Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Świadek mimo woli - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Seria:
Rok wydania:
2008
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Świadek mimo woli - ebook

 

Południowe Włochy, schyłek XX wieku. W jednej z nadmorskich miejscowości zostaje zamordowany dziewięcioletni chłopiec – prawdopodobnie zbrodni dokonano na tle seksualnym. Dla prokuratury jedynym podejrzanym jest Senegalczyk Thiam Abdou, handlarz obwoźny. Na podstawie poszlak i zeznań świadków można zrekonstruować historię: czarnoskóry imigrant uprowadził, zgwałcił, a następnie udusił ofiarę, ciało zaś wrzucił do studni. Wyrok właściwie już zapadł. Obrony oskarżonego podejmuje się mecenas Guerrieri. Zaczyna wertować akta prokuratury. Stwierdza, że w trakcie śledztwa z premedytacją nie przestrzegano procedur prawnych. Najwyraźniej komuś zależało na znalezieniu, a właściwie wykreowaniu zabójcy – tego „innego”, przybysza z Afryki o wątpliwym źródle dochodów, wykluczonego ze społeczności. Świadek mimo woli to znakomicie napisany kryminał. Jest aktem oskarżenia przeciw wymiarowi sprawiedliwości, który działa jako narzędzie propagandy. Carofiglio stworzył przy tym studium myślenia stereotypami.

 

Trzysta znakomitych stron thrillera prawniczego.

La Stampa

Powieść intensywna i niepokojąca.

Il Giornale di Sicilia

Autor wypełnia niszę podobną do tej, jaką w Ameryce zajmują Gardner i Grisham.

Times Literary Supplement

Każda postać Carofiglia ma do opowiedzenia historię wartą wysłuchania.

Daily Mail

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-035-3
Rozmiar pliku: 4,1 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Pamiętam dobrze poprzedni dzień – albo raczej poprzednie popołudnie, kiedy wszystko się zaczęło.

Przyszedłem do kancelarii kwadrans wcześniej niż zwykle i nie miałem najmniejszej ochoty zabrać się do pracy. Przejrzałem pocztę elektroniczną, listy, uporządkowałem trochę papierów, odbyłem kilka błahych rozmów telefonicznych. Jednym słowem, wyczerpałem wszystkie preteksty i wreszcie mogłem zapalić.

Teraz wypalę spokojnie papierosa, a potem wezmę się do roboty.

Kiedy skończę palić, na pewno coś mi jeszcze przyjdzie do głowy. Może wyjdę, bo przypomnę sobie, że miałem kupić pewną książkę u Feltrinellego i wciąż to odkładałem.

Gdy paliłem, zadzwonił telefon. To była linia wewnętrzna, dzwoniła moja sekretarka.

Przyszedł jakiś mężczyzna, który nie był umówiony, twierdził jednak, że ma pilną sprawę.

Prawie nikt nie ma umówionego spotkania. Ludzie wybierają się do adwokata, specjalisty od spraw karnych, kiedy mają poważne problemy albo kiedy są przekonani, że tak właśnie jest. Co, oczywiście, na jedno wychodzi.

W każdym razie w mojej kancelarii wyglądało to następująco: sekretarka dzwoniła do mnie w obecności klienta, który musiał pilnie porozmawiać z adwokatem. Jeśli byłem zajęty – na przykład z innym klientem – kazałem im czekać, aż skończę.

Jeśli nie byłem zajęty, jak tamtego popołudnia, kazałem czekać tak czy owak.

Dla każdego ma być jasne, że w mojej kancelarii się pracuje i przyjmę go tylko dlatego, że ma pilną sprawę.

Powiedziałem Marii Teresie, aby przekazała temu panu, że przyjmę go za dziesięć minut, ale nie będę mógł poświęcić mu zbyt wiele czasu, bo zaraz potem mam ważne zebranie. Adwokaci wszak często mają ważne zebrania.

Po dziesięciu minutach mężczyzna wszedł. Miał długie czarne włosy, długą czarną brodę i wytrzeszczone oczy. Usiadł i oparł się o biurko, pochylony w moją stronę.

Przez chwilę byłem pewien, że powie: „Właśnie zabiłem żonę i teściową. Są w samochodzie, w bagażniku. Na szczęście mam combi. Co teraz zrobimy, panie mecenasie?”

Nie powiedział niczego takiego. Miał przyczepę, w której podgrzewał parówki i hamburgery. Inspekcja sanitarna zajęła mu przyczepę, ponieważ warunki higieniczne były mniej więcej takie jak w rynsztokach Benaresu.

Brodacz chciał odzyskać swoją przyczepę. Wiedział, że jestem dobrym adwokatem, ponieważ tak powiedział mu jego znajomy, który był kiedyś moim klientem. Z ohydnym porozumiewawczym uśmieszkiem wymienił nazwisko handlarza narkotyków, dla którego udało mi się wynegocjować haniebnie niską karę.

Zażądałem od niego nieproporcjonalnie wysokiej zaliczki, on zaś wyciągnął z kieszeni spodni zwitek banknotów: setek i pięćdziesiątek.

Żeby tylko nie dał mi forsy poplamionej majonezem, pomyślałem zrezygnowany.

Odliczył sumę, której sobie zażyczyłem. Zostawił mi protokół z zajęcia przyczepy i wszystkie inne papiery. Nie, nie chce pokwitowania, ależ, panie mecenasie, na co mi to. Kolejny porozumiewawczy uśmieszek. Oczywiście my, oszuści podatkowi, zawsze się rozpoznamy.

Przed laty dość lubiłem swoją pracę. Teraz jednak przyprawiała mnie o lekkie mdłości. A kiedy spotykałem takich osobników jak ten sprzedawca hamburgerów, mdłości się nasilały.

Pomyślałem, że zasługuję na kolację złożoną z parówek pana Rasputina, po której wylądowałbym na pogotowiu. Tam oczekiwałby mnie doktor Carrassi.

Doktor Carrassi, zastępca szefa pogotowia ratunkowego, uśmiercił dwudziestojednoletnią dziewczynę, biorąc zapalenie otrzewnej za bóle menstruacyjne.

Dzięki swojemu adwokatowi – czyli mnie – został uniewinniony i nie stracił nawet jednego dnia pracy, ani jednego lira pensji. To nie był trudny proces. Prokurator okazał się idiotą, a oskarżyciel prywatny skończonym durniem.

Kiedy Carrassi został uniewinniony, uściskał mnie. Śmierdziało mu z ust, był spocony i uważał, że sprawiedliwości stało się zadość.

Wychodząc z sali sądowej, starałem się unikać wzroku rodziców dziewczyny.

Brodacz poszedł sobie, ja zaś, próbując opanować mdłości, przygotowałem odwołanie od zarekwirowania jego wytwornej restauracji na kółkach.

Potem wróciłem do domu.

W piątkowe wieczory na ogół chodziliśmy do kina, a później na kolację, zawsze w tym samym gronie przyjaciół.

Nie decydowałem nigdy o wyborze kina ani restauracji. Robiłem to, co postanowiła Sara i reszta, no i spędzałem wieczór, nudząc się i czekając, aż się skończy. Chyba że film naprawdę mi się podobał, ale to z czasem zdarzało się coraz rzadziej.

W tamten piątek, kiedy wróciłem do domu, Sara była już gotowa do wyjścia. Oznajmiłem, że potrzebuję co najmniej kwadransa, aby wziąć prysznic i się przebrać.

Aha, wychodzi ze znajomymi. Jakimi znajomymi? Tymi z kursu fotograficznego. Mogła mnie uprzedzić, coś bym sobie zaplanował. Powiedziała mi wczoraj, ale cóż może poradzić, skoro jej nie słucham, kiedy do mnie mówi. W porządku, po co się złościć, coś bym wymyślił, gdybym wiedział wcześniej. Nie, nie mam najmniejszego zamiaru wywoływać w niej poczucia winy, chciałem tylko powiedzieć dokładnie to, co powiedziałem. Zgoda, lepiej skończmy tę rozmowę.

Wyszła, a ja zostałem w domu. Pomyślałem, żeby zadzwonić do tych samych co zwykle przyjaciół i gdzieś się razem z nimi wybrać. Wyjaśnianie, dlaczego nie ma Sary i dokąd poszła sama, wydało mi się jednak czymś absurdalnie trudnym, pomyślałem, że będą mi się dziwnie przyglądać, tak więc, krótko mówiąc, dałem spokój.

Próbowałem zadzwonić do przyjaciółki, z którą spotykam się ukradkiem od czasu do czasu, ale powiedziała mi szeptem przez komórkę, że jest z narzeczonym. Czego się spodziewałem w piątek? Czułem się przygnębiony, pomyślałem więc, że wypożyczę jakiś dobry film kryminalny, wyjmę z lodówki mrożoną pizzę, duże zimne piwo i piątek jakoś przecież minie.

Zdecydowałem się na Czarny deszcz, chociaż widziałem go już dwa razy. Obejrzałem film po raz trzeci i znowu z przyjemnością. Zjadłem pizzę, wypiłem całe piwo. Potem wychyliłem szklaneczkę whisky i wypaliłem kilka papierosów. Zacząłem skakać po kanałach i odkryłem, że lokalne stacje puszczają znowu filmy porno. Wtedy się zorientowałem, że minęła pierwsza w nocy, i poszedłem spać.

Nie wiem, kiedy usnąłem, i nie wiem, kiedy wróciła Sara, ponieważ nic nie słyszałem.

Następnego ranka obudziłem się, kiedy ona zdążyła już wstać. Wszedłem zaspany do kuchni, Sara bez słowa nalała mi filiżankę kawy po amerykańsku. Oboje lubiliśmy kawę po amerykańsku, słabą, z dużą ilością wody.

Wypiłem dwa łyki i już miałem zapytać, o której wróciła w nocy, kiedy mi powiedziała, że chce odejść.

Tak po prostu:

– Guido, musimy się rozstać.

Po długich sekundach ogłuszającej ciszy byłem zmuszony zadać najbardziej banalne pytanie.

Dlaczego?

Powiedziała mi dlaczego. Była spokojna i bezlitosna. Może sobie wyobrażam, że nie zauważyła, jak wygląda moje życie, powiedzmy, od co najmniej ostatnich dwóch lat. Ale zauważyła i to się jej nie podoba. Najbardziej zaś upokarza ją nie moja niewierność – słowo trafiło mnie w twarz, jakby ktoś mi w nią napluł – lecz fakt, że zupełnie nie mam dla niej szacunku, traktując ją jak idiotkę. Nie wie, czy byłem taki zawsze, czy tylko taki się stałem. Nie wie, którą hipotezę uznać za prawdziwą, a chyba wcale jej to nie obchodzi.

Oznajmiła, że stałem się człowiekiem przeciętnym, a może zresztą zawsze taki byłem. Ona zaś nie ma ochoty żyć z człowiekiem przeciętnym. Już nie.

Jako prawdziwemu człowiekowi przeciętnemu nie przyszło mi do głowy nic lepszego niż zapytanie, czy kogoś ma. Odpowiedziała po prostu, że nie, a tak w ogóle teraz to już nie moja sprawa.

Słusznie.

Rozmowa wkrótce się urwała i dziesięć dni później wyprowadziłem się z domu.2

Zostałem więc – w sposób cywilizowany – wyrzucony z domu i moje życie się zmieniło. Nie na lepsze, chociaż nie od razu to sobie uświadomiłem.

Przez pierwsze miesiące odczuwałem wręcz ulgę i niemal wdzięczność dla Sary. Z powodu odwagi, którą wykazała, a której mnie zawsze brakowało.

Krótko mówiąc, wykonała za mnie, jak to się mówi, brudną robotę.

Myślałem wielokrotnie, że tak dalej być nie może i że powinienem coś zrobić. Przejąć inicjatywę, znaleźć jakieś rozwiązanie, uczciwie z nią porozmawiać. Coś zrobić.

Ale ponieważ byłem tchórzem, nie zrobiłem nic, korzystałem jedynie – ukradkiem – z okazji, jakie mi się trafiały.

Oczywiście nie przestałem o tym myśleć; słowa, które wypowiedziała tamtego ranka, paliły mnie żywym ogniem. Potraktowała mnie jak przeciętniaka i nędznego tchórza, a ja wszystkiego wysłuchałem i nie zdobyłem się na żadną reakcję.

W dniach, które nastąpiły po owej sobocie, a szczególnie kiedy zamieszkałem już w moim nowym mieszkaniu, często zastanawiałem się, co powinienem był odpowiedzieć, choćby po to, aby zachować trochę godności.

Przychodziły mi do głowy zdania typu: „Nie zamierzam się uchylać od odpowiedzialności, ale pamiętaj, że wina nigdy nie leży po jednej stronie”. Tamtego sobotniego ranka milczałem i przynajmniej udało mi się uniknąć śmieszności.

Po jakimś czasie przestałem się nad tym wszystkim zastanawiać i tylko czasem czułem ukłucie w sercu. Wtedy, kiedy myślałem, gdzie może być teraz Sara, co robi, z kim się spotyka.

Nauczyłem się doskonale ignorować owe ukłucia i sprawiać, by nie bolały. Przepędzać je tam, skąd się wzięły, w coraz bardziej mroczne zakamarki.

Przez kilka miesięcy, jako świeżo upieczony singiel, wiodłem życie pozbawione wszelkich reguł. Tak zwane życie światowe.

Bywałem w najdziwniejszych środowiskach, na nudnych przyjęciach, za dużo piłem, za dużo paliłem i tak dalej.

Wychodziłem co wieczór. Zostać samemu w domu wydawało mi się czymś nie do zniesienia.

Miałem też oczywiście kilka narzeczonych.

Nie pamiętam ani słowa z tego, o czym z nimi rozmawiałem.

W trakcie całego tego zamieszania odbyła się rozprawa w celu ustanowienia separacji za obopólną zgodą. Poszło bez problemów. Sara została w mieszkaniu, które było jej własnością. Usiłowałem zachować się godnie i odmówiłem zabrania mebli, sprzętu gospodarstwa domowego, jednym słowem, czegokolwiek poza książkami, i to nie wszystkimi.

Spotkaliśmy się przed gabinetem sędziego, który zajmował się separacjami. Zobaczyłem Sarę po raz pierwszy, odkąd wyniosłem się z domu. Obcięła włosy, była lekko opalona i nasunęło mi się pytanie, gdzie mogła się opalić i z kim pojechała się opalać.

Nie była to przyjemna myśl.

Zanim zdążyłem cokolwiek powiedzieć, podeszła i pocałowała mnie lekko w policzek. Ten pocałunek najdotkliwiej uświadomił mi, że wszystko stracone. W wieku trzydziestu ośmiu lat zrozumiałem, że pewne rzeczy naprawdę się kończą.

Sędzia próbował nas pogodzić, tak jak nakazywało mu prawo. Zachowywaliśmy się jak ludzie kulturalni i dobrze wychowani. Mówiła – niewiele – tylko Sara. Postanowiliśmy, powiedziała. Zdecydowaliśmy się na ten krok bez emocji i zachowując wzajemny szacunek.

Milczałem, przytakując. W tym filmie czułem się aktorem drugiego planu. Wszystko szybko się skończyło, ponieważ nie było spornych kwestii finansowych, problemów z mieszkaniem czy dziećmi.

Kiedy wyszliśmy od sędziego, Sara znowu mnie pocałowała, tym razem niemal w kącik ust.

– Cześć – powiedziała.

– Cześć – odrzekłem, kiedy już odwróciła się i zniknęła. – Cześć – powtórzyłem w pustkę, opierając się o ścianę i zapalając papierosa.

Kiedy zauważyłem spojrzenia, jakimi obrzucają mnie przechodzący urzędnicy, opuściłem budynek sądu.

Na zewnątrz była wiosna.3

Wiosna przeszła szybko w lato, lecz dni upływały mi jednakowo.

Również noce były jednakowe. Ciemne.

Aż do pewnego czerwcowego poranka.

Po powrocie z sądu jechałem windą na ósme piętro, do swojej kancelarii, kiedy nagle, bez żadnego określonego powodu, ogarnęła mnie panika.

Wysiadłem z windy i nie wiem, jak długo stałem na klatce schodowej, ciężko dysząc i oblewając się potem; mdliło mnie, wpatrywałem się tępo w gaśnicę. I czułem straszliwy lęk.

– Dobrze się pan czuje, mecenasie? – Ton pana Strisciuglia, emerytowanego księgowego, właściciela innego lokalu na tym samym piętrze, wyrażał w równej mierze zaskoczenie, co troskę.

– Czuję się dobrze, dziękuję. Nie bardzo wiem, co mi jest, ale nie sądzę, aby to był jakiś problem. A jak pan się czuje?

Nieprawda. Powiedziałem, że zakręciło mi się trochę w głowie, ale teraz już wszystko w porządku, dziękuję, do widzenia.

Niestety, nie wszystko było w porządku, o czym miałem się niebawem dotkliwie przekonać.

Przede wszystkim, nie wiedząc, co mi się przydarzyło tamtego ranka w windzie, zacząłem się obsesyjnie dręczyć myślą, że może się to powtórzyć.

Przestałem więc jeździć windą. To była głupia decyzja, która pogorszyła tylko sytuację.

Po kilku dniach, zamiast poczuć się lepiej, zacząłem się obawiać, że panika może mnie ogarnąć wszędzie, w każdej chwili.

Kiedy udało mi się już wystarczająco zamartwić, sprowokowałem nowy atak, tym razem na ulicy. Był mniej gwałtowny niż pierwszy, lecz jego skutki okazały się jeszcze bardziej niszczące.

Przez co najmniej miesiąc żyłem w ciągłej obawie, że znowu ogarnie mnie panika. Teraz, kiedy o tym myślę, wydaje mi się to śmieszne, ale wówczas żyłem w strachu przed strachem.

Myślałem, że kiedy znowu powróci, mogę oszaleć, a nawet umrzeć. Umrzeć jako obłąkany.

Z zabobonną grozą przypomniałem sobie pewne zdarzenie sprzed wielu lat.

Studiowałem wówczas na uniwersytecie i pewnego dnia otrzymałem list, napisany na kartce papieru w kratkę okrągłym, niemal dziecięcym pismem:

Drogi Przyjacielu, kiedy przeczytasz ten list, przepisz go dziesięć razy własnoręcznie i wyślij do dziesięciorga przyjaciół. To jest prawdziwy łańcuszek św. Antoniego: jeśli będziesz go kontynuować, spotka Cię w życiu szczęście, bogactwo, miłość, spokój i radość, jeśli go przerwiesz, mogą Ci się przydarzyć straszne tragedie. Pewna młoda mężatka, która od dwóch lat pragnęła mieć dziecko, lecz nie mogła zajść w ciążę, przepisała list i wysłała go do dziesięciorga przyjciół. Trzy dni później dowiedziała się, że jest w stanie błogosławionym. Skromny urzędnik pocztowy przepisał list, wysłał do dziesięciorga przyjaciół i krewnych, i tydzień później wygrał dużą sumę w totolotka.

Natomiast pewien nauczyciel po otrzymaniu listu roześmiał się tylko i podarł go. Kilka dni później miał wypadek, złamał nogę, a na dodatek został wyrzucony z mieszkania.

Pewna gospodyni domowa otrzymała list i postanowiła nie przerywać łańcuszka. Niestety, zgubiła list i, chcąc nie chcąc, przerwała łańcuszek. Już po kilku dniach zachorowała na zapalenie opon mózgowych i chociaż wyzdrowiała, została inwalidką do końca życia.

Pewien lekarz po otrzymaniu listu podarł go, wykrzykując pogardliwie, że nie należy wierzyć w podobne przesądy. Kilka miesięcy później został zwolniony z kliniki, w której pracował, opuściła go żona, zachorował i umarł jako obłąkany.

Nie przerywaj łańcuszka!

Przeczytałem wówczas list kolegom, którzy uznali, że jest bardzo śmieszny. Kiedy już przestali się śmiać, spytali mnie, czy zamierzam go podrzeć i umrzeć jako obłąkany, czy może zabrać się pilnie do przepisywania starannym pismem dziesięciu egzemplarzy, co będą mi wypominać – jak się domyślałem, niezbyt delikatnie – przynajmniej przez następne dziesięć lat.

Zdenerwowało mnie to, pomyślałem, że nie byliby takimi niedowiarkami, gdyby list przyszedł do nich, i oświadczyłem, że oczywiście go podrę. Zażądali, abym zrobił to na ich oczach, bo inaczej mógłbym się rozmyślić i w tajemnicy przed nimi przepisać list dziesięć razy, i tak dalej.

Krótko mówiąc, zostałem zmuszony do podarcia listu i kiedy to zrobiłem, najdowcipniejszy z całej trójki oznajmił, że nie powinienem się martwić: w odpowiednim momencie zatroszczą się o to, aby umieścić mnie w jakiejś przytulnej klinice psychiatrycznej.

Teraz, po osiemnastu latach, pomyślałem – całkiem serio – że przepowiednia właśnie się spełnia.

Strach przed nowym atakiem paniki i przed obłędem nie był moim jedynym problemem.

Zacząłem cierpieć na bezsenność. Całymi nocami nie mogłem zmrużyć oka, zasypiałem dopiero o świcie.

Niekiedy zdarzało się, że zapadałem w sen o bardziej normalnej porze. W takich wypadkach jednak budziłem się nieuchronnie po dwóch godzinach i nie mogłem wytrzymać w łóżku. Kiedy próbowałem leżeć dalej, nachodziły mnie dokuczliwe, smutne myśli. O moim zmarnowanym życiu, o dzieciństwie. I o Sarze.

Wstawałem z łóżka i zaczynałem krążyć po mieszkaniu. Paliłem, piłem, oglądałem telewizję, włączałem komórkę w absurdalnej nadziei, że ktoś zadzwoni do mnie w środku nocy.

Zacząłem się martwić, że ludzie zauważą, w jakim jestem stanie, przede wszystkim zaś doskwierała mi myśl, że mogę stracić kontrolę nad sytuacją.

W takim nastroju spędziłem całe lato.

Kiedy nadszedł sierpień, nie znalazłem nikogo, kto chciałby ze mną wyjechać na urlop – prawdę mówiąc, nie bardzo się starałem – a nie miałem odwagi wyjechać sam. Koczowałem więc po willach i daczach przyjaciół, nad morzem albo na wsi. Nie sądzę, abym w czasie tych odwiedzin zaskarbił sobie szczególną sympatię gospodarzy.

Ludzie pytali, czy źle się czuję, a ja odpowiadałem, że tak, trochę, i na ogół rozmowa wkrótce się urywała. Po kilku dniach uświadamiałem sobie, że nadeszła pora, abym spakował walizki i poszukał sobie nowego miejsca, za wszelką cenę bowiem pragnąłem odwlec powrót do miasta.

We wrześniu, ponieważ nadal czułem się źle, a przede wszystkim nie miałem już sił dłużej walczyć z bezsennością, poszedłem do lekarza, który był zresztą moim przyjacielem. Chciałem, aby przepisał mi jakiś środek nasenny.

Zbadał mnie, spytał o objawy, zmierzył mi ciśnienie, zajrzał do oczu, przyświecając sobie lampką, kazał mi wykonać nieco dziwaczne ćwiczenia na równowagę i w końcu orzekł, że zrobiłbym lepiej, gdybym udał się do specjalisty.

– Co masz na myśli? Jakiego specjalisty?

– No, cóż, specjalisty od podobnych problemów.

– Jakich problemów? Daj mi coś na sen i nie mówmy o tym więcej.

– Guido, sytuacja jest trochę bardziej skomplikowana. Wyglądasz na bardzo wyczerpanego. Nie podoba mi się sposób, w jaki rozglądasz się wokół. Nie podobają mi się twoje ruchy, gesty, nie podoba mi się, jak oddychasz. Muszę ci to powiedzieć: jesteś chory. Masz iść do specjalisty.

– Chcesz powiedzieć, do... – Miałem sucho w ustach. Przez głowę przemykały mi chaotyczne myśli. Może chce powiedzieć, że mam iść do internisty. Albo do homeopaty. Do masażysty rehabilitanta. Nawet do uzdrowiciela praktykującego medycynę ajurwedyjską.

Cóż, zgoda, skoro mam pójść do internisty, masażysty, ajurwedysty, homeopaty i nie wiem do kogo jeszcze, nie ma problemu, pójdę. Nie zamierzam się wymigiwać od leczenia.

Wcale się nie boję, przecież...

– PSYCHIATRA? Powiedziałeś psychiatra?

Miałem ochotę się rozpłakać. Zwariowałem, teraz mówi mi to nawet lekarz. Przepowiednia się spełnia.

Powiedziałem, że w porządku, na razie niech mi zapisze ten cholerny środek nasenny, a potem się zastanowię. Tak, oczywiście, wcale nie mam zamiaru lekceważyć mojego stanu, zobaczymy, nie, nie, nie ma potrzeby, abyś mi polecał – suchość w ustach – któregoś z nich. Zadzwonię do ciebie i podasz mi nazwisko przez telefon.

Uciekłem, z dala omijając windę.4

Mój lekarz zgodził się przepisać mi coś na sen i dzięki tym proszkom uznałem, że sytuacja się poprawiła, przynajmniej trochę.

W dalszym ciągu byłem przygnębiony, ale przynajmniej nie snułem się jak widmo, dręczony bezsennością.

Niemniej rezultaty mojej pracy i umiejętności zawodowe znacznie się pogorszyły. Od mojej aktywności i zdolności koncentracji zależała wolność wielu osób i pewnie zainteresowałoby je, jak spędzam popołudnia: że nieuważnie przeglądam akta, że nie obchodzi mnie ich zawartość, że idę na rozprawę zupełnie nieprzygotowany, że wynik procesów jest w gruncie rzeczy kwestią przypadku i że, krótko mówiąc, los tych ludzi spoczywa w rękach kogoś nieodpowiedzialnego, kto w dodatku cierpi na zaburzenia psychiczne.

Kiedy musiałem przyjmować klientów, sytuacja stawała się wręcz surrealistyczna.

Klienci mówili, do mnie nie docierało ani jedno słowo, przytakiwałem jednak, kiwając głową. Oni dalej mówili, przekonani, że w ten sposób dodaję im otuchy. W końcu podawałem im rękę na pożegnanie i uśmiechałem się ze zrozumieniem.

Zdawali się doceniać fakt, że adwokat pozwala im się wygadać, nie przerywa i najwyraźniej rozumie ich problem oraz potrzeby.

Mecenas to naprawdę porządny człowiek, oświadczyła w obecności mojej sekretarki pewna emerytka, która chciała pozwać do sądu sąsiada, ponieważ ten wrzucał jej do skrzynki nieprzyzwoite liściki. Nawet nie wygląda na adwokata, dodała. To akurat była prawda.

Klienci zatem byli zadowoleni, ja zaś, co najwyżej, miałem niejasne wyobrażenie o ich sprawach. Razem zmierzaliśmy ku katastrofie.

Na tym właśnie etapie – kiedy już udało mi się przespać kilka nocy – wystąpił nowy objaw. Zacząłem płakać. Początkowo zdarzało się to w domu, wieczorem, zaraz po powrocie z pracy, albo rano, po wstaniu z łóżka. Potem również poza domem. Szedłem ulicą, o niczym nie myśląc, i nagle zaczynałem płakać. Potrafiłem się jednak kontrolować, zarówno w domu, jak i (przede wszystkim) na ulicy, chociaż za każdym razem przychodziło mi to z większym trudem. Koncentrowałem się na butach albo na tablicach rejestracyjnych samochodów, przede wszystkim jednak unikałem patrzenia prosto w twarz przechodniom, którzy – byłem o tym przekonany – zauważyliby od razu, co się ze mną dzieje.

W końcu przydarzyło mi się to w kancelarii. Po południu rozmawiałem o czymś z sekretarką, kiedy nagle poczułem, że łzy napływają mi do oczu i ściska mnie w gardle.

Zacząłem się tępo wpatrywać w małą plamkę wilgoci na ścianie, a jednocześnie odpowiadałem, kiwając głową, przerażony, że Maria Teresa odgadnie, co się ze mną dzieje.

Rzeczywiście odgadła, przypomniała sobie nagle, że musi zrobić jakieś fotokopie, i dyskretnie wyszła z pokoju.

Natychmiast wybuchnąłem płaczem, a potem długo nie mogłem się uspokoić.

Uznałem, że nie mogę czekać, aż coś takiego się powtórzy na przykład podczas rozprawy.

Następnego dnia zadzwoniłem do mojego lekarza i poprosiłem o nazwisko specjalisty.5

Psychiatra był wysoki, solidnie zbudowany, o imponującej sylwetce, miał brodę i dłonie jak łopaty. Wyobraziłem go sobie, jak obezwładnia wariata w ataku szału, bijąc go po twarzy i zakładając mu kaftan bezpieczeństwa.

Był dość miły, mimo tej brody i potężnej postury. Poprosił, żebym wszystko mu opowiedział, i cały czas potakująco kiwał głową. Uspokoiło mnie to. Potem pomyślałem, że ja też tak kiwam głową, kiedy klienci opowiadają mi o swoich sprawach, i poczułem się trochę mniej spokojnie.

Powiedział, że cierpię na szczególną formę zaburzenia procesu adaptacyjnego. Separacja zadziałała w mojej psychice jak bomba z opóźnionym zapłonem i w pewnym momencie wywołała efekt radykalnej zmiany. A raczej serię zmian następujących jedna po drugiej. Źle zrobiłem, lekceważąc problem przez tyle miesięcy, zaburzenie procesu adaptacyjnego tylko się pogłębiło i teraz grozi mi, że popadnę w ciężką depresję. Nie powinienem się jednak martwić, ponieważ fakt, że przyszedłem do psychiatry, stanowi pozytywny dowód samoświadomości i niezbędny warunek wyzdrowienia. Z pewnością będzie konieczna kuracja farmakologiczna, lecz w ciągu kilku miesięcy mój stan powinien się zdecydowanie poprawić.

Pauza i uważne spojrzenie. Musiały być częścią terapii.

Potem zaczął pisać, zapełniając receptę nazwami anksjolityków i antydepresantów.

Miałem brać te paskudztwa przez dwa miesiące. Miałem próbować się rozerwać. Miałem unikać skupiania się na sobie samym. Miałem dostrzegać pozytywne aspekty wszystkiego i nie dopuszczać myśli, że nie ma dla mnie ratunku. Miałem mu zapłacić trzysta tysięcy lirów, o pokwitowaniu ani słowa, zobaczymy się za dwa miesiące, proszę przyjść na wizytę kontrolną.

Żegnając się ze mną w drzwiach, odradził mi czytanie ulotek dołączonych do lekarstw. Prawdziwy znawca ludzkiej psychiki.

Udałem się do apteki odległej od centrum, aby nie spotkać nikogo znajomego. Chciałem uniknąć sytuacji, w której, w obecności jakiegoś mojego kolegi albo klienta, farmaceuta wykrzyknie do swojego pomocnika na zapleczu: „Sprawdź w dziale psychotropów, czy mamy valium ekstraforte dla tego pana”.

Pojeździłem trochę w tę i z powrotem, aż znalazłem aptekę w dzielnicy Japigia, na rogatkach miasta. Farmaceutka, koścista dziewczyna, nie wyglądała na rozmowną. Podałem receptę, nie patrząc jej w twarz. Czułem się równie swobodnie jak seminarzysta w porno-shopie.

Koścista farmaceutka już miała mi podać sumę, kiedy wyrecytowałem przygotowaną wcześniej kwestię: „Skoro już tu jestem, wezmę też coś dla siebie. Czy ma pani rozpuszczalną witaminę C?”

Przyjrzała mi się przez sekundę bez słowa. Znała ten scenariusz. Dała mi witaminę C razem z całą resztą. Zapłaciłem i uciekłem jak złodziej.

W domu rozpakowałem lekarstwa i przeczytałem dołączone do nich ulotki. Wszystkie były interesujące, ale moją uwagę przykuły wręcz hipnotycznie skutki uboczne leku antydepresyjnego o nazwie trittico, na bazie trazodonu.

Zaczynały się od zwykłych zawrotów głowy, a kończyły na suchości w ustach, kłopotach ze wzrokiem, obstrukcji, zatrzymaniu moczu, drgawkach i zaburzeniach libido.

Pomyślałem, że zaburzeń libido doświadczam i bez tego, czytałem więc dalej. Dowiedziałem się, że niewielka liczba osób przyjmujących trazodon miewa długie i bolesne erekcje, czyli cierpi na tak zwany priapizm.

Problem ten wymagał czasami nawet niezwłocznego zabiegu chirurgicznego, który, z kolei, mógł spowodować trwałe upośledzenie aktywności seksualnej.

Podsumowanie było jednak uspokajające: ryzyko śmiertelnego przedawkowania trazodonu było niższe niż ryzyko związane z podawaniem antydepresantów trójcyklicznych.

Skończywszy czytać, zacząłem rozmyślać. Co robić w wypadku długotrwałej i bolesnej erekcji? Udać się do szpitala, trzymając członek w ręce? Włożyć bardzo wygodne slipki? Co powiedzieć lekarzowi? Co to jest trwałe upośledzenie aktywności seksualnej?

I jeszcze: ile to jest śmiertelna dawka trazodonu? Wystarczą dwie pigułki? Czy trzeba połknąć całe opakowanie?

Nie znalazłem odpowiedzi na te pytania, a trittico powędrował do kibla razem z innymi lekarstwami, które przepisał mi mój psychiatra. Mój były psychiatra.

Pozbyłem się skrupulatnie wszystkiego i nacisnąłem spłuczkę. Potem wyrzuciłem do śmieci pudełka, buteleczki, fiolki i ulotki.

Następnie nalałem sobie dobre pół szklaneczki whisky – unikać alkoholu – i włożyłem do magnetowidu kasetę z Rydwanami ognia. Jedną z nielicznych, które zabrałem ze sobą z domu.

Kiedy pojawiły się pierwsze obrazy, zapaliłem marlboro – unikać nikotyny, przynajmniej wieczorem – i po raz pierwszy od dłuższego czasu poczułem, że prawie wraca mi dobry humor.6

Jako nastolatek uprawiałem boks.

Do szkoły boksu zaprowadził mnie dziadek, po tym, jak wróciłem kiedyś do domu pobity, z opuchniętą twarzą. Dostałem od jednego takiego, który był ode mnie starszy i bardziej agresywny.

Miałem czternaście lat, byłem okropnie chudy, miałem czerwony, świecący się z powodu trądziku nos, chodziłem do czwartej klasy gimnazjum i byłem przekonany, że szczęście nie istnieje. Przynajmniej dla mnie.

Szkoła mieściła się w wilgotnej piwnicy, trenerem był chudy facet koło sześćdziesiątki, z umięśnionymi jeszcze, mocnymi ramionami i twarzą Bustera Keatona. Był przyjacielem dziadka.

Pamiętam dokładnie, jak zeszliśmy po wąskich i słabo oświetlonych schodach. Nikt nic nie mówił, słychać było tylko lekkie, głuche uderzenia pięści w worek, drganie lin, rytm kroków. Wszędzie unosił się zapach, którego nie potrafię opisać, ale czuję go w nozdrzach teraz, kiedy piszę, i przyprawia mnie on o dreszcz.

Fakt, że uprawiam boks, długo utrzymywaliśmy w tajemnicy przed moją matką. Dowiedziała się dopiero wtedy, kiedy w wieku lat siedemnastu i pół zdobyłem srebrny medal na regionalnych zawodach juniorów w wadze półśredniej.

Dziadek nie zdążył jednak zobaczyć mnie na podium ze sklejki.

Trzy miesiące wcześniej, spacerując w lasku piniowym ze swoim owczarkiem niemieckim, w pewnej chwili przystanął i usiadł na ławce.

Przechodzący tamtędy chłopak opowiedział później, że po kilku chwilach dziadek jakoś dziwnie odchylił głowę na oparcie, a przedtem pogłaskał psa.

Karabinierzy musieli zastrzelić owczarka, by móc podejść do zmarłego i zidentyfikować go jako Guida Guerrieriego, emerytowanego profesora zwyczajnego historii filozofii średniowiecznej.

Mojego dziadka.

Po tych zawodach regionalnych zdobyłem jeszcze inne medale. Nawet brązowy medal na uniwersyteckich zawodach krajowych w wadze średniej.

Nie miałem nigdy mocnego ciosu, ale opanowałem dobrze technikę, byłem chudy, wysoki i miałem ręce dłuższe niż zawodnicy tej samej wagi.

Tuż przed dyplomem zarzuciłem treningi, ponieważ boks można uprawiać długo tylko wtedy, kiedy jest się mistrzem albo kiedy chce się coś udowodnić.

Ja nie byłem mistrzem i wydawało mi się, że udowodniłem, co miałem do udowodnienia.

Postanowiwszy, że obejdę się bez nowoczesnej psychiatrii, usiłowałem znaleźć coś, co mogłoby stanowić jej alternatywę, i odkryłem, że znowu chcę boksować.

Zastanawiając się nad tym, doszedłem do wniosku, że była to jedna z niewielu realnych rzeczy w moim życiu. Zapach skórzanych rękawic, ciosy – inkasowane i zadawane – i ciepły prysznic na koniec, kiedy spostrzegałeś, że przez dwie godziny nie pojawiła się w twojej głowie ani jedna myśl.

Strach, kiedy idziesz na ring, strach w twoich oczach bez wyrazu, w oczach bez wyrazu twojego przeciwnika. Podskakujesz, uderzasz, próbujesz uniknąć ciosu, otrzymujesz go, sam zadajesz, twoje ręce ze zmęczenia nie potrafią utrzymać gardy, oddychasz ustami, modlisz się, aby to się wreszcie skończyło, bo nie masz już sił, chcesz uderzyć i nie możesz – tak ci się przynajmniej wydaje – myślisz, że nie obchodzi cię wcale, czy wygrasz, czy przegrasz, byle tylko już się to skończyło, masz ochotę rzucić się na ziemię, ale nie robisz tego, chociaż nie wiesz dlaczego i co każe ci się jeszcze trzymać na nogach, a potem gong i sądzisz, że przegrałeś, lecz gwiżdżesz na to, a tymczasem sędzia podnosi twoją rękę i nagle rozumiesz, że wygrałeś, i nic innego w tej chwili nie istnieje, nic innego. Nikt ci tego nie będzie mógł odebrać. Już nigdy.

Poszukiwałem miejsca, gdzie mógłbym trenować boks. Stara piwnica sprzed niemal dwudziestu pięciu lat już dawno nie istniała. Trener nie żył. Zajrzałem do książki telefonicznej i przekonałem się, że w całym mieście można trenować sztuki walki: japońską, tajską, koreańską, chińską, nawet wietnamską. Wybór był ogromny: dżudo, dżiu-dżitsu, aikido, karate, boks tajski, taekwondo, tai-chi, chuan, wing chun, kendo, viet vo dao.

Wyglądało na to, że boks zniknął, ale ja się nie poddawałem. Zadzwoniłem do regionalnej sekcji Narodowego Komitetu Olimpijskiego i zapytałem, czy są w Bari miejsca, gdzie trenuje się boks. Urzędnik był uprzejmy i kompetentny. Tak, w Bari istnieją dwie szkoły boksu: jedna działa w pobliżu nowego stadionu, w pomieszczeniu wynajętym przez gminę, druga zaś przy szkole średniej, dosłownie dwa kroki od mojego domu.

Wstąpiłem tam i odkryłem, że trenerem jest facet, którego znałem z dawnej szkoły, niejaki Pino. Za nic nie mogłem sobie przypomnieć jego nazwiska. Zaczął przychodzić do piwnicy na krótko przedtem, zanim ja przestałem trenować. Był w wadze ciężkiej; słaba technika, ale naprawdę mocne ciosy. Stoczył nawet kilka walk jako zawodowiec, jednak bez większych sukcesów. Teraz miał wiele zajęć. Nauczyciel boksu, ochroniarz w dyskotece, szef służby porządkowej na koncertach, spektaklach.

Ucieszył się na mój widok. Oczywiście, że mogę się zapisać, jestem jego gościem, wykluczone, abym miał płacić. A zresztą, adwokat zawsze może się przydać.

I tak, począwszy od następnego tygodnia, w poniedziałki i czwartki wychodziłem z kancelarii o wpół do siódmej, o siódmej byłem już w siłowni i przez prawie dwie godziny boksowałem.

Dzięki temu poczułem się trochę lepiej. Nie całkiem dobrze, ale lepiej. Skakałem przez skakankę, robiłem skłony, pompki, waliłem w worek i staczałem walki z chłopakami młodszymi ode mnie o dwadzieścia lat.

W niektóre noce potrafiłem zasnąć bez proszków, w inne nie.

Czasami udawało mi się nawet przespać pięć albo sześć godzin.

W niektóre wieczory wychodziłem z przyjaciółmi i czułem się prawie zdrowy.

Zbierało mi się jeszcze na płacz, lecz rzadziej, i przynajmniej potrafiłem się kontrolować.

W dalszym ciągu nie jeździłem windą, nie stanowiło to jednak wielkiego problemu, a w dodatku nikt nie zwracał na to uwagi.

Udało mi się przetrwać niemal bez szwanku okres Bożego Narodzenia, chociaż pewnego dnia, chyba dwudziestego dziewiątego albo trzydziestego grudnia, zobaczyłem Sarę na ulicy w centrum. Była ze swoją przyjaciółką i jakimś mężczyzną, którego nigdy przedtem nie widziałem. Jak nic mógł być narzeczonym przyjaciółki albo jej wujkiem, albo gejem, nie miałem przecież pojęcia, uznałem jednak od razu, że jest nowym narzeczonym Sary.

Pomachaliśmy do siebie z przeciwnych stron ulicy. Przeszedłem jeszcze dziesięć metrów i zauważyłem, że wstrzymuję oddech. Przeponę miałem zablokowaną. Poczułem falę ciepła oblewającą mi twarz aż po korzonki włosów. Mózg na kilka minut przestał działać.

Potem przez cały dzień miałem trudności z oddychaniem, a w nocy nie mogłem zasnąć.

Po jakimś czasie również i to minęło.

Po Bożym Narodzeniu zacząłem znowu pracować, przynajmniej trochę. Zdałem sobie sprawę z katastrofy grożącej mojej kancelarii, a przede wszystkim nieświadomym niczego klientom, więc dokładałem wszelkich starań, by choć w minimalnym stopniu zapanować nad sytuacją.

Zacząłem znowu przygotowywać się do procesów, zacząłem znowu słuchać – trochę – tego, co mówią klienci, zacząłem znowu słuchać, co mówi moja sekretarka.

Powoli, zrywami, jak zdezelowany samochód, moje życie znowu ruszyło naprzód.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: