie niepytany. Wracaj do zajęć.

– Jak każesz, panie. – Strażnik zgiął się w głębokim ukłonie i odwrócił, a Didric na pożegnanie wymierzył mu solidnego kopniaka, wskutek czego nieszczęśnik padł twarzą w błoto.

Sposób zachowania zaprzysięgłego wroga wydał się Fletcherowi wyjątkowo podły – traktował wszystkich jak gorszych od siebie. W tym momencie poczuł, że paraliż ostatecznie ustępuje i odwrócił się do Didrica.

– Każesz wartownikom nazywać się panem? – zapytał, starając się nasycić słowa pogardą. – Idę o zakład, że wyśmiewają cię za plecami. Przecież jesteś tylko zwykłym kierownikiem więzienia, napuszony dupku.

Na policzki Didrica wystąpił ciemniejący z wolna rumieniec. Fletcher był przekonany, że nikt nie zwrócił się do niego w taki sposób od bardzo dawna. Wtem ku jego zaskoczeniu Didric wybuchnął śmiechem. Ochrypły, donośny rechot poniósł się echem po całym placu. Zaintrygowani ludzie patrzyli na targanego radosnymi spazmami rosłego młodzieńca.

– Wiesz, Fletcherku, dlaczego nazywają mnie panem? – Didric otarł łzę spod oka. – Pozwól, że się przedstawię. Jestem lord Didric Cavell.

3

Fletcher spojrzał na Didrica z przerażeniem w oczach. Nagle wszystkie przeoczone dotąd drobne szczegóły nabrały niezwykłej wymowy. Gruby pierścień na palcu Didrica. Mundury strażników, ich nietypowe barwy. Ciężka broń ćwiczących na dziedzińcu żołnierzy. Naprawdę posiadał prywatną armię, a taki przywilej na mocy praw królestwa przysługiwał wyłącznie arystokratom. W dodatku na kurtce Didrica widniał haftowany czarnymi i żółtymi nićmi herb. Przedstawiał dwa przesłonięte kratą skrzyżowane miecze. Jakże stosownie.

Młody Cavell przechylił głowę na bok, zgroza więźnia w oczywisty sposób napawała go wielką przyjemnością. Fletcher tymczasem próbował zachować kamienną twarz, aczkolwiek zadanie było niemal niewykonalne. Zalewały go coraz silniejsze fale obrzydzenia.

– Wiesz, kiedy gniłeś w celi, ja studiowałem u Vocanów. Mieszkałem w luksusowej komnacie. Nie dla mnie kwatery pospólstwa – zaczął się chełpić Didric z coraz szerszym złośliwym uśmiechem. – Lord Forsyth był tak miły, że podarował mi Rubensa, demona, który służył jego rodzinie od wielu pokoleń. Oczywiście w tej chwili mam ich więcej, lecz ten insekt pozwolił mi zacząć. Podejrzewam, że zainteresuje cię też informacja, iż następny turniej odbędzie się już za kilka dni. W zasadzie powinienem teraz trenować, ale nie mogłem przecież przegapić dzisiejszego dnia. Za nic w świecie nie mogłem.

– Dobra, skończ już – burknął Fletcher i rozejrzał się w poszukiwaniu budynku sądu. – Strasznie dużo gadasz.

– Wiesz co? Dziwię się, że tak ci spieszno wracać do lochu. Na twoim miejscu cieszyłbym się każdą minutą następnych kilku godzin. Rozumiesz, świeże powietrze, słońce… Takich luksusów już nigdy nie zaznasz. – Didric wskazał palcem kierunek i pchnął więźnia lufą pistoletu naprzód.

Sąd urządzono w dawnej siedzibie wioskowej rady – dużym, owalnym budynku ze spiczastą wieżyczką i ciężkimi dębowymi drzwiami. Ściany zostały świeżo pociągnięte białą farbą, a nad wejściem pojawiło się złowieszcze godło cechu sędziowskiego – czarny młotek na tle katowskiego pieńka. Weszli do środka.

Wnętrze skojarzyło się Fletcherowi ze świątynią. Tłumnie przybyli ludzie siedzieli w długich ławach, ustawionych po dwóch stronach centralnego przejścia. W dalszym końcu sali czekało dwóch strażników z łańcuchami i kajdanami w rękach. Zza ustawionego na podwyższeniu stołu spoglądał surowo sędzia – budząca szacunek postać w czarnej szacie i długiej peruce, posypanej grubą warstwą białego pudru.

– Przerobienie tego budynku na sąd było genialnym pomysłem – wyszeptał kącikiem ust Didric. – Dzięki temu możemy odstawiać skazanych do więzienia zaraz po ogłoszeniu wyroku. Naturalnie, zazwyczaj nie mamy aż tylu ciekawskich. Twoja osoba wywołuje spore zainteresowanie.

Fletcher starał się nie zwracać uwagi na wpatrzone w niego liczne oczy. Czując ogromny wstyd, stał nieruchomo. Uświadomił sobie, że ubranie, które ma na sobie, jest w opłakanym stanie. W lochu zmieniło się w niewiele więcej niż zwykłe szmaty, w dodatku cuchnące. W więzieniu nie miał stałego dostępu do wody, więc mył się nieregularnie. Przetłuszczone długie włosy smętnie okalały twarz, na której pyszniły się kępki zaniedbanego młodzieńczego zarostu. Przemknęło mu przez myśl, że gdyby przejrzał się w lustrze, zapewne nie poznałby własnego odbicia. Didric poprowadził go naprzód między ławami, niczym w makabrycznej parodii ślubnej ceremonii. Świeżo upieczony arystokrata z dumą prezentował zebranym więźnia. Fletcher rzucił kilka ukradkowych spojrzeń na lewo i prawo, z nadzieją iż zobaczy Berdona. Niestety, nawet jeśli kowal był na sali, to znikł w tłumie. Po chwili oskarżony stanął przed odpowiednim pulpitem.

– Skuć go! – polecił sędzia wysokim, piskliwym głosem.

Fletcher bez słowa protestu pozwolił, by strażnicy przykuli go łańcuchem do podłogi, niczym niedźwiedzia, którego ku uciesze gawiedzi szczuje się w cyrku psami. Czekał w milczeniu. Nie miał żadnego asa w rękawie, nie mógł też uciec. Pomyślał, że być może jakaś szansa pojawi się po rozprawie, o ile Didric zechce odprowadzić go do celi osobiście. Wyrwać się na wolność nie będzie łatwo. Zdecydowanie jednak wolał zginąć w walce, niż zgnić w ciemnym lochu.

– Wprowadzić obrońcę. – Sędzia skinął dłonią ku drzwiom po lewej stronie sali.

Strażnik zapukał, po czym otworzył je z ceremonialnym ukłonem. Do środka wszedł wysoki mężczyzna o naznaczonej blizną twarzy, ubrany w niebieski mundur oficera.

– Arcturus! – zawołał Fletcher, zapominając o powadze chwili.

Zaklinacz rzucił mu smutny uśmiech i delikatnie pokręcił głową, jakby prosząc o zachowanie ciszy.

– Milczeć! – Sędzia wymierzył długi kościsty palec w oskarżonego. – Jeszcze jeden taki wybryk, a polecę cię zakneblować.

– Bardzo przepraszam, wysoki sądzie – zmitygował się Fletcher. – Zdecydowanie nie chciałem okazać braku szacunku.

Arcturus podszedł i stanął u jego boku.

– Hmm, cóż, znakomicie – odparł sędzia. Uniósł lekko okulary tkwiące na długim orlim nosie i zmierzył oskarżonego przenikliwym spojrzeniem. Sprawiał wrażenie zaskoczonego kulturalną odpowiedzią. Być może nawykł do ostrzejszego języka u sprowadzanych przed jego majestat osobników. – W moim sądzie, bez względu na wszystko, ma panować spokój. Czy wyrażam się jasno?

– Tak, wysoki sądzie – odezwał się Arcturus, uprzedzając Fletchera. Przekaz był oczywisty: oficer chciał, żeby chłopak zamilkł na dobre.

– Kto wystąpi po stronie oskarżenia? – zapytał sędzia, przeglądając rozłożone na stole dokumenty.

– Ja, wysoki sądzie – oświadczył Didric, zwracając się przodem do sali.

– Ehem. To wybitnie mało… konwencjonalne rozwiązanie, lordzie Cavell – zauważył sędzia, gdy Didric podszedł do ustawionych po lewej stronie sali stołu i krzesła – choć pozostające w granicach prawa. Przypominam jednak, że w takim przypadku nie będzie ci wolno wystąpić w charakterze świadka oskarżenia. Czy to zrozumiałe?

– Dzisiejsza sprawa jest niesłychanie prosta, wysoki sądzie. Złożone pod przysięgą zeznania dwóch innych świadków z nawiązką wystarczą do skazania tego zbrodniarza – odpowiedział Didric i z pewnym siebie uśmiechem powiódł wzrokiem po sali.

– Zatem niech i tak będzie. – Sędzia z dezaprobatą pokręcił głową. – Proszę strony o zajęcie miejsc. Straż, przyprowadzić pierwszego świadka!

Arcturus i Didric usiedli po przeciwnych stronach pomieszczenia. Skuty Fletcher pozostał samotnie na środku sali. Strażnik zaczekał, aż wszyscy zajmą miejsca, po czym z kolejnym zamaszystym ukłonem otworzył boczne drzwi. Fletcher nie od razu rozpoznał młodą kobietę, która w nich stanęła. Kiedy jednak obrzuciła go spojrzeniem i złośliwie się uśmiechnęła, zrozumiał, kto będzie przeciwko niemu zeznawać. Od ich ostatniego spotkania, od nocy, gdy napadli go w cmentarnej krypcie, Calista mocno się zmieniła. Włosy, dawniej zawsze zmierzwione i nierówno przycięte, były teraz dłuższe i gładkie oraz elegancko uczesane. Spływały jej czarną falą po karku. Na dzień rozprawy wybrała błękitną sukienkę, obrębioną falbankami i koronkami, przez co przypominała dziecięcą lalkę. Nie zmieniły się tylko jej ostro ciosane, surowe rysy twarzy, chociaż – być może przy współudziale wprawionej w podobnych zabiegach służki – zrobiła naprawdę wiele, aby je złagodzić za pomocą pudru i innych kosmetyków.

Zmienił się za to jej chód. W przeszłości zawsze uginała nogi i kołysała się na boki. W tej chwili kolejne kroki stawiała z gracją niewinnej panienki. Fletcher zauważył to wszystko, gdy Calista podeszła, by usiąść na krześle ustawionym na podium, obok sędziowskiego stołu. Teraz, kiedy wszyscy mogli ją wyraźnie zobaczyć, spojrzała na Fletchera i niby odruchowo cofnęła się przed nim, jakby zdjęta nagłym przestrachem. Od razu zrozumiał, że wpadł w poważne tarapaty. Dawna chłopczyca, twarda wiejska gwardzistka została przemieniona w łagodne dziewczę o wielkich oczach. W jaki sposób miał przekonać sędziego, że w rzeczywistości to właśnie Calista wraz z Didrikiem i Jakovem próbowali go zabić? Zgromadzeni na sali gapie natychmiast zaczęli między sobą szemrać. Fletcher poczuł wbijające się w niego zimne oskarżycielskie spojrzenia.

– Przypominam, że ostateczna decyzja co do wyroku i wszelkich innych kwestii związanych ze stosowaniem przepisów prawa karnego należy do mnie – oznajmił sędzia. – Jak widzicie, w dzisiejszym procesie nie uczestniczą ławnicy. Ława przysięgłych występuje tylko w sądach wojskowych. W związku z tym nie zamierzam tolerować żadnych dyskusji ani stronniczych komentarzy i uwag z sali. Osobom, które mają ochotę wpływać na przebieg rozprawy, sugeruję jak najszybsze opuszczenie sali. – Sędzia spiorunował zebranych wzrokiem, po czym zwrócił się do świadka.

– Dobrze, moja droga, czy możemy zaczynać?

Calista skinęła głową i nerwowym gestem splotła dłonie na kolanach. Didric wstał i podszedł do podwyższenia. Nonszalancko oparł się ręką o stół.

– Nie zamierzam wprowadzać w swoich wywodach żadnych zbędnych komplikacji. Nie trzeba, by nasza Calista spędziła tu więcej czasu niż to absolutnie konieczne. Proszę, Calisto, skup się na mojej osobie i nie przejmuj nikim innym. Nie masz najmniejszych powodów do obaw. Powiedz temu sympatycznemu sędziemu, co zaszło w noc, kiedy zostałem napadnięty, a już niebawem będziesz mogła wrócić do domu.

Calista z fałszywą skromnością spuściła głowę, ukrywając twarz za zasłoną czarnych włosów. Grała znakomicie, zapewne zdołałaby przekonać samego Fletchera, gdyby tylko nie rzuciła mu spod loków przelotnego sadystycznego uśmieszku.

– Didric, Jakov i ja trzymaliśmy tej nocy straż przy bramie – zaczęła lekko roztrzęsionym głosem. – Fletchera zobaczyliśmy, gdy wyszedł ze swojej chaty z opasłą księgą w ręku. Dzień wcześniej na targu pojawił się pewien żołnierz, który miał taką właśnie księgę na sprzedaż. Dlatego założyliśmy, iż Fletcher dopuścił się kradzieży i zamierza pod osłoną mroku ukryć dowód. Udaliśmy się więc za nim na cmentarz. Proszę sobie tylko wyobrazić! Wybrał akurat cmentarz! Nocą! Kiedy zadaliśmy mu kilka niewygodnych pytań, upierał się, że rzeczoną księgę uczciwie kupił i…

Didric przerwał jej, unosząc dłoń.

– Proszę zauważyć, że w trakcie dochodzenia znaleziono w domu oskarżonego pokaźną sumę pieniędzy. Jest zatem wysoce nieprawdopodobne, by do owej transakcji w istocie doszło. Z tego powodu sugeruję, by wysoki sąd zechciał do listy przestępstw podsądnego dodać kradzież.

– Bezprawny… zabór… mienia… – Łabędzie pióro sędziego zazgrzytało na pergaminie. – Wygląda na to, że mamy do czynienia z nieprzeciętnym łajdakiem.

– Nie inaczej, wysoki sądzie. Wspomniane pieniądze oczywiście skonfiskowaliśmy. – To mówiąc, Didric puścił oczko do Fletchera. – Przerwałem ci, Calisto, proszę o wybaczenie. Możesz mówić dalej.

– Dziękuję, lordzie Cavell – odparła przesadnie łamiącym się głosem. – Postanowiliśmy zaufać słowom Fletchera. W trakcie przesłuchania dodał, że planował wykorzystać księgę aby przywołać demona, i zapytał, czy mamy ochotę popatrzeć. Uznaliśmy, że może być ciekawie, więc rzeczywiście zostaliśmy…

Dygotała już na całym ciele, co chwila rzucając na oskarżonego pełne lęku krótkie spojrzenia. Nawet Fletcher musiał przyznać, że okazała się wyborną aktorką.

– Nie wiem, jakim cudem, ale udało mu się. Było przy tym dużo hałasu i światła. Miałam wrażenie, że nastał koniec świata! I właśnie wtedy się to stało.

Po policzku Calisty spłynęła łza. Sędzia wręczył jej chusteczkę.

– Mów, proszę. Opowiedz nam, co się wydarzyło.

Calista głośno przełknęła ślinę i osuszyła twarz. Rozedrganym z emocji palcem wymierzyła we Fletchera.

– Rzucił się na nas! Próbował nas pozabijać! – zawołała, zrywając się na równe nogi. – Nienawidził nas, obwiniał za wszystkie niepowodzenia, jakie go w życiu spotkały. Zupełnie postradał zmysły! Oszalał! Pamiętam, że gdy uciekaliśmy przed nim do kaplicy, zanosił się okrutnym śmiechem. A uciekliśmy, bo cóż mogą poradzić miecze przeciwko ziejącemu ogniem demonowi? I kiedy zaczęłam szlochać, skupił się na mnie. Powiedział wprost, że zginę jako pierwsza.

Calista zeszła z podwyższenia i ruszyła w stronę Fletchera, celując w niego palcem niczym z pistoletu.

– Panie przodem… Tak właśnie powiedziałeś, pamiętasz? – syknęła. – Ty potworze! – Odwróciła się, wtuliła twarz w pierś Didrica i zaniosła się głośnym płaczem.

Zniesmaczony Fletcher wywrócił oczami. Sędzia zauważył tę minę i skarcił go strofującym spojrzeniem. Calista oderwała się od Didrica i zakończyła z pasją:

– Uratował mnie dopiero mężny Didric, zasłaniając własną piersią. Spróbował przemówić Fletcherowi do rozsądku. Bez skutku. I wtedy, znienacka, zaatakował demon. Zionął ogniem prosto w twarz Didrica, który, mimo że włosy stały mu w płomieniach, zdołał bestię przepędzić. Fletcher w tym czasie umknął podziemnym korytarzem. Zaraz potem Didric padł nieprzytomny na posadzkę i uszkodził sobie czaszkę. Zanieśliśmy go do domu jego ojca. Resztę już znacie.

Sędzia złożył palce w piramidkę i z namysłem przyjrzał się Caliście. Mimo dławiącego szlochu miała twarz suchą jak pieprz, a na policzki wystąpił jej rumieniec ekscytacji. Fletcherowi przemknęło przez myśl, że sędzia przejrzał jej grę, lecz wtedy on uśmiechnął się uprzejmie i podziękował świadkowi za złożenie zeznań. Calista dygnęła dwornie przed Didrikiem, po czym wyszła z sali, nie rzucając za siebie nawet jednego spojrzenia.

– Wprowadzić następnego świadka! – polecił sędzia.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: