Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szandor Kowacz. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szandor Kowacz. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 270 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 5 Àâãó­ńòà 1898 ãîäà.

ZYG­MUNT MIŁ­KOK­SKI

(Teo­dor To­masz Jeż)

Au­tor „Szan­do­ra Ko­wa­cza” z po­mię­dzy wszyst­kich po­wie­ścio­pi­sa­rzów na­szych naj­sil­niej i naj­do­bit­niej prze­pro­wa­dzał w utwo­rach swo­ich ideę obo­wiąz­ku. Sam wier­ny idei tej przez ży­cie całe, byt jak­by po­wo­ła­nym na to, aże­by ją w pi­śmien­nic­twie uwy­dat­nić.

Uro­dził się 23 mar­ca 1824 roku we wsi Sara-ccja nad Dnie­strem na Po­do­lu, z ojca Jó­ze­fa, byłe żoł­nie­rza Na­po­le­oń­skie­go, i mat­ki Bal­bi­ny z Bru­dzew­skich. W domu ro­dzi­ców pa­no­wa­ło za­mi­ło­wa­nie li­te­ra­tu­ry oj­czy­stej; oj­ciec, cho­ciaż wsku­tek dzia­łu ma­jąt­ko­we­go sie­dział tyl­ko na dzier­ża­wie, lu­biąc książ­ki, ku­po­wał je, a dzie­ci czy­ta­ły i na pa­mięć uczy­ły się po­ezyj. Zyg­munt z cza­sów dzie­ciń­stwa swe­go pa­mię­ta na­zwi­ska: Ko­cha­now­skie­go, Szy­mo­no­wi­cza, Kra­sic­kie­go, Na­ru­sze­wi­cza, Kar­piń­skie­go, Kniaź­ni­na, Bro­dziń­skie­go, Mic­kie­wi­cza… Ma­iąc lat 8, czy­tał juz to­uret Je­ro­zo­li­mę Wy­zwo­lo­ną" Tas­sa W prze­kła­dzie Pio­tra Ko­cha­now­skie­go, oraz „Ene­idę” We­rgi­liu­sza w tłó­ma­cze­niu Fran­cisz­ka Ksa­we­re­go Dmo­chow­skie­go…

W roku 1833 oj­ciec Zyg­mun­ta za­miesz­kał pod Tul­czy­nem we wsi Kle­ba­ni… dzier­ża­wio­nej od Mie­czy­sła­wa hr. Po­toc­kie­go, męża sław­nej Del­fi­ny, w któ­rej się ko­cha! Zyg­munt Kra­siń­ski Syna od­dał do szkół w Xie­mi­row'e. Mło­dzie­niec już tu pró­bo­wał pi­sać wier­sze; mat­ka za­chwy­ca­ła się nie­mi, oj­ciec je gan­ri! po­wieść swą pierw­szą tak­że tu na­pi­sał prze­słał ją do Athe­ne­eum, któ­re wy­da­wał Kra­szew­ski, ale gdzieś się za­wie­ru­szy­ła. Git­ma­zy­um nie­mi­row­skie opu­ścił z po­wo­du zaj­ścia z dy­rek­to­rem Zi­mow­skim; przy­go­to­wy­wał się przez rok w domu, a po­tem wstą­pił do li­ceum w Ode­sie, na wy­dział fizy-jzno-ma­te­ma­tycz­ny, któ­ry skoń­czył w r. 1846, otrzy­maw­szy dy­plom i me­dal zlo­ty za roz­pra­wę kon­kur-vą na te­mat dzie­jom;. W roku na­stęp­nym udał się do Ki­jo­wa w celu zda­nia eg­za­mi­nu na sto­pień kan­dy­da­ta ik ma­te­ma­tycz­nych; aże­by cel ten osią-

KZ roli nie­speł­na wy­kła­dów uni-

Wkoń­cu roku 1848 Mił­kow­ski udał się do Ga­li­cyi, a ztam­tąd do Wę­gier, gdzie jako le­gio­ni­sta wziął udział w wal­ce z Au­strya i do­słu­żył się stop­nia kać schro­nie­nia naj­przód w Ser­bii, po­tem w Tur­cyi. W r. 1850 wy­je­chał ra­zem ze 150 ko­le­ga­mi do An­glii. W Lon­dy­nie przy­mie­rał po­cząt­ko­wo z gło­du, po­tem pra­co­wał jako pro­sty ro­bot­nik w za­kła­dzie mo­de­lów do obić pa­pie­ro­wych; wy­ka­zaw­szy na­stęp­nie swe zdol­no­ści ry­sow­ni­cze, two­rzył wzo­ry obić. Z po­cząt­kiem r. 1857 roz­sze­rzył Mił­kow­ski, już jako Teo­dor To­masz Jeż, pole swo­jej dzia­łal­no­ści li­te­rac­kiej, za­czął pi­sy­wać ko­re­spon­den­cye do Ga­ze­ty War­szaw­skiej, od­zna­cza­ją­ce się we­rwą i ory­gi­nal­no­ścią, czy­ta­ne chci­wie, roz­chwy­ty­wa­ne.

W roku 1858 wy­stą­pił Jeż w no­wej dzie­dzi­nie, wy­dru­ko­wał pierw­szą swą zna­ko­mi­tą po­wieść p… t.: „Wa­syl Ho­łub” (w Dzien­ni­ku Li­te­rac­kim). Od tej chwi­li sła­wa Jeża jako au­to­ra była ugrun­to­wa­na. Nie po­mi­ja­jąc pu­bli­cy­sty­ki, za­czął on głów­nie za po­śred­nic­twem po­wie­ści od­dzia­ły­wać na spo­łe­czeń­stwo, pod­no­sząc raz po raz naj­ży­wot­niej­sze za­gad­nie­nia, a przedew­szyst­kiem kwe­styę wło­ściań­ską, któ­ra jesz­cze wów­czas nie była za­ła­twio­na. Po­tem po­szły ta­kie spra­wy, jak niz­ki stan oświa­ty, ze­psu­cie mło­dzie­ży, brak na­le­ży­te­go wy­cho­wa­nia, brud­ny ego­izm, roz­po­wszech­nia­ją­cy się w bo­ga­tych sfe­rach, i t… p.

Ca­łe­go sze­re­gu tych utwo­rów, cią­gną­ce­go się nie­prze­rwa­nie po dzień dzi­siej­szy, wy­li­czać tu nie będę, gdyż su­che po­da­wa­nie ty­tu­łów na­tem miej­scu nie­wie­le­by przy­nio­sło po­żyt­ku; po­prze­sta­nę więc na wy­mie­nie­niu tych jeno, któ­re zo­sta­ją W naj­bliż­szym chro­no­lo­gicz­nym związ­ku z „Szan­do­rem Ko­wa­czem”, wy­cho­dzą­cym w ni­niej­szem wy­daw­nic­twie.

Otoż po „Wa­sy­lu Ho­łu­bię”, któ­ry do­tych­czas nie do­cze­kał się jesz­cze prze­dru­ku w for­mie książ­ko­wej, wy­szły dwie inne, rów­nie jak tam­ta, po­świę­co­ne zo­bra­zo­wa­niu ży­cia Judu wiej­skie­go na Po­do­lu z cza­sów pod­dań­stwa chłop­skie­go. Są to: „Han­dzia Za-hor­nic­ka”, dru­ko­wa­na roku 1859 w Ga­ze­cie War­szaw­skiej, oraz „Sen sta­re­go księ­dza i nie­boszcz­ka”, te­goż roku w Dzien­ni­ku Li­te­rac­kim ogło­szo­ny. Obie do­ty­ka­ły sto­sun­ków i za­gad­nień, albo zu­peł­nie nie­po­ru­sza­nych przez po­przed­nich po­wie­ścio­pi­sa­rzów, albo też przed­sta­wia­nych w spo­sób ułam­ko­wy, nie­co sen­ty­men­tal­nie za­bar­wio­ny

„Szan­dor Ko­wacz”, osnu­ty na tle woj­ny wę-gier­sko-au­stry­ac­kiej w r. 18489 i ma­lu­ją­cy bu­dzą­ce się po­czu­cie na­ro­do­we w du­szy zma­dy­ary­zo­wa­ne­go Sło­wa­ka, uka­zał się po raz pierw­szy w Ga­ze­cie War­szaw­skiej r. 1860, a za­raz w na­stęp­nym wy­szedł w książ­ko­wej od­bit­ce; po raz trze­ci prze­dru­ko­wa­no go w zbio­ro­wem wy­da­niu pism T. T. Jeża we Lwo­wie r. 1876 Obec­ne wy­da­nie bę­dzis za­tem czwar­tem z ko­lei. Przy­ję­to po­wieść tę wo­gó­le z wiel­kiem uzna­niem; tyl­ko zwo­len­ni­cy daw­niej­szej ide­ali­stycz­nej me­to­dy po­wie­ścio­pi­sar­skiej, nie umie­jąc na­le­ży­cie oce­nić cech re­ali­zmu ar­ty­stycz­ne­go, zży­ma­li się na nie­któ­re ru­basz­ne wy­ra­że­nia.

W tym sa­mym roku 186Ó, w któ­rym wy­dru­ko­wa­no po raz pierw­szy „Ko­wa­cza”, wy­szło w Ty­go­dni­ku Ilu­stro­wa­nym żywe bar­dzo opo­wia­da­nie p… t. „Hra­bian­ka Dy­nia” i roz­po­czę­ła się w Or­ne­cie War­szaw­skiej wiel­ka „Hi­sto­rya pra… pra­wnu­ka i pra… pra­dziad­ka”, cią­gną­ca się tam przez cały rok na­stęp­ny, w któ­rym oprócz tego ogło­sił Jeż trzy opo­wia­da­nia: „Asan, ustęp z dzie­jów Sło­wian bał­kań­skich” (w Dzien­ni­ku Li­te­rac­kim), „Pierw­sze Boże przy­ka­za­nie” (tam­że) i „Na pla­ców­ce” (w Ty­go­dni­ku Ilu­stro­wa­nym).

Rok 1862 przy­niósł jed­ną tyl­ko, ale świet­ną po­wieść: „Krwa­we dzie­je”, dru­ko­wa­ną w Ga­ze­cie War­szaw­skiej i nie od­bi­tą do­tych­czas w for­ma­cie książ­ko­wym.

W tych utwo­rach Jeża, na­pi­sa­nych przed ro­kiem 1863, miesz­czą się w za­rod­ku wszyst­kie pier­wiast­ki skła­do­we ca­łej dal­szej jego dzia­łal­no­ści po­wie­ścio­pi­sar­skiej, t j… pier­wia­stek spo­łecz­ny, pier­wia­stek hi­sto­rycz­ny z dzie­jów pol­skich, za­rów­no daw­niej­szych, jak i now­szych, pier­wia­stek hi­stoi z dzie­jów lu­dów po­łu­dnio­wo­sło­wiań­skich.

Po dwu la­tach prze­rwy Jeż od r. 1865 po­dej­mu­je na­no­wo pra­cę po­wie­ścio­pi­sar­ką i ogła­sza wiel­ką licz­bę utwo­rów, po­mię­dzy któ­re­mi znaj­du­je się jego ar­cy­dzie­ło, mia­no­wi­cie „Usko­ki” (1870).

Jeż na­le­ży do licz­by tych pi­sa­rzów, któ­rzy się

„ie za­mj­ka­ją w kół­ku po­jęć tra­dy­cyj­nie prze­ka­że nych, ale idąc to­rem, wska­za­nym przez dziel­nych my­śli­cie­li, sta­ra­ją się zdo­by­cze na­uko­we Za­cho­du na­ro­do­wi na­sze­mu przy­swo­ić i utrzy­my­wać go w cią­giem a ży­wot­nem ze­tknię­ciu z cy­wi­li­zo­wa­ną Eu­ro­pa, z przo­du­ją­cy­mi w niej na­ro­da­mi. Nie chce on by­najm­niej zry­wać z prze­szło­ścią, ale pra­gnie roz­wi­jać te tyl­ko z niej pier­wiast­ki, któ­re zna­czą po­stęp na­przód, któ­re i dziś jesz­cze w zmie­nio­nym, bo za­sto­so­wa­nym do po­trzeb cza­su spo­so­bie, stać się mop,ą dźwi­gnią w ży­ciu ogól­nem. Punkt ogni­sko­wy, z któ­re­go pro­mie­nio­wa­ły wszyst­kie jego po­glą­dy, zna­lazł on, jak sam po­wia­da, „w za­sa­dach szcze­rze i wy­raź­nie po­stę­po­wych, oto­czo­nych świa­tłem, spra­wie­dli­wo­ścią i mi­ło­ścią bliź­nie­go, a oba­la­ją­cych prze­są­dy i śmiesz­no­ści, bez wzglę­du na to, zkąd one po­cho­dzą, jak się mia­nu­ją”.

Obec­nie T. T. Jeż prze­by­wa w Ge­ne­wie

Wie­le sły­sza­łem mu­zyk na­ro­do­wych, roz­ma­ite wi­dy­wa­łem tań­ce, ale–wy­znać mu­szę – że bar­dziej po­ry­wa­ją­cej mu­zy­ki nie sły­sza­łem, tań­ca sza­leń­sze­go nie wi­dzia­łem, nad wę­gier­skie­go czar­da­sza. W nim nuta i tan­cerz zle­wa­ją się w jed­no. Pa­trząc na tan­ce­rza, zda­je się, że pły­wa on na to­nach, któ­re, roz­hu­ka­ne, roz­wście­klo­ne, mio­ta­ją nim, jak wi­cher na mo­rzu mio­ta lek­ką łód­ką. Wy­pły­wa z po­cząt­ku po­waż­nie, zwol­na su­nie ku tan­cer­ce i od­cho­dzi od niej; lecz po­wo­li, stop­nio­wo roz­ognia się, tony owie­wa­ją go, po­ry­wa­ją, ob­li­cze i oczy roz­pło­mie­nia­ją się ja­kimś ro­dza­jem za­chwy­tu–i już w tań­cze­niu jego, nie w takt sta­wia­ne re­gu­lar­ne wi­dzisz kro­ki, lecz sza­lo­ne ja­kieś rzu­ty, przy­pa­da­ją­ce do tak­tu dla­te­go tyl­ko, że nuta mu­zy­ki tar­ga Wę­grem, mio­ta nim, po­su­wa i cofa, lub za­trzy­mu­jąc na miej­scu, zmu­sza go prze­bie­rać no­ga­mi i pod­ska­ki­wać z ja­kimś dziw­nym ro­dza­jem kon­wul­syj­ne­go w ca­łem cie­le drga­nia. Wę­gier roz­ry­wa wów­czas odzie­nie na pier­si, prze­su­wa ka­pe­lusz lub czap­kę na ba­kier, dłoń pra­wej ręki od cza­su do cza­su za ucho przy­kła­da, z pier­si jego mi­mo­wol­nie i chra­pli­wie wy­dzie­ra­ją się i krzy­ki: „haj-hu!”

i – hula. Mu­zy­ka owła­da nim cał­ko­wi­cie Le­ją­ce się tony, leją się niby woda na kolo młyń­skie, i ob­ra­ca­ją niem, pę­dzą go, co­raz gwał­tow­niej i gwał­tow­niej.

Mu­zy­ką Wę­grów roz­pro­wa­dzić, zda­je się, moż­na­by po krań­cach świa­ta, a roz­pro­wa­dziw­szy, moż­na­by zwo­łać ich do środ­ka, po­sta­wiw­szy na środ­ku ban­dę Cy­ga­nów i ka­zaw­szy im grać Ra­ko­ce­go lub czar­da­sza. Ra­ko­cy, sta­ry i od­wiecz­ny marsz na­ro­do­wy, i czar­dasz, ta­niec na­ro­do­wy, wy­wie­ra­ją na nich wpływ ogrom­ny. Niech tyl­ko Wę­gra zda­le­ka za­le­ci nuta Ra­ko­ce­go, na­tych­miast, jak­by go co pod­nio­sło, sta­nie, wy­pro­stu­je się po żoł­nier­sku, na­chmu­rzy brwi, po­krę­ci wąs – i po­czy­na iść, ma­sze­ro­wać. Niech tyl­ko ban­da włó­czą­cych się mu­zy­kan­tów, któ­ry­mi za­wsze są Cy­ga­nie, za­szedł­szy do wsi lub mia­stecz­ka, za­trzy­ma się na uli­cy i za­gra czar­da­sza, na­tych­miast oto­czą ją sta­rzy i mło­dzi.

Nic prze­to dziw­ne­go, że tylu lu­dzi scho­dzi się do sta­re­go Sawy Si­mi­cza. Z po­dwó­rza jego roz­le­ga się gra­nie, i jak da­le­ko echem się­ga, z tak da­le­ka go­ści ścią­ga. Kto za­sły­szy, to i idzie i ze­bra­ło się łu­dzi dużo; ze­szli się wszy­scy są­sie­dzi i wie­lu nie­są­sia­dów, a są­sie­dzi me przy­sła­li re­pre­zen­tan­tów w jed­nej lub w dwóch oso­bach z każ­de­go domu, ale sta­wi­li się ca­łe­mi fa­mi­lia­mi: męż­czyź­ni i ko­bie­ty, sta­rzy i dzie­ci. Te­ra­zby zło­dzie­jo­wi zro­bić po­łów ob­fi­ty!… Nie po­trze­bo­wał­by cze­kać nocy, nikt­by go nie spo­strzegł: mógł­by wo­zem za­je­chać na przed­mie­ście i za­bie­rać z do­mów, coby się spodo­ba­ło. Wszę­dzie pust­ki, jak­by po za­ra­zie mo­ro­wej. Jesz­cze do­brze, je­że­li kto, wy­cho­dząc, za­mknął drzwi i wro­ta za sobą. Nie­któ­rzy po­zo­sta­wia­li domy otwo­rem, tak im spiesz­no było do Sawy Si­mi­cza i tak za­po­mi­na­li o wszyst­kiem, gdy ocza­ro­wa­ła ich roz­le­ga­ją­ca się w po­wie­trzu me­lo­dya czar­da­sza, któ­ra ich cią­gnę­ła niby śpiew Sy­re­ny. Do­brze, że zło­dziej nie nada­rzył się, ale gdy­by się na­tra­fił, cała wina spa­dła­by na Cy­ga­nów, jak nie­raz, może naj­nie­win­niej, spa­da na nich. Po­wsta­ły­by krzy­ki.

Gra­li!…, na to umyśl­nie, aby za­ba­ła­mu­cić łu­dzi!… jed­ni gra­li, a dru­dzy kra­dli!… a te­rem-ti­szen!…,.

I klę­li­by Wę­gry na czem świat stoi, prze­kli­na­jąc mat­ki cy­gań­skie, oj­ców i bo­gów cy­gań­skich, ich du­sze, przod­ków i po­tom­ków, cho­ciaż nie za­wsze słusz­nie, gdyż czę­sto­kroć Cy­ga­nie naj­mniej­sze­go udzia­łu w kra­dzie­ży nie mają. Ot, jak ci na­przy­kład, któ­rzy u Sawy Si­mi­cza na po­dwó­rzu gra­ją. Kto­by ich śmiał o co złe­go po­dej­rze­wać!…. Ro­bią swo­je i tak zda­ją się być za­ję­ci i prze­ję­ci gra­niem, tak mu się całą du­szą od­da­ją, że nie­po­dob­na, aby co in­ne­go mo­gło ich kie­dy w ży­ciu zaj­mo­wać. Jest ich czte­rech: je­den ze skrzyp­ka­mi stoi na przo­dzie, a trzej inni, z kla­ry­ne­tem, trąb­ką i bę­ben­kiem, za nim. Skrzyp­ce wio­dą rej, a gra­ją­cy na nich mu­zy­kant pod każ­dym wzglę­dem za­słu­gu­je na to, aby pro­wa­dził rej. Żeby prze­ko­nać się o tem, dość obej­rzeć go od stóp do gło­wy. Od­ra­zu po­znać w nim Cy­ga­na, bo śnia­dy i czar­no­wło­sy i ma w twa­rzy ten wy­raz, na pół zło­śli­wy i ła­god­ny, na pół zu­chwa­ły i po­kor­ny, któ­ry ce­chu­je Cy­ga­nów; lecz z po za tego wy­ra­zu prze­bi­ja się ja­kieś za­ufa­nie w sie­bie, ja­kieś prze­ję­cie się po­czu­ciem wła­snej god­no­ści… Nie ma­laż­bo to god­ność, być prze­wod­ni­kiem or­kie­stry, mi­strzo­wać ser­com ludu, prze­wod­ni­cząc im w ra­do­ści i pro­wa­dząc je do niej!… Smycz­ki­crn swo­im wo­dzi on po stru­nach, a ser­ca ludz­kie drzą, jak­by mu się pod­sta­wia­ły pod smy­czek. Snadź ro­zu­mie to Cy­gań, bo ja­koś har­do i but­nie wy­glą­da. Oparł od nie­chce­nia skrzyp­ce o pier­si, prze­krę­cił bo­kiem i od nie­chce­nia prze­bie­ra pal­ca­mi po stru­nach i lata po nich smycz­kiem, i zda­je się, że to nie on gra, ale in­stru­ment sam przez się Wy­da­ję z sie­bie tony, śpie­wa niby ptak, któ­ry za­miast na ga­łę­zi, usiadł na pier­si Cy­ga­na. Czar­ne, gę­ste wło­sy, po­ły­sku­ją­ce jak pió­ra kru­cze, lecz wca­le nie­sta­ran­nie utrzy­ma­ne, roz­pa­da­ją się bez­ład­nie po gło­wie i czo­le. Czo­ło pod­nie­sio­ne, oczy błą­dzą gdzieś po ho­ry­zon­cie nie­bie­skim, noga pra­wa wy­cią­gnię­ta na­przód zna­czy takt pod­no­sze­niem i opusz­cza­niem sto­py, bez odej­mo­wa­nia pię­ty od zie­mi. W ubio­rze wi­dać fan­ta­stycz­ną wy­myśl­ność w po­łą­cze­niu z nie­po­rząd­kiem i nie­czy­sto­ścią. Na ob­ci­słych spodniach hu­zar­skich, bar­dzo suto na wszyst­kich szwach wy­szy­tych i jesz­cze no­wych, od­bi­ja się kil­ka du­żych plam. Buty tak­że hu­zar­skie i tak­że nowe, ozdo­bio­ne u wierz­chu cho­lew ob­szy­ciem i ku­ta­sem, raz tyl­ko wi­dać i to u szew­ca spo­tka­ły się z szu­wa­sem. Grzbiet okry­ty sta­rym gra­na­to­wym spen­ce­rem, z pod któ­re­go wy­glą­da strasz­li­wie brud­na ko­szu­la, nie zwią­za­na pod.żyją i po­dar­ta na pier­siach, a wy­sta­wio­na na wi­dok pu­blicz­ny, gdyż Cy­gan lewą kla­pę od spen­ce­ra za­rzu­cił aż na ra­mię, zsu­nąw­szy nie­co rę­kaw, dla­te­go za­pew­ne, aby mu odzież nio za­wa­dza­ła w gra­niu. Za nim sta­li sze­re­giem trzej jego to­wa­rzy­sze, o któ­rych, jako o pod­rzęd­niej­szych fi­gu­rach, pi­sać nie będę, a przed nim roz­ta­cza­ły się szran­ki ta­necz­ne, oto­czo­ne gę­siem ko­le­in wi­dzów.

Nie wiem do­praw­dy, o kim pier­wej pi­sać: o wi­dzach, czy o ta­necz­ni­kach, bo i jed­ni i dru­dzy na jed­na­ko­wą za­słu­gu­ją uwa­gę; lecz po­nie­waż waż­niej: zą jest rola tan­ce­rzów, prze­io odło­żę ich na ko­niec.

Wi­dzo­wie nie sa­mym tyl­ko wzro­kiem bra­li udział w za­ba­wie. Nuta czar­da­sza wpły­wa­ła i na nich i spra­wia­ła na mu­sku­łach ich ciał gal­wa­nicz­ne wstrzą­śnie­nia. Sta­rzy lu­dzie ki­wa­li gło­wa­mi, ru­sza­li twa­rza­mi i brwia­mi, i od cza­su do cza­su jak­by z prze­stra­chu rzu­ca­li ra­mio­na­mi. Baby uśmie­cha­ły się cią­gle trwa­ją­cym uśmie­chem i pro­sto­wa­ły się, jak­by je co pod­no­si­ło. Dzie­ci po­otwie­ra­ły gęby, po­wkła­da­ły w nie pal­ce i ma­chi­nal­nie z nogi na nogę prze­stę­po­wa­ły. A cały ten tłum ście­śnio­ny star­ców, bab i dzie­ci parł ku środ­ko­wi, tyl­ne sze­re­gi wspi­na­ły się na grzbie­ty przed­nich, jak­by im wszyst­kim ko­niecz­nie o to cho­dzi­ło, aby wi­dzieć tań­czą­cych, aby nie­tyl­ko poić mu­zy­ką słuch, lecz jesz­cze wi­do­kiem czar­da­sza kar­mić wzrok, jał:by nig­dy czar­da­sza nie wi­dzie­li, nie sły­sze­li.

Sły­sze­li go oni nie raz i nie sto razy, a jed­nak­że tym ra­zem wa­ito było nań po­pa­trzeć, bo wy­stą­pi­ła w nim para, któ­ra nig­dy jesz­cze tań­czą­cą ra­zem nie była wi­dzia­ną. Było par dużo, dzie­sięć, a może i wię­cej i żad­nej nie bra­kło na ocho­cie. Dziew­czę­ta, ująw­szy pal­ca­mi far­tusz­ki i po­spusz­czaw­szy oczy, niby pły­wa­ły przed chłop­ca­mi, któ­rzy sro­ży­li się i ju-na­czy­li, po­brzę­ku­jąc ostro­ga­mi, cho­ciaż nie byli żoł­nie­rza­mi, ani ka­wa­le­rzy­sta­mi, lecz byli…. Wę­gra­mi, a Wę­gier bez ostróg jest jak­by nie­zu­peł­nym cho­wie – kie­in. Ma­dia­mu-ber 1) musi mieć ko­niecz­nie ostro­gi, a szcze­gól­nie wy­stę­pu­jąc w czar­da­szu. Jest to na­ro­do­we uprze­dze­nie, po­su­nię­te do ta­kie­go stop­nia, iż Wę­grzy mnie­ma­ją, ja­ko­by ich kra­ina mia­ła osob­ne­go swe­go boga i ja­ko­by bóg wę­gier­ski no­sił ostro­gi i ubie­rał się po hu­zar­sku. Jest w tem ja­kiś za­by­tek wy­obra­żeń po­gań­skich, któ­re chrze­ścia­nizm tyl­ko zmo­dy­fi­ko­wał, lecz ich by­najm­niej nie za­tarł. Ma­diar ma sie­bie za naj­szla­chet­niej­szą w ca­łej ludz­ko­ści isto­tę, a wszyst­ko swo­je uwa­ża za naj­lep­sze i cho­ciaż­byś mu per­swa­do­wał i do­wiódł jak naj­do­kład­niej, że cho­dzą­ce­mu pie­cho­tą czło­wie­ko­wi nie­po­trzeb­ne są ostro­gi, a w tań­cu za­wa­dza­ją, Wę­gier wy­słu­cha, prze­ko­na się, ale ostróg nie za­rzu­ci. To też wszy­scy pra­wi? mło­dzi lu­dzie, tań­czą­cy na po­dwó­rzu Sawy Si­mi­cza, byli przy ostro­gach i ubra­ni byli nie ze wszyst­kiem po hu­zar­sku, ale tak, że w stro­ju każ­de­go z nich ja­kaś część była hu­zar­ską; je­że­li nie buty, to spodnie, nie spodnie to spen­cer, nie spen­cer, to bo­daj cza­pecz­ka, a je­że­li nie cza­pecz­kę rniał na gło­wie, to ka­pe­lusz z pió­rem i sze­ro­ką wstąż­ką. Dziew­czę­ta mia­ły na so­bie stro­je róż­no­barw­ne, w któ­rych tak­że coś hu­zar­skie­go prze­bi­ja­ło się, wy­stę­pu­jąc to w sza­me­ro­wa­niach na ka­fta­ni­kach i sta­ni­kach, to w wy­szy­wa­niach na spód­nicz­kach. Spoj­rzaw­szy na tę gro­ma­dę lu­dzi, sta­rych i mło­dych, męż­czyzn i ko­biet, od­ra­zu po­znać moż­na było, że na­le­ży ona do na­ro­du żoł­nier­skie­go, ma­ją­ce­go i w po­ko­ju na­wet gu­sta ry­cer­skie, któ­re nie ma­jąc du cze­go in­ne­go, za­sto­so­wu­je l) Ma­gy­ar-cmbcr, ma­diar-czło­wi–tak Wę­grzy na­zy­wa­ją do po­wsze­dnio­ści co­dzien­ne­go ży­cia: do ubra­nia, do spo­so­bów mó­wie­nia, ob­cho­dze­nia się, sło­wem – do wszyst­kie­go.

We­so­ło szły tań­ce mło­dzie­ży i ży­wem za­ję­ciem przej­mo­wa­ły wi­dzów. Mło­dzież ta i wi­dzo­wie ci, wszy­scy bez wy­jąt­ku na­le­że­li do śred­niej kla­sy miesz­kań­ców kra­iny wę­gier­skiej. Nie byli oni szlach­tą, ani wie­śnia­ka­mi, lecz miesz­cza­na­mi, oby­wa­te­la­mi jed­ne­go z kró­lew­skich miast, na­zy­wa­ją­ce­go się Szc­gie-dy­ne­rç.

Zna­nem jest w świe­cie na­zwis':o Sze­gie­dy­nu. Nie jest ono z licz­by owych ty­się­cy miast, roz­rzu­co-cych po po­wierzch­ni Eu­ro­py, któ­re nie­dość na­zwać, trze­ba jesz­cze na­pi­sać, gdzie któ­re z nich leży. Każ­dy wie, że Sze­gie­dyn leży nad Cisą, w tem miej­scu, w któ­rem do rze­ki tej wpa­da dru­ga rze­ka, Ma­rosz; lecz każ­dy, wie­dząc o tem z mapy, zna tyl­ko ma­lut­kie kó­łecz­ko, re­pre­zen­tu­ją­ce Sze­gie­dyn, i dwie węży-wato na­kre­ślo­ne kre­ski, z któ­rych wzdłuż jed­nej, idą­cej od pół­no­cy na po­łu­dnie, na­pi­sa­no: Cisa (Tism albo The­is), wzdłuż dru­giej, krę­to prze­bie­ga­ją­cej ze wscho­du na za­chód – Ma­rosz (Ma­ros). I tyle. A kto jest cie­kaw­szym, wy­szu­ka sta­ty­sty­kę i do­wie się z niej o ilo­ści miesz­kań­ców Sze­gie­dy­nu, o ich za­moż­no­ści i za­trud­nie­niach, a zaj­rzą do hi­sto­ryi, zi îj­dzie w niej kar­ty za­pi­sa­ne czy­na­mi ob­choc mi ludz­kość, któ­rych te­atrem był Sze­gie­dyn, prze­czy­ta o wal­kach z Tur­ka­mi, o bo­ha­ter­stwie Zri­nie­go, i może nie­do­kład­ność geo­gra­ficz­ną uzu­peł­nić so­bie wła­sną wy­obraź­nią: wę­ży­ko­wa­te kre­ski ro­ze­dmie w rze­ki, kó­łecz­ko roz­rzu­ci mia­stem, po­sta­wi za­mek albo twier­dzę, kto­rą oto­czy zęb­cza­stę­mi mu­ra­mi lub wa­la­mi z fosą i strzel­ni­ca­mi i bę­dzie mogł na ta­kiem th dzierz­gać so­bie jaki ze­chce ob­raz. I w ob­ra­zie tym, wy­znać mu­szę, znaj­dzie się za­wsze co­kol­wiek praw­dy, bo rze­ki do rzek, a mia­sta do miast tak są po­dob­ne w głów­nych ry­sach, że aby je jed­ne od dru­gich roz­róż­nić, po­trze­ba róż­ni­ce wy­szu­ki­wać w szcze­gó­łach. Tak na­przy­kład Cisę moż­na­by po­rów­nać do na­szej Wi­sły, bo nie­tyl­ko, że pły­nie wśród rów­nin, ale taką samą w wy­obraź­ni na­ro­do­wej od­gry­wa rolę, na­zy­wa­jąc się ma­diar­ską rze­ką, po­mi­mo, że ten ty­tuł na­le­żał­by się i Du­na­jo­wi, dla­te­go sa­me­go, że nad nim leży sto­li­ca kra­ju. Lecz za to nad Cisą wię­cej sku­pi­ło się ma­diarsz­czy­zny, gęst­szą i czyst­szą masą, w jej do­li­nie osie­dli Ja­zy­gi i Ku­ma­ni – to ją­dro na­ro­do­wo­ści ma­diar­skiej, do niej lub do jej do­pły­wów przy­le­ga­ją: To­kaj, Tisa-Fu­red, Sol­nok, Ja­gier (Er­lau), nią ob­la­ne są rów­ni­ny, na któ­rych leży De­bre­czyn. Róż­ni­ca po­mię­dzy Wi­słą a Cisą za­le­ży na­tem, że ta ostat­nia, na pew­nym dość dłu­gim cią­gu prze­bie­gu swe­go, ma po­kry­te trzę­sa­wi­ska­mi wy­brze­ża, a wody jej tak są męt­ne, a ta­kie żół­te, jak­by na­wpół z gli­ną były po­mie­sza­ne. Ma­rosz zaś, w gór­nej swej czę­ści do Tme­stru, w dol­nej, od Ara­du do Sze­gie­dy­nu, do któ­rejś z po­le­skich rzek na­szych moż­na­by przy­rów­nać. W tej ostat­niej czę­ści to­wa­rzy­szą jej bło­ta i mo­cza­ry, po­ro­słe w nie­któ­rych miej­scach trzci­ną i oso­ką, w in­nych wierz­bi­ną i łozą. Wśród wierzb i ło­zi­ny, ozie­le­nio­na i ocie­nio­na, wpa­da ona do Cisy i wspól­nie z nią aż do Du­na­ju to­czy wody swo­je.

Pra­wy brzeg Ma­ro­szy wy­glą­da u uj­ścia niby ogrom­ny ogród, niby las ostrym ką­tem po­mię­dzy dwie wci­ska­ją­cy się rze­ki. Lecz za­wiódł­by się sro­dze, kto­by po tym ogro­dzie, czy le­sie ze­chciał prze­cho­dzić. Są tam przej­ścia, ale ta­jem­ni­cze, cho­dzą tam lu­dzie, ale tyl­ko tacy, któ­rzy przy­kła­dem star­szych lub wiel­kim tru­dem, oku­pio­nym wła­snem do­świad­cze­niem, na­uczy­li się sta­wiać kro­ki swo­je tak, aby wy­mi­ja­jąc trzę­sa­wisk ot­chła­nie, sta­wiać je na kęp­kach lub na spla­ta­ją­cych się ko­rze­niach drzew wod­nych i ro­ślin. Jest tam przej­ście i wy­raź­niej­sze, cią­gną­ce się na­kształt gro­bli, kra­jem, nad brze­ga­mi obu rzek, któ­re od­kry­wa się tyl­ko la­tem, gdy wody się zni­żą i słu­ży do ho­lo­wa­nia idą­cych pod wodę stat­ków. Przej­ścia zaś we­wnętrz­ne, ta­jem­ni­cze, słu­żą dla my­śli­wych i ry­ba­ków, ści­ga­ją­cych tam wod­ne pta­stwo i ryby, bę­dą­ce je­dy­ny­mi miesz­kań­ca­mi tych wi­deł, któ­re pra­we wy­brze­że Ma­ro­szy for­mu­je z le­wem Cisy.

Prze­ciw­le­głe tym wi­dłom wy­brze­że Cisy wy­glą­da tak­że jak ogród, z tą jed­nak­że róż­ni­cą, że po­śród drzew prze­zie­ra­ją bia­łe ścia­ny dom­ków i czer­wo­ne ich da­chy, wy­ska­ku­ją­ce jed­ne po­nad drze­wa, dru­gie osło­nio­ne ko­na­ra­mi tak, że le­d­wo, le­d­wo doj­rzeć je moż­na. Roz­rzu­co­ne są one bez­ład­nie na dość znacz­nej prze­strze­ni pra­we­go brze­gu Cisy i for­mu­ją duży, zie­lo­ny, nie­re­gu­lar­ny kwa­drat albo ra­czej szmat, któ­re­go jed­ną stro­ną jest Cisa, dru­gą mia­sto, a dwie­ma in­ne­mi pola. Jest to pół­noc­ne przed­mie­ście Sze­gie­dy­nu, sta­no­wią­ce pew­ną sy­me­tryę z wierz­bo­wym la­sem le­we­go brze­gu rze­ki, któ­ra, zda­je się, ja­ko­by je­den bór roz­dzie­li­ła swo­jem ko­ry­tem na dwie po­ło­wy, dla­te­go, aby pod­pły­nąć pod sto­py Sze­gie­dy­nu.

Sze­gie­dyn w owym cza­sie, z któ­re­go jest wy – jęte to opo­wia­da­nie, tak jak dziś roz­sia­dał się na­obu wy­brze­żach Cisy, lecz głów­ną masą swo­ją leży na pra­wem, a na lewe prze­rzu­cił się kil­ku­dzie­się­ciu za­le­d­wie do­ma­mi, jak­by na to tyl­ko, aby nie po­zo­sta­wić opróż­nio­nym pod­nie­sio­ne­go nie­co grun­tu, któ­ry wy­dął się i cy­plem wsu­nął się po­mię­dzy Ma­ro­szę i Cisę, sta­no­wiąc kon­trast z sy­me­trycz­nem do nie­go prze­ciw­nem wy­brze­żem Ma­ro­szy: – tu mia­sto, tam zie­lo­ne i głu­che trzę­sa­wi­ska. Sze­gie­dyn dziś nie wy­róż­nia się ni­czem szcze­gól­nem. Jest to mia­sto na wzór i po­do­bień­stwo wszyst­kich miast eu­ro­pej­skich: ma bru­ko­wa­ne uli­ce, ryn­ki, domy pię­tro­we i nie­pię­tro­we, skle­py, szyl­dy, ko­ścio­ły. Na nie­któ­rych ma­pach zna­czą go gwiazd­ką, jak twier­dzę, lecz twier­dzą nie moż­na na­zwać sta­re­go, za­nie­dba­ne­go za­mczy­ska, le­żą­ce­go w środ­ku mia­sta, wśród do­mów i za­bu­do­wań do­mi­nu­ją­ce­go wpraw­dzie, lecz by­najm­niej do żad­ne­go wo­jen­ne­go, wy­jąw­szy na ma­ga­zy­ny, skła­dy lub wię­zie­nie, nie mo­gą­ce­go słu­żyć użyt­ku W daw­nych cza­sach było ono twier­dzą i sta­wia­ło groź­ny opór Tur­kom, dziś jest tyl­ko ma­low­ni­czym po­mni­kiem prze­szło­ści, wzno­szą­cym się po­nad no­wo­cze­snem mia­stem i prze­ślicz­nie pre­zen­tu­ją­cym się, gdy się nań pa­trzy z le­we­go wy­brze­ża Cisy. Uwy­dat­nia­ją się wów­czas czer­wo­ne jego mury, zęby i strzel­ni­ce, a uwy­dat­nia­ją się tym ko­lo­rem po­czer­nia­łej czer­wo­no­ści, zbi­tej cza­sem i nie­po­go­da­mi, któ­ra wie­ki na myśl na­su­wa. Wi­dzi­cie je pod­nie­sio­nem na wzgó­rzu i oto­czo­nem do­ko­ła, niby po­tom­stwem, do­ma­mi mia­sta, któ­re mu słu­żą, niby pstry pod­kład, od­dzie­la­ją­cy je od Cisy i od zie­lo­ne­go przed­mie­ścia.

Na­tem to przed­mie­ściu stuł w cza­sie na­sze­go opo­wia­da­nia do­mek Sawy Si­mi­cza, na po­dwó­rzu któ­re­go grzmia­ła mu­zy­ka, szły tań­ce, któ­re zgro­ma­dzi­ły przed­miesz­cza­nów, jak­by na ob­chód uro­czy­ste­go ja­kie­go fa­mi­lij­ne­go świę­ta. Był to rze­czy­wi­ście ob­chód, ale nie było żad­ne­go świę­ta ani pu­blicz­ne­go, ani fa­mi­lij­ne­go, ani na­wet nie była to nie­dzie­la. Zką­dże przy­szło sta­re­mu Si­mi­czo­wi, któ­ry po­wszech­nie był zna­nym, jako bar­dzo oszczęd­ny i skrzęt­ny czło­wiek, nie wy­rzu­ca­ją­cy gro­sza na za­ba­wy, spro­sić go­ści, przy­wo­łać mu­zy­kę i urzą­dzić za­ba­wę? Dzi­wi­li­by się temu lu­dzie, gdy­by nie wie­dzie­li, że po­wo­dem tej hoj­no­ści było przy­by­cie Szan­do­ra Ko­wa­cza.

Od­daw­na, bo pra­wie od po­cząt­ku roku, Si­micz za­po­wia­dał:

– No, w tym roku na­resz­cie przyj­dzie Szan­dor!… Trze­ba go bę­dzie przy­jąć jak na­le­ży, aby od­ra­zu po­do­ba­ło mu się ro­dzin­ne gniaz­do.

I po­wta­rzał to co­dzień każ­de­mu, kogo spo­tkał, i każ­dy wie­dział, że Si­micz o ni­kim nie my­śli, tyl­ko o Szan­do­rze, i dla­te­go, kto się tyl­ko z nim spo­tkał uprze­dzał go za­py­ta­niem:

– Kie­dy Szan­dor przyj­dzie?

– Dziś, może ju­tro – od­po­wia­dał Si­micz – po­wi­nien­by przyjść nie­za­dłu­go, bo mi się śni­ło, żem ja-kich­ściś ob­cych lu­dzi do domu mego wpro­wa­dzał…. Ale ja­kich­że ob­cych mógł­bym wpro­wa­dzać?… Chy­ba tyl­ko Szan­do­ra, któ­ry nie jest ani sy­nem, ani żad­nym moim krew­nia­kiem… To Szan­dor przyj­dzie, nie kto inny tyl­ko Szan­dor i to nie­za­dłu­go.

To jed­nak­że Si­mi­czo­we „nie­za­dłu­go” cią­gnę­ło się przez trzy kwar­ta­ły bez mała. Prze­szła zima, Szan­do­ra nie było; mi­nę­ła wio­sna, o Szan­do­rze nikt wie­ści do Sze­ge­dy­nu nie przy­niósł; prze­mi­nę­ło i lato, bez wie­ści o nim, aż na­ko­niec w je­sie­ni zja­wił się nie­spo­dzia­nie, jak­by z nie­ba spadł.

Si­micz ura­do­wał się, ale nie zdzi­wił. – Wy­glą­da­łem cie­bie od rana–rzekł po przy­wi­ta­niach – by­łem pew­ny, że dziś przyj­dziesz… No sia­daj­że i od­po­czy­waj.

Szan­dor roz­glą­dał się po izbie i roz­da­wał po­wi­ta­nia do­mow­ni­kom Si­mi­cza, któ­rzy sta­li przed nim w po­sta­ci dwóch ko­biet – nie­mło­dej i mło­dziut­kiej; a twa­rze tych ko­biet ja­śnia­ły uśmie­cha­mi ra­do­ści. Coś ene mó­wi­ły do Szan­do­ra, lecz Si­micz prze­rwał:

– Bę­dzie­cie mie­li czas na­ga­dać się, ile się wam po­do­ba!… te­raz daj­cie mu od­po­cząć.

Po­sa­dził Szan­do­ra przy sto­le, sam usiadł na­prze­ciw­ko, a po­mię­dzy sobą a nim po­sta­wił ku­fel z ja­gier­skiem wi­nem.

– Już lu­dzie za­czy­na­li śmiać się ze mnie – po­wia­dał – za­py­ty­wa­li mnie, kie­dy przyj­dziesz, a ja cią­gle od­po­wia­da­łem: dziś. Omy­li­łem się ze trzy­sta razy, ale prze­cie raz zga­dłem…

I śmiał się sta­ry, nie­ty­le z trzech­set­krot­nych omy­łek swo­ich, ile z ra­do­ści, jaką mu spra­wiał wi­dok Szan­do­ra, któ­re­mu cią­gle coś pra­wił, któ­re­go wciąż o coś za­py­ty­wał, a nig­dy nie da­wał mu od­po­wia­dać.

Wieść o przy­by­ciu Szan­do­ra gruch­nę­ła na­tych­miast po przed­mie­ściu i za sto­łem, przy któ­rym Si­micz z Szan­do­rem sie­dzie­li, po­czę­ły jed­na po dru­giej za­sia­dać roz­ma­ite po­sta­cie, któ­re wszyst­kie spie­szy­ły z po­wi­ta­niem przy­by­sza i z po­win­szo­wa­niem sta­re­mu, że na­ko­niec do­cze­kał się dłu­go ocze­ki­wa­ne­go go scia. Na sto­le po­ja­wia­ły się ku­fle i pu­ha­ry. Roz­mo­wa prze­mie­ni­ła się w gwar. Każ­dy mó­wił, mó­wił gło­śno, jed­ni dru­gim prze­szka­dza­li, ale nikt wał się. Aż któś krzyk­nął rap­tem:

" Ban­da!…1).

I wszy­scy umil­kli na chwi­lę.

– Ban­da!…– po­wtó­rzy­li chó­rem.

– I?… a te­rem-Uczeń, a za­nia!…– grzy, klnąc na ozna­kę ra­do­ści – nie mo­gła zjaw w lep­szą porę!… Ci Cy­ga­nie mu­szą mieć dy­abła w so­bie, bo nig­dyr po nich po­sy­łać nie trze­ba!…

Si­micz wstał i wy­szedł na po­dwó­rze. Cy­ga­nie uszy­kow­ra­li się i po­czę­li grać i, za­im­pro­wi­zo­wa­ła się za­ba­wa. Lu­dzie ze­szli się na po­dwó­rze, a w izbie na sto­le sta­ły dla nich ku­fle z wi­nem. Kto chciał, to za­glą­dał do izby; kto nie chciał, po­prze­sta­wał na tań­cach i mu­zy­ce. Nie było pro­sze­nia, ani przy­mu­su. Pili, ba­wi­li się, idąc za gło­sem wła­sne­go upodo­ba­nia i po­cią­gu do za­ba­wy, któ­rej po­go­da sprzy­ja­ła, po­go­da je­sien­na, ale ja­sna, su­cha i cie­pła.

Do­wie­dzio­nem to już jest i do­świad­czo­nem po­wszech­nie, że naj­le­piej zwy­kle uda­je się nie­pro­szo­na za­ba­wa, kie­dy ser­ca ludz­kie roz­we­se­lą się, nie wie­dzieć zda­je się od cze­go, kie­dy je ogar­nia szal ja­kiś, opa­nu­je ja­kiś ro­dzaj za­po­mnie­nia się, skut­kiem któ­re­go czło­wiek chciał­by się śmiać i śmiać, ska­kać, bie­gać, wy­wra­cać ko­zioł­ki, jak dziec­ko, jak­by rap­tem zni­kły dla nie­go te lata, któ­re na­ka­zu­ją mu być po­waż­nym. Za­po­mnie­nie się ta­kie nig­dy nie przy­tra­fia się na ety­kie­tal­nych, kon­wenc'ona!nvch zgro­ma­dze-

1) Ran­da–or­kie­stra.

niach, zwa­nych ba­la­mi, na któ­rych każ­dy ma w ser­cu ro­dzaj ter­mo­me­tru, mie­rzą­ce­go sto­pień pod­nie­sie­nia się tem­pe­ra­tu­ry krwi. Zbyt pod­nie­sio­na tem­pe­ra­tu­ra na­zy­wa się nie­przy­zwo­ito­ścią, od któ­rej każ­dy za­sła­nia się od­mie­rzo­nym uśmie­chem, od­mie­rzo­nym ru­chem, od­mie­rzo­nem wy­la­niem się ra­do­ści.

U Sawy Si­mi­cza nikt nie za­sta­na­wiał się nad zna­cze­niem tego wy­ra­zu: „przy­zwo­itość”. Komu wez­bra­ło ser­ce, to krzyk­nął, albo tup­nął jak mu się zda­wa­ło naj­le­piej i nie trosz­czy!, czy się to komu po­do­ba lub nie. Okrzy­ki: „haj-hu!” i ode­rwa­ne ja­ko­weś wy­ra­zy, gło­szą­ce ra­dość, roz­le­ga­ły się co chwi­la. Jed­ni dru­gim do­da­wa­li ocho­ty.

Ja­kem po­wie­dział wy­żej, po­mię­dzy tań­czą­cy­mi była jed­na para, któ­ra szcze­gól­nie zaj­mo­wa­ła wszyst­kich. Pa­ra­ta był Szan­dor i mło­de sie­dem­na­sto­let­nie dziew­czę, ale tak ślicz­ne, iż rze­czy­wi­ście war­to było zaj­mo­wać się niem. Do­bra­liż­bo się oni!… gdyż i Szan-do­ro­wi na­tu­ra nie po­ską­pi­ła uro­dy. On sil­ny, moc­no i szy­kow­nie zbu­do­wa­ny, mło­dy, bo nie wię­cej jak dwa­dzie­ścia dwa lata wie­ku li­czą­cy, ona smu­kła, wiot­ka, praw­dzi­wy roz­kwi­ta­ją­cy z pącz­ka kwia­tek, któ­ry nie­zu­peł­nie się jesz­cze roz­wi­nął, ale po­ka­zał już świa­tu to… co ma naj­pięk­niej­sze­go. Szan­dor wy­glą­dał na praw­dzi­we­go Ma­dia­ra, był bo­wiem bru­ne­tem, rysy twa­rzy miał wy­dat­ne, ostre, cho­ciaż mło­dość za­okrą­gla­ła wy­dat­no­ści, wy­peł­nia­jąc je czer-stwern, zdro­wem cia­łem, nie­co śnia­da­wem i w samą mia­rę uko­lo­ro­wa­nem lek­kie­mi ru­mień­ca­mi. Nos, oczy, czo­ło, usta były kształt­ne i re­gu­lar­ne. Na zwierzch­niej war­dze za­mszył mu się ge­sto wąs czar­ny, za­po­wia­da­ją­cy za­wie­si­stość i od­bi­ja­ją­cy do­sko­na­le od zu­cho­wa­to­ści, któ­ra była ogól­nym wy­ra­zem, roz­la­nym na ca­łej po­sta­wie i na twa­rzy Szan­do­ra i strze­la­ją­cym mu z oczu. Pa­trzył on, wy­ra­ża­jąc się tech­nicz­nym ter­mi­nem, na oczaj­du­szę.

Dziew­czy­na zaś wca­le in­a­czej wy­glą­da­ła, bo naj­przód, kto zna Wę­grów, nie wziął­by jej za Wę­gier­kę, a po­wtó­re, była tak lek­ką, taką ja­kąś, że tak po­wiem, prze­zro­czy­stą, jak­by nie do ziem­skich istot na­le­ża­ła. Może taką od­ma­lo­wać moż­na, ale opi­sać ta­kiej nie moż­na, gdyż nie­po­dob­na tak do­brać wy­ra­zów, aby nie­mi dać do­kład­ne wy­obra­że­nie o zło­ta­wym ko­lo­rze jej wło­sów, o przej­rzy­sto­ści jej błę­kit­nych oczu, o za­gię­ciu jej brwi, o gład­ko­ści i po­go­dzie czo­ła, o kształ­cie ustek i no­ska, o ca­łym na­ko­niec wy­ra­zie ob­li­cza, któ­re ja­koś i dum­nie, i lę­kli­wie, i ła­god­nie, i czu­le na świat Boży pa­trzy­ło, a tak ku so­bie po­cią­ga­ło, że ka­za­ło się ko­chać i sza­no­wać. A z twa­rzą har­mo­ni­zo­wa­ła cała po­stać, owia­na dziw­nym uro­kiem pięk­no­ści i tej praw­dzi­wie nie­wie­ściej mięk­ko­ści, któ­ra zmu­sza nas szu­kać po­rów­nań dla ko­biet aż w nie­bie u anio­łów.

I to ślicz­ne dziew­cze tań­czy­ło na­prze­ciw Szan­do­ra, a wi­dzo­wie, przy­pa­tru­jąc się im, nie mo­gli wstrzy­mać się, żeby nie po­wta­rzać:

– Ależ para!…

– To para!…

– Co para, to para!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: