Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szaleństwa Boga - ebook

Wydawnictwo:
Seria:
Data wydania:
7 września 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szaleństwa Boga - ebook

„Zamykał oczy, zasiadał w mentalnym teatrze, widział porysowane deski sceny, wystrzępioną, wolno unoszącą się kurtynę, nozdrzami chłonął woń powietrza przesyconego kurzem i czuł podekscytowanie nadchodzącym dramatem”.

John Grissom, dwudziestoletni amerykański scenarzysta i dramaturg, wysyła list do Tennessee Williamsa z prośbą o pomoc w rozwijaniu warsztatu dramatopisarskiego. Ku swojemu zdziwieniu otrzymuje odpowiedź i wsparcie. W zamian musi jednak wyświadczyć Williamsowi przysługę – ma odwiedzić najważniejsze postaci w życiu dramaturga i spisać ich wspomnienia dotyczące współpracy z artystą. Tak powstaje opowieść o konstelacji gwiazd, wśród których królował Williams: Maureen Stapleton, Eva Le Galienne, Miriam Hopkins, Lillian Gish, Mildred Natwick, Jessica Tandy, Lois Smith, Laurette Taylor, Jo Van Fleet, Katharine Hepburn, Marlon Brando, Elia Kazan i William Inge.

„Szaleństwa Boga” to nadzwyczajna opowieść ukazująca kulisy powstawania dzieł jednego z najistotniejszych dramatopisarzy XX wieku.

"Grissomowi doskonale udało się odtworzyć proces twórczy jednego z najważniejszych amerykańskich dramaturgów. Niezwykle ekscentryczna podróż w głąb awangardowego umysłu Williamsa." James Fisher, „Theatre Library Association”

"Najpełniejszy książkowy portret Tennessee Williamsa, jaki do tej pory powstał. "Szaleństwa Boga" to książka nie tylko dla miłośników teatru, ale również dla tych, których interesują zawiłości artystowskiego umysłu. Fascynująca lektura." „New York Journal of Books”

"Powstało już wiele książek o Tennessee Williamsie, ale jeszcze żadna nie objęła tak dużego grona ważnych dla artysty postaci ani nie odtworzyła tak szczegółowo portretu mistrza teatru. W "Szaleństwach Boga" Grissom oddaje hołd dramaturgowi i jego osiągnięciom." „Kirkus Reviews”

"Refleksyjna, rzeczowa, zabawna i wstrząsająca zarazem – Grissom odtworzył kalejdoskop najważniejszych postaci w życiu Williamsa. "Szaleństwa Boga" to wyjątkowe i fascynujące połączenie powieści drogi z historią literatury." „Publishers Weekly”

Kategoria: Biografie
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8049-381-0
Rozmiar pliku: 2,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SERIA AMERYKAŃSKA

Patti Smith Poniedziałkowe dzieci

Jack Kerouac Allen Ginsberg Listy

Magdalena Rittenhouse Nowy Jork. Od Mannahatty do Ground Zero

Geert Mak Śladami Steinbecka. W poszukiwaniu Ameryki

Johnny Cash Cash. Autobiografia

Allen Ginsberg Listy

Bob Dylan Kroniki. Tom pierwszy

William S. Burroughs Jack Kerouac A hipopotamy żywcem się ugotowały

Lawrence Wright Droga do wyzwolenia.

Scjentologia, Hollywood i pułapki wiary

Charlie LeDuff Detroit. Sekcja zwłok Ameryki

S. C. Gwynne Imperium księżyca w pełni. Wzlot i upadek Komanczów

David Ritz Respect. Życie Arethy Franklin

Alysia Abbott Tęczowe San Francisco. Wspomnienia o moim ojcu

Jon Krakauer Pod sztandarem nieba. Wiara, która zabija

Kim Gordon Dziewczyna z zespołu

Dennis Covington Zbawienie na Sand Mountain. Nabożeństwa z wężami w południowych Appalachach

Rick Bragg Jerry’ego Lee Lewisa opowieść o własnym życiu

Scott Carney Śmierć na Diamentowej Górze.
Amerykańska droga do oświecenia

Hampton Sides Krew i burza. Historia z Dzikiego ZachoduROZDZIAŁ PIERWSZY

– Chyba możesz mi pomóc.

To pierwsze słowa, które skierował do mnie Tennessee Williams, kiedy zadzwonił do domu moich rodziców w Baton Rouge w Luizjanie. Zdarzyło się to we wrześniu 1982 roku, co skrzętnie odnotowałem w niebieskim zeszycie. Zeszyt był nowy, a kupiłem go na sprawdzian z historii pows”zechnej, w którym nie wziąłem udziału, bo Tennessee Williams zaprosił mnie na lunch do Nowego Orleanu.

W czasie tamtej rozmowy oczywiście nie obyło się bez uprzejmości, Williams dużo się śmiał – głęboko, gardłowo, czysto teatralnie – ale pierwsze jego słowa, które mogę przywołać, to było właśnie to zdanie zapisane w niebieskim zeszycie.

Chyba możesz mi pomóc.

Jak mogłem pomóc Tennessee Williamsowi? Jak, skoro kilka miesięcy wcześniej to ja do niego napisałem, prosząc o pomoc? W wystrzępionym, groszowym egzemplarzu Kto jest kim w teatrze amerykańskim znalazłem adres jego agentki (Audrey Wood, International Famous Agency, 1301 Avenue of the Americas), na który wysłałem list – długi, zawierający fotografię i, co mówię z ulgą, na zawsze już stracony – prosząc Tennessee Williamsa o radę w sprawie kariery literackiej. Pisałem, że niezmiernie cenię jego twórczość i że pragnę poświęcić się teatrowi. Dołączyłem dwa opowiadania, powstałe w ramach zajęć, w których uczestniczyłem na uniwersytecie stanowym Luizjany. Czułem się wtedy szczęśliwy, pisałem i korzystałem obficie z zasobów szkolnej biblioteki i jej praktycznie nieograniczonej współpracy z innymi bibliotekami. Pochłaniałem książki oraz artykuły związane z Williamsem i innymi autorami, których podziwiałem.

Natomiast Tennessee, który już pod koniec pierwszej rozmowy telefonicznej poprosił, żebym mówił mu „Tenn”, tkwił wtedy w straszliwym „węźle czasu”. Powiedział, żebym spróbował to sobie wyobrazić, ale w tamtym okresie czas był dla mnie swego rodzaju obrońcą, szafarzem darów. Nie czułem się jeszcze jego częścią, co pewnie można złożyć na karb dorastania i życia w ­Baton ­Rouge, mieście oderwanym od czasu, pozbawionym refleksji i wyzutym z ciekawości. Tenn przyznał ze śmiechem, że Baton Rouge jest miastem zatopionym w żelatynie.

On jednakże widział i czuł dosłowny węzeł czasu, ludzi i miejsc, który go osaczał, dławił, prześladował. Choć, jak wyznał, z racji wieku, braku elastyczności zarówno hormonalnej, jak i twórczej, a także z winy „niebywałego nagromadzenia dobrowolnie wchłoniętych toksyn” nie potrafił już marzyć, to, o ironio, był w pełni przysposobiony do przeżywania koszmarów. Najbardziej uporczywy koszmar, który dopadł go również w nocy w przeddzień naszej telefonicznej rozmowy, polegał na powolnej, bolesnej agonii w uścis­ku ogromnego węzła, który wyglądał jak gigantyczny boa dusiciel, a zarazem „artystyczny obraz penisa”, i owijał się wokół niego, zaciskał i z wolna wtrącał go w ciemność i śmierć. Ciało tego węża ­zamiast łusek pokrywały twarze ludzi, okładki książek, plakaty sztuk teatralnych (zarówno Williamsa, jak i innych autorów), a także prospekty turystyczne dotyczące planowanych, odbytych i zaniechanych podróży. Wszystkie twarze, wszystkie okładki i wszystkie plakaty stawiały jedno jedyne pytanie: „Gdzie ty się podziewasz?”.

Ów węzeł czasu Tenn uważał za groźbę, oskarżenie, ale i ostrogę, i wierzył, że jest zjawiskiem zasadniczo pozytywnym.

– To coś, ten koszmar – oświadczył – śmiało może sprawić, że znowu zacznę pisać na dawnym poziomie, i każe mi zanurzyć się we wspomnienia, splądrować je. A najżywsze wspomnienia wiążą się z Luizjaną.

Tenn wierzył, że pisarze, a właściwie wszyscy artyści, mają wiele domów. Po pierwsze biologiczne miejsce urodzenia, dom, w którym się dorasta, daje świadectwo, upada. Po drugie miejsce, gdzie zaczynają się „epifanie”, a więc szkoła, kościół, a może łóżko. Strzelają race i kształtuje się tożsamość. Po trzecie fizyczne miejsce, w którym pisarz codziennie siada i gryzmoląc, polując, dłubiąc, śniąc, pijąc i klnąc, toruje drogę do noweli, sztuki albo powieści. Po czwarte w końcu, co najważniejsze, uczuciowe, niewidzialne, samodzielnie wymyślone miejsce, gdzie zaczyna się praca. Tenn nazywał je „teatrem mentalnym”; było to umysłowe proscenium, gdzie przechadzali się i potykali jego bohaterowie, zamknięci na zawsze w jego pamięci i gotowi, jak wierzył, przystąpić do działania, aby znowu mu pomóc.

– Muszę się dostać do domu.

Kiedy Tennessee Williams był młody, kiedy potrafił marzyć i czuł, że czas jest miejscem czekającym na jego przybycie, udawał się do mentalnego teatru, w miejsce bezpieczne, nad którym miał kontrolę, zamykał oczy, podnosił kurtynę i nie tylko był w domu, lecz mógł pracować.

Pisarz musi pisać. Jeżeli nie pisze, umiera. Nie ma domu, nikt go nie zaprasza do stołu i w ogóle nie ma powodu żyć.

Ale żadna ze sztuk napisanych przez Tennessee Williamsa nawet się nie zawiązała, póki przez scenę w teatrze mentalnym nie przetoczyła się mgła, z której wyłaniała się postać kobieca.

– Nie wiem, dlaczego tak się dzieje – powiedział mi Tenn – ale zanim w moją podświadomość wkroczy kobieta, ważna, potężna kobieta, przez chwilę odczuwam lęk, a zapowiedzią tej chwili jest pojawienie się mgły. Być może to jakiś osad z dna mojego mózgu, który wyrzuca z siebie tę kobietę razem z martwymi resztkami. Nie wiem, ale towarzyszy temu woń, ostra, gryząca woń syczących, brzęczących, grzechoczących kaloryferów w pokojach w Nowym Orleanie, St. Louis i Nowym Jorku. W pokojach, gdzie pisałem, marzyłem, głodowałem, pieprzyłem się, płakałem, czytałem i modliłem się. I być może to wszystko, i te wyziewy, ­stwarzają zarówno mgłę, jak i kobietę. Od lat nie widziałem tej mgły.

Głównym zajęciem Tenna, jak mi wyznał, było „fabrykowanie mgły”. Zamykał oczy, zasiadał w mentalnym teatrze, widział porysowane deski sceny, wystrzępioną, wolno unoszącą się kurtynę, nozdrzami chłonął woń powietrza przesyconego kurzem i czuł podekscytowanie nadchodzącym dramatem.

– Kiedy byłem młody – wspominał – nigdy nie szukałem kobiety, postaci. Sama do mnie przychodziła. Musiała się wygadać, natarczywie, gwałtownie, gorączkowo. Słuchałem i utożsamiałem się z nią, stając się jej gorliwym obrońcą i świadkiem. A teraz nie znajduję świadka dla siebie ani nie potrafię być niczyim świadkiem! Nie ma kobiety, która przemówi do mnie z mojej sceny.

Wobec tego Tenn szukał tej kobiety gdzie indziej, wypatrywał mgły w kinach, na ekranie telewizyjnym, w czasopismach, w stosach fotografii. Nie udawało mu się jej znaleźć w literaturze.

– Jestem absolutnym wzrokowcem – tłumaczył. – Muszę widzieć postać, ruch i zamiary kobiety, muszę ją mieć przed sobą.

W domach, w pokojach hotelowych, na kwaterach, w klubach sportowych i u znajomych Tenn wyciągał maszynę do pisania lub blok papieru (który zwał „sędzią o bladym obliczu”, czekającym na jego świadectwo), zasiadał blisko przed telewizorem i czekał, aż przemówi do niego kobieta. Z przyjaciółkami pokroju Marii St. Just lub Jane Smith, których miłość i cierpliwość do niego były bezgraniczne, przesiadywał w kinach przez trzy seanse, bo z ekranu płynęła „smużka” mgły.

– Od lat nie widziałem mgły – powtórzył Tenn. – Ale twój list obudził we mnie wiarę, że ona ciągle istnieje.

Wczesnym rankiem albo późno w nocy Tenn pisał przy włączonym, cicho grającym telewizorze, radiu bądź gramofonie, z którego płynęła muzyka ludzi dawniej wiodących go na zasnutą mgłą scenę. Obraz przemykał przez ekran, przyciągał wzrok, Tenn pogłaśniał dźwięk i nagle odzywał się wyczekiwany głos. Pomysły, kwestie, szkice sytuacji bądź zarys fabuły Tenn notował na kopertach, serwetkach, hotelowej papeterii, menu restauracji, kawiarni czy barów lotniskowych. Pewnego razu zarys fabuły naszkicował cieniutko na papierowym obrusie, który kelner zgrabnie złożył i wręczył mu wraz z rachunkiem.

Zasięgał rady jasnowidzów, znawców tarota, wróżów z herbacianych fusów. Brał gorące kąpiele w wannie, żeby przeżyć ponowne narodziny i wyjść z płynnego więzienia znowu młody, żwawy i pełen hormonalnej i twórczej werwy, na zawsze wolny od przekleństwa węzła czasu.

Czas i zawsze obecny surowy sędzia o bladym obliczu prześladowali go, szydzili z niego, potępiali go. Goszcząc u znajomego kolegi po piórze, spostrzegł na biurku ryzę białego papieru, podszedł i gwałtownie zrzucił ją na podłogę, po czym upchnął za biurkiem tak, żeby nie było jej widać.

– Nie mam nic dla ciebie! – zapowiedział papierowi, po czym spokojnie zażywał gościny.

Gdzie ty się podziewasz? – pytały go łuski węzła czasu.

– No właśnie, gdzie, do cholery, się podziewacie? – wrzasnął Tenn. – Ja jestem wierny moim kobietom, moim sztukom, budowlom ze słów. A gdzie one są? Wszystkie są na tournée, kochanie, a ja zostałem z ciszą, czystym powietrzem, upadłym teatrem. Moje serce i oczy są coraz słabsze, a te lale robią karierę.

Amandę, Blanche, Almę, Serafinę i Księżniczkę Tennessee uważał za zbłąkane córki, których troskliwie wysłuchał, utulił i wychował niczym „lewy Lear”, a które teraz snuły na scenach swoje zwierzenia – historie, które wyłoniły się z mgły – podczas gdy on błąkał się po wrzosowisku i skarżąc się, łkając, pijąc, próbował wyrwać się z węzła czasu.

– Czasem – mówił w trakcie naszej pierwszej rozmowy telefonicznej – wydaje mi się, że mgłę zastąpiło coś innego. Czuję, że w głowie niczym w tunelu hula mi wiatr i tam w środku, w samym mózgu, na tym wietrze fruwają liście, a każdy liść jest ideą, pomysłem.

Kiedy w końcu się z nim spotkałem, przycisnął dwa palce do czoła, jak gdyby walcząc z wewnętrzną presją, i powiedział, że całe noce spędza w pogoni za tymi liśćmi, próbując je łapać, zbierać i układać w coś sensownego, co przyniosłoby ulgę. Doszedł też do wniosku, że plamki rozbłyskujące i śmigające w oczach są refleksami owych liści miecionych wichrem przez mózg i że musi je tylko zatrzymać, uporządkować i ułożyć w całość, a znajdzie postać, sztukę, kobietę, ideę.

– Nie potrafię tego zebrać – powiedział – tej mierzwy, tego konfetti, póki nie mam formy, naczynia, w którym mógłbym to umieścić. Jakiejś mentalnej szkatułki, gablotki, miejsca na ciekawostki wyłowione z podświadomości, niepokalanie białej kartki w złotej ramie, którą mógłbym podziwiać dla jej ładu i czystości i w obliczu której mógłbym rzec: „Tak, chciałbym coś dodać”.

Ponieważ był przeświadczony, że plamki migające w oczach, owe latające muszki, męty ciała szklistego w rzeczywistości są refleksami mentalnego tumanu liści, nabrał zwyczaju wpatrywania się w biały obrus, gapienia w gołą białą ścianę, patrzenia w niebo, mrugania i przewracania oczyma z nadzieją, że te muszki w końcu połączą się w całość i znajdzie między nimi związek.

– Słyszałem o rysunkach robionych na zasadzie łączenia kropek – zachichotał – ale to śmieszne.

Mówił też:

– Staram się podejść do białej kartki, sędziego o bladym obliczu, jak gdybym był młodym księdzem, a papier hostią. Podchodzę pokornie, ostrożnie i proszę ją o cierpliwość. Widzę na niej liście miecione wichrem przez mój mózg i modlę się, aby spoczęły i objawiły sens. Albo delikatnie dotykam papieru, niby wystraszony odchyleniec w obliczu pierwszej kobiecej piersi, sutka pragnącego uwagi i pieszczoty. „Wybacz – mówię – nie wiem, jak się do tego zabrać”. Zaczynam od czegokolwiek, jednego samotnego zdania, i proszę liście, proszę papier o następną linijkę, następną frazę.

Zdania płynęły, a Tenn je zapisywał, gorączkowo, żarliwie. Później, kiedy się poznaliśmy, kiedy uznał, że może mi ufać, ja je dla niego notowałem na lada jakim kawałku papieru i z wolna zbierał się stos kartek wyrwanych z czasopism, starych rachunków, kopert – gęsto zagryzmolonych słowami.

– Chyba możemy pomóc sobie nawzajem – powiedział Tenn w trakcie naszej pierwszej rozmowy telefonicznej.

Tenn przyznawał, że odwiedza bary, gdzie w zakurzonym kącie stoi szafa grająca („Miejsca oceniam według właściwego im układu kurzu – oznajmił. – Właśnie kurz mówi mi, czy będę dobrze się czuł… czy nie”), i nieprzerwanie puszcza piosenki, które mu coś dawały, które go zabierały gdzieś, gdzie mógł posłyszeć brzęczenie i klekotanie kaloryferów i w końcu ujrzeć mgłę. Przetrząsając kieszenie w poszukiwaniu monet, w smętne popołudnia w ciemnych i zakurzonych barach słuchał If I Didn’t Care, Wichita Lineman, Bridge over Troubled Water, Haunted Heart, Our Finest Hour, The Long and Winding Road.

– Trzeba natychmiast zerwać znajomość z każdym, kto nie płacze przy tych piosenkach – stwierdził. – One rozdzierają serce.

Wspominał, że pewnego razu po wysłuchaniu I’ll Be with You in Apple Blossom Time w wykonaniu The Andrews Sisters na kilku serwetkach napisał list do matki.

Myślę o organzie i bieliźnie. Nos wtulony w łono, ledwie uchwytna woń swądu tam, gdzie przyciśnięto żelazko. Tkanina do żywego obciera twarz.

Błogość i groza.

Nie ruszam się.

Powiedz mi coś. Powiedz mi cokolwiek.

Kiedy zrozumiałaś, że aby przetrwać, musisz potykać się w ciemnych pokojach rzeczywistości, aż znajdziesz drzwi, bodaj do schowka, który skoro go otworzysz, objawi sen albo wspomnienie, i nagle, mamo, jesteś w stanie sprostać liście sprawunków, spotkaniom kółka modlitewnego, obcowaniu z moim ojcem i… mnie?

Powiedz mi, mamo. Co mi dałaś i gdzie to teraz jest?

Tenn był przeświadczony, że gdyby mógł wrócić na skrzyżowanie ulic Royal i Conti albo Dumaine i Bourbon, zdołałby zebrać w całość wszystkie męty wirujące w oczach, wszystkie liście gnane wichrem przez mózg, co wszystko ostatecznie uważał za nieuświadomione, nierozpoznane wspomnienia.

Pewnej bezsennej i brzemiennej lękiem nocy, kiedy obawiał się powrotu węzła czasu, zobaczył w telewizji aktorkę, a wyobraźnia wysnuła zarys fabuły. Potem opowiedział mi tę historię, a ja zanotowałem ją na menu cukierni z pralinami.

Młody mężczyzna krąży po miasteczku na południu kraju. Wszyscy go widują. Mieszkająca samotnie starsza kobieta hołubi wspomnienia o chłopaku, którego dawno temu kochała, a który umarł, zabierając z sobą jej nieodwzajemnioną miłość, jej pragnienie unicestwienia zadanego przez ciało, a także pewną mroczną tajemnicę. Czy ten krążący po ulicach mężczyzna jest duchem? Pojawia się przed pewnym młodzieńcem, który siedzi w nocy na ławce w parku miejskim, ponieważ słyszał, że pomiędzy magnoliami, przyciskając pośladki do chłodnych cokołów pomników konfederatów, spotykają się potajemni kochankowie. Chłopak próbuje rozmawiać ze zjawą, ale ona nie odpowiada ani nie zaspokaja jego tęsknoty. Czy jest realna? Czy też jest najgorętszym i nigdy nie nasyconym pragnieniem? W miasteczku narasta strach przed młodym mężczyzną. Czy to on odpowiada za akty wandalizmu, drobne rozboje, dźwięk tłuczonego szkła wśród nocnej ciszy?

Tenn wpatrywał się w obrus, gołą ścianę, południowe niebo i wspominał:

– Właśnie biel oblicza surowego sędziego codziennie na mnie patrzy. Myślę o kupkach kokainy, cudownie białej i czystej, niczym piasek na plażach, kiedy byłem piękny, a dni długie i pełne sensu. Mogę wpatrywać się w kokainę tak jak w biały obrus i też widzę te plamki tańczące mi w oczach, plamki, które są jak liście wirujące w moim mózgu. Gdybym tylko mógł je połączyć. Gdybym tylko umiał ich użyć. Modlę się do pustki, którą jest kartka papieru – mówił – i modlę się do pustki, którą jest moja dusza, i proszę, żeby mnie napełniono.

Zamilkł, a po chwili mówił dalej.

– Pamiętam lato we Włoszech, w małym pensione, gdzie mieli najwspanialsze ręczniki. W żadnym wielkim hotelu w Europie nie było takich miękkich ręczników, białych jak ten obrus, pachnących świeżością, puszystych. Pamiętam, że brodzik pod prysznicem miał głośny i leniwy odpływ, tak że człowiek zaczynał się wycierać, stojąc w ciepłej mydlanej wodzie. Powietrze przesycała woń oliwkowego mydła, którego kostki są tak wielkie jak hymnarz baptystów, i jeszcze zapach cebuli i papryki duszonych w oliwie. Osuszając twarz, przyciskałem ręcznik do oczu i czułem się całkiem ślepy. Widziałem czerń tak czystą jak biel tego obrusa, stałem po kostki w wodzie, a że wyrzucałem z siebie jeszcze trucizny poprzedniej nocy, nie stałem mocno ani pewnie na nogach, ciągle chłonąłem te wonie, i nagle usłyszałem głos i słowa kobiety, która odmawiała różaniec po włosku, w języku, który nadal słabo znałem, więc rozumiałem tylko nieliczne słowa modlitwy, ale słyszałem, czułem jej intencję, pragnienie, i mogłem zacząć pisać. Ten głos ostatecznie stał się głosem Serafiny i tylko podążałem za nim od modlitwy do modlitwy, z pokoju do pokoju, i wspólnie z tą kobietą dokończyłem sztukę, a stało się to innego wieczoru, w innej scenerii, w nocy, ciepłej i pachnącej cytrynami.

Na wspomnienie o ciepłych nocach Tenn otwarł na chwilę oczy, po czym znowu je zamknął i przywołał lato w Nowym Orleanie, pokój, gdzie przez otwarte za okiennicami okna wlewało się wilgotne powietrze, docierały odgłosy miasta, wonie prażonych orzeszków, parzonej cykorii, a on siedział nad pustą kartką papieru, podczas gdy nadciągała mgła.

– Byłem biedny i byłem spragniony – powiedział ze śmiechem. – Prawie jak w modlitwie, którą każdy pamięta, wziąłem ostatniego miedziaka, poszedłem do drogerii Rexall, kupiłem lemoniadę z dodatkową porcją lodu i wypiłem ją łapczywie, wielkimi łykami, aż bolało, i to mnie uleczyło, tylko jedna myśl wypełniała świadomość: Rozkosz! Tak oto zjawiła się Blanche DuBois, tańcząc, wypełniła białą pustkę i zaczęła żyć. Powiedz – zastanawiał się – czy to dlatego, że nie potrafię znaleźć słów? Czy dlatego, że już nie mam się czym dzielić ani o co troszczyć? A może hołubię swoje nędzne skarby, bo wolę, aby zadziwiały mnie i koiły w głębi nocy, gryzmolone na skrawku papieru, niż żeby wypełniły bez­brzeżną biel?

Oznajmił też:

– Chciałbym, żebyś zrozumiał trzy rzeczy. Odnajduj wspomnienia. Twórz słowa z tych wspomnień. Wierz mi, przyjdą. Wreszcie oceniaj wartość tych słów, odsiewaj ziarno od plew. To wszystko.

– To wszystko? – zapytałem.

– To aż nadto, kochanie! Starczy na całe życie wypatrywania mgły i walki z węzłem czasu.

Umówiliśmy się. Mieliśmy się spotkać przed katedrą św. Ludwika („domem Louiego”, jak wyraził się Tenn) na Jackson Square, a potem zjeść lunch, pogadać o literaturze, a ja miałem mu pomóc połączyć latające kropki.

– Muszę wiedzieć, że się liczyłem – mówił Tenn – a twój list dał mi wiarę, że tak było. Oczywiście chciałbym usłyszeć również od innych, że miałem znaczenie, że byłem coś wart.

Przerwał na chwilę, po czym zacytował z pamięci opinie dwóch krytyków, którzy niezależnie od siebie doszli do wniosku, że Tennessee Williams nigdy się nie liczył, że go przeceniono i trzeba go przewartościować, a właściwie na dobre skreślić.

– Jeden gość, bodaj tknięty litością – ciągnął Tenn – uznał, że prawdziwy Tennessee Williams umarł, a wszystkie późniejsze sztuki, te z minionego dwudziestolecia, napisał jakiś cwany epigon, wynajęty pismak podtrzymujący markę handlową zwaną „Tennessee Williams”! – jego głośny śmiech przeszedł w kaszel. Po chwili się uspokoił i używając słowa, którego nie słyszałem od czasu niedzielnych nabożeństw w dzieciństwie, wymamrotał: – Panie Boże, czy znajdę świadka?

– Potrzebujesz świadka? – zapytałem.

– Tak – rzekł szybko Tenn. – A ja będę twoim. Przeczytałem twoje utwory, będę ich bronił i będę twoim świadkiem.

Nagle mówił z werwą.

– Potrzebujemy świadectwa, to bardzo ważne. Nie rośniemy sami, talent nie rozkwita w cieplarni ambicji, lekceważenia, głodu i gniewu. Miłość nie spada z nieba, nie słucha modlitw ani szlachetnych intencji. Potrzebujemy oczu, ramion i świadectwa innych, by rosnąć, by wiedzieć, że istniejemy, że liczymy się i zostawiamy jakiś ślad. Każdy ma swój ślad, który odciska w otoczeniu i który nadaje swoisty charakter „doświadczeniu” odkrycia siebie. Ale jesteśmy ślepi i pozbawieni tożsamości, póki nikt o nas nie zaświadczy. Skąd ładna dziewczyna wie, że jest ładna? Jej świadkowie potwierdzają, że jest wyjątkowa, że jej koleżankom brak pewnego pigmentu albo pewnej gracji. Skąd możemy wiedzieć, czy mamy talent, póki nasze słowa lub sposób mówienia nikogo nie poruszą? Nie wyprowadzą innych poza mentalne granice, które sami sobie postawili? Nie wiemy, że potrafimy nasycić słowa myślą, póki nie mamy pierwszego świadka, kogoś, kto powie nam, co zrobiliśmy. Rośniemy więc, chłonąc spojrzenia i odczucia innych i sami darząc ich uwagą, i za wszelką cenę musimy wymykać się z matni, które sami tworzymy, łudząc się wiarą, że świadectwo da nam niuch kokainy wciągnięty z lusterka albo że kryje się ono w czubku igły, albo że wystawi nam je ktoś za pieniądze.

Westchnął, jak gdyby przygnębiony:

– Tak, obawiam się, że nie możemy stale od siebie uciekać, obawiam się, że tylko od innych, od wszystkich naszych świadków, z których wielu się boimy, możemy się dowiedzieć, kim jesteśmy i co czynimy. Bądź moim świadkiem, Jim.

Nazajutrz rano wsiadłem do szewroleta malibu model 1977 i pokonałem osiemdziesiąt dwie mile z Baton Rouge do Nowego Orleanu, przeżuwając w myślach pierwsze słowa, które skierował do mnie Tennessee Williams.

– Chyba możesz mi pomóc.

A co zabrałem w podróż z Baton Rouge do Nowego Orleanu? Niewiele, bo trzy szkolne zeszyty w linie w miękkich niebieskich okładkach. Wziąłem też pióra marki Berol. Nie zabrałem zaś magnetofonu, bo nie byłem przecież dziennikarzem i nie chodziło mi o artykuł ani wywiad.

Zapisywałem wszystko. Jestem sumiennym badaczem, ale ci, którzy są przedmiotem moich studiów, czasem narzekają, że na nich nie patrzę. Pisałem w towarzystwie Tenna i pisałem, będąc sam. Sprawdzałem wszystko, o czym wspomniał, i wszystko, co radził zbadać.

Niebieskich zeszytów przybywało. Ostatecznie zapisałem ich przeszło dwadzieścia. Dawno temu się już rozpadły, zszywki wyleciały, kartki skruszały i pożółkły. Ale ich treść przepisałem najpierw na elektrycznej maszynie IBM, potem na procesorze tekstu IBM, a w końcu na komputerach Compaq i Dell. Część zapisków przekazałem ludziom, o których opowiadał Tenn.

Wrześniowy dzień był dość duszny, więc włączyłem klimatyzację w samochodzie. Ludzie na ulicach Dzielnicy Francuskiej ubrani byli lekko, mężczyźni w krótkie spodenki i bawełniane koszule. W powietrzu unosił się jeszcze zapach odchodzącego lata. Tenn założył jednak nieokreślonego rodzaju obszerne futro, wielki słomkowy kapelusz i okulary słoneczne, jak gdyby sądził, że w każdej chwili może zdarzyć się śnieżyca, przyjdzie mu wcielić się w Rudy’ego Valléego albo stanąć przed plutonem egzekucyjnym któregoś z reżymów Ameryki Łacińskiej.

Zanim zdążyłem do niego podejść, odwrócił się, spostrzegł mnie i uśmiechnął się.

– Zapewne Jim – zawołał śpiewnie. – Taki jesteś zmieszany.

Rozmawiał z kilkoma osobami skupionymi wokół niego przy oblepionym gołębiami pomniku Andrew Jacksona, ale natychmiast odłączył się od towarzystwa, objął mnie ramieniem i powiódł w stronę Dzielnicy Francuskiej.

– Właśnie tutaj czuję się naprawdę u siebie – powiedział mi do prawego ucha, ale najwyraźniej nie oczekiwał odpowiedzi, jak gdyby rozmawiał z samym sobą. – Oczywiście miałem cudowne przeżycia na Royal Street. Na Rampart nigdy nie dzieje się nic dobrego. Nie sądzisz?

Powiedziałem, że jestem z Baton Rouge, ubogiego krewnego Nowego Orleanu, w tej dzielnicy bywałem tylko turystycznie i nie mam pojęcia, jak smakuje życie na Rampart Street ani na którejkolwiek innej ulicy tego miasta.

– A zatem spróbujmy to zmienić, skoro tu jesteśmy! – zawołał wesoło Tennessee. – Ale najpierw coś zjedzmy. Lubisz Court of Two Sisters?

Powiedziałem, bo i cóż innego mogłem rzec, że jeszcze tam nie jadłem.

– Będziesz zachwycony. Wspaniałe jedzenie, świetna obsługa, uroczy ludzie, potrawy podają w misach wielkich jak łeb psa, mnóstwo czasu.

Twarz Tenna zobaczyłem dopiero w bramie restauracji, ciemnym przejściu o ścianach i sklepieniu z surowej cegły. Wąski snop światła wpadał od podwórka i oświetlił ją; wyglądała niby wystudiowane oblicze podstarzałego gwiazdora kina. Cień ukrył szyję i wystający podbródek, a cera rozjarzyła się różowo, przywodząc mi na myśl świeżo upieczoną szynkę wielkanocną. Wąsy i broda były krótko przystrzyżone, ale asymetryczne, jak gdyby Tenn niedawno odpoczywał, leżąc twarzą do poduszki. Niektóre włoski sterczały zagadkowo, jakby nie wiedziały, gdzie są i jak powinny rosnąć. Wargi Tenn miał suche i upstrzone białymi plamkami, oblizywał je ustawicznie, ale zbyt szybko, aby je zwilżyć lub ­poczuć ulgę. Okulary spoczywały przekrzywione na grzbiecie nosa, czerwonego i lśniącego, jakby mostek uwierał i obcierał skórę. Soczewki wysmarowane odciskami palców. Oczy jasne, o zagadkowej barwie, ni to niebieskie, ni to zielone. Grube powieki opadały zatrważająco wolno. Mimo to oczy Tenna nie sprawiały wrażenia oczu człowieka starego lub zmęczonego, lecz zdawały się walczyć z ciałem, w którym były osadzone.

Szef i kilku kelnerów otoczyli go niczym troskliwe druhny oszołomioną pannę młodą, witając i komplementując. Wszyscy go znali i lubili, więc i mnie traktowano z wielką atencją. Wianuszek troskliwych kelnerów poprowadził mnie w ślad za Tennem do stolika w spowitym mrokiem rogu sali, z dala od licznych gości, ale doskonale widocznego dla obsługi, z punktu widzenia smakosza bezsprzecznie najprzyjemniejszego miejsca w całej restauracji.

Tenn strzelił palcami i wskazał dzbanek z wodą. Wysoki eleganc­ki kelner natychmiast przyniósł dzbanek i dwa duże kielichy, które napełnił wodą. Tenn łapczywie opróżnił obydwa.

– Dobry Boże – prychnął, spryskując obrus kropelkami wody – umierałem i nawet o tym nie wiedziałem. – Na chwilę zawiesił głos i dodał: – Zresztą chciałbym umrzeć.

Kelner wyrecytował specjalności dnia, po czym zostawił nas z menu. Zapomniałem nazwy tych dań, pamiętam natomiast, że dłuższy czas nie zamawialiśmy jedzenia. Tenn przede wszystkim chciał się napić i dał znać, że życzy sobie butelkę whisky i kubełek z lodem. Ja wybrałem mrożoną herbatę, która na południu Stanów zastępuje wino stołowe.

Byliśmy w centrum zainteresowania całej restauracji.

– Chciałbym pomówić o modlitwie – rzekł Tenn.

Modlitwę przedstawiano mi – zapewne tak samo jak jemu – jako środek zdobywania dóbr, których nie mogą dostarczyć ziemscy handlarze. Modlitwa otwiera nadprzyrodzone supermarkety, uruchamia tajemne moce i sprawia, że zjawią się ludzie, których potrzebujemy lub pragniemy.

Modliłem się, żebym trafił do nieba, i modliłem się, ilekroć włączałem coś do kontaktu, bo w dzieciństwie raził mnie przy tym prąd. Modliłem się, żeby dali mi spokój szkolni chuligani, i modliłem się, żebym umarł młodo, bo wierzyłem, że człowiek zostaje na zawsze w wieku, w którym zmarł, i drżałem na myśl, że pójdę do nieba jako zgrzybiały i zgorzkniały staruszek, który nie potrafi cieszyć się życiem. Przede wszystkim jednak modliłem się o to, żeby uciec z Baton Rouge.

Również Tenn modlił się o takie wyzwolenie, ale o wiele bardziej gorliwie, albowiem wychowano go na łonie Kościoła episkopalnego. Jego rodzina służyła Kościołowi (na ryczałcie u Chrystusa, jak sobie wyobrażał), a matka czerpała wielką siłę z zajmowania i podtrzymywania wysokiej pozycji w strukturach społecznych wspólnoty kościelnej. Uległszy złudzeniu, że dzięki powiązaniom rodzinnym jego modlitwy mają większą moc, Tenn przeżył gorzkie rozczarowanie, kiedy nie wyrwały go z niefortunnego miejsca zamieszkania.

– Co rano budziłem się zły – wspominał – że nie jestem w Maine (w Damariscotcie, którą wyobrażałem sobie jako coś w rodzaju Tadż Mahal na wodzie, otoczonego przez srebrne klony), w Paryżu albo w Los Angeles. Na widok twarzy matki pochylającej się nade mną w łóżku wyrażałem głęboki zawód. Przecież powinna to być twarz Glorii Swanson, Judyty z Betulii lub innej z wielu kobiet, o których śniłem w nocy. Doszedłem do smutnego wniosku, że jestem skazany na St. Louis, stół nakryty ceratą, mdłą jajecznicę i wieczne cięgi od ojca i szkolnych osiłków, więc sięgnąłem po nowe narzędzia modlitwy i nowe środki wyzwolenia.

Tenn wyjaśnił, że w dzieciństwie miał duże radio, które uwielbiał. Przywodziło mu ono na myśl katedrę, którą widział na zdjęciu, i stało się relikwią, przedmiotem kultu szanowanym tak, jak przedtem szanował Kościół, który go zawiódł, nie dając nic w jałowe niedzielne poranki. Nie pamiętał, czy obudowę radia zrobiono z drewna wiśniowego, orzechowego czy dębowego, ale było najpiękniejszym prezentem, jaki dostał w życiu, i najżywsze odczucie czci sprzęgło się w nim na zawsze z polerowaniem odbiornika za pomocą olejku cytrynowego lub werbenowego.

W środku nocy, gdy powinien był spać, Tenn tulił radio w ramionach niczym lalkę lub pluszowego misia i słuchał radiowego teatru, audycji muzycznych, wyobrażając sobie inne życie, inne rozmowy, cały świat odmienny od tego, który musiał znosić na co dzień.

– W dzieciństwie – wspominał – kiedy zachowywałem się szczególnie źle, ojciec za karę wysyłał mnie wcześniej do łóżka, mówiąc, że mam nie włączać światła i zastanowić się nad swoim postępowaniem i występkami. Skoro nie mogłem ani czytać, ani rysować, siadałem przy łóżku, włączałem radio i słuchałem słuchowisk. Przytulałem się do odbiornika, żeby moi prześladowcy nie odkryli, czym się zajmuję, ale też po to, żeby chłonąć emanujące z niego wibracje akcji, żeby w istocie cieleśnie odczuć drgania fal radiowych. Pogrążałem się w świecie fantazji, uwielbiałem efekty muzyczne, owe glissanda, oraz małe dramaty, które dawały mi tak wiele, tak szybko. Słuchając programów radiowych, odczuwałem również straszną nienawiść do ojca, a także do Boga, który w przypływie złośliwości obsadził tego mężczyznę w roli mojego ojca w naszym małym dramacie, który odbierał mi tak wiele, tak szybko. Kiedy słuchałem teatru radiowego, odmawiałem nową modlitwę. Prosiłem o wypuszczenie mnie z więzienia naszego domu, wyzwolenie od otaczającej mnie podłości. Modliłem się o to codziennie i modlę się nadal. Przekonasz się – dodał – że modlitwy w rzeczywistości kierujemy do siebie, naszej duszy, naszego talentu. I znalazłem wolność, drogę do nowej rzeczywistości. Kiedy ojciec był na mnie szczególnie zły i płonął gniewem, bo wydawałem mu się wyjątkowo zniewieściały czy zbyt rozmarzony, zabierał mi z pokoju radio, tak że nie miałem nic prócz wyobraźni, gniewu i żałosnych modlitw zanoszonych do Boga, który litościwie zwrócił moją uwagę na odgłosy dobiegające zza okna, strzępy rozmów sąsiadów, audycji muzycznych i słuchowisk rozbrzmiewających w dziesiątkach odbiorników na osiedlu, odgłosy, które wypełniały wiosenne powietrze, a stłumione docierały do mnie nawet w zimie. Czy były głośne, czy ciche, słuchałem ich i wyobrażałem sobie sytuacje, które mogły być źródłem tych strzępów muzyki, rozmów, życia. Myślę, że właśnie wtedy zrozumiałem, że mogę pisać. Myślę, że właśnie wtedy uznałem, że być może Bóg istnieje.

– Z upływem lat, kiedy ciążące na mnie klątwy stały się oczywiste i od czasu do czasu zaczęły przynosić korzyści, nadal łapię się na tym, że siedzę w ciemności, w milczeniu, nasłuchuję i czekam, żywię nadzieję i modlę się, błagając zawsze kapryśnego Boga, aby coś mi ukazał, dał mi cokolwiek, rzucił na ekran kinowy, który wisi nad moim łóżkiem, albo tchnął w lampy radiowe w mojej głowie, żeby zesłał opowieść, kobietę, za którą pójdę, w którą uwierzę, wyśnię i opiszę, żeby wyrwała mnie z tkwiącego w St. Louis łóżka złości, strachu i smutku. Boże, daj coś, cokolwiek!

Zamilkł, oblizał usta.

– Czarne złoto, jak chyba wiesz, znajdujemy najczęściej w swoim ogródku. Uniesienie w głębi duszy. Czyż nie uczono, że królestwo Boże jest w nas? Nadal szukam, a przewodnicy, moi nieustraszeni niebiańscy szerpowie dbają, abym nie zgubił szlaku. Kiedy wpatruję się w ciemność moich nocy i złych intencji, czekając, aż zapłoną światła na mentalnym proscenium albo rozbłysną obrazy na ekranie sufitu nad łóżkiem, rozmyślam o kobietach (a i garstce mężczyzn), które stale są źródłem natchnienia i oświecenia, przykładem i granicą. Nie zawsze pamiętam okoliczności, w których zawładnęły moimi myślami, i nie zawsze mogę sobie przypomnieć pierwsze próby porozumienia się, ale pamiętam ich nazwiska. I stworzyłem sobie formy bałwochwalstwa, oddawania czci im wszystkim, nową, udoskonaloną drogę krzyżową, na której wspominam cuda ich alchemii, życzliwości, śmiałości ducha i wyobraźni. Wspomnienie o tych ludziach hołubię jak owo radio, które dawno temu straciłem.

Tenn zamilkł i spojrzał w stronę podwórka, ale nie przyglądał się ludziom, tylko wybrał sobie jakiś punkt, w którym zatopił zamyślone spojrzenie. Oczy mu nieco zwilgotniały, ale przezwyciężył wzbierające wzruszenie i znowu popatrzył na mnie.

– Kilka lat temu – podjął – znajomy z branży wydawniczej pokazał mi krój pisma noszący zachwycającą nazwę Friz Quadrata. Bardzo śmiałe, bardzo stylowe. Dostałem próbkę tego pisma w postaci arkusza liter, które wystarczy przycisnąć, aby się przylepiły na czymkolwiek, gdzie chce się coś napisać. Taki arkusz nazywają lepkimi literami. Jaki to byłby uroczy tytuł: Lepkie litery. Potrafię zmitrężyć cały dzień, przylepiając te literki na kartkach sędziego o bladym obliczu, żądającego opowieści czy też kobiety, która by do nas przemówiła, i nawet jestem w stanie sobie wmówić, że znowu piszę, znowu modlę się do tego samego pieprzonego Boga, aby pozwolił usłyszeć dalekie głosy, daleką muzykę, i pozwolił nizać słowa. Wyobrażam sobie teraz nazwiska ludzi, którzy wywarli na mnie wielki wpływ, i widzę je wypisane tym wspaniałym i śmiałym pismem, i skupiam się i modlę, i odrzucam gorycz. Jestem wdzięczny, że weszli w moje życie i że nadal są w nim obecni, i mam nadzieję, że jeszcze im się przydam. Że znowu będę coś znaczył. Myślę sobie, że jeżeli Bóg istnieje, to stworzywszy świat, uczyniwszy glinę i mężczyznę: zręby, podstawy świata, uzmysłowił sobie, że potrzebuje barwy, piękna, potrzebuje zrozumienia sensu tego, co stworzył. I uczynił kobietę, ale nie z ziemi i plwociny, deszczu lub potu, lecz z kości mężczyzny. Oto kolejny dobry tytuł: Z kości mężczyzny.

Znowu zamilkł na chwilę, zachichotał.

– Tak oto Bóg podzielił się z nami swoim szaleństwem, złożył wielkie i nieśmiertelne świadectwo poczucia humoru, zadowolenia, troski i smaku. W nocy, w ciemności, pozbawiony radia, pozbawiony różańca, pozbawiony słów, którymi mógłbym zadowolić sędziego o bladym obliczu, bez wysiłku i pełen spokoju widzę nazwiska owych kobiet wypisane pismem Friz Quadrata na ekranie nad łóżkiem albo na powiekach moich znużonych oczu. I znowu mogę marzyć, czasem nawet pisać, a zawsze, zawsze znowu wierzyć. I właśnie to, mój drogi, uważam za wystarczający dowód, że jednak istnieją wyższe moce i lepsze stacje drogi krzyżowej, które czekają na nas, na ciebie, i że zaprowadzi nas do nich kobieta.

Tenn wziął ze stołu menu i podał mi je. Wycelował w nie palcem i powiedział:

– Pisz.

Przez następne dwadzieścia minut dyktował mi nazwiska. Rzekł, że chce, abyśmy obydwaj się do nich modlili, abyśmy o nich marzyli i dla nich pisali.

Osoby te nazwał szaleństwami Boga, a ja zapisałem ich listę.

Menu wkrótce wypełniło się nazwiskami, głównie kobiet, po czym Tenn zaproponował mi pewną misję.

– Chciałbym, żebyś zapytał tych ludzi, czy kiedykolwiek się liczyłem – rzekł cicho. – Proszę cię, żebyś pojechał do nich, ponieważ wiele dla mnie znaczą i dzięki nim nadal mi się chce, chce mi się mierzyć z sędzią o bladym obliczu, z kolejnym dniem, na czymś mi znów zależy.

Nasze spotkanie w restauracji nagle zmieniło charakter. Oto z prostaczka z Baton Rouge, który szukał pomocy i rady u Tennessee Williamsa, przedzierzgnąłem się we wspólnika w przedsięwzięciu, które miało pokrzepić nas obu. Pojadę do Nowego Jorku, spotkam się z ludźmi, których Tenn podziwia, przekażę wieści od niego i zapytam, jak wiele dla nich znaczył. Potem zadzwonię lub napiszę do niego i zdam relację.

– Stanowczo nie dopuszczam do siebie goryczy – rzekł Tenn. – Poznałem tę zmorę na wskroś i nie zamierzam jej więcej ulegać. Nie jestem już zły, mój drogi. Troszkę rozżalony, tak, na to można sobie pozwolić, ale gniew to złośliwy nowotwór, który zżera duszę, talent, zżera sam instynkt przetrwania i sprawia, że człowiek nie potrafi się bronić przed żadnym złem.

Tenn stawiał tamę goryczy, rozmyślając o ludziach, którzy mieli dla niego znaczenie, którzy znowu mogli je mieć i mogli sprawić, że na proscenium wyobraźni pojawi się mgła, wyjdzie z niej kobieta i zacznie mówić. Kiedy z górą dekadę wcześniej Tenn przeszedł na katolicyzm, dostał różaniec, po czym przemianował tajemnice i po swojemu nazwał poszczególne koraliki. Paciorki jego różańca nie upamiętniały już ukrzyżowania albo dźwigania krzyża na Golgotę, lecz stały się symbolami i narzędziami przywoływania wyobrażonych wizerunków Jessiki Tandy, Kim Stanley, Maureen Stapleton, Marii Tucci, Irene Worth, Marian Seldes, Williama Inge’a, Elii Kazana, Johna Guare’a i wielu innych, tak wielu, że każdy koralik miał dublerów i gdy Tenn brał w palce paciorek poświęcony pierwotnie Geraldine Page, za jego pomocą niekiedy przyzywał, wielbił i błogosławił pamięć o Beatrice Straight.

Miałem dotrzeć do wszystkich tych ludzi, opowiedzieć im o uczuciach, które Tenn wobec nich żywił, a następnie wybadać, czy je odwzajemniają, czy Tenn się dla nich liczył i liczy.

– Mało co potrafię zrobić dobrze – wyznał. – Nie mogę mieć dzieci ani nie potrafiłbym się nimi zająć. Nie umiem przyrządzić posiłku, nigdy nie zdążam na czas. Nie potrafię nawet zjeść wtedy, kiedy powinienem. Kompletny bałagan, brak mi umysłowej i hormonalnej elastyczności. W mózgu brakuje twórczej mgły, słów i zdań, które zawierałyby coś więcej niż zatęchłe odpadki ze śmietnika pamięci. Nie potrafię nawet być przyjacielem przez dłuższy czas, ponieważ moje granice, zawsze wyznaczane delikatnie w lotnym piasku, piasku szaleństwa, dawno temu wymazał wiatr i nie umiem na nowo ich wyrysować. Nie umiem, rozumiesz, naprawdę nic, nie umiem związać się z niczym, chociaż, do ciężkiej cholery, kiedyś mi się zdawało, a czasem jeszcze teraz majaczy mi się, że potrafię pisać. Czy nie znajdzie się choćby jeden człowiek, któremu ofiarowałem słowa i wybawienie, który zaświadczy, że się liczyłem?

Podjąłem się tej misji. Wyciągnąłem pierwszy niebieski zeszyt i zacząłem notować wskazówki, jak dotrzeć do ludzi, którzy mieli wielkie znaczenie dla Tenna.

– Jeszcze jedno – dodał, kiedy zacząłem pisać. – Chciałbym nazywać cię Dixie. To do ciebie pasuje.

Skinąłem głową, nie przerywając pisania. Notowałem dane dotyczące pierwszego szaleństwa Boga. Była to Maureen Stapleton.SPIS ILUSTRACJI

s. 45 Tennessee Williams i Maureen Stapleton, 1975 (Photofest)

58 Eva Le Gallienne, ok. 1920 (Photofest)

81 Miriam Hopkins, lata trzydzieste (Photofest)

87 Lillian Gish przy Cielo Drive, lata czterdzieste (Photofest)

125 Jessica Tandy, 1947 (Carl Van Vechten)

154 Lois Smith, 1955 (Photofest)

165 Laurette Taylor, lata czterdzieste (Photofest)

181 Marian Seldes, 1960 (Getty Images)

192 Tallulah Bankhead, lata trzydzieste (Photofest)

204 Frances Sternhagen, lata siedemdziesiąte (Photofest)

215 Julie Harris w Gościu weselnym, 1950 (Photofest)

219 Isak Dinesen (Karen Blixen) i Carson McCullers, 1959 (Getty Images)

231 Kim Hunter, początek lat pięćdziesiątych (Photofest)

240 William Inge, lata pięćdziesiąte (Photofest)

265 Barbara Baxley, 1960 (Photofest)

307 Geraldine Page, 1962 (Photofest)

338 Mildred Natwick, połowa lat czterdziestych (Photofest)

341 Jo Van Fleet, 1957 (Photofest)

363 Kim Stanley, lata sześćdziesiąte (Photofest)

365 Katharine Cornell, lata czterdzieste (Photofest)

408 Katharine Hepburn, 1955 (Photofest)

446 Tennessee Williams, początek lat czterdziestych (Photofest)
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: