Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Syberiada polska - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 sierpnia 2001
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syberiada polska - ebook

Syberiada polska to  pierwsza część cyklu powieściowego Zbigniewa Domino, wysoko ocenianego i bardzo dobrze przyjętego przez krytykę i czytelników. To w niej przedstawiony jest dramat ludności polskiej wyrzuconej ze swoich domów i masowo deportowanej z Zachodniej Ukrainy na Syberię i do Kazachstanu. Poprzez losy głównego bohatera Staszka Doliny poznajemy dramatyczną walkę o przetrwanie i zachowanie życia jego najbliższych i pozostałych przesiedleńców na tle dzikiej, ale wspaniałej przyrody syberyjskiej Tajgi.

Kontynuację tej epickiej powieści znajdzie czytelnik w kolejnych tomach cyklu: Czas kukułczych gniazd oraz Młode ciemności.
Na motywach Syberiady polskiej powstał film Janusza Zaorskiego pod tym samym tytułem., którego premiera odbyła się 22 lutego 2013 roku.
Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-63773-50-2
Rozmiar pliku: 937 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

1

Była wte­dy zima wy­jąt­ko­wo śnież­na i mroź­na. Noc­na, nad­ran­na pora. Czer­wo­ny Jar, nie­wiel­ka po­dol­ska wio­ska, otu­lo­na ci­szą za­śnie­żo­nej, głę­bo­kiej ko­tli­ny, spa­ła jesz­cze snem spra­wie­dli­wych. Spa­ła nie­świa­do­ma zbli­ża­ją­ce­go się nie­bez­pie­czeń­stwa, ja­kie­go na­wet w kosz­mar­nych snach wy­śnić nie­po­dob­na. To­też, jak grom z ja­sne­go nie­ba, spa­dło ono tej nocy na lu­dzi z Czer­wo­ne­go Jaru.

Na­gle po ca­łej wsi roz­le­gło się wście­kłe uja­da­nie psów, a ja­cyś obcy, uzbro­je­ni lu­dzie, przy wtó­rze gło­śnych wrza­sków i prze­kleństw, kol­ba­mi ka­ra­bi­nów za­czę­li do­bi­jać się do cha­łup. Rże­nie koni, ryk wy­stra­szo­ne­go by­dła, wszyst­ko to zmie­sza­ne z ża­ło­snym za­wo­dze­niem ko­biet i dzie­cię­cym pła­czem. A do tego co ja­kiś czas ka­ra­bi­no­we wy­strza­ły, od­bi­ja­ją­ce się echem w czy­stym, mroź­nym po­wie­trzu.

Tak lu­dziom z Czer­wo­ne­go Jaru ob­ja­wi­ła się tra­gicz­na go­dzi­na wy­wóz­ki na sy­be­ryj­ską ka­tor­gę.

Dla cie­ka­wych hi­sto­rii od­no­tuj­my, że dzia­ło się to do­kład­nie dnia 10 lu­te­go 1940 roku.

Za­gro­da Ka­li­now­skich, naj­oka­zal­sza i naj­bo­gat­sza w Czer­wo­nym Ja­rze, ulo­ko­wa­ła się na skra­ju wsi, tuż przy dro­dze z Tłu­ste­go do Bor szcza­wa. Pew­nie dla­te­go do Ka­li­now­skich w pierw­szej ko­lej­no­ści wdar­li się en­ka­wu­dzi­ści z miej­sco­wy­mi ukra­iń­ski­mi mi­li­cjan­ta­mi.

U Ka­li­now­skich na po­dwór­ku padł pierw­szy strzał i pierw­sza ofia­ra: Bry­tan, owcza­rek pod­ha­lań­ski, któ­ry w obro­nie go­spo­dar­skie­go obej­ścia sko­czył na so­wiec­kie­go ofi­ce­ra w bia­łym ko­żu­chu i do krwi roz­ha­ra­tał mu trzy­ma­ją­cą na­gan rękę. Za­ko­tło­wa­ło się na po­dwór­ku. Bry­tan nie pusz­czał. Do­pie­ro wy­strzał z soł­dac­kie­go ka­ra­bi­nu po­ło­żył kres jego psiej wier­no­ści. Na te ha­ła­sy ze­rwał się ze snu młod­szy z Ka­li­now­skich, Ja­nek, i pod­biegł do oszro­nio­ne­go okna. Dzia­dek Fe­liks też się obu­dził.

– Co tam, Ja­siu?

– Bry­tan ko­goś tar­mo­si… Ja­cyś lu­dzie… Z ka­ra­bi­na­mi.

– Strze­la­ją! Musi – ban­de­row­cy! Nie otwie­raj, broń Boże!

– Bry­ta­na chy­ba za­bi­li…

Rów­no­cze­sny ło­mot do drzwi i do okien. Ja­nek od­sko­czył od okna i zła­pał za sie­kie­rę. W drzwiach izby sta­nął ro­ze­spa­ny oj­ciec.

Ko­ła­ta­nie uci­chło.

– Hej tam, Ka­li­now­ski, otwie­raj! Co tam, wy­mar­li­ście wszy­scy czy co?

– A kto tam? – Oj­ciec, pod­ska­ku­jąc na jed­nej no­dze, wcią­gał spodnie.

– To ja, Bor­ma, z mi­li­cją do cie­bie idzie­my. Nie bój się, tu swoi, otwie­raj.

– Bor­ma, Dyś­ko Bor­ma, po gło­sie go po­zna­ję. Z mi­li­cją, mówi… Trze­ba otwo­rzyć, nie ma rady… – mam­ro­tał pół­gło­sem oj­ciec.

Na­rzu­cił ko­żuch na ra­mio­na i wy­szedł do sie­ni. Ka­li­now­ska też już wsta­ła i drżą­cy­mi rę­ka­mi za­pa­la­ła naf­to­wą lam­pę.

Wraz z chło­dem i kłę­ba­mi pary do izby wpa­dło dwóch czer­wo­no­ar­miej­ców z ka­ra­bi­na­mi o ba­gne­tach jak piki, a za nimi Dyś­ko Bor ma i mło­dy ofi­cer w bia­łym ko­żu­chu.

– Ruki w wierch, wsie pod stien­ku! Nie ru­szać się! A ty, ba­busz­ka, na co jesz­cze cze­kasz? Wsta­waj! By­stro, by­stro! – Po­krzy­ki­wał soł­dat nad łóż­kiem bab­ki Łu­cji.

Bab­ka od pół roku le­ża­ła spa­ra­li­żo­wa­na. Pa­trzy­ła na to, co się dzia­ło, wy­stra­szo­ny­mi ocza­mi, ale ani się ru­szyć, ani ode­zwać nie mo­gła.

– Spa­ra­li­żo­wa­na. – Wsta­wi­ła się za te­ścio­wą Re­gi­na Ka­li­now­ska.

– Zo­staw ją! Prze­szu­kać wszyst­ko – roz­ka­zał soł­da­tom mło­dy ofi­cer. Na­gan scho­wał do ka­bu­ry, ale wciąż pod­trzy­my­wał krwa­wią­cą, po­gry­zio­ną przez Bry­ta­na dłoń. Ka­li­now­ska, nie cze­ka­jąc, na­la­ła wody do mied­ni­cy, po­da­ła ofi­ce­ro­wi czy­sty ręcz­nik i bu­te­lecz­kę z jo­dy­ną.

– Prze­klę­ta sa­ba­ka… – Ofi­cer syk­nął z bólu, za­lał ranę jo­dy­ną i owi­nął dłoń ręcz­ni­kiem. – Spa­si­bo, pani.

Z dru­giej izby żoł­nie­rze przy­pro­wa­dzi­li dwój­kę ro­ze­spa­nych mal­ców.

– Ni­ko­go wię­cej tam nie ma! – za­mel­do­wa­li.

– Wszy­scy? – Ofi­cer w bia­łym ko­żusz­ku spoj­rzał py­ta­ją­co na Bor­mę, któ­ry ra­zem z tu­tej­szym mi­li­cjan­tem, Tro­fi­mu­kiem z Wor­wo­li­niec, stał przy sa­mym pro­gu i do­tąd sło­wem się nie ode­zwał. Py­ta­nie ofi­ce­ra Bor­ma po­kwi­to­wał ski­nie­niem gło­wy.

– Wszy­scy. No, cha­ra­szo, za­raz to spraw­dzi­my. – Ofi­cer Wy­jął ja­kiś pa­pier. Wy­gła­dził go na ko­la­nie i zbli­żył się do lam­py. W izbie zro­bi­ło się ci­cho, je­dy­nie sta­ry ścien­ny ze­gar gło­śno ty­kał.

– Wszy­scy. Tak, za­raz się prze­ko­na­my… Ka­li­now­ski Ju­lian Fe­lik­so­wicz to któ­ry?

– Syn Fe­lik­sa to ja… A to mój oj­ciec, Fe­liks Ka­li­now­ski, moja mat­ka, Łu­cja Ka­li­now­ska, moja żona Re­gi­na, a to moje dzie­ci: Jan, ten naj­star­szy, po­tem Rom­ciu, czy­li Ro­man Ka­li­now­ski. No i Iren­ka, to ta naj­młod­sza.

Ofi­cer ogryz­kiem ołów­ka za­zna­czał coś na swo­jej li­ście, ką­tem oka spo­glą­da­jąc na Bor­mę, któ­ry ki­wa­niem gło­wy po­twier­dzał sło­wa Ka­li­now­skie­go.

– Tak, tak… No, cha­ra­szo… A ob­cych w wa­szym domu nie ma? Ucie­ki­nie­rów, ko­lo­ni­stów, pol­skich żoł­nie­rzy?

– Nie ma, pa­nie to­wa­rzy­szu ofi­ce­rze, my tu sami swoi.

– A broń ma­cie?

– Nie mamy. Po co nam broń, pa­nie…

– No, no, go­spo­da­rzu, uwa­żaj­cie! Zro­bi­my do­kład­ną re­wi­zję w ca­łym obej­ściu i je­śli coś znaj­dzie­my, to wte­dy bę­dzie go­rzej. Le­piej od­dać do­bro­wol­nie… – Prze­rwał na chwi­lę i się­gnął po ko­lej­ny pa­pier.

– A te­raz, oby­wa­te­le, ogło­szę wam po­sta­no­wie­nie wła­dzy ra­dziec­kiej, od któ­re­go, i to po­wiem wam od razu, nie ma żad­ne­go od­wo­ła­nia. – Zbli­żył się do lam­py i prze­czy­tał treść jed­nym tchem: – „Uka­zom so­wiet­sko­wo pra­wi­tiel­stwa graż­da­nie: Ka­li­now­ski Ju­lian Fe­lik­so­wicz ra­zem z całą ro­dzi­ną pie­re­sie­la­jet­sa w dru­gu­ju ob­łast na te­ri­to­rii ZSRR…”.

Za­sko­cze­nie ode­bra­ło Ka­li­now­skie­mu mowę. Na chwi­lę za­pa­dło mil­cze­nie. Pierw­szy ode­zwał się dzia­dek Fe­liks:

– Jak to, pa­nie ofi­ce­rze, bę­dzie­my prze­sie­dle­ni? A niby do­kąd? Prze­cież tu­taj, z dzia­da pra­dzia­da, jest nasz dom, na­sza zie­mia, na­sza cała chu­do­ba. Wszyst­ko!

Ofi­cer scho­wał pa­pie­ry, z tru­dem za­piął ra­por­tów­kę, po­pra­wił opa­tru­nek na ręce i spoj­rzał na ze­gar, któ­ry aku­rat za­czął wy­bi­jać go­dzi­nę czwar­tą rano. Do­tąd spo­koj­ny, pod­niósł głos:

– Tam wszyst­ko ja­sno było po­wie­dzia­ne: prze­sie­dla się was do in­ne­go re­jo­nu Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Nie­odwo­łal­nie! Te­raz – po­now­nie zer­k­nął na ze­gar – te­raz jest do­kład­nie go­dzi­na czwar­ta pięć… Za pół go­dzi­ny ma­cie być go­to­wi do dro­gi. Wol­no wam za brać rze­czy oso­bi­ste, ba­ga­żu i je­dze­nia po wor­ku na oso­bę. Ja­sne?!

– Pół go­dzi­ny? Po wor­ku? A go­spo­dar­stwo? Jak tu Wy­jeż­dżać? Bab­cia cho­ra, dzie­ci ma­leń­kie, mro­zy ta­kie! Pa­nie ofi­ce­rze, niech się pan nad nami zli­tu­je. Pa­nie ofi­ce­rze!

Ka­li­now­ska zło­ży­ła ręce jak do mo­dli­twy. Ka­li­now­ski ob­jął ją ra­mie­niem.

– Daj spo­kój, Re­niu, daj spo­kój… – Roz­pła­ka­ła się.

Ofi­cer od­rzu­cił za­krwa­wio­ny ręcz­nik, owi­nął dłoń wła­sną chu­s­tecz­ką. Był wy­raź­nie spe­szo­ny.

– Idzie­my, Bor­ma. A wy – ofi­cer roz­ka­zał żoł­nie­rzom – zo­sta­nie­cie tu­taj i żeby mi było tak, jak po­wie­dzia­łem.

Od­wró­cił się od pro­gu do Ka­li­now­skiej.

– Dzię­ku­ję za opa­tru­nek, cha­ziaj­ka!… A o cho­rą bab­kę to ty się nie martw. Tam, gdzie je­dzie­cie, le­ka­rze są. I szpi­ta­le, i szko­ły. U nas, w Związ­ku Ra­dziec­kim, wszyst­ko jest!

W sze­ro­ko otwar­te drzwi wdar­ła się do izby nowa fala ostre­go mro­zu…

Wik­ta Wy­soc­ka nie tra­ci­ła na­dziei, że jej mąż lada dzień wró­ci z woj­ny. Je­śli na­wet na­cho­dzi­ły na nią chwi­le zwąt­pie­nia, przed ni­kim tego nie oka­zy­wa­ła. A już, broń Boże, przed swo­imi dzie­cia­ka­mi, któ­re nie było dnia, żeby o ojcu nie wspo­mi­na­ły. Są­sie­dzi, Bie­gań­ski z Da­ni­ło­wi­czem, też prze­cież byli na woj­nie i wró­ci­li, to cze­mu by aku­rat jej Ste­fan nie miał wró­cić? A może w nie­wo­li gdzieś tam bie­da­ka trzy­ma­ją? U Niem­ców czy na­wet u Ru­skich? A nie opo­wia­da to Ju­rek Da­ni­ło­wicz, jak go So­wie­ci w nie­wo­li trzy­ma­li, nim do Czer­wo­ne­go Jaru wró­cił? To i jej Ste­fan wró­ci. Musi wró­cić, bo niby co by ona bez nie­go z tymi swo­imi bi­sur­ma­na­mi ro­bi­ła? A do tego jesz­cze go­spo­dar­stwo na jej bab­skiej gło­wie. Całe szczę­ście, że tak się tra­fi­ło i tych Do­li­nów z Wor­wo­li­niec­kiej Ko­lo­nii na kwa­te­rę przy­gar­nę­ła. Do­li­na w go­spo­dar­stwie po­mo­że, z Do­li­no­wą wie­czo­ra­mi so­bie o ży­ciu po­ga­da­ją, po­pła­czą, za­wsze to ja­koś ra­zem raź­niej. Na­wet i do te go już zdą­ży­ła się Wy­soc­ka przy­zwy­cza­ić, że co ja­kiś czas, o róż­nych po­rach dnia i nocy, wpa­da­ła do niej na re­wi­zję war­wo­li­niec­ka mi­li­cja. Py­ta­li, czy mąż jesz­cze nie wró­cił, za­glą­da­li we wszyst­kie kąty. I pra­wie za każ­dym ra­zem za­bie­ra­li ze sobą Do­li­nę na po­ste­ru­nek do Tłu­ste­go, na prze­słu­cha­nie. Wte­dy oby­dwie z To­sią Do­li­no­wą pła­ka­ły. I cze­ka­ły. Do­li­na, naj­czę­ściej za dzień, za dwa, wra­cał, a jej Ste­fa­na jak nie było z tej woj­ny wi­dać, tak nie było.

Tej nocy Wik­ta Wy­soc­ka czu­wa­ła szcze­gól­nie, bo kro­wa, nów­ka, lada dzień mia­ła się cie­lić. Do­li­na już dru­gą noc spał w staj­ni, pil­no­wał, żeby się chu­do­bie ja­kieś nie­szczę­ście nie przy­da­rzy­ło. To­też kie­dy Wik­ta pu­ka­nie do okna usły­sza­ła, dwie my­śli jej się bły­ska­wicz­nie skrzy­żo­wa­ły: Ste­fan wró­cił! Ja­łów­ka się cie­li! Ze­rwa­ła się spod pie­rzy­ny, chuch­nę­ła na szy­bę za­kwi­tłą mro­zem. Ktoś ło­mo­tał do drzwi.

– Otwie­raj­cie, Wy­soc­ka! To ja, Ta­ras Gro­bel­ny, po­zna­je­cie? Otwie­raj­cie, nie bój­cie się, my tu do was z mi­li­cją. Spra­wę mamy…

Ro­zu­mia­ła i mó­wi­ła po ukra­iń­sku. Nie mia­ła wąt­pli­wo­ści, że to był Ta­ras, zresz­tą chrzest­ny jej naj­młod­sze­go, Pio­tru­sia, przy­ja­ciel Ste­fa­na od ma­łe­go. Pew­nie zno­wu po tego bied­ne­go Do­li­nę przy­szli – po­my­śla­ła.

– Co tak po nocy? Za­raz, za­raz otwie­ram, otwie­ram…

Wło­ży­ła gu­mow­ce na bose sto­py, na­rzu­ci­ła sta­rą ka­po­tę na ra­mio­na. Na pro­gu dru­giej izby sta­ła Toś­ka Do­li­no­wa.

– Co? Już się cie­li?

– Nie. To mi­li­cja… Pew­nie zno­wu po two­je­go przy­szli.

– Je­zus, Ma­ria, kie­dy to się wszyst­ko skoń­czy!

Wy­soc­ka otwo­rzy­ła. Na pro­gu stał Jan Do­li­na z pod­nie­sio­ny­mi rę­ka­mi, dwóch ro­syj­skich żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi, Ta­ras Gro­bel­ny i ja­kiś obcy męż­czy­zna w kurt­ce, z ka­bu­rą wiel­kie­go re­wol­we­ru przy pa­sie. We­szli do izby. Ten nie­zna­ny skrze­sał za­pał­kę, zna­lazł i za­świe­cił lam­pę. Bez sło­wa też, na dany przez nie­go znak, żoł­nie­rze ro­ze­szli się po cha­łu­pie. Do­li­na stał przy ścia­nie z rę­ka­mi do góry.

Wik­ta pa­trzy­ła na Ta­ra­sa, jak­by szu­ka­jąc u nie­go ja­kie­goś wy­ja­śnie­nia, ale ten wy­raź­nie uni­kał jej wzro­ku. Wpro­wa­dzi­li Do­lin­kę z dzie­cia­ka­mi; star­szy, Sta­szek, niósł w ręku za­pa­lo­ną świecz­kę, czte­ro­let­ni Ta­dek tarł piąst­ka­mi za­spa­ne oczy, trzy­ma­jąc się mat­ki za spód­ni­cę.

– Wy je­ste­ście Do­li­na? – py­tał cy­wil z re­wol­we­rem. – Jan Ja­no­wicz? Opu­ście ręce… Osad­nik?

– Tak.

– Le­gio­ni­sta?

– Nie by­łem w le­gio­nach. Za mło­dy…

– A na woj­nie?

– Nie zdą­ży­łem… Kar­tę mo­bi­li­za­cyj­ną, owszem, mia­łem.

– No tak, by­stro ta wa­sza pań­ska Pol­ska się skoń­czy­ła… Broń ma­cie?

– Nie mam.

– Zdaj­cie do­bro­wol­nie, bo je­śli my znaj­dzie­my, to bę­dzie go­rzej!

– Nie mam bro­ni, już tyle razy tu re­wi­do­wa­li…

– A my znaj­dzie­my! – Cy­wil miał sze­ro­ką, mon­gol­ską twarz, głos ostry, chra­pli­wy. Krzy­wił twarz brzyd­kim gry­ma­sem.

– An­to­ni­na Do­li­na to któ­ra z was bę­dzie?

– To ja – nie­śmia­ło ode­zwa­ła się Do­lin­ka.

– Le­onow­na?

– Nie ro­zu­miem?

– Mamo, pan się pyta, cz)ją je­steś cór­ką? Jak dzia­dek miał na imię – tłu­ma­czył mat­ce Sta­szek, bo Do­li­no­wa nie bar­dzo ro­zu­mia­ła po ukra­iń­sku, a co do­pie­ro po ro­syj­sku.

– Tak, tak, cór­ka Le­ona je­stem, z domu Ka­pli­ta.

– Dzie­ci wa­sze to któ­re?

Do­li­na wska­zał na Stasz­ka i Tad­ka.

– A te­raz, oby­wa­te­lu Do­li­na, ko­mu­ni­ku­ję wam, że de­cy­zją wła­dzy ra­dziec­kiej wy i cała wa­sza ro­dzi­na bę­dzie­cie prze­sie­dle­ni na inny te­ren Związ­ku Ra­dziec­kie­go. Prze­sie­dle­nie na­stę­pu­je za­raz. I nie­odwo­łal­nie! Ma­cie pół go­dzi­ny na spa­ko­wa­nie się i po­je­dzie­my na sta­cję. Po wor­ku ba­ga­żu wol­no wam za­brać na oso­bę…

– Co pan mówi, Sta­siu, co pan mówi? – go­rącz­ko­wo do­py­ty­wa­ła się Do­li­no­wa.

– Mówi, że mu­si­my się zbie­rać, bo będą nas za­raz do­kądś wy­wo­zić.

– Boże dro­gi! Wy­wo­zić? Do­kąd… – Do­sły­sza­ła pią­te przez dzie­sią­te ro­syj­skie sło­wo cy­wi­la: „stan­cja”, i zro­zu­mia­ła je po swo­je­mu.

– Pa­nie ko­cha­ny, po co nam inna stan­cja? My już tu, u pani Wy­soc­kiej, je­śli nas nie wy­go­ni, ja­koś tę zimę prze­bie­du­je­my.

– Mamo! Panu wca­le nie cho­dzi o „stan­cję”, tyl­ko o sta­cję ko­le­jo­wą. Ko­le­ją po­je­dzie­my!

– Je­zu­sie świę­ty! Mat­ko Bo­ska Bor­kow­ska…

– Nic nie po­ra­dzi­my, chodź, To­siu, trze­ba się zbie­rać. Dzie­ci cie­pło po­ubie­raj, bo siar­czy­sty mróz na dwo­rze.

Cy­wil zwró­cił się do Wy­soc­kiej:

– A wy je­ste­ście Wy­soc­ka?

– Wy­soc­ka.

– Wik­to­ria Pie­trow­na?

– Tak, cór­ka Pio­tra…

– Mąż, Ste­fan Jó­ze­fo­wicz Wy­soc­ki?

– Tak.

– A gdzie on te­raz?

– Że­bym to ja wie­dzia­ła. Z woj­ny jesz­cze nie wró­cił.

– A nie cho­wasz ty go cza­sem gdzieś pod cie­płą pie­rzy­ną?

– Sa­miu­teń­ka je­stem z dzie­cia­ka­mi. Pań­stwo Do­li­no­wie mogą to po­świad­czyć. I kum… I kum, Ta­ras, też prze­cież wszyst­ko wie, jak z tym moim jest.

– Kum, mów­cie? – Cy­wil nie bez iro­nicz­nej po­dejrz­li­wo­ści zer­k­nął na Ta­ra­sa, któ­ry, żeby nie spoj­rzeć Wik­cie w oczy, gor­li­wie po­pra­wiał na rę­ka­wie czer­wo­ną opa­skę mi­li­cjan­ta.

– Kum nie kum… – cią­gnął da­lej cy­wil. – Dzie­ci wa­sze to Je­rzy, Emil i Piotr?

Wy­soc­ka po­ka­zy­wa­ła po ko­lei chło­pa­ków.

– No do­brze… Więc tak, oby­wa­tel­ko Wy­soc­ka, wy tak­że, ra­zem z całą ro­dzi­ną, de­cy­zją wła­dzy ra­dziec­kiej zo­sta­nie­cie prze­sie­dlo­na w inny re­jon ZSRR. Zbie­raj­cie się tak jak wasi lo­ka­to­rzy. I by­stro, bo ma­cie na to wszyst­ko pół go­dzi­ny.

Wik­ta pa­dła przed cy­wi­lem na ko­la­na.

– Pa­nie, to­wa­rzy­szu na­czel­ni­ku, zli­tuj się nad nami sie­ro­ta­mi! Zli­tuj! Za co? Do­kąd? Mąż z woj­ny nie wró­cił. Cze­kam na nie­go dnia­mi i no­ca­mi, oczy wy­pa­tru­ję, ojca dzie­ciom, sie­ro­tom, cze­kam… A gdzie on nas po­tem znaj­dzie? Pa­nie na­czel­ni­ku, pa­nie na­czel­ni­ku… – Szła na ko­la­nach, pod nogi ująć chcia­ła. Je­den z żoł­nie­rzy za­sta­wił Wik­tę ka­ra­bi­nem.

– Uspo­kój­cie się, ko­bie­to! Uspo­kój­cie! To jest de­cy­zja wła­dzy ra­dziec­kiej i musi być wy­ko­na­na. Nikt jej zmie­nić nie może.

– Pa­nie na­czel­ni­ku, męża nie ma, jak on nas tam znaj­dzie?

– Znaj­dzie, znaj­dzie! Po­mo­że­my mu zna­leźć, jak się tyl­ko tu­taj zja­wi.

– Ta­ras! Ku­mie! – Wy­soc­ka, nie wsta­jąc z klę­czek, od­wró­ci­ła się do Ta­ra­sa i w bła­gal­nym ge­ście unio­sła ręce do góry. – Ku­mie, ra­tuj nas, wstaw się za nami, po­wiedz do­bre sło­wo, zrób coś, znasz nas prze­cież! Co ja ta­kie­go zro­bi­łam, co te moje bied­ne sie­ro­ty komu win­ne?

Gro­bel­ny nie śmiał pod­nieść oczu, beł­ko­tał:

– Wstań, wstań, Wik­ta… Co ja tu mogę zro­bić… Wi­dzisz prze­cież… Wstań, Wik­ta… Wstań… co ja tu…

– Ja­łów­ka lada mo­ment ma się ocie­lić! Ja­łów­ka! – Wik­ta prze­rwa­ła la­ment w pół zda­nia, ze­rwa­ła się z ko­lan i przy­gar­nę­ła do sie­bie dzie­ci. I na­gle gło­sem zmie­nio­nym ra­czej wy­sy­cza­ła, niż wy­mó­wi­ła: – A niech was wszyst­kich Pan Bóg za moje krzyw­dy i za te bied­ne sie­ro­ty po­ka­rze! – I za­ma­szy­ście splu­nę­ła Ta­ra­so­wi pod nogi.

Jesz­cze ze­szłe­go dnia pod wie­czór Flo­rek Il­nic­ki za­brał się do pę­dze­nia sa­mo­go­nu. Tej zimy po ca­łej oko­li­cy chło­pi na­gmin­nie pę­dzi­li sa­mo­gon. Nowa ra­dziec­ka wła­dza nie­zbyt gor­li­wie im w tym prze­szka­dza­ła, bo nie tyl­ko, że sama za koł­nierz nie wy­le­wa­ła, ale wy­cho­dzi­ła ze słusz­ne­go ską­di­nąd za­ło­że­nia, że z otu­ma­nio­ny­mi pi­ja­ni­ca­mi ła­twiej so­bie ra­dzić. A chło­pi, jak to chło­pi – jed­ni pę­dzi­li sa­mo­gon, żeby so­bie po­pi­jać, inni z chy­tro­ści, na sprze­daż. Jesz­cze inni znów, jak zwy­czaj każe, na świę­ta, na we­se­la, sty­py, chrzci­ny, imie­ni­ny czy na świ­nio­bi­cie. Po­rze­ka­dła no­wej ro­syj­skiej wła­dzy, że „biez wod­ki nie roz­bie­riosz”, nie trze­ba już było ni­ko­mu tłu­ma­czyć.

Nie­zbyt skom­pli­ko­wa­ną apa­ra­tu­rę za­in­sta­lo­wał Flo­rek w staj­ni. Z in­te­re­sow­ną gor­li­wo­ścią po­ma­gał Flor­ko­wi w tym go­rzel­nia­nym przed­się­wzię­ciu Bro­nek Szusz­kie­wicz, już nie­co prze­cho­dzo­ny ka­wa­ler, obie­ży­świat i obi­bok, zna­ny hu­la­ka i pies na baby.

Czer­wo­ny Jar od daw­na po­ga­dy­wał, że kto jak kto, ale Ho­nor­ka Il­nic­ka chło­pa, któ­ry po­tra­fił­by jej do­go­dzić, na pew­no spod swo­jej pie­rzy­ny by nie wy­rzu­ci­ła. Na­wet ta­kie­go włó­czy­ki­ja jak Bro­nek. Plot­ki – plot­ka­mi, a praw­da po­le­ga­ła na tym, że Ho­nor­ka, baba ład­na, zgrab­na, wy­so­ka i zbu­do­wa­na jak ła­nia, zgo­dzi­ła so­bie za męża Flor­ka, owszem chło­pa nie z bied­nych, za­rad­ne­go i pra­co­wi­te­go jak mró­wecz­ka, ale od niej dużo star­sze­go i po­stu­ry tak mi­zer­nej, że wy­glą­dał przy niej jak wy­su­szo­na ulę­gał­ka. A do tego, choć to ich nie­do­bra­ne mał­żeń­skie sta­dło trzy­ma­ło się już ład­nych parę lat, Il­nic­cy nie mo­gli do­cze­kać się po­tom­ka. Nie po­ma­ga­ły ofia­ry da­wa­ne na msze ani leki spro­wa­dza­ne przez Żyda ap­te­ka­rza aż z sa­me­go mia­sta War­sza­wy, ani wróż­by wę­drow­nych Cy­ga­nek, ani za­ma­wia­nie śle­pej Wa­si­li­sy spod Hu­sia­ty­na; Ho­nor­ka i Flo­rek dziec­ka jak nie mie­li, tak nie mie­li. „Ja­ło­wa musi być ta Ho­nor­ka, i tyle – orze­kły miej­sco­we baby – bo gzi się to z byle kim jak, nie przy­mie­rza­jąc, spo­so­czo­na so­ba­ka i nic z tego! Ja­ło­wa musi być, ja­ło­wa i tyle!…”

Ho­nor­ka Il­nic­ka mia­ła wszyst­kie­go dość! I tego za­zdro­sne­go plot­ko­wa­nia, i tych chłop­skich ob­le­śnych spoj­rzeń, za­lo­tów i po­kle­py­wa­nia. Wśród lu­dzi gło­wę har­do za­dzie­ra­ła do góry, ale w sa­mot­no­ści, zwłasz­cza w pu­ste i dłu­gie bez­sen­ne noce – za­gry­za­ła war­gi do krwi i wy­pła­ki­wa­ła do po­dusz­ki żal na swój nie­uda­ny bab­ski los. A to, że bez grze­chu nie była? Fakt! Nie tyl­ko z Bron­kiem ta­rza­ła się sple­cio­na w mi­ło­snej roz­ko­szy. Świa­do­mie wy­cho­dzi­ła na tar­ło do tych, któ­rzy jej się po­do­ba­li. Roz­grze­sza­ła się tym, że z Flor­ka, od cza­su kie­dy parę lat temu prze­zię­bił się przy wy­wóz­ce drze­wa z lasu, żad­ne­go mę­skie­go po­żyt­ku w łóż­ku nie mia­ła. No i to dziec­ko, dziec­ko, dziec­ko! Boże! – jak ta Ho­nor­ka chcia­ła mieć dziec­ko!

Dłu­go tej nocy nie mo­gła usnąć, prze­wra­ca­ła się pod roz­pa­rzo­ną pie­rzy­ną. Na­gle usły­sza­ła, jak ci­cho skrzyp­nę­ły drzwi do sie­ni, pod­cią­gnę­ła pie­rzy­nę pod samą bro­dę. Do iz­deb­ki, ci­chut­ko jak cień, wsu­nął się Bro­nek i na­chy­lił się nad łóż­kiem.

– Śpisz, Ho­nor­ciu? – Był pod­pi­ty, śmier­dział staj­nią i nie­prze­tra­wio­nym sa­mo­go­nem. Na pier­si po­czu­ła jego chci­wą piesz­czot, lo­do­wa­tą z mro­zu dłoń. Wście­kła od­rzu­ci­ła ją ze wstrę­tem.

– Won mi stąd! Ale to już! Bu­ha­ju za­tra­co­ny!

– Coś ty, Ho­nor­ciu, nie bój się… Flo­rek śpi w staj­ni, pi­ja­ny cał­kiem. Po­suń się, daj się odro­bi­nę za­grzać, nie bądź taka…

Ode­pchnę­ła go, zwa­li­ła na pod­ło­gę.

– Wy­noś mi się stąd, ale to już, bo ci lam­pę na tym głu­pim łbie roz­wa­lę!

I na­gle roz­pła­ka­ła się na głos, ża­ło­śnie. Spe­szo­ny Bro­nek nie­zdar­nie gra­mo­lił się z pod­ło­gi i mam­ro­cząc coś pod no­sem, wy­niósł się z izby. Sły­sza­ła jesz­cze trzask za­pie­ra­nych drzwi i skrzyp jego kro­ków na mro­zie zmie­rza­ją­cych do staj­ni.

W pół­śnie, w pół­ja­wie za­sko­czy­ło ją moc­ne pu­ka­nie do okna.

– Otwie­rać, szyb­ko, tu mi­li­cja z Tłu­ste­go!

Wi­docz­nie zo­rien­to­wa­li się, że drzwi do domu są nie­za­mknię­te, bo le­d­wie zdą­ży­ła wstać, już wdar­li się do izby i ośle­pi­li Ho­nor­kę la­tar­ką.

– Ruki w wierch! Nie ru­szać się!

Nie bar­dzo wie­dzia­ła, o co cho­dzi, czy to do niej się od­no­si. Ale kłu­ją­cy do­tyk ba­gne­tu po­zba­wił ją złu­dzeń.

– Ruki, ręce, ręce do góry!

Unio­sła ręce, przy­krót­ka hal­ka od­sło­ni­ła jej na­gie, zgrab­ne uda. Stru­mień świa­tła, ośle­pia­jąc oczy, prze­su­nął się z jej twa­rzy przez pierś, brzuch i się­gnął bo­sych stóp. Ośle­pio­na nie roz­po­zna­wa­ła twa­rzy, ale zo­rien­to­wa­ła się, że w izbie jest ich kil­ku.

– Gdzie mąż? Czy w domu nie ma ni­ko­go ob­ce­go?

– Nie ma, nie ma – od­po­wie­dzia­ła i opu­ściw­szy ręce, po­śpiesz­nie wcią­ga­ła su­kien­kę.

Dra­snę­ła za­pał­ka, ktoś za­pa­lił lam­pę. Wte­dy do­pie­ro zo­ba­czy­ła w izbie dwóch żoł­nie­rzy z ka­ra­bi­na­mi i mło­de­go ofi­ce­ra w bia­łym ko­żu­chu, któ­ry jed­ną rękę miał za­ban­da­żo­wa­ną, aw dru­giej trzy­mał pi­sto­let. Ra­zem z nimi był Dyś­ko Bor­ma, prze­wod­ni­czą­cy rady wiej­skiej z Wor­wo­li­niec. Ho­nor­ka po­my­śla­ła so­bie, że pew­nie ktoś do­niósł o pę­dze­niu sa­mo­go­nu. „E tam, co nam mogą zro­bić; wszy­scy go­nią sa­mo­gon! Naj­wy­żej niech go so­bie za­bie­ra­ją. Bor­mę mu­szę ja­koś na bok od­wo­łać i po­ga­dać!” Tym­cza­sem żoł­nie­rze zdą­ży­li zre­wi­do­wać cha­tę.

– Nie ma ni­ko­go – za­mel­do­wa­li temu w bia­łym ko­żu­chu.

– Tak, cha­ra­szo, zo­ba­czy­my… Wy, oby­wa­tel­ko, jak się na­zy­wa­cie?

– Il­nic­ka, Ho­no­ra­ta Il­nic­ka… Toć prze­cież Dmy­tro, pan Bor­ma mnie zna… – zdzi­wi­ła się Ho­nor­ka.

– Ale ja was py­tam! – prze­rwał ofi­cer. – Ho­no­ra­ta Sta­ni­sła­wow­na, tak?

– Tak, cór­ka Sta­ni­sła­wa…

– Cha­ra­szo… cha­ra­szo… Wasz mąż na­zy­wa się Il­nic­ki, Flo­rian Ja­ku­bo­wicz… Tak?

– Tak się na­zy­wa, syn Ja­ku­ba.

To mó­wiąc, Ho­nor­ka, a zda­wa­ło jej się, że robi to chy­trze, sta­ra­ła się krok po kro­ku zbli­żyć do Bor­my. Szep­nę­ła:

– Flo­rek sa­mo­gon w staj­ni goni. Zrób coś… – Bor­ma usły­szał i wzru­szył tyl­ko ra­mio­na­mi.

– Nie po­ro­zu­mie­wać się, oby­wa­tel­ko! Od­po­wia­dać tyl­ko na moje py­ta­nia. Gdzie jest wasz mąż?

– A bo ja to wiem? Z wie­czo­ra gdzieś po­szedł, pew­nie na wieś i chy­ba jesz­cze nie wró­cił.

– Do kogo po­szedł?

– A skąd ja mogę wie­dzieć, gdzie te chło­py łażą? Pew­nie gdzieś w kar­ty gra albo sa­mo­gon żło­pie… – Mó­wiąc to, ką­tem oka za­uwa­ży­ła, jak Dmy­tro szep­nął coś żoł­nie­rzo­wi, a ten za­raz wy­biegł z izby. „Zdra­dził, świ­nia!”

I wca­le się nie po­my­li­ła. Nie upły­nę­ło wie­le cza­su, jak żoł­nierz przy­pro­wa­dził pod ka­ra­bi­nem le­d­wie trzy­ma­ją­ce­go się na no­gach, uba­bra­ne­go w sia­nie i nie­li­cho wy­stra­szo­ne­go – Bron­ka Szusz­kie­wi­cza.

– Jest tam jesz­cze je­den, ale cał­kiem pi­ja­ny, to­wa­rzy­szu na­czel­ni­ku, i w żad­nym ra­zie prze­bu­dzić się go nie da. Sa­mo­gon pę­dzi­li – mel­do­wał mło­dy żoł­nierz.

– To wasz mąż? – Ofi­cer wska­zał na Szusz­kie­wi­cza.

– Jesz­cze tego bra­ko­wa­ło! – Obu­rzy­ła się Ho­nor­ka.

– Nie, nie. To ich są­siad, na­zy­wa się Szusz­kie­wicz Bro­ni­sław – pod­po­wie­dział usłuż­nie Bor­ma. I do­dał: – Jego też mamy na li­ście…

Szusz­kie­wicz trzeź­wiał w oka­mgnie­niu, a i Ho­no­ra­ta za­czę­ła ro­zu­mieć, że przy­by­szom wca­le nie cho­dzi o pę­dze­nie sa­mo­go­nu.

Nie­zbyt oka­za­ły dom Bia­le­rów, z przy­bu­dów­ką słu­żą­cą go­spo­da­rzo­wi za pod­ręcz­ny warsz­tat, stał na wzgór­ku, pra­wie w sa­mym środ­ku chu­to­ru.

Ra­che­la zbu­dzi­ła się w środ­ku nocy, nę­ka­na ja­kimś sen­nym kosz­ma­rem, w któ­rym ucie­ka­ła i uciec nie mo­gła. Nie zdą­ży­ła jesz­cze do­brze ochło­nąć, jak usły­sza­ła za oknem gwał­tow­ne uja­da­nie psów, ludz­kie wrza­ski i wy­strza­ły. Za­czę­ła tar­mo­sić śpią­ce­go obok męża.

– Jo­se­le! Jo­se­le! Zbudź się, zbudź…

– Co jest, co? Co się sta­ło?

Ro­ze­spa­ny Jo­se­le usiadł, prze­cie­ra­jąc oczy.

– Po­słu­chaj! Nie wiem, co to jest, ale na wsi coś się dzie­je! Może zno­wu ja­cyś ban­dy­ci? Co ro­bi­my? Co my te­raz zro­bi­my!

– Sza, ko­bie­to, sza! Co ma być, to i tak bę­dzie. A może na­wet nic nie bę­dzie…

– Mą­dra­la mi się zna­lazł. Obu­dzę dzie­ci, niech się le­piej w ko­mo­rze ukry­ją.

Za­czę­li się ubie­rać. Jo­se­le przy­znał w du­chu ra­cję żo­nie. Pa­mię­tał do­brze, jak wkrót­ce po wkro­cze­niu Ro­sjan na­pa­dła na ich dom ban­da re­zu­nów. I nie wia­do­mo, co by się sta­ło, gdy­by nie sku­tecz­na od­siecz są­sia­dów. Ja­nek Ka­li­now­ski, za któ­rym Cy­nia wy­pa­tru­je oczy, pra­wie cały Czer­wo­ny Jar po­de­rwał na rów­ne nogi. Zła­pa­li na­wet jed­ne­go z na­past­ni­ków, nie­ja­kie­go Da­ni­łę Fi­li­piu­ka z Wor­wo­li­niec. Spra­li go i, zwią­za­ne­go jak par­ciu­ka, w po­stron­kach za­wieź­li rano do Tłu­ste­go. Tam jed­nak nie bar­dzo było go komu od­dać, bo sta­rej pol­skiej po­li­cji już nie było, a nowa, ra­dziec­ka mi­li­cja jesz­cze się nie zor­ga­ni­zo­wa­ła. A o tym Fi­li­piu­ku cała oko­li­ca wie­dzia­ła, że „sa­mo­stij­nik” z nie­go za­wzię­ty i wy­star­czy­ło, że za­mro­czył się sa­mo­go­nem, jak za­czy­nał pu­blicz­nie wy­krzy­ki­wać, że nie­dłu­go już bę­dzie „ri­zał Żi­diw, ta La­chiw, jak czor­nu swy­ny­nu!” Bia­ler nie tyle się zdzi­wił, co wy­stra­szył nie na żar­ty, kie­dy za parę dni ten sam Da­ni­ło zmie­nił się z re­zu­na w mi­li­cjan­ta w Tłu­stem.

– Jesz­cze ty mnie, ży­dow­ski par­chu, po­pa­mię­tasz! Ty pol­ski szpie­gu! – od­gra­żał się Bia­le­ro­wi.

Ra­che­la zbu­dzi­ła dzie­ci i ka­za­ła im się ubie­rać. Cy­nia, sie­dem­na­sto­let­nia pan­na, uro­dzi­wa i sma­gła, z ocza­mi spło­szo­nej sar­ny, i dzie­wię­cio­let­ni Her­szel, po­nad swój wiek wy­ro­śnię­ty i chu­dy jak szcza­pa.

– Sza! – uci­szył wszyst­kich oj­ciec. Usły­sze­li wte­dy cha­rak­te­ry­stycz­ny po­świst płóz na zmro­żo­nym śnie­gu, par­ska­nie koni i ludz­kie gło­sy. Nie ule­ga­ło wąt­pli­wo­ści, że ci na ze­wnątrz za­trzy­ma­li się przed ich do­mem. – Scho­waj­cie się do ko­mo­ry! Już, już! Nie! Le­piej po dra­bi­nie na strych. Ty też, Ra­che­la, ra­zem z nimi. No już, już!

– A ty, a ty! Pa­nie Wszech­moc­ny, ra­tuj lud Izra­ela!

– Tato! Chodź z nami, tato! – pra­wie pła­kał wy­stra­szo­ny Hersz.

Jo­se­le wy­pchnął ich do ko­mo­ry, skąd było wej­ście na strych. Le­d­wie zdą­żył od­sta­wić dra­bi­nę, jak za­czę­to do­bi­jać się do drzwi. Po do­świad­cze­niach tam­te­go na­pa­du Bia­ler miał wej­ście do sie­ni za­bez­pie­czo­ne so­lid­ną, że­la­zną szta­bą. Nie re­agu­jąc na gwał­tow­ne wa­le­nie do drzwi, wy­co­fał się do izby, za­ba­ry­ka­do­wał ko­mo­dą i, zde­cy­do­wa­ny na wszyst­ko, sta­nął z sie­kie­rą przy okien­nej fra­mu­dze. Nie opusz­cza­ła go na­dzie­ja, że i tym ra­zem są­sie­dzi nie zo­sta­wią go w nie­bez­pie­czeń­stwie. Przy­by­sze prze­sta­li ko­ła­tać do drzwi, sły­szał, jak któ­ryś szpet­nie za­klął. Po­de­szli do okna. Pu­ka­li w szy­bę.

– Otwie­raj, Bia­ler, tu mi­li­cja z Wor­wo­li­niec!

Z prze­ra­że­niem po­znał głos Da­ni­ły Fi­li­piu­ka. Moc­niej ści­snął sty­li­sko sie­kie­ry. Mil­czał. Za chwi­lą po­no­wi­li wa­le­nie w szy­bę. I znów roz­wście­czo­ny głos Da­ni­ły:

– Wiem, że tam je­steś, Ży­dzie! W imie­niu wła­dzy ra­dziec­kiej mó­wię ci, otwie­raj, bo in­a­czej po­ża­łu­jesz! Drzwi wy­wa­li­my, i tak cię do­sta­nie­my.

– Po­cze­kaj, Da­ni­ło, ja z nim po­ga­dam. – Jo­se­le po­znał po gło­sie Bor­mę.

– Bia­ler, to ja, Bor­ma! Po­zna­jesz mnie?

– Po­zna­ję… Cie­bie, Bor­ma, po­zna­ję. Cze­go chcesz po nocy?

– Spra­wę mamy do cie­bie: urzę­do­wą, po­roz­ma­wiać trze­ba.

– A nie moż­na do rana po­cze­kać? Żonę i dzie­ci mi stra­szy­cie.

– Wi­dać nie mo­że­my. A ty się wła­dzy ra­dziec­kiej nie bój. Otwie­raj!

– A to niby cze­mu mam się bać wła­dzy? Ale Fi­li­piu­ko­wi nie otwo­rzę.

– Otwórz, otwórz, Jo­sek, nie opie­raj się. Jest tu­taj z nami sam to­wa­rzysz ko­mi­sarz z Tłu­ste­go. To to­wa­rzysz ko­mi­sarz chce z tobą po­ga­dać, a nie Fi­li­piuk.

– Otkry­waj, graż­da­nin Bia­ler, myk tie­bie ot imie­ni so­wie­skoj wła­sti, a so­wiet­sku­ju włast uwa­żać nada! Otkry­waj, nie boj­sia.

– Zro­zu­mia­łeś? – Włą­czył się Bor­ma.

– Ni­ko­mu nie otwo­rzę, do­pó­ki nie przy­pro­wa­dzi­cie tu­taj któ­re­goś z są­sia­dów. Po tam­tym na­pa­dzie nie wie­rzę już ni­ko­mu. Na­wet to­bie. A po ro­syj­sku to byle kto może ga­dać…

Na­ra­dza­li się chwi­lę. Po­my­ślał też Bia­ler i do­szedł do wnio­sku, że sko­ro jest Bor­ma, to pew­nie nie ban­dy­ci. I od­ry­glo­wał drzwi. Żoł­nierz, któ­ry sta­nął w pro­gu, ude­rze­niem kol­by ka­ra­bi­nu po­wa­lił Bia­le­ra na zie­mię. Roz­sier­dze­ni jego opo­rem, dali mu na zbiór­kę do wy­wóz­ki tyl­ko pięt­na­ście mi­nut. A do tego jesz­cze za­gro­zi­li są­dem za sta­wia­nie opo­ru ra­dziec­kiej wła­dzy.

Jo­se­le Bia­ler wy­rzu­cał so­bie cza­sa­mi, że nie jest do­sta­tecz­nie po­boż­nym Ży­dem. Ale tego ran­ka, wy­pę­dzo­ny ze swo­je­go ro­dzin­ne­go domu, na­ka­zał swo­im i sam z czcią uca­ło­wał sta­rą me­zu­zę. Ode­rwał ją z fu­try­ny i scho­wał za pa­zu­chę. Na pro­gu, wy­ru­sza­jąc w nie­zna­ne, przy­po­mniał ro­dzi­nie sło­wa Pi­sma świę­te­go: „Ża­den czło­wiek na do le­nie zra­ni so­bie pal­ca, je­śli tego nie po­sta­no­wio­no na gó­rze”…

Do domu Da­ni­ło­wi­czów en­ka­wu­dow­cy wdar­li się wzmoc­nio­ny­mi si­ła­mi. Do­mow­ni­ków trak­to­wa­li z nie­ustę­pli­wą su­ro­wo­ścią, prze­pro­wa­dzi­li dro­bia­zgo­wą re­wi­zję. Je­rze­go Da­ni­ło­wi­cza trzy­ma­li cały czas pod ścia­ną z rę­ka­mi do góry.

Ka­pral re­zer­wy, Je­rzy Da­ni­ło­wicz, do­pie­ro na same świę­ta Bo­że­go Na­ro­dze­nia wró­cił z wrze­śnio­wej woj­ny do domu. Znę­ka­ny tru­da­mi woj­ny, uciecz­ką aż spod Lwo­wa z ra­dziec­kiej nie­wo­li, szczę­śli­wie do­tarł do Czer­wo­ne­go Jaru. W domu za­stał swo­ją uko­cha­ną Na­tał­kę… „Żono ty moja czar­no­bre­wa, ko­cha­nie ty moje nie­usta­ją­ce. Wie­rzy­łaś, że z tej woj­ny do cie­bie wró­cę! Wie­rzy­łaś!” I ob­sy­py­wał ją po­ca­łun­ka­mi. Na­tał­ka brzuch mia­ła duży, wy­skle­pio­ny. Gła­dził, pie­ścił go de­li­kat­nie. Za­trzy­ma­ła na chwi­lę jego dłoń: „Czu­jesz? Ru­sza się, ko­pie już… o tu, z boku, tu­taj ko­pie. Czu­jesz te­raz? Sły­szysz?”

W stycz­niu Na­tał­ka uro­dzi­ła Da­ni­ło­wi­czo­wi syna. Na imię dali mu An­drzej, ale przez te mro­zy i śnie­ży­ce jesz­cze go na­wet nie ochrzci­li i za­re­je­stro­wać w urzę­dzie nie zdą­ży­li. Naj­waż­niej­sze, że mały był zdro­wy, ai Na­tał­ka kwi­tła po daw­ne­mu. Na­tał­ka Wie­licz­ko była Ukra­in­ką i po­cho­dzi­ła z Ka­spe­ro­wiec nad Se­re­tem. W Czer­wo­nym Ja­rze było kil­ka mał­żeństw pol­sko-ukra­iń­skich. Po­la­cy czę­sto bra­li so­bie za żony Ukra­in­ki. Były to uda­ne ro­dzi­ny, a je­dy­ny kło­pot, jaki mia­ły, to rok­rocz­ne ob­cho­dze­nie po­dwój­nych świąt: ka­to­lic­kich i pra­wo­sław­nych. Zresz­tą, spo­krew­nie­ni czy nie, wszy­scy na Po­do­lu tego po­dwój­ne­go świę­to­wa­nia nie omi­ja­li. Na­tał­ka była bo­ga­tą je­dy­nacz­ką. A jej oj­ciec słusz­nie li­czył na to, że mu do­bre­go, go­spo­dar­ne­go zię­cia uko­cha­na do­nia do domu przy­pro­wa­dzi. Nie bra­ko­wa­ło kra­sa­wi­cy Na­tał­ce god­nych ukra­iń­skich ka­wa­le­rów. Ale ser­ce nie słu­ga, do­nia La­cha po­lu­bi­ła…

Re­wi­zja u Da­ni­ło­wi­czów trwa­ła dłu­go. Na­tał­ka ba­ju­ka­la syn­ka otu­lo­ne­go w po­dusz­kę. Te­ścio­wa sie­dzia­ła obok, prze­bie­ra­jąc pa­cior­ki ró­żań­ca. Za sto­łem usa­do­wił się, zna­ny Je­rze­mu, en­ka­wu­dzi­sta z Tłu­ste­go, ko­mi­sarz Le­onow. Mil­czał i pa­lił pa­pie­ro­sa. Je­rzy był pe­wien, że w domu ni­cze­go nie znaj­dą, co naj­wy­żej mogą mu coś pro­wo­ka­cyj­nie pod­rzu­cić. Pew­nie zno­wu za­bio­rą go na po­ste­ru­nek do Tłu­ste­go, na prze­słu­cha­nie, i jak zwy­kle ko­mi­sarz Le­onow za­cznie mu wma­wiać ukry­wa­nie bro­ni, spi­sko­wa­nie prze­ciw­ko wła­dzy ra­dziec­kiej. No i, po raz nie wia­do­mo któ­ry – każe mu opo­wia­dać ży­cio­rys, a zwłasz­cza ten ostat­ni, wo­jen­ny epi­zod. Da­ni­ło­wicz zwa­żał wte­dy na każ­de sło­wo, żeby się nie po­my­lić, bo za­ta­ił przed ko­mi­sa­rzem po­byt w ra­dziec­kiej nie­wo­li i swo­ją uciecz­kę spod Lwo­wa. Trzy­mał się sta­łej wer­sji o roz­bi­ciu jego jed­nost­ki przez Niem­ców pod To­ma­szo­wem Lu­bel­skim, skąd, jak wie­lu sze­re­go­wych żoł­nie­rzy wrze­śnio­wej woj­ny, przy­wę­dro­wał do Czer­wo­ne­go Jaru…

– Od­wróć­cie się i opuść­cie ręce, Da­ni­ło­wicz. – Głos Le­ono­wa wy­rwał Je­rze­go z za­du­my.

Ko­mi­sarz wstał zza sto­łu i zbli­żył się do Je­rze­go.

– Nic nie zna­le­zio­no… Jak zwy­kle, praw­da, pa­nie Da­ni­ło­wicz?

– Bo nig­dy z ni­czym po­dej­rza­nym nie mia­łem do czy­nie­nia, pa­nie ko­mi­sa­rzu.

– Tak mó­wisz? I my­ślisz so­bie pew­nie, że nas prze­chy­trzy­łeś, że mo­żesz so­bie bez­kar­nie kpić z wła­dzy ra­dziec­kiej?

– Ani mi to przez myśl nie prze­szło, pa­nie…

– Już sto razy ci mó­wi­łem, Da­ni­ło­wicz, że pa­no­wie to byli w pań­skiej Pol­sce! – prze­rwał ko­mi­sarz. – My­lisz się, Da­ni­ło­wicz. Tym ra­zem my cie­bie prze­chy­trzy­my! – To mó­wiąc, Le­onow wy­cią­gnął z ra­por­tów­ki de­cy­zję o wy­wóz­ce i za­czął ją ogła­szać. – Wy­czy­ta­ne oso­by mają pół go­dzi­ny na spa­ko­wa­nie się, wol­no im ze sobą za­brać wo­rek ba­ga­żu na oso­bę. De­cy­zja ta jest nie­odwo­łal­na i pod­le­ga na­tych­mia­sto­we­mu wy­ko­na­niu! No zbie­raj­cie się, zbie­raj­cie, i tak już za dużo cza­su zmi­trę­ży­li­śmy – po­na­glał Le­onow.

Mat­ka i Na­tał­ka bez­rad­nie pa­trzy­ły na Je­rze­go. Pod­szedł do nich. Przy­tu­lił Na­tał­kę.

– Wy­wo­żą nas. Zbie­rać się mu­si­my… O dzie­cia­ka za­dbaj, opa­tul go cie­pło. I ty, mamo, do­brze się ubierz, bo mro­zy.

– Jak to, syn­ku, wy­wo­żą? Do­kąd?

– Nie wiem, mamo, nie wiem… Ja­koś so­bie po­ra­dzi­my. Ma­łe­go, Na­tał­ko, no, sama wiesz, co tam trze­ba… Ste­fan, Krzy­siu, ubie­raj­cie się, po­ma­gaj­cie ma­mie, Na­tał­ce. Za­raz ja­kichś wor­ków po­szu­kam.

– Chwi­lecz­kę, Da­ni­ło­wicz – wtrą­cił się ko­mi­sarz – bo coś mi się zda­je, że nie wszyst­ko tu u cie­bie jest w po­rząd­ku.

To mó­wiąc, jesz­cze raz wy­cią­gnął zło­wiesz­czy do­ku­ment.

– No tak, tak! – Trzep­nął o kart­kę pal­ca­mi. – A wy, oby­wa­tel­ko, kim tu wła­ści­wie je­ste­ście? – Po­ka­zał na Na­tał­kę.

– Ja? – Zdzi­wio­na spoj­rza­ła na Je­rze­go. – Żoną je­stem.

– Żona, mó­wi­cie? – mruk­nął Le­onow. – A jak wy się na­zy­wa­cie?

– Na­ta­lia Da­ni­ło­wicz, cór­ka Wa­sy­la, z domu Wie­licz­ko.

– Na­ta­lia Wie­licz­ko, cór­ka Wa­sy­la – po­wtó­rzył roz­wle­kle ko­mi­sarz.

– Ukra­in­ka?

– Ukra­in­ka.

– A to dziec­ko?

– To dziec­ko? – Zdzi­wi­ła się. – To dziec­ko to mój, to nasz sy­nek, An­drij­ko.

– An­drij­ko, mó­wi­cie, ład­ne imię. – Po­now­nie po­trzą­snął pa­pie­rem, po­pa­trzył na Je­rze­go. – A mó­wi­łem, Da­ni­ło­wicz, że coś tu u was nie jest w po­rząd­ku! Was, oby­wa­tel­ko Wie­licz­ko, de­cy­zja o prze­sie­dle­niu nie do­ty­czy. I wa­sze­go syna też nie do­ty­czy. Wy zo­sta­je­cie w Czer­wo­nym Ja­rze.

– Jak to? – Jed­no­gło­śnie zdzi­wi­li się Je­rzy i Na­tał­ka. Prze­ra­żo­ny Da­ni­ło­wicz zro­zu­miał, ku cze­mu zmie­rza ko­mi­sarz. – Nie roz­bi­je­cie mi prze­cież ro­dzi­ny?

– Ro­dzi­na, ro­dzi­na!… Z do­ku­men­tu nie wy­ni­ka. Nic na to nie po­ra­dzę, Da­ni­ło­wicz.

– Pa­nie ko­mi­sa­rzu, ślub bra­li­śmy w ko­ście­le. A że to moja żona, mój syn, cała oko­li­ca może wam po­twier­dzić.

– Ale w do­ku­men­cie tego nie ma! Nie moja wina, Da­ni­ło­wicz. Ale nie martw się na za­pas. Za­je­dziesz na miej­sce, za­ła­twisz, co trze­ba, i ścią­gniesz żonę do sie­bie. No, szko­da cza­su, zbie­raj­cie się, zbie­raj­cie!

Da­ni­ło­wicz tu­lił szlo­cha­ją­cą żonę, a bez­rad­na myśl nie umia­ła pod­po­wie­dzieć mu żad­ne­go wyj­ścia z tej zda się bez­na­dziej­nej sy­tu­acji.

Jed­na wiel­ka trwo­ga wi­sia­ła tej nocy nad Czer­wo­nym Ja­rem. Ogłu­sze­ni na­głym nie­szczę­ściem lu­dzie po­ru­sza­li się jak w ma­li­gnie. Wraz ze zbli­ża­ją­cym się świ­tem tę­żał mróz. Psy ochry­pły od wście­kłe­go uja­da­nia na ob­cych. Kłę­by pary wa­li­ły z cha­łup, po­otwie­ra­nych staj­ni, chle­wów i kur­ni­ków. Żoł­nie­rze i ukra­iń­scy mi­li­cjan­ci po­roz­sta­wia­ni w opłot­kach pil­no­wa­li, żeby nikt z oto­czo­nej wsi nie uciekł. Na dro­dze bie­gną­cej przez chu­tor cze­ka­ły za­przę­żo­ne sa­nie. Ko­nie trzę­sły oszro­nio­ny­mi py­ska­mi, sta­ra­jąc się wy­pluć przy­ma­rza­ją­ce do warg wę­dzi­dła. Mar­z­li oko­licz­ni ukra­iń­scy chło­pi, ścią­gnię­ci z pod­wo­da­mi do Czer­wo­ne­go Jaru. Drep­ta­li, pod­ska­ki­wa­li dla roz­grzew­ki, obi­ja­li rę­ka­wi­ca­mi ba­ra­nie ko­żu­chy, dy­mi­li skrę­ta­mi ta­ba­ku, a kto miał – po­cią­gał sa­mo­gon. I ga­da­li, ga­da­li:

– Z ca­łej oko­li­cy La­chów za­bie­ra­ją…

– No i do­brze im tak, La­chom za­ro­zu­mia­łym; roz­pa­no­szy­li się na na­szej Ukra­inie jak na swo­im.

– Na­ścią­ga­li ko­lo­ni­stów z ca­łej Pol­ski, zie­mie nam za­bie­ra­li.

– Aku­rat to­bie za­bra­li, go­ło­dup­cu je­den!

– Mnie, nie mnie, ale za­bie­ra­li!

– Praw­dę Wa­syl mówi! Ko­lo­ni­sta pol­ski mógł zie­mię z par­ce­la­cji ku­pić, a ty, ciem­ny haj­da­ma­ku, choć­byś czy­stym zło­tem pła­cił, ot, ta­kie­go byś do­stał!

– Te­raz też ta­kie­go do­sta­niesz, jak cię do koł­cho­zu za­go­nią!

– Ja się tam koł­cho­zu nie boję; wszę­dzie trze­ba ro­bić. Cie­bie jak roz­ku­ła­czą, to do­pie­ro za­pła­czesz.

– A ty swo­je­go siw­ka im od­dasz?

– Koń to koń, tro­chę szko­da bę­dzie… A cie­ka­we, co z tu­tej­szą chu­do­bą się sta­nie?… Ko­nie, kro­wy, świ­nie… Tyle tu do­bra wsze­la­kie­go… Bo­ga­ty ten Czer­wo­ny Jar.

– Nie martw się, to­bie na pew­no nie da­dzą. Ty le­piej o lu­dziach po­myśl, co się z nimi sta­nie. Zima taka, a tu sta­ru­chy, dzie­ci…

– La­chy, nie La­chy, ale ta­kie same chło­py jak my, całe ży­cie grzbie­ty na roli zgi­na­li…

– Są­sie­dzi bądź co bądź, z nie­jed­nym się ku­ma­ło, mo­ha­rycz w Tłu­stem piło.

– No, niby tak… Ale „moja cha­ta skra­ja”, nie na­sza wina prze­cież, że ich wy­wo­żą.

– Na­wet tego Żyda Jo­ska wy­wo­żą!

– A niech spier­da­la do tych swo­ich ko­mi­sa­rzy! Tam u nich, w Ro­sji, Żyd na Ży­dzie sie­dzi, krzyw­dy mu nie zro­bią.

– Głu­piś jak but, My­ko­ła! Co ci taki Jo­sek za­wi­nił? Okna te­raz sam bę­dziesz so­bie szklił albo do Za­lesz­czyk jeź­dził…

– Cie­ka­we, do­kąd ich za­bie­ra­ją?

– Mó­wią, że Niem­com ich od­da­dzą, do sta­rej Pol­ski, za San po­go­nią…

– Albo na Sy­bir! Mało to razy Mo­ska­le La­chów na Sy­bir gna­ły?

– Ukra­iń­ców też nie ża­ło­wa­li!… Nie­daw­no do Dmi­tru­ka krew­niak aż spod Żme­ryn­ki przy­je­chał, a jak so­bie do­brze pod­jadł i po­pił, to ta­kie rze­czy opo­wia­dał, że strach mó­wić. Uwie­rzyć trud­no, włos się jeży… Tam u nich, opo­wia­dał, w trzy­dzie­stych la­tach w tych koł­cho­zach głód był taki, że, czło­wie­ku, do lu­do­żer­stwa do­cho­dzi­ło! A jak ich roz­ku­ła­cza­li, to całe ukra­iń­skie wsie na Sy­bir go­ni­li, ży­we­go krzy­we­go, tak jak tych z Czer­wo­ne­go Jaru.

– Ho­spo­dy po­my­łuj! Ho­spo­dy po­my­łuj, co za czor­to­we cza­sy na tym świe­cie na­sta­ły!

– Tyl­ko je­den Pan Bóg wie, bra­cie, co nas jesz­cze cze­ka! Je­den Bóg tyl­ko wie…

– Pod­wo­dy! Da­waj pod­wo­dy! Pod­jeż­dżać pod cha­łu­py! Pod­jeż­dżać! By­stro! By­stro!

Chło­pi bra­li za lej­ce, klę­li gę­sto i na ko­niach grzę­zną­cych w za­spach wy­ła­do­wy­wa­li na­głą złość.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: