Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Syn Jazdona - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Syn Jazdona - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 560 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I

Sza­ro było na zie­mi i nie­bo ob­lo­kło się sza­rą opo­ną. Nad źró­dli­ska­mi cie­pły­mi le­d­wie gdzie ma­ja­czy­ła wą­tła bla­da zie­lo­ność, niby wio­sen­na, po­nad któ­rą ster­cza­ły ze­schłe, tru­pie ba­dy­le i wy­mo­kłe tra­wy prze­szłe­go lata.

U stru­mie­ni sto­ją­ce wierz­by już się okry­wa­ły pu­chem, jak­by nim przy­szłe li­ście od chło­du otu­lić chcia­ły – lecz li­ści jesz­cze nie było i pącz­ki sta­ły szczel­nie otu­lo­ne i za­mknię­te. Wcze­śnie przy­by­łe bo­cia­ny smęt­ne włó­czy­ły się po do­li­nach, sta­ły u mo­cza­rów strze­pu­jąc skrzy­dła­mi zmę­czo­ny­mi dłu­gą po­dró­żą. Po­nad ro­la­mi ula­ty­wał skow­ro­nek, pa­trzał w nie­bo, a piosn­kę chłód mu w dziob­ku tłu­mił i oczy próż­no szu­ka­ły w gó­rze nie­bios la­zu­ro­wych.

Smut­no było na świe­cie, tyl­ko sta­da kru­ków uno­si­ły się w po­wie­trzu gwar­li­we, krzy­kli­we, we­so­łe ja­kimś strasz­li­wym na­igra­wa­niem się tej ża­ło­bie. Co przy­sia­dły na su­chych ga­łę­ziach drzew, to zry­wa­ły się ko­ło­wać w po­wie­trzu. I wi­ro­wa­ły niby pi­ja­ne, to pod­no­sząc się do góry, to spa­da­jąc, szu­ka­jąc ja­kiejś pa­stwy obie­ca­nej. Aby doj­rzeć, kędy ona była, zry­wa­ły się tak cza­sem w ob­ło­ki, a nie doj­rzaw­szy jej spa­da­ły na drze­wa i zie­mię. Ze wszech stron nad­cią­ga­ły one chmu­ra­mi jak na za­wo­ła­nie wie­co­we, jak po wi­ciach do woj­ny. Gdy się spu­ści­ły na łąkę, czer­nia­ła od nich, ru­szy­ły się – jak­by po­two­ra le­gła na niej, gdy się ze­rwa­ły w ob­ło­ki, wiły się w nich jak smok czar­ny – a gdy kra­ka­ły, nie sły­chać było ani szu­mu drzew, ani po­świ­stu wia­tru, ani szcze­bio­ta­nia in­ne­go ptac­twa, ani mru­cze­nia stru­mie­ni, któ­re wez­bra­ły od desz­czów i śnie­żysk.

Na pu­stej do­li­nie u skra­ju lasu cha­ta sta­ła, za­miast pło­tu ob­rzu­co­na ga­łęź­mi na kupę na­gro­ma­dzo­ny­mi wy­so­ko, tak wy­so­ko, że le­d­wie spo­za nich wi­dać było dach sło­mia­ny, okop­co­ny, z odar­tym dym­ni­kiem. Sama so­bie na ustro­niu, wśród pusz­czy sta­ła ta chi­ży­na, niby straż wy­su­nię­ta, niby kół za­bi­ty na znak, że tu po­czy­nać się mia­ło ży­cie ludz­kie, gdzie nie­daw­no zwierz i pu­sty­nia pa­no­wa­ły same.

Po­nad da­chem dy­mi­ło; jak opar szły wszyst­ki­mi szcze­li­na­mi kłę­by sine i wi­sia­ły nad nim le­ni­we, a snu­ły się sen­ne do­ko­ła i kła­dły aż na do­li­nie. W górę się im chcia­ło, aby wiatr nie po­szar­pał ich na sztu­ki. Wro­ta sta­ły otwo­rem, jak­by już trzo­da wy­szła na pa­szę w las, na mło­de ga­łę­zie i pącz­ki. Kie­dy nie­kie­dy mimo wrót prze­mknę­ła bia­ła spód­ni­ca nie­wia­sty i zni­kła.

Na­prze­ciw wrót sie­dział duży pies ku­dła­ty i pa­trzał w dal to zie­wa­jąc, to bur­cząc. Na sta­da kru­cze to spoj­rzał, to drgnął, zry­wał się, , jak­by na nie chciał się rzu­cić, ale ro­zum jego psi po­wia­dał mu, że prze­ciw nim nie­mo­cen był. Cią­gnął po­wie­trze no­sem; wiatr mu przy­no­sił róż­ne wie­ści, psi­sko się od nich zży­ma­ło ro­zu­mie­jąc tę mowę woni, któ­ra doń przy­la­ty­wa­ła z da­le­ka. Dla nie­go były w niej wia­do­mo­ści i od zwie­rza w le­sie, i wie­ści od lu­dzi, i ob­cych włó­czę­gów swę­dy, z góry od nie­bios prze­stro­gi i z dołu ziem­skie ję­zy­ki. Dla­te­go pies nosa na­sta­wiał, a gło­wą rzu­cał. Dużo mu przy­cho­dzi­ło, nie wszyst­ko ro­zu­miał, zży­mał się co­raz wię­cej, aż wstał, ze­rwał się jak do cho­du, siadł zno­wu, rzu­cił się ze szcze­ka­niem na­przód i cof­nął, gło­wę opusz­cza­jąc za­du­ma­ny.

Z cha­ty wy­śli­znę­ło się dziew­czę, przy­szło go po­gła­skać. Od­wró­cił łeb, po­li­zał rękę, ale na stra­ży po­zo­stał; miał po­czu­cie obo­wiąz­ku… Uszy mu się je­ży­ły i sierść na grzbie­cie prę­giem dłu­gim ro­sła do góry.

Wiatr znu­żo­ny przy­padł gdzieś w le­sie, zro­bi­ło się ci­cho. Kru­ków sta­do po­cią­gnę­ło nad lasy, pusz­cza szu­mia­ła te­raz sama głu­cho i po­sęp­nie. Wśród mil­cze­nia ro­ze­znać było moż­na tę­tent jak­by pę­dzo­nej trzo­dy, krzyk jak­by ludz­ki, ury­wa­ny, to szy­der­ski, to prze­lę­kły – poza nim śmiech i hu­ka­nie.

Pies stał i trząsł się cały, ze­rwał się, od­biegł na­przód kro­ków kil­ka­na­ście, a czu­jąc się bez­sil­nym przy­siadł, pysk do góry pod­niósł – za­wył. Wył ury­wa­no, bo słu­chał ra­zem, oczy mu się iskrzy­ły, sierść już cała je­ży­ła.

Z dru­giej stro­ny do­li­ny, prze­smy­kiem z lasu, bie­gła ku cha­cie pę­dem roz­bi­ta, roz­pro­szo­na trzo­da owiec bu­rych, czar­nych i bia­łych, przo­dem by­dło z ogo­na­mi pod­dar­ty­mi do góry. Po do­li­nie roz­sy­pa­ło się to na wszyst­kie stro­ny w po­pło­chu, jak sza­lo­ne dróg szu­ka­jąc ku cha­cie.

Tuż za trzo­dą, za by­dłem, za krzy­czą­cy­mi pa­stusz­ka­mi prze­mknął się kon­ny człek, z nim dwu in­nych i zgra­ja psów. Psy się nio­sły za owca­mi du­sząc je, chwy­ta­jąc, ka­le­cząc, a co któ­ry zgniótł i do zie­mi przy­bił ba­ra­na, z koni od­zy­wa­ły się krzy­ki we­so­łe.

Tęt­nie­nie i wrza­wa obu­dzi­ły lu­dzi w cha­cie, wszyst­ko bie­gło ku wro­tom: sta­ry z wło­sy si­wy­mi, nie­wia­sta w za­wi­ciu bia­łym, dzie­wecz­ka w wian­ku z ko­sa­mi dłu­gi­mi, chło­pię małe na pół na­gie.

Pies jak wście­kły uja­dał, ale bez­sil­ny co­fał się też ku wro­tom i wył. Tuż by­dło spło­szo­ne, co przo­dem bie­gło, po­czę­ło, nie ba­cząc na lu­dzi, jak sza­lo­ne ci­snąć się we wro­ta. Owce, któ­re uszły psich zę­bów, jak pi­ja­ne na po­dwór­ko wpa­dły. Tuż za nimi gna­ły ogrom­ne mo­los­sy z po­krwa­wio­ny­mi pasz­czę­ka­mi, za nimi na ko­niach trzech jeźdź­ców.

Go­ni­li we­se­ląc się, śmie­jąc, hu­ka­jąc.

Pierw­szy, co przo­dem je­chał, pa­nem był albo sy­nem pań­skim, bo i koń pod nim ubra­ny a pięk­ny z noz­drza­mi roz­war­ty­mi, z oczy­ma pa­ła­ją­cy­mi czuł, że dźwi­ga na so­bie ta­kie­go, co wszyst­ko roz­bi­jać ma pra­wo.

Pa­niąt­ko, co na nim sie­dzia­ło, le­d­wie z lat dzie­cię­cych do mło­dzień­czych do­cho­dzi­ło. Wy­ro­stek był smu­kły, gięt­ki, sil­ny, twarz cała ze zmę­cze­nia aż krwa­wa, oczy czar­ne a ogni­ste, włos na ra­mio­nach dłu­gi, nad czo­łem koł­pa­czek z pió­ra­mi; na nim suk­nia cała bra­mo­wa­na, cała szy­ta, ob­wie­szo­na w sznu­ry, róg przez ra­mio­na po­zło­ci­sty, łuk ko­wa­ny, pas na­bi­ja­ny, nóż u boku świe­cą­cy.

Cała ta ozdo­ba nie sta­ła za nic przy ob­li­czu chło­pa­ka tak zu­chwa­łym, tak roz­pa­lo­nym ra­do­ścią dzi­ką, sza­łem ja­kimś, iż zda­wa­ło się świat do boju wy­zy­wać. W ręce ży­la­stej pod­no­sił do góry oszcze­pek i ma­chał nim psy swe za­grze­wa­jąc.

– A huź!

Z otwar­tych ust jego zęby bia­łe, choć się śmia­ły, zda­ły się ką­sać, war­gi krwa­we trzę­sły się, na mło­dych po­licz­kach drga­ła krew roz­sza­la­ła – pi­ja­ny był sobą i mło­do­ścią.

Dwaj to­wa­rzy­sze jego le­cie­li za nim też bez głów, krzy­kiem jego jak psy za­grze­wa­ni, ale wśród tego sza­łu, gdy spoj­rze­li po so­bie, prze­bie­gał ich ja­kiś strach, na­gle im coś usta za­my­ka­ło – oba­wa czy li­tość.

Psy, jeźdź­cy, trzo­da, wszyst­ko ra­zem nie­mal ści­snę­ło się we wro­tach, któ­re sta­rzec na próż­no chciał za­mknąć.

Rzu­cił je w koń­cu. I on, i nie­wia­sty zbie­gać po­czę­li prze­ra­że­ni do cha­ty. Dziew­czę tyl­ko wy­ro­stek, któ­re­mu żal było owiec, a strach nogi pod­ciął, za­wię­zło w pro­gu.

Z ko­nia pio­ru­nem sko­czył pa­nicz i po­chwy­cił ją już wpółm­dle­ją­cą i krzy­czą­cą. Spoj­rzaw­szy w za­łza­wio­ne oczy nie­bie­skie po­rwał na ko­nia, któ­ry zbyw­szy pana otrzą­sał się wła­śnie. Dwaj to­wa­rzy­sze sta­li osłu­pie­ni, gdy chło­pak ze swą zdo­by­czą mdle­ją­cą a wzy­wa­ją­cą ra­tun­ku po­czął znów do­sia­dać si­we­go.

– Hej! to łup! to łup, na któ­rym ja czy­hał daw­no! – krzyk­nął za­no­sząc się dzi­ko – do lasu z nią!

Dziew­czy­na ręce pod­no­sząc wo­ła­ła ra­tun­ku… lecz drzwi cha­ty sta­ły za­par­te, nikt nie śmiał wy­biec na obro­nę, tyl­ko pies je­den za nogę chwy­cił pa­ni­cza, ale wnet dwa oga­ry z krwa­wy­mi pasz­czę­ki pa­dły nań i zdu­si­ły.

W po­dwór­ku już one dużo na­go­spo­da­ro­wa­ły. Mło­dy by­czek le­żał roz­cią­gnię­ty na zie­mi z oczy­ma ze­szklo­ny­mi, a psy chci­wie chłep­ta­ły z gar­dła cie­ką­cą krew. Kil­ka owiec dy­sza­ło i bro­czy­ło.

Chło­pak śmiał się wiel­kim gło­sem.

– Do lasu! –- wo­łał. – Uszłaś ty mi nie­raz, gdym cię gnał na ja­go­dach… przy­szedł na cie­bie czas.

Drzwi cha­ty otwar­ły się na­gle, wy­padł si­wo­wło­sy z rę­ka­mi za­ła­ma­ny­mi.

– Zli­tuj­cie się! Zli­tuj­cie! – ję­czał.

Na krzyk jego przy­bie­gły psy pań­skie i po­czę­ły na nim szar­pać odzie­nie, ką­sać cia­ło. Nie czuł tego i wo­łał:

– Zli­tuj się!

Mło­dy sza­le­niec nie słu­chał. Dwaj pa­choł­ko­wie po­ble­dli, z twa­rzy ich ze­szedł szał, strach i zgro­za je ścią­gnę­ły. Pa­trza­li na pana, to na sie­bie. Wa­ha­li się. On nie zwa­żał na nic, w sil­ne ręce ująw­szy dziew­czy­nę sa­dzał ją już na ko­nia i sam się na nim sa­do­wił.

Sta­ry, któ­re­go psy szar­pa­ły, wlo­kąc je za sobą przy­biegł ję­cząc i po­chwy­cił go za nogi. Z cha­ty uka­za­ła się za­wo­dzą­ca płacz­li­wie nie­wia­sta, ręce ła­miąc nad gło­wą i wy­jąc ję­kiem nie­ludz­kim.

Wszyst­kie­go tego chło­pak nie sły­szał ko­nio­wi ścią­ga­jąc wo­dze i już do wrót się ma­jąc z dziew­czy­ną.

Wtem we wro­tach uka­zał się na­gle jeź­dziec.

Człek był sta­ry, na sil­nym ko­niu, w pro­stej opoń­czy, z gło­wą nie­okry­tą. Przez ple­cy miał sznur z trą­bą my­śliw­ską z pro­ste­go rogu. Siwe wło­sy wiatr mu po­roz­rzu­cał i na ra­mio­na i czo­ło roz­sy­pał. Twarz bla­dą miał jak trup, oczy za­ga­słe a strasz­ne, czo­ło po­marsz­czo­ne w gru­be wały – pierś sze­ro­ką, dy­szą­cą. Siłę w nim czuć było i moc ja­kąś taką, że gdy jego oczy się z wej­rze­niem chłop­ca spo­tka­ły – czer­wo­ny, osza­la­ły pa­nicz zbladł, zęby lnu się ścię­ły, jak­by zgrzy­tał.

– Sza­tan cię tu przy­niósł, Wo­jusz! – za­krzy­czał na­gle, wście­ka­jąc się ze zło­ści i próż­no usi­łu­jąc się wy­mknąć wro­ta­mi z dziew­czy­ną.

Wo­jusz w po­przek ich stał jak mur, mó­wić jesz­cze nie mo­gąc dy­szał, a choć nie mó­wił, od­de­chem tym był groź­ny – wrza­ło w nim.

– Paw­lik! Puść mi wnet dziew­czy­nę! – za­krzy­czał wresz­cie gło­sem ogrom­nym.

Coś było w tym gło­sie roz­ka­zu­ją­cym ta­kie­go, że ręce, co trzy­ma­ły łup po­chwy­co­ny, siłę tra­ci­ły i dziew­czę sko­rzy­staw­szy z chwi­li tej wy­śli­znę­ło się jak wąż, zsu­nę­ło na zie­mię, pa­dło ku star­co­wi, któ­ry je po­chwy­cił, a z nim do cha­ty. Drzwi jej za­war­ły się z ło­sko­tem ogrom­nym.

Psy, któ­re za ucho­dzą­cy­mi go­ni­ły, mor­da­mi biły o drze­wo, we­wnątrz za­pa­dła za­po­ra.

Paw­lik, gdy mu się zdo­bycz wy­mknę­ła, już nie go­nił za nią, ale na Wo­ju­sza wście­kły jął się mio­tać i oczy­ma bły­skać groź­no. Ten się nie uląkł. Pa­trzy­li tak na sie­bie wo­ju­jąc wej­rze­nia­mi pio­ru­nu­ją­cy­mi, aż chło­pię gło­wę spu­ści­ło.

Sta­ry Wo­jusz dy­szał zgro­zą, roz­pacz­li­wą bo­leść ja­kąś wi­dać w nim było.

– O! ty nie­god­ny synu Jaz­do­na – po­czął gło­sem gru­bym i war­czą­cym. – Kto by w to­bie po­znał ojca? Na to my cię wy­pia­sto­wa­li, na tom ja na ręku no­sił, abyś na zbó­ja wy­szedł i zbyt­ni­ka? Jesz­cze ci się wąs nie wy­sy­pał!

Pod­niósł pięść do góry.

– Za mną na za­mek! – do­dał – za mną! Tym ra­zem nie uta­ję przed sta­rym, nie! Do­syć tych psot. My cię nie utrzy­ma­my, ja sta­ry, na cie­bie po­trze­ba ręki że­la­znej.

Po­pa­trzył na krwa­we ofia­ry psów.

– To two­ja za­ba­wa, to two­je łowy! Mało ci zwie­rza w le­sie, byś bied­ne­mu za­grod­ni­ko­wi trzo­dę du­sił psy two­imi, wście­kły­mi jak ty i dziec­ko mu chciał po­rwać!

Paw­lik jak ska­mie­nia­ły słu­chał, ale gniew w nim drgał. Wo­jusz ski­nął.

– Na za­mek! Psy na sznu­ry! Służ­bo, ty pana war­ta!

Od­wró­cił się do dwu pa­choł­ków, któ­rzy wnet sko­czy­li z koni.

Paw­lik jesz­cze był nie­my, gdy Wo­jusz po­wtó­rzył gło­śniej:

– Na za­mek!

Mło­dy od­wró­cił gło­wę i za­mru­czał:

– Dłu­go ty mi my­ślisz roz­ka­zy­wać? ty?

– Póki mnie oj­ciec twój od tego cię­ża­ru nie zwol­ni – od­parł Wo­jusz – do­pó­ki ja za cie­bie od­po­wia­dać mu­szę Bogu, Jaz­do­no­wi i pa­mię­ci twej mat­ki.

– Na za­mek! – po­wtó­rzył raz jesz­cze.

Ale chło­pię zu­chwa­łe, upar­te, nie ru­sza­ło się.

– Zwią­zać każę i po­wio­zę jak ba­ra­na! – krzyk­nął sta­ry. – Po­tem ojcu do nóg pad­nę, niech z wami robi, co chce. Mnie już was do­syć! Wolę śmierć niż do­zór nad tobą! Na za­mek!

Psy już były na sznu­rach i zmę­czo­ne po­sia­da­ły dy­sząc a krwa­we li­żąc py­ski. Pa­choł­ko­wie po­słusz­ni do­sie­dli koni, tyl­ko Paw­lik się nie ru­szał. Wo­jusz przy­bli­żył się doń, ko­nia mu za uzdę tar­gnął. Mło­de­mu drgnę­ła ręka, w któ­rej oszczep trzy­mał, jak­by się bro­nić chciał – i opa­dła. Za­mru­czał coś, spu­ścił gło­wę i ko­nio­wi dał ostro­gę.

Mil­cze­li wy­jeż­dża­jąc z po­dwór­ka, tyl­ko Wo­jusz dy­szał jesz­cze gnie­wem. Paw­lik ze zło­ścią spo­glą­da­jąc na sta­re­go dał ko­nio­wi za nim cią­gnąć, pa­choł­ko­wie wle­kli psy ze sobą.

Wy­je­cha­li tak z po­dwó­rza, a drzwi cha­ty jesz­cze się ode­mknąć nie śmia­ły i byli już o stai kil­ko­ro, gdy na­przód otwar­ło się okno i wy­su­nę­ła gło­wa siwa, po­tem chwie­jąc się na po­krwa­wio­nych no­gach wy­biegł si­wo­wło­sy ręce ła­miąc – sta­nął po­so­ką ob­la­ne po­bo­jo­wi­sko oglą­dać. U pro­gu le­żał sta­ry druh do­mo­wy pies, z wy­wie­szo­nym ję­zy­kiem i wy­sa­dzo­ny­mi spod czasz­ki oczy­ma.

Przo­dem Paw­li­ka pu­ściw­szy w ślad za nim je­chał Wo­jusz, opo­dal cią­gnę­li szep­cąc z sobą pa­choł­ko­wie, któ­rych ode­szła ocho­ta i we­se­le. Chmur­no spo­glą­da­li to na sie­bie, to na pa­ni­cza, to na sta­re­go, któ­ry w pole wy­je­chaw­szy, gdy po­wie­trza w pier­si sze­ro­kie wcią­gnął, splu­nął raz i dru­gi i groź­no spo­zie­ra­jąc na mil­czą­ce chło­pię po­czął wy­wo­ły­wać wpół do nie­go, pół do sie­bie.

– A to mi pięk­ny syn męż­ne­go Jaz­do­na, co­me­sa na Prze­man­ko­wie, co go ksią­żę­ta we czci mie­li i do rady przy­zy­wa­li, któ­re­go Le­szek bło­go­sła­wio­nej pa­mię­ci, choć cho­re­go na każ­dy sąd wzy­wał, a gdy on sło­wo rzekł, wa­ży­ło ono za dzie­sięć in­nych! A! pięk­ny mi syn ro­dzi­ca sław­ne­go, do­bry wy­cho­wa­nek sta­re­go Wo­ju­sza, co go od ko­leb­ki uczył ro­zu­mu i cno­ty! Na co się to wszyst­ko zda­ło? Na co? Groch o ścia­nę! Ja­kim źdźbło było, gdy kieł­ko­wa­ło, ta­kim i wy­ro­sło – ba­dy­lem. W ko­leb­ce niań­kom wło­sy ob­ry­wał i twa­rze dra­pał, psy i koty mę­czył – te­raz by­dłu i lu­dziom po­ko­ju nie daje! A! pięk­ny to syn Jaz­do­na! Do­bra ro­dzi­co­wi po­cie­cha! Spuść go z oczów na go­dzi­nę, nie wy­cier­pi, żeby krwi nie po­kosz­to­wał, pso­ty komu nie wy­rzą­dził, bied­nym lu­dziom nie za­lazł za skó­rę.

– Syn Jaz­do­na! – po­wta­rzał sta­ry to śmie­jąc się szy­der­sko, to bu­cha­jąc nie mo­gąc uta­mo­wać się gnie­wem.

Bur­czał tak, a mło­dy jak pod chło­stą je­chał z gło­wą zwie­szo­ną nie od­wra­ca­jąc się, jak­by nie słu­chał. Cza­sem ko­nia spiął, aby od tych słów uciec, ale sta­ry go do­ga­niał.

Choć Paw­lik się nie od­wra­cał i nie chciał dać po­znać po so­bie, że czuł go­rą­ce sło­wa, któ­ry­mi go sma­ga­no, wy­da­wał się z tym mimo woli, iż cier­piał. Drga­ły mu ra­mio­na, ścią­gał ręce, pię­ści ści­skał, gło­wą rzu­cał nie zwra­ca­jąc jej, no­ga­mi ko­nia du­sił. Trzy­mał tak w so­bie mło­dy gniew, aż wresz­cie buch­nął:

– E! ty sta­ry wy­wło­ko! Mil­czał­byś. Grzy­bie zgni­ły! W to­bie już krwi nie ma i kro­pli – to siedź u ognia… grzej się, a mło­dym to­bie nie roz­ka­zy­wać. My­ślisz, że mnie ty czy kto sło­wem lub pię­ścią strzy­ma, kie­dy we mnie krew za­gra i za­ki­pi? Albo że ją kle­cha za­że­gna, albo ją strach ostu­dzi?

Roz­śmiał się dzi­ko i szy­der­sko.

– A po co by mnie ży­cie, gdy­bym je miał zwią­za­ny w ką­cie pę­dzić! Mni­chem nie je­stem, mnie trze­ba swo­bo­dy… ja mu­szę wszyst­kie­go po­kosz­to­wać i na­cie­szyć się ży­ciem… Na po­ku­tę i na gni­cie dość bę­dzie cza­su.

– A któż cie­bie bę­dzie trzy­mał w ja­mie i kuł w dyby? – za­krzy­czał sta­ry sier­dzi­sto. – Pusz­czą cię prze­cie! pusz­czą w świat! Masz le­d­wie dzie­więt­na­sty rok. Pój­dziesz, pój­dziesz! abyś tyl­ko po­wró­cił… Ano, dziś ty jesz­cze chłyst­kiem!

– Nie! – za­prze­czył Paw­lik. – Nie! Krzy­wo­ust młod­szy był, gdy wo­jo­wał, dru­gim żony da­wa­li w tym wie­ku! A ja co? W po­dwór­ku mi każą bie­gać, jak ko­nio­wi na po­stron­ku, za wro­ta ni rusz! Ksiądz pół dnia wię­zi nad księ­gą, trzy­ma i w łeb kła­dzie, co mi na nic! Pi­sa­rzem ja nie będę, ani kanc­ler­stwa chcę! Ty, cie­mię­go, włó­czysz się za mną jak cień, abym sam so­bie nosa nie utarł. Co za dziw, że gdy się wy­rwę, to sza­le­ję? E! ty sta­ry! Niby ty nie wiesz, że jak ha­cią wodę za­przesz, to ci ona i hać, i młyn, i dom wy­nie­sie!

Sta­ry zży­mał się, zły był jesz­cze, ale wi­dać było, że wy­mo­wa chłop­ca nań dzia­ła­ła, nie­mal się nią cie­szył. Roz­bra­ja­ła go. Uśmiech po ustach mu się prze­śli­znął. Wsze­la­ko chciał być nie­prze­bła­ga­nym i gniew­nym.

Je­cha­li da­lej spo­rząc cią­gle.

– O! ka­zno­dzie­ja z cie­bie do­bry! – mó­wił sta­ry. – Wię­cej u cie­bie ję­zy­ka niż stat­ku! Żeby cię jako te­raz na go­rą­cym uczyn­ku zła­pać, po­tra­fisz się wy­łgać! Chły­stek, mle­ko pod no­sem, a już mu cu­dzej dziew­czy­ny się za­chcia­ło! Coś ty po­wi­nien wie­dzieć o dziew­kach, ty, coś nie­daw­no na pa­sku cho­dził.

Paw­lik par­sk­nął i nic nie od­po­wie­dział, a gdy sta­ry zmilkł, mruk­nął:

– Toć bym jej nie był zjadł! A co wiel­kie­go za­grod­ni­ka dziew­ka, żeby jej panu tknąć bro­nio­no? Jak grzyb wy­ro­sła na mo­jej zie­mi!

– Mil­czał­byś, go­ło­wą­sie ja­kiś! – prze­rwał sta­ry. – Dość mi tego! My­ślisz, że Ję­drek nie przyj­dzie do mi­ło­ści­we­go na­sze­go na skar­gę. A toć mu pół trzo­dy twe psy nie­po­czci­we wy­du­si­ły, jego po­ką­sa­ły, a dziew­ka od­cho­ru­je ze stra­chu.

Paw­lik się znów roz­śmiał.

– Dziew­ka ma cho­ro­wać ze stra­chu! – krzyk­nął. – Po­rzuć­że sta­ry. Wi­dzia­ła, żem nie wilk ni wil­ko­łak i krwi jej pić nie będę. Ju­tro by się była śmia­ła.

Lek­ce­wa­żył co­raz bar­dziej gniew sta­re­go przy­cho­dząc do sie­bie i już po­świ­sty­wać za­czął. W tej we­so­ło­ści uda­nej było nie­co trwo­gi.

– Sta­re­mu Ję­dr­ko­wi – do­dał – za trzo­dę i za strach da się co.

– Kto da? Co da? – wrza­snął Wo­jusz. – Ty, chłyst­ku, nie masz nic, na ła­sce oj­cow­skiej je­steś. Z pa­nem oj­cem, ty wiesz, nie żar­ty!

Paw­lik za całą od­po­wiedź ra­mio­na­mi ru­szył.

– Na pół on mar­twy – cią­gnął Wo­jusz da­lej – ale tej po­ło­wy, co żywa zo­sta­ła, do­syć bę­dzie, aby ci do­brą dał pa­miąt­kę.

–. Gdy ty mnie za­skar­żysz! – wtrą­cił Paw­lik.

– A ja mam za­ta­ić? du­szę gu­bić? to­bie dać sza­leć, abyś się do resz­ty roz­wy­drzył – za­wo­łał sta­ry. – A! nie­do­cze­ka­nie twe! Mia­łem ja li­tość nad tobą, do­syć nad­to… Czas cię w że­la­zne klesz­cze wziąć!

– Czas mi wolę dać! – prze­rwał mło­dy.

– Ufasz w to, żem ja cię wy­niań­czył, two­je pso­ty po­kry­wał – ale już tego dość! dość!

Wy­jeż­dża­li z do­li­ny i za­ro­śli; na polu, na wzgó­rzu, wi­dać było za­gro­dę dużą, wały i wodę do­ko­ła, spo­środ­ka drzew da­chy ster­czą­ce, pół­wie­ży­ce i straż­ni­ce. Był to gró­dek Prze­man­kow­ski.

Do nie­go ja­dąc, tak jak oni je­cha­li, już i pół go­dzi­ny dro­gi nie było

Mło­dy mu­siał wszak­ci ra­cho­wać na ten prze­ciąg cza­su, iż on star­czy, aby się sta­ry Wo­jusz wy­bu­rzył. Zwal­niał kro­ku dla więk­szej pew­no­ści, tak że ja­dą­cy rów­no z nim sta­ry sta­nął obok z ko­niem – i pierw­szy raz so­bie zno­wu w oczy spoj­rze­li. Mło­dy, w któ­rym już osty­gło, uśmie­chał się, sta­ry bur­czał ochło­nąw­szy też znacz­nie. Pot tyl­ko z czo­ła ocie­rał.

Je­cha­li do­bry czas nic nie mó­wiąc do sie­bie.

Chło­pak te­raz, gdy w nim na­mięt­no­ści się uko­ły­sa­ły, krew wzbu­rzo­na uspo­ko­iła, wy­glą­dał ślicz­nie, roz­kwi­tły buj­ną mło­do­ścią. Samo sza­leń­stwo jego mia­ło pe­wien wdzięk, któ­re­mu mógł się dać ująć sta­ry do­zor­ca. Ła­two to po­jąć było.

– Że­bym był do sta­jen nie po­szedł cho­re­go ko­nia pań­skie­go opa­try­wać – ode­zwał się Wo­jusz – ko­nia, na któ­rym on już nig­dy sie­dzieć nie bę­dzie, a co dzień go so­bie przy­pro­wa­dzać każe… żeby nie ten koń, nie był­bym ci ja dał się wy­rwać ze psy i z tymi psu­bra­ty, co za tobą po­szli na roz­pu­stę!… Co to­bie oj­ciec spra­wi, łaź­nię czy kaź­nię, to jego rzecz, ale że ja – do­dał zwra­ca­jąc się z pię­ścią do ja­dą­cych z tyłu – że ja tym ło­za­mi do krwi skó­rę wy­gar­bu­ją, to tak pew­na, jak żem dziś żyw, że się zo­wię Wo­jusz Sowa, żem za­wo­ła­nia Pół­ko­za i żem cie­bie na trut­nia wy­cho­wał.

– A wiesz, cze­muś mnie na trut­nia i nic­po­nia wy­cho­wał? – do­syć chłod­no od­parł Paw­lik.

– Wiem, bom za do­bry był – huk­nął sta­ry. – Trze­ba cię było siec a siec, a tłuc i du­cha słu­chać, nic nie da­ro­wać… Jam głu­pi był i czę­sto śmiał się, gdy pła­kać było trze­ba.

– A nie! nie! – prze­rwał Paw­lik. – Gdy­byś ty mnie tak nie niań­czył, na pa­sku nie wo­dził, dał mi się za­wcza­su wy­bry­kać, jak chłop­skim dzie­ciom, a za­kosz­to­wać swo­bo­dy i gu­zów so­bie na­bić, to bym ja te­raz na swo­bo­dę i guzy tak ła­ko­mym nie był.

Sta­ry Wo­jusz usły­szaw­szy te sło­wa z pew­nym po­dzi­wie­niem gło­wą po­trząsł. Może w du­szy praw­dę im przy­zna­wał, a po­twier­dzić jej nie mógł i nie chciał. Zbli­żał się już ku dwo­ro­wi Prze­man­ko­wic­kie­mu.

Wo­jusz, któ­ry nie­daw­no z nie­go wy­sko­czył go­niąc za stra­co­nym wy­cho­wań­cem, bo wie­dział, że gdy się wy­rwie, sza­lo­ne­go coś po­cznie, pa­trząc z dala na gró­dek, gło­wą trząsł, bo się oko­ło nie­go dzia­ło coś nie­zwy­czaj­ne­go.

Pu­sty to był kąt, za­szy­ty w lasy, go­ściń­ce wiel­kie tędy nie wio­dły, rzad­ko kto obcy za­wi­tał. Oko­ło dwo­ru cu­dzych lu­dzi le­d­wie parę razy do roku spo­tkać było moż­na i to albo na­le­żą­cych do za­wo­ła­nia Pół­ko­żów, albo za­błą­ka­nych na pusz­czy. Te­raz zaś pod wa­ła­mi ro­iło się lu­dem. Z kil­ku stron wi­dać było cią­gną­ce kup­ki zbroj­ne, po­dą­ża­ją­ce ku dwo­ro­wi. Nie­któ­re się już były na pod­gro­dziu po­roz­kła­da­ły obo­za­mi, jak­by dla nich w środ­ku miej­sca za­bra­kło. Wi­dok to był tak nie­zwy­kły, że i Paw­lik mu się zdu­miał.

– Patrz no! co to jest? – za­wo­łał. – Co to tam za lu­dzie na­szli?

– Wi­dzęć, ale Bóg skarz, nie wiem jacy – od­parł Wo­jusz, cały już tym zja­wi­skiem za­ję­ty i nie­spo­koj­ny. – Prze­cie­żem nie­daw­no z gród­ka wy­je­chał, nie spo­dzie­wa­no się tam ni­ko­go, o ni­kim słu­chu nie było. To są ja­kieś zbroj­ne kupy.

W Paw­li­ku krew za­gra­ła, oczy mu się za­iskrzy­ły, nie mó­wił nic. Sta­ry od­gadł, że mu się do tych oręż­nych za­chcia­ło. Na rękę też było chłop­cu, iż na gród­ku coś za­szło, co po­rzą­dek po­mie­sza­ło i mo­gło dać o nim za­po­mnieć.

Wo­jusz tak był zdzi­wio­ny i zmie­sza­ny tym, że chłop­cu prze­stał czy­nić wy­mów­ki i za­po­mniał go kar­cić. Je­chał ze zmarsz­czo­ny­mi brwia­mi my­śląc a zga­du­jąc, co się stać mo­gło, iż na sta­re­go Jaz­do­na tak na­je­cha­no.

Jaz­don ów, Pół­ko­za, moż­ny pan, za Ka­zi­mie­rza i Lesz­ka w ra­dzie ksią­żę­cej i na woj­nach sław­ny, do ba­ro­nów i co­me­sów się li­czył, póki sta­ło siły, oko­ło dwo­ru i woj­ska się za­przą­ta­jąc. Po onej Gą­sa­wie nie­szczę­snej i po za­wie­ru­chach a woj­nach ksią­żę­cych, któ­re po­tem nie­ma­ło się lat cią­gnę­ły, ręce mu do wszyst­kie­go opa­dły… Nie było wi­do­ku, aby z nich… co do­bre­go wyjść mo­gło.

Jaz­don miał jed­no na ser­cu i my­śli: zno­wu ową mo­nar­chię sław­ną Miesz­ków i Bol­ków przy­wró­cić i wła­dzę w jed­ną dłoń sku­pić, a tu się one zie­mie i po­wia­ty co­raz bar­dziej roz­pa­da­ły. Dzie­li­li się ksią­żę­ta, mno­ży­li, zie­mi i gro­dów le­d­wie dla nich sta­ło. Każ­dy so­bie brał ja­kiś pła­cheć i krwa­wił się oń bo­daj z ro­dzo­nym bra­tem, bo­daj z oj­cem, aby co naj­wię­cej zie­mi urwać, a po­tem mieć co mię­dzy dzie­ci dzie­lić.

Już było wte­dy owych dziel­nic nie po­li­czyć, a wo­jen nie po­wstrzy­mać. Nad kar­kiem wi­sia­ła Ruś i Po­łow­cy, Pru­sa­cy, po­ga­nie i Li­twa, co się w siłę wzbi­ja­ła. Kró­le­stwa do­ko­ła ro­sły sil­ne, ze­wsząd wsta­wa­ły za­stę­py wro­gów, a w kra­inie Miesz­ko­wej ko­tło­wa­ło i wrza­ło, a ja­dło się, co żyło.

Jaz­don, choć z Lesz­kiem trzy­mał wprzó­dy, gdy go nie sta­ło, a ksią­żę­ta ślą­scy, co niem­cze­li strasz­nie i tak­że się zie­mią dzie­li­li, nie­wie­le obie­cy­wa­li, przy­stał był du­szą i cia­łem do Kon­ra­da Ma­zo­wiec­kie­go.

Krwa­wy to był pan, strasz­ny człek, ale mąż taki, co mógł wszyst­kich zwo­jo­wać i pod je­den płaszcz całą zie­mię za­gar­nąć. Nie było mu co wie­rzyć, bo sło­wa ła­mał, nie moż­na go było ko­chać, bo on nie mi­ło­wał ni­ko­go, ale dłoń miał że­la­zi­stą, po­tęż­ną i gło­wę, w któ­rej jed­na myśl tkwi­ła – pa­no­wać sze­ro­ko.

Więc Jaz­don mu słu­żył i wspo­ma­gał, a cały był z nim, nie zsia­da­jąc z ko­nia pra­wie, bo je­śli się nie bił, to mu szpie­go­wał, po­sło­wał, chwy­tał jeń­ców, go­tów bę­dąc po­słu­gi peł­nić naj­lich­sze, aby się raz to cia­ło na sztu­ki roz­pad­nię­te zno­wu zra­stać po­czę­ło.

Lecz ża­den znój nie po­ma­gał, bo nie na­de­szła była jesz­cze go­dzi­na, któ­rą Pan na­zna­czyć miał, aby się stał cud ten, o ja­kim u gro­bu mę­czen­ni­ka Sta­ni­sła­wa po­wia­da­no, że cia­ło jego po­ćwiar­to­wa­ne or­ło­wie znie­śli zno­wu ka­wa­ła­mi i zro­sło się, jako za ży­wo­ta było. Jaz­don na du­chu padł, pa­trzeć nie chcąc na ka­lec­two zie­mi swej i jak raz po­wró­cił mało co cię­ty w ra­mię z woj­ny, legł już doma i wię­cej ru­szać się nie chciał.

– Oczy moje już nie zo­ba­czą, cze­go du­sza pra­gnie! – ma­wiał.

Pu­ścił po­tem bro­dę sta­ry, aby ro­sła i w Prze­man­ko­wie swym siadł, a za­raz mu, czy od owe­go cię­cia, czy od tego smut­ku pół cia­ło od­ję­ło, tak że jed­ną po­ło­wą żył, a dru­gą był jak umar­ły. Jed­no oko za­mknę­ło mu się na wie­ki, po­ło­wi­ca ust nie ru­szy­ła, ręka jed­na i noga nie mia­ły wła­dzy.

Prze­cież le­żeć tak jak kło­da nie chciał. Całe ży­cie spę­dziw­szy na ko­niu i na no­gach i te­raz nie mógł w izbie usie­dzieć. Miał więc dwu lu­dzi bar­czy­stych, nie­wol­ni­ków Ru­si­nów czy Po­łow­ców, z po­strzy­żo­ny­mi gło­wy, sil­nych jak niedź­wie­dzie, co by wołu na bar­kach unie­śli. Tym się no­sić ka­zał cza­sem po ca­łych dniach. Bra­li go oni na ręce, a le­wi­cę jego, któ­ra mar­twą była, je­den so­bie wią­zał do szyi, i tak ze sta­rym po gro­dzie, po szo­pach, po wa­łach włó­czyć się dźwi­ga­jąc go mu­sie­li. Mie­nia­li się tyl­ko to na pra­wo, to na lewo z ko­lei prze­cho­dząc, boby ża­den dnia ca­łe­go nie wy­trzy­mał po jed­nej stro­nie. Sta­ry bo­wiem zły był, po­ryw­czy okrut­nie, a gdy się roz­sier­dził, ręką, któ­ra wła­dzę mia­ła, tłukł i bił lub za wło­sy nio­są­cych go tar­gał, siń­ce na­bi­jał, ba i do krwi ra­ził nie­raz.

Niu­cha i Mu­cha, dwaj nie­wol­ni, zno­si­li to w mil­cze­niu, le­d­wie że któ­ry się śmiał otrzeć, gdy mu krew po­pły­nę­ła. Na­wy­kli byli do tego. Kar­mił ich też i poił, jak by­dło na rzeź – co w nich wla­zło. Mało co przy nim mie­li spo­czyn­ku, bo i w nocy u pro­gu le­gi­wać mu­sie­li na za­wo­ła­nie, a sta­ry gdy mu co przy­szło do gło­wy, bu­dził ich po no­cach cza­sem, ka­zał po­chod­nie za­pa­lać i po ogro­dzie się na­szać.

Człek był sro­gi, po­pę­dli­wy, ale też spra­wie­dli­wy. W ży­ciu do­mo­wym mó­wio­no o nim ci­cho, że za daw­nych cza­sów wię­cej so­bie po­zwa­lał, niż przy­sta­ło – sza­lał okrut­nie i żył oby­cza­jem po­gań­skim. Gdy żonę stra­cił, któ­ra syna mu daw­szy zmar­ła, dwór był jak u dzi­kich pe­łen nie­wiast róż­nych, któ­re ku­po­wa­no dlań w da­le­kich stro­nach. Pi­ja­no też nad mia­rę i do­ka­zy­wa­no okrut­nie. Nie­jed­ne­go ubi­te­go Jaz­don miał na su­mie­niu, ale za krew pła­cił so­wi­cie i ka­jał się, choć – byle kto go za­dra­snął, na­za­jutrz znów łby go­tów był ści­nać.

Syna je­dy­ne­go dał cho­wać Wo­ju­szo­wi, któ­ry mu był po­wi­no­wa­tym ja­kimś.

Sowa oj­co­wi­znę po­za­sta­wiał i po­sprze­da­wał, po­tem do Jaz­do­na przy­szedł raz odar­ty i u ognia siadł mó­wiąc:

– Już stąd nie pój­dę. Ostat­ni spła­cheć zie­mi da­łem za dwa so­ko­ły, dwa psy i opoń­czę. So­ko­ły mi prze­pa­dły, psy się po­wście­ka­ły, opoń­cza po­dar­ła… te­raz wy mnie ży­wić mu­si­cie, bom swo­ja krew, zwa­lać się jej nie mo­że­cie dać. – Pół­ko­zać je­stem.

Na to mu Jaz­don od­rzekł:

– Siedź­że, ale mi syna weź w ręce do­brze i trzy­maj ostro, bo w nim tak jak ongi we mnie kipi krew sza­lo­na. Od­słu­żysz za chleb, bo ci ta be­stia oczy wy­drze. Nie strzy­ma go nikt, chy­ba dru­gi Pół­ko­za jako my.

A był dzie­ciak Jaz­do­nów ist­ny bor­suk mło­dy, któ­re­go się nie tkniesz, żeby cię nie po­ką­sał. Miał z nim Wo­jusz nie­ustan­ną woj­nę, cza­sem zmu­szo­ny i siec, i kar­cić strasz­nie, cho­ciaż to nie po­mo­gło, bo chło­pak zbi­ty gor­szym się jesz­cze sta­wał. Do­da­li mu po­tem z Kra­ko­wa od św. Ję­drze­ja kle­chę, pół­księ­dza, co go miał w re­li­gii ćwi­czyć i do na­uki ja­kiej spo­so­bić. Zwa­no go mi­strzem Zulą; ten gorz­ki­mi łzy opła­ki­wał swą dolę, tak ów Paw­lik nie­uno­szo­ny był.

Po­skar­ży­li się cza­sem ojcu; ka­zał siec, wię­zić, gło­dzić. Paw­lik da­wał się chło­stać ściąw­szy zęby, ani pi­snął, albo tych, co go trzy­ma­li, za ręce ką­sał. Da­wał się za­my­kać, jadł chleb, wodę pił, z jamy się nie wy­pra­szał. Gdy go pusz­czo­no, wnet znów bro­ił tak samo.

Było z nim tru­du strasz­ne­go nie­ma­ło… do tych dzie­więt­na­stu lat, któ­rych te­raz do­szedł. Sta­ry Jaz­don prze­cież, dziw­na rzecz, choć go sam, by­wa­ło, zdro­wą ręką za wło­sy wy­tar­gał i obił, nie brał do ser­ca tej krnąbr­nej na­tu­ry. Cza­sem był przy­siągł Wo­jusz, że się z chłop­ca śmiał i cie­szył, tak mu wąsy i bro­da z jed­nej stro­ny drga­ła. Nie­kie­dy mruk­nął:

– Bę­dzie z nie­go człek, z gno­ju nie ma nic.

Na to Wo­jusz gło­wą trząsł nie do­wie­rza­jąc, choć i ten go ko­chał… Kle­cha zaś, Zula, któ­re­go chły­stek żyw­cem za­mę­czał, miał doń przy­wią­za­nie jak do wła­sne­go dziec­ka.IV

Klasz­tor w Kro­śnie le­d­wie mógł po­mie­ścić go­ści, któ­rzy" doń szu­ka­jąc schro­nie­nia zbie­gli z Trzeb­ni­cy.

Księż­na Ja­dwi­ga, wdo­wa po Hen­ry­ku Bro­da­tym, po­boż­na pani, któ­rej ży­cie upły­wa­ło w naj­sroż­szej ka­tow­ni wła­sne­go cia­ła a po­słu­gach naj­po­kor­niej­szych sio­strom za­kon­nym i ubo­gim, pani, któ­ra już du­chem na pół była w nie­bio­sach, a po zie­mi szła zda­jąc się jej nie czuć i nie ty­kać, przy­by­ła do wa­row­niej­sze­go Kro­sna cią­gnąc za sobą kil­ka­dzie­siąt sióstr cy­ster­sek, swój dwór cały i tych trzy­na­stu ubo­gich, na któ­rych nę­dzy i cho­ro­bach uczy­ła się mi­ło­sier­dzia bez­mier­ne­go.

Ucho­dzi­ła ze swej Trzeb­ni­cy, z pięk­ne­go klasz­to­ru, od swe­go dro­gie­go ko­ścio­ła i szpi­ta­la, z tych miejsc, któ­re na jej ski­nie­nie wśród trzę­sa­wisk i mo­cza­rów jak­by cu­dem mu­ra­mi się okry­ły – nie dla wła­sne­go bez­pie­czeń­stwa, bo mę­czeń­stwo dla niej upra­gnio­nym było, ale dla tych sióstr swych, co z trwo­gi mar­ły w Trzeb­ni­cy, mo­dlić się na­wet i Boga chwa­lić nie mo­gąc.

Na próż­no tę ich lę­kli­wość kar­cąc su­ro­wo księż­na Ja­dwi­ga przy­po­mi­na­ła im, że bez woli Bo­żej włos nie spa­da z gło­wy czło­wie­ka, a przed wy­ro­kiem Bo­żym żad­na wa­row­nia nie obro­ni; lę­kli­we­go du­cha sio­stry bła­ga­ły ją tak, że w koń­cu, li­tu­jąc się im, księż­na wszyst­kim, co Trzeb­ni­cę za­lud­nia­li, ru­szyć ka­za­ła do Kro­śna.

Tu świe­żo wznie­sio­ny klasz­tor dla kla­ry­sek przy­jąć ich mu­siał i dać schro­nie­nie męż­nej pani z jej trwoż­li­wy­mi to­wa­rzysz­ka­mi.

Jej jed­nej w naj­strasz­niej­szych ży­cia pró­bach nig­dy nie opu­ścił spo­kój, na któ­ry pa­trząc tru­chle­li lu­dzie, tak do nie­czu­ło­ści i odrę­twie­nia był po­dob­nym.

Nig­dy łza nie po­sta­ła na jej licu, chy­ba gdy roz­go­rza­ła na mo­dli­twie sa­mot­nej, nig­dy jęk się z jej pier­si nie do­był.

Tego cza­su księż­na Ja­dwi­ga była już cho­dzą­cym po­są­giem świę­tej. Wy­chu­dła, wy­bla­dła, wo­sko­wo­żół­ta nie­wia­sta, w jed­nej za­wsze suk­ni weł­nia­nej na wło­sien­ni­cę na­rzu­co­nej, bo­so­no­ga zimą i w le­cie, z po­ra­nio­ny­mi sto­py – jak dzień i noc snu­ją­ca się po ko­ry­ta­rzach, po ko­ście­le, po bar­ło­gach naj­wstrę­tliw­sze­go ubó­stwa, któ­re­go plu­ga­we rany ca­ło­wa­ła z roz­ko­szą – żyła już tyl­ko ja­kimś cu­dow­nym nad­ziem­skim ży­wo­tem.

Nie mia­ła nig­dy spo­czyn­ku, nie zna­ła łoża, nie sia­da­ła do sto­łu, żyć się zda­wa­ła ni­czym, krwią wła­sną, siłą woli. Nocą znaj­do­wa­no ją w ko­ście­le na eks­ta­tycz­nej mo­dli­twie, dniem albo wy­mia­ta­ją­cą śmie­cie klasz­tor­ne, lub ca­łu­ją­cą śla­dy sióstr i pi­ją­cą wodę, w któ­rej się myły. Po­ko­ra ja­kaś okrut­na nada­wa­ła jej ma­je­stat dziw­ny.

W twa­rzy tej za­sty­głej, mar­twej, nie po­ru­sza­ją­cej się ni­czym, oczy za­iskrzo­ne, śmia­łe, pa­trzy­ły tak, jak­by czło­wie­ka aż do wnę­trza du­szy jego na wskroś przej­rzeć mo­gły. I mia­ła tę moc, że go wi­dzia­ła w isto­cie. Nie je­den raz, gdy przy­cho­dzą­cą za­kon­ni­cę oczy­ma zmie­rzy­ła, do­by­ła z niej, o czym Bóg je­den mógł wie­dzieć.

– Idź stąd – mó­wi­ła do str­wo­żo­nej – idź i spo­wia­daj się z tego cięż­kie­go grze­chu, któ­rym obrze­mie­nio­na tu przy­cho­dzisz.

Za­wsty­dzo­na grzesz­ni­ca ucie­ka­ła za­sła­nia­jąc oczy, ra­żo­na tym ja­sno­wi­dze­niem cu­dow­nym.

Gdy Hen­ryk Bro­da­ty, mąż jej, z któ­rym już od daw­na nie żyła, na­wie­dził ją w Trzeb­ni­cy, a za­py­ty­wał o śmierć swo­ją, wes­tchnąw­szy ra­dzi­ła mu, aże­by nie wy­jeż­dżał z Li­gni­cy. Po­mi­mo prze­stro­gi udał się ksią­żę Hen­ryk do Kro­sna i tam nań śmierć przy­pa­dła.

Nim jej o zgo­nie jego wie­dzieć dano, wie­dzia­ła już o nim, ale gdy klasz­tor roz­legł się pła­czem i ża­lem po do­bro­czyń­cy swym, po­czę­ła kar­cić sio­stry su­ro­wo. Sama nie wy­la­ła łzy jed­nej.

– Na­le­ży się zgo­dzić z wolą Bożą, a nie szem­rać prze­ciw niej i wy­rze­kać – mó­wi­ła spo­koj­nie.

Wi­dok zwłok męża nie zmie­nił tej że­la­znej bez­li­to­ści po­boż­nej a strasz­nej, bo ona w nie] ludz­kie wy­ssa­ła ser­ce.

Pa­trza­no z trwo­gą na tę isto­tę bło­go­sła­wio­ną, któ­rej śmierć sama za­trwo­żyć ani po­ru­szyć nie mo­gła.

Z tego wy­rze­cze­nia się wszel­kie­go uczu­cia ludz­kie­go nic ją wy­rwać nie zdo­ła­ło; nie była już żywą nie­wia­stą, ale cie­niem z dru­gie­go świa­ta, wy­gna­nym na zie­mię. Mia­ła li­tość w ser­cu, ale tyl­ko nad tymi ma­lucz­ki­mi a nędz­ny­mi, któ­rzy swą nę­dzą spa­dli już na ostat­ni szcze­bel dzie­lą­cy zwie­rzę od czło­wie­ka.

Trzy­na­stu ta­kich nę­dza­rzy po­kry­tych rany obrzy­dli­wy­mi, kro­sta­wych, brud­nych, ro­pie­ją­cych, po­ła­ma­nych, mia­ła przy so­bie za­wsze na wy­pró­bo­wa­nie chrze­ści­jań­skie­go mi­ło­sier­dzia. Tych ona sama wy­bie­ra­ła so­bie naj­po­czwar­niej­szych, naj­wstręt­niej­szych, naj­dzik­szych, wpó­ło­sza­la­łych, aby od nich i przez nich jak naj­wię­cej cier­pieć mo­gła. Tych trzy­na­stu ka­le­ków ob­cho­dzi­ło się z nią bez­li­to­śnie, wie­dząc, że im wszyst­ko wol­no było. Lu­dzie ci, albo ra­czej po­two­ry, znę­ca­li się nad świę­tą nie­wia­stą, któ­ra od nich z roz­ko­szą zno­si­ła wszyst­ko. Im wię­cej ją drę­czy­li, tym szczę­śliw­szą była. Wszyst­ka ta ga­wiedź po­twor­na, na wo­zach, jak naj­droż­szy skarb księż­nej, do Kro­sna za. nią… prze­wie­zio­ną zo­sta­ła.

Tuż u drzwi klasz­tor­nych mu­sia­ła mieć tę wrzaw­li­wą gro­ma­dę bab i dzia­dów do­bro­cią jej roz­zu­chwa­lo­nych. Dla nich szło naj­lep­sze ja­dło, okry­cie naj­droż­sze, na­pój naj­czyst­szy, gdy na sama ży­wi­ła się tym tyl­ko, co wstręt obu­dzać mo­gło.

Oprócz tego oso­bli­we­go dwo­ru wio­dła z sobą księż­na Ja­dwi­ga sy­no­wę, nie­szczę­śli­wą a zbo­la­łą nie­wia­stę, żonę Hen­ry­ka Po­boż­ne­go, mat­kę kil­kor­ga dzie­ci, któ­rej mąż wła­śnie się przy­go­to­wy­wał w Li­gni­cy na od­par­cie dzi­czy ta­tar­skiej. A gdy Anna za­le­wa­ła się łza­mi o mężu my­śląc, ka­mien­na świę­ta mat­ka za­wcza­su już wie­dzia­ła, że syn jej po­le­gnie śmier­cią mę­czeń­ską i sy­no­wej nie czy­niąc żad­nej na­dziei – po­wia­da­ła jej:

– Za­bi­ją go! za­bi­ją! Ty stra­cisz męża, ja syna, ale umrze świę­cie za wia­rę chrze­ści­jań­ską w wal­ce z po­ga­ny i od­ku­pi krwią grze­chy swo­je!

Bez­li­to­śnie, okrut­nie, nie szczę­dząc sy­no­wej ni sie­bie, po­wta­rza­ła te sło­wa mie­czo­we wprost je mio­ta­jąc do jej ser­ca.

– Tak jest, Anno, pad­nie mąż twój, pad­nie syn mój, a nam się go opła­ki­wać nie bę­dzie go­dzi­ło. Łza grze­chem by była.

Taką była Ja­dwi­ga, wy­schła od po­stów, z po­ra­nio­ny­mi od mro­zów i cho­dze­nia po ka­mie­niach no­ga­mi, z cia­łem od chłost co­dzien­nych po­pa­da­nym – ubło­go­sła­wio­na za ży­cia, lecz nic już ludz­kie­go nie ma­ją­ca w so­bie.

Czczo­no ją też jak świę­tą, lecz na wi­dok jej nie mi­ło­ścią „a trwo­gą na­peł­nia­ły się du­sze. Do­rów­nać jej nikt nie mógł, wsty­dzić się mu­siał każ­dy – spoj­rze­nie na­peł­nia­ło stra­chem.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: