Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice i obrazki - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice i obrazki - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 275 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

SZKI­CE I OB­RAZ­KI

Z PRZED­MO­WĄ

Teo­do­ra Je­ske – Cho­iń­skie­go.

PAU­PER . (Syl­wet­ka z bru­ku).

GĘŚ . (Ze wspo­mnień jod­no­rocz­ne­go ochot­ni­ka).

SŁOŃ . (Syl­wet­ka nie­zo­olo­gicz­na).

JÖÖL . (Ob­ra­zek z ży­cia wy­spia­rzy fry­zyj­skich).

SPRA­WA HO­NO­RO­WA z opo­wia­dań se­kun­dan­ta).

WAR­SZA­WA.

Dru­kar­nia Ar­ty­stycz­na

Sa­tur­ni­na Si­kor­skie­go.

47. Nowy-Świat, 47.

Äîçâîëåíî Öåíçó­ðîþ.

Âàðøàâà, 24 ßíâàðÿ 1898 ãîäà.

Szki­ce i ob­raz­ki Ga­wa­le­wi­cza.

Szki­ce, ob­raz­ki, pyły, pył­ki, okru­chy i t… p… dro­bia­zgi pa­no­wa­ły temu lat kil­ka wszech­wład­nie w fe­lie­to­nach cza­so­pism war­szaw­skich. Wi­ta­ne mile przez re­dak­to­rów, któ­rzy prze­no­si­li „rzecz krót­ką” nad dłu­gą, czy­li, co mia­ło to samo ozna­czać, nud­ną, wy­pchnę­ły z ga­zet i ty­go­dni­ków więk­szą po­wieść.

Po­nie­waż po­pyt wa­run­ku­je wszę­dzie i za­wsze wy­twór­czość, prze­to sy­pa­ły się owe szki­ce i ob­raz­ki, jak ple­wy z wial­ni, co­raz rzad­sze, bled­sze, ni­klej­sze. Cały le­gion dy­le­tan­tów płci oboj­ga rzu­cił się na ro­dzaj ulu­bio­ny, po­szu­ki­wa­ny, nie przed­sta­wia­ją­cy, jak mnie­ma­no, żad­nej trud­no­ści. „Bo nie po­trze­ba ani ta­len­tu, ani zna­jo­mo­ści tech­ni­ki ar­ty­stycz­nej, by od­two­rzyć ja­kiś strzęp ży­cia, wy­pad­ku, sy­tu­acyi…” „Wy­star­cza wła­dać jako tako ję­zy­kiem i za­ob­ser­wo­wać ja­kiś drob­ny szcze­gół…”

Re­dak­to­ro­wie cza­so­pism war­szaw­skich i pu­blicz­ność prze­ko­na­li się jed­nak ry­chło, iż do każ­de­go ro­dza­ju, choć­by naj­mniej­sze­go, trze­ba być po­wo­ła­nym, iż na­wet „szki­ce i ob­raz­ki” mają tyl­ko wte­dy war­tość rze­czy­wi­stą, gdy wyj­dą z pod piór uta­len­to­wa­nych; kie­dy kry­ty­ka prze­sia­ła róż­ne „pyły i pył­ki” przez swo­je sito, ulot­ni­ły się gdzieś owe dro­bia­zgi bez śla­du. Na dnie zo­sta­ła tyl­ko szczu­pła garść ziarn po­żyw­nych, któ­re wy­trzy­ma­ły pró­bę cza­su.

Do ta­kich ziarn po­żyw­nych na­le­żą mię­dzy in­ne­mi i za­war­te w to­mie ni­niej­szym szki­ce i ob­raz­ki Ma­ry­ana Ga­wa­le­wi­cza („Pau­per,” „Gęś,” „Słoń.”) Czy­ta się je dziś z taką samą przy­jem­no­ścią, jak wów­czas, kie­dy uka­za­ły się po raz pierw­szy w dru­ku.

Ma­ry­an Ga­wa­le­wicz, fe­lie­to­ni­sta, kry­tyk te­atral­ny, po­wie­ścio – i ko­me­dyo-pi­sarz, nie na­le­ży do owych ulu­bień­ców losu, któ­rym szyb­ki roz­głos rzu­ca od­ra­zu pod sto­py kwia­ty i okla­ski. Za­cząw­szy dzia­łal­ność pu­blicz­ną od drob­nych wier­szy­ków (po r. 1870-tym), cią­gną! na­stęp­nie przez dłu­gi sze­reg lat cięż­ki pług dzien­ni­kar­ski, nie sprzy­ja­jąc nig­dy śmiel­sze­mu lo­to­wi fan­ta­zyi ar­ty­stycz­nej. Ta­len­ta nie zno­szą jarz­ma, jarz­mem zaś jest wszel­ka pra­ca biu­ro­wa. Nie­je­den z ta­len­tów współ­cze­snych, wple­cio­ny w koło pra­sy, zrzekł się już na pro­gu mło­do­ści szla­chet­niej­szych po­ry­wów, zmie­szał się z sza­rym tłu­mem rze­mieśl­ni­ków pió­ra. Ga­wa­le­wicz jed­nak, nie­po­spo­li­cie pra­co­wi­ty i wi­docz­nie wy­trwa­ły, zna­lazł wśród licz­nych za­jęć re­dak­cyj­nych dość cza­su i siły do twór­czo­ści li­te­rac­kiej.

Po­mo­gła mu do tego, oprócz pra­co­wi­to­ści i wy­trwa­ło­ści, nie­zwy­kła ła­two­ść­sło­wa, jaką go los ob­da­rzył.

Ga­wa­le­wicz nie bły­snął od­ra­zu, jak: Łę­tow­ski, Dą­brow­ski, Szy­mań­ski, Ja­sień­czyk, Osto­ja i t… p… któ­rych de­biut był rów­no­cze­śnie ich try­um­fem. Piął się on po dra­bi­nie ar­ty­stycz­nej po­wo­li w górę, doj­rze­wał, roz­wi­jał się stop­nio­wo, zbie­ra­jąc po dro­dze ob­ser­wa­cye ży­cio­we i do­sko­na­ląc for­mę. Za­nim na­pi­sał „Fi­li­strów” (18S6 r.), „Dru­gie po­ko­le­nie” (1891 r.), „Me­che­sów” (1303 – 94 r.), rzeź­bił na­sam­przód drob­ne cac­ka, wy­rzu­cał z pod ru­chli­we­go pió­ra szyb­ko po­my­śla­ne i wyk me „Szki­ce i ob­raz­ki,” któ­rych część wy­szła w r. 1886-ym w dwóch to­mach p… t. „O niej.”

Dłuż­sze do­świad­cze­nie kry­ty­ka uczy, iż ta­len­ta, roz­wi­ja­ją­ce się wol­no, po­su­wa­ją­ce się od utwo­rów słab­szych do lep­szych, od dzieł mniej­szych do więk­szych, by­wa­ją trwal­sze, „so­lid­niej­sze” od owych me­te­orów li­te­rac­kich, co, uka­zaw­szy się nie­spo­dzie­wa­nie, świe­cą przez pe­wien czas bla­skiem fos­fo­rycz­nym, by ry­chło zga­snąć. W pierw­szych po­wie­ściach Orzesz­ko­wej nie od­gadł­by nikt póź­niej­szej au­tor­ki „Me­ira Ezo­fo­wi­cza” i „Nad Nie­mnem.” I pier­wiosn­ki ta­len­tu Pru­sa nie za­po­wia­da­ły twór­cy „Fa­ra­ona.”

Czy ła­twe po­wo­dze­nie ośle­pia owe „na­gle gwiaz­dy,” iż nie kształ­cą się da­lej, czy też mają one bar­dzo mało do po­wie­dze­nia, dość, że pierw­sze ich dzie­ło bywa zwy­kle ostat­niem… naj­lep­szem.

Ga­wa­le­wi­cza nie ośle­pia­ło, nie psu­ło po­wo­dze­nie do­raź­ne. W po­cie czo­ła, w tru­dzie i bólu wiel­kie­go wy­sił­ku–bo tru­dem i bó­lem jest wszel­ka pra­ca twór­cza, o czem nie mogą mieć wy­obra­że­nia ci, co, sami nic nie zro­biw­szy, lek­ce­wa­żą cu­dzą krwa­wi­cę – idąc od drob­niej­szych utwo­rów do więk­szych, zdo­by­wał on so­bie wol­no sta­no­wi­sko li­te­rac­kie. Diu-gie lata rze­tel­nej pra­cy zło­ży­ły się na jego do­brze za­słu­żo­ny wie­niec au­tor­ski, któ­re­go mu kry­ty­ka bez­stron­na od­mó­wić nie może, nie po­win­na.

Zwy­kle mówi się: Ga­wa­le­wicz nie po­sia­da w ta­len­cie swo­im siły, w sty­lu we­rwy, jędr­no­ści, „tem­pe­ra­men­tu,” w po­my­słach i w cha­rak­te­ry­sty­ce śmia­łej sta­now­czo­ści. Na­le­ży-ż jed­nak pod­cią­gać wszyst­kie or­ga­ni­za­cyę ar­ty­stycz­ne pod je­den wspól­ny mia­now­nik?

Li­te­ra­tu­ra pięk­na jest jak wzo­rzy­sty ko­bie­rzec, na któ­re­go de­seń skła­da­ją się róż­ne bar­wy, słab­sze i moc­niej­sze, bled­sze i ja­skraw­sze – jest jak sym­fo­nia, sple­cio­na z róż­nych to­nów. Każ­dy z ta­len­tów rze­czy­wi­stych wno­si do li­te­ra­tu­ry coś wła­sne­go, ory­gi­nal­ne­go i tyl­ko wte­dy po­sia­da­ją na­ro­dy da­nej epo­ki li­te­ra­tu­rę peł­ną, gdy mogą się po­szczy­cić róż­no­rod­ne-mi ta­len­ta­mi. Do­cią­ga­nie wszyst­kich zdol­no­ści ar­ty­stycz­nych do jed­nej mia­ry, do ja­kie­goś ulu­bień­ca chwi­li, nie wy­trzy­mu­je kry­ty­ki.

Jako no­we­li­sta, jako au­tor szki­ców i ob­raz­ków, wniósł Ga­wa­le­wicz do na­szej li­te­ra­tu­ry współ­cze­snej nad­zwy­czaj „mięk­kie do­tknię­cie, owe fran­cu­skie fine to­uché, rów­nie cen­ne, jak siła. Umie on za po­mo­cą środ­ków pro­stych dzia­łać na ser­ce, roz­rzew­nić, wzbu­dzić w czy­tel­ni­ku sym­pa­tyę dla swo­je­go two­ru. Ka­pra­lo­wi Ci­so­wi („Gęś”) prze­ba­cza­my jego prze­gor­li-wość ka­pral­ską za ostat­nią sce­nę z mat­ką; na Teo­do­ra Dudę („Pau­per”) nie gnie­wa­my się za to, że ukradł swo­je­mu do­bro­dzie­jo­wi faj­kę; z nie­do­lą brud­ne­go włó­czę­gi („Słoń”) współ­czu­je­my.

Styl świe­ży i „ład­ny” two­rzy do­sko­na­łą opra­wę do po­wyż­szych., trzech szki­ców i ob­raz­ków Ga­wa­le­wi­cza.

„Jööl,” ob­ra­zek z ży­cia wy­spia­rzy fry­zyj­skich, i „Spra­wa ho­no­ro­wa” (z opo­wia­da­nia se­kun­dan­ta) uka­zu­ją się po raz pierw­szy w for­mie książ­ki.

Tco­iJor Je­slcc-Cho­iń­sl­ci.

PAU­PER.

(SYL­WET­KA Z BRU­KU).

Cóż z tego, że wam po­wiem, jak się na­zy­wał?… nie­wie­le się z tego do­wie­cie.

Na­zy­wał się Teo­dor Duda.

Na­zwi­sko wca­le nie­po­nęt­ne, na­wet kom­pro­mi­tu­ją­ce dla czło­wie­ka, któ­ry­by był po­wo­ła­ny do roz­wią­zy­wa­nia ja­kichś wyż­szych za­dań w ży­ciu. Duda, fu­ja­ra – to pra­wie jed­no i to samo, a przy­zna­cie, że już tak z po­rząd­ku rze­czy no­sić od uro­dze­nia fir­mę, któ­rą świat przez zło­śli­wość mógł­by wziąć za go­dło ca­łej in­dy­wi­du­al­no­ści, to bar­dzo nie­przy­jem­na hi­sto­rya.

Każ­dy wiel­ki bo­ha­ter zo­sta­wił po so­bie imię, co mu­sia­ło od­zna­czyć się ja­kiemś nie­po­spo­li­tem brzmie­niem, Ma­ry­usz, Ce­zar, Na­po­le­on – ale Duda, nie­szczę­śli­wa kom­bi­na­cja li­ter, któ­rej nic nie­śmier­tel­no­ści nie prze­ka­zu­je.

A prze­cież w or­ga­nie ludz­ko­ści Teo­dor nie był naj­po­spo­lit­szą dud­ką; miał lat czter­na­ście, oczy piw­ne, gło­wę kę­dzie­rza­wą, hu­mor jed­na­ko­wy i ni­czem nie­za­mą­co­ny, a spryt i dow­cip tra­dy­cy­onal­ny, bo Teo­dor był ostat­nim Mo­hi­ka­nem kra­kow­skie­go bru­ku, ostat­nim za­pew­ne ty­po­wym pau­prem w pod­wa­wel­skiej sto­li­cy. Od­wiecz­nem pra­wem na­tu­ry uro­dził się, a więc miał mat­kę, cze­go z rów­ną pew­no­ścią o ojcu po­wie­dzieć­by nie umiał, bo po pierw­sze, nie wi­dział go na wła­sne oczy, a po­wtó­re w księ­dze pod­rzut­ków ru­bry­ka, mo­gą­ca mu je­dy­nie roz­ja­śnić tę za­wi­łą kwe­stya, mie­ści­ła wiel­ki znak za­py­ta­nia, na któ­ry Teo­dor je­dy­nie był żywą, wcie­lo­ną od­po­wie­dzią.

Zresz­tą cie­ka­wość to zby­tecz­na. Nikt wró­bla nie pyta: któ­ry sa­miec był mu ro­dzi­cem; Teo­dor był wró­blem kra­kow­skie­go ryn­ku.

Z ko­niecz­no­ści stał się lu­bow­ni­kiem pięk­nej przy­ro­dy, dnie i noce spę­dza­jąc pod otwar­tem nie­bem, gdzie się zda­rzy­ło: pod Su­kien­ni­ca­mi, na plan­tach, nad Wi­słą. Uro­dził się na bru­ku, bruk go też ży­wił naj­czę­ściej. Z wio­sną, gdy fi­jol­ki za­kwi­tły, chło­pak sprze­da­wał won­ne bu­kie­ci­ki pa­nom i pa­niom, uśmie­chał się do wszyst­kich, uchy­la­jąc sta­re­go ka­pe­lu­sza, któ­ry naj­mniej dzie­się­ciu gło­wom wy­słu­gi­wał się przed­tem, za­nim na Teo­dor­ka kę­dzie­rza­wej czu­pry­nie od­po­czął. Ztam­tąd naj­pew­niej do­sta­wał się już na śmiet­nik, ustę­pu­jąc miej­sca czap­ce bez dasz­ka, bo co dni kil­ka po­wierz­chow­ność chłop­ca od­mie­nia­ła się, w mia­rę jak sta­re gra­ty, sta­no­wią­ce jego „pa­rad­ne ubra­nie”, spa­da­ły mu z nóg i z ra­mion.

Bóg ra­czył wie­dzieć, zkąd Duda.za­opa­try­wał się w gar­de­ro­bę.

Pod wzglę­dem roz­ma­ito­ści swe­go ro­dza­ju prze­wyż­szał nie­jed­ne­go mod­ni­sia, zmie­nia­ją­ce­go z każ­dym no­wym żur­na­lem ubra­nie.

Da­wa­li mu „zna­jo­mi4, jak na­zy­wał wszyst­kich swo­ich pro­tek­to­rów i do­bro­dzie­jów, ten sta­rą ka­mi­zel­kę, ów sur­dut wy­pło­wia­ły, inny część bie­li­zny albo buty na wy­rost. Zda­rza­ła się naj­czę­ściej w tem wszyst­kiem dzi­wacz­na mie­sza­ni­na ko­lo­rów, kro­ju, mia­ry–poty sur­du­ta się­ga­ły nie­kie­dy do sa­mej zie­mi, rę­ka­wy z wy­tar­te­mi łok­cia­mi marsz­czy­ły się we­dług śre­dnio­wiecz­nej mody, czę­sto z pod ka­mi­zel­ki tyl­ko pa­pie­ro­wy koł­nie­rzyk wy­sta­wał, bo ko­szu­li za­bra­kło.

Duda fan­ta­zyi nie tra­cił, los mu sprzy­jał i cią­gle no­we­mi da­ra­mi wspo­ma­gał; cza­sem się na śmie­ciu zna­lazł sta­ry ka­losz, a gdzie­in­dziej but z nie­zu­peł­nie zdar­tą po­de­szwą – i zło­ży­ła się para obu­wia, nie­do­bra­na, jak nie­jed­no mał­żeń­stwo, ale od bie­dy, aby nie cho­dzić boso i to było do­bre.

Zresz­tą Teo­do­rek miał po­gar­dę dla prze­są­dów świa­ta i dla za­sa­dy jego: „jak cię wi­dzą, tak cię pi­szą.”

Nie miał też wca­le pre­ten­syi do losu, że mu ka­zał ży­wić się nie­raz ca­łe­mi dnia­mi rze­pą albo czar­nym chle­bem, któ­ry z li­to­ści, niby to na kre­dyt, da­wa­ła mu stra­ga­niar­ka ze Szcz­cze­pań­skie­go pla­cu.

Byle tyl­ko po­go­da, ho, ho, gło­du się nie oba­wiał. Po ca­ło­dzien­nej włó­czę­dze, gdy noc za­pa­dła – Teo­do­rek wy­bie­rał so­bie naj­wy­god­niej­szą ław­kę na plan­ta­cy­ach miej­skich i wy­cią­gał się na niej jak dłu­gi, pod­ło­żyw­szy czap­kę lub li­ści pod gło­wę i za sy­piał tak smacz­nie, że pta­ki ucie­ka­ły za­pew­ne z po-bliz­kich drzew, bu­dzo­ne jego chra­pa­niem. Nig­dy go w ta­kich ra­zach do­bry hu­mor nie opusz­czał; cza­sa­mi tyl­ko ław­ka wy­da­wa­ła mu się za twar­dą, wte­dy prze­cią­gnąw­szy się, wsta­wał i szedł pró­bo­wać le­go­wi­ska na dru­giej, mru­cząc do sie­bie:

– Trze­ba się wy­pro­wa­dzić z tego miesz­ka­nia, ju­tro­by człek ko­ści nie po­zbie­rał.

Z na­tu­ry roz­mow­ny aż do ga­dul­stwa, umiał się też ob­cho­dzić bez to­wa­rzy­stwa, wy­star­czał sam so­bie – i z wła­snych my­śli śmiał się gło­śno, jak „zbzi­ko­wa­ny”.

Razu pew­ne­go ze­sze­dłem go na ta­kiem sam na sam z sobą; było to wie­czo­rem, nie­bo iskrzy­ło się gwiaz­da­mi, Teo­do­rek, roz­cią­gnię­ty na ka­mie­niu przed do­mem, z twa­rzą ku gwiaz­dom ob­ró­co­ną, le­żał i za­ba­wiał się wca­le nie­este­tycz­ną roz­ryw­ką. Od cza­su do cza­su z wiel­ką silą pluł w górę i za każ­dem splu­nię­ciem chi­cho­cząc, po­wta­rzał:

– A bo­daj cię, nie tra­fi­łem.

– Teo­dor­ku–za­gad­ną­łem go na­gle–co ty ro­bisz? Spoj­rzał na mnie z miną Dy­oge­ne­sa w becz­ce, i nie zmie­nia­jąc po­zy­c3ri, od­rzekł:

– Plu­ję v gwiaz­dy.

– A to dla­cze­go?

– Bo mi się już znu­dzi­ło pluć za­wsze tyl­ko na zie­mię,

Na­le­ża­łem i ja tak­że c!o „do­brych zna­jo­mych” Dudy. Pa­mię­tam, kie­dyś, prze­cho­dząc uli­cą za­my­ślo­ny, usły­sza­łem na­gle za sobą głos:

– Pa­nie, pa­nie, kup pan bu­kie­cik fi­joł­ków, będą panu cały ty­dzień pach­nia­ły w po­ko­ju.

A był to czas, w któ­rym fi­joł­ki dla bied­ne­go stu­den­ta me­dy­cy­ny two­rzy­ły praw­dzi­wy zby­tek, w któ­rym przy ostat­niej dzie­siąt­ce w kie­sze­ni, wa­ha­ło się nie­raz dłu­go, czy ku­pić za nią bu­łek i mle­ka na ko­la­cyę, czy świe­cę, aby było przy czem w nocy pra­co­wać nad książ­ką.

Za całą od­po­wiedź uśmiech­ną­łem się smut­nie; chło­pak jak­by zro­zu­miał, co mu tym uśmie­chem po­wie­dzieć chcia­łem, bo nie tra­cąc fan­ta­zyi, mó­wił da­lej:

– Pan pew­nie lubi fi­joł­ki? ja to po panu wi­dzę, że pan musi lu­bić… niech pan weź­mie bu­kie­cik… da­li­bóg świe­że.

– Nie moge – zde­cy­do­wa­łem się od­po­wie­dzieć na­trę­to­wi.

– Co panu szko­dzi?… niech pan cho­ciaż po­wą­cha, jak to pach­nie… – ku­sił bez­u­stan­nie ma­lec, upa­trzyw­szy so­bie coś do mnie ze swo­im bu­kie­ci­kiem.

Wy­ma­wia­łem się i opę­dza­łem od chłop­ca, jak mo­głem, nic nie po­mo­gło; przy­cze­pił się smo­łą i przy­szedł aż pod drzwi mego miesz­ka­nia.

– Pan tu­taj miesz­ka? – za­py­tał.

– A tu­taj.,

– No, jak­że bę­dzie z temi fi­joł­ka­mi?… ja panu szcze­rze ra­dzę, niech pan dzie­siąt­ki nie ża­łu­je; dzie­siąt­ka jest i nie­ma jej, a przy­jem­ność zo­sta­nie, ot fi­lo­zo­fia! Ja tak­że­bym bu­kie­ci­ków nie sprze­da­wał, gdy­by mi mój pan nie ka­zał.

– Co za pan?

– Oh, pa­nie, wiel­ki pan – od­po­wie­dział, przy­mru­ża­jąc jed­no oko – na­zy­wa się, pa­nie, żo­łą­dek.

Jesz­cze dzi­siaj nic do ust nie wło­ży­łem od sa­me­go ran­ka, a prze­cież fi­joł­ka­mi źyć nie będę; zja­dłem ci ja raz bu­kie­cik na pró­bę, ale ani to do­bre, ani po­żyw­ne, ot mgli­ło i mgli­ło po­tem, żem so­bie rady dać nie mógł.

Zro­zu­mia­łem te­raz na­tręc­two chłop­ca, żal mi go było, wie­dzia­łem i ja co to głód, bo i w moim ka­len­da­rzu zda­rza­ły się dnie ta­kie­go po­stu, a przy­szły dok­tór me­dy­cy­ny, nie­raz pod ko­niec mie­sią­ca, za­sy­piał po skrom­nej ko­la­cyj­ce, któ­ra sta­no­wi­ła za­ra­zem obiad i śnia­da­nie, a skła­da­ła się z her­ba­ty i bo­che­necz­ka chle­ba.

Bie­da bie­dę ro­zu­mie, zro­zu­mie­li­śmy się tez z Teo­dor­kiem od pierw­szej na­szej roz­mo­wy w mo­jej cia­snej iz­deb­ce, „na wi­der­ma­chu”, do­kąd na­tręt­ny ma­lec wci­snął się za mną, co­raz bar­dziej się roz­ga­du­jąc.

– To pan jesz­cze stu­dent? – za­czął mnie in­da­go­wać, roz­glą­da­jąc się po po­ko­ju i po­znaw­szy po książ­kach, ka­je­tach i ca­łem skrom­nem urzą­dze­niu, z kim ma wła­ści­wie do czy­nie­nia; – ja znam wie­lu pa­nów aka­de­mi­ków, po­słu­gi­wa­łem na­wet kil­kom, ale mnie po­za­ry­wa­li, to już się z nimi nie wda­ję wię­cej. Eh… to pan musi być ten… jak się na­zy­wa? co to na dok­to­ra się uczy… me­dyk?… – za­py­tał mnie znów, po­ka­zu­jąc na czasz­kę, sto­ją­cą na sto­le – że się też pan nie boi spać z tem w jed­nym po­ko­ju!… Strach! jak to zęby wy­szcze­rza, jak śmierć.

Swa­da Teo­dor­ka ro­sła co­raz bar­dziej, każ­da chwi­la ośmie­la­ła go co­raz wię­cej, a kie­dy jesz­cze sprząt­nął z gar­nusz­ka reszt­kę mle­ka i por­cyę chle­ba, ofia­ro­wał mi się sam na­sta­wiać sa­mo­war i oświad­czył wręcz, że mu się u mnie po­do­ba i że ze mną mógł­by „ga­dać, choć­by trzy dni z rzę­du.”

Wpa­dła mu na­wet pu­sta myśl do gło­wy przy­stro­ić tru­pią czasz­kę fi­joł­ka­mi i wło­żyw­szy jej w każ­dą jamę oczną po jed­nym bu­kie­ci­ku a wsa­dziw­szy po­mię­dzy szczę­ki resz­tę kwia­tów, śmiał się ze swe­go ory­gi­nal­ne­go po­my­słu do roz­pu­ku i w na­iw­nej ra­do­ści, tłukł się pię­ścia­mi po ko­la­nach.

Za­czę­ło się zmierz­chać, ze­ga­ry wy­dzwo­ni­ły siód­mą na wie­żach ko­ściel­nych, chło­pak ze­rwał się, jak opa­rzo­ny.

– O la Boga! – za­wo­łał – siód­ma, a ja się spie­szę do te­atru.

– Ty, do te­atru? – spy­ta­łem tro­chę zdzi­wio­ny.

– A cóż to? – od­rzekł z duma – to pan nie wie, że ja je­stem na każ­dem przed­sta­wie­niu, na ga­le­ryi pod ban­ta­mi.

– I cóż ty tam ro­bisz?

– Klasz­czę, jak trze­ba, ak­to­rom i za to mam blet wol­ny. Cza­sa­mi to nas bio­rą za ku­li­sy, no i wte­dy gram, pa­nie, roz­ma­ite ko­me­dye na sce­nie. W prze­szłym ty­go­dniu by­łem prze­bra­ny za kra­ko­wia­ka; oj, po­wia­dam panu… ale nie mam te­raz cza­su do­koń­czyć, ju­tro zno­wu przyj­dę o tej po­rze, do­brze?… fi­joł­ki niech zo­sta­ną i tak­by mi zwię­dły do ju­tra; do­bra­noc panu.

Taka była pierw­sza wi­zy­ta i pierw­sze po­zna­nie moje z Teo­do­rem Dudą.

Od­tąd nie mi­nął dzień, aby chło­pak nie zaj­rzał do mnie choć na chwil­kę. Dziw­nie pi­zy­wią­zał się, znę­cił, czy do ga­węd­ki ze mną, czy do tej her­ba­ty,

ID

kto­rą do­sta­wał co wie­czór – czy z przy­zwy­cza­je­nia. Przy­cho­dził, opo­wia­dał, mysz­ko­wał, przy­no­sił roz­ma­ite no­win­ki miej­skie, dow­ci­py, zwie­rza! się ze swych przy­go­dy ra­dził co do przy­szło­ści.

– Nie wiem, co zro­bić z sobą – mó­wił, kie­dy­śmy się już le­piej po­zna­li – już mi się ta­kie ży­cie przy­krzeć za­czy­na. Kwia­tów ku­po­wać nie chcą, za­ję­cia czło­wiek nie­ma, od zna­jo­mych też nic nie do­sta­ję te­raz, czło­wiek taki po tym bru­ku cho­dzi, jak pies zgu­bio­ny. Wie pan co?… zo­sta­nę ar­ty­stą!

– Ja­kim?

– A ot, znam tu jed­ne­go rzeź­bia­rza, któ­re­mu gli­nę roz­cie­ra­łem w prze­szłym roku, w pra­cow­ni na Kle­pa­rzu; pój­dę do nie­go na na­ukę.

– Al­boż ty wiesz, co to jest ar­ty­sta?

– Cze­muż­by nie? – cóż to, czy ja już jed­ne­go ar­ty­stę zna­łem! – od­rzekł z po­draż­nio­ną am­bi­cya. – Musi pan wie­dzieć, że mnie już na­wet ma­lo­wa­no na ob­ra­zie, po­zo­wa­łem kil­ku pa­nom w szko­le.

– Ale aby zo­stać ar­ty­stą, trze­ba coś umieć, trze­ba się uczyć.

– Pa­nie, nic wierz pan temu – prze­rwał mi, ro­biąc lek­ce­wa­żą­cy ruch ręką – czy pan my­śli, że oni się dużo uczy­li, prze­cież ja cho­dzę do nich, to wiem, co oni umią… Zresz­tą, ja już mam w so­bie coś ta­kie­go od uro­dze­nia, że co zo­ba­czę, to po­tra­fię zro­bić. Ja pra­wie nig­dy czy­tać się z książ­ki nie uczy­łem, tyl­ko ot tak – nie było co ro­bić, to usia­dłem gdzie przed do­mem i pa­trzę na szyl­dy, wi­dzę na ten przy­kład ka­wiar­nia – to so­bie roz­bie­ram po li­te­rze K, A, W i tak da­lej. In­nym ra­zem zno­wu, by­wa­ło ze­drę afisz z ja­kiej ka­mie­ni­cy i szu­kam wszyst­kich li­ter, ja­kie zna­lem, no i dzi­siaj, pa­nic, czy­tam, jak jaki pro­fe­sor.

– Ten za­wód ar­ty­stycz­ny za­wró­cił mu przez pe­wien czas gło­wę na ser­jo, aż rze­czy­wi­ście do­stał się do pra­cow­ni ja­kie­goś rzeź­bia­rza i tam od­le­wał fi­gur­ki z gip­su, z któ­re­mi wij­czo­iem cho­dzi! po re­stau­ra­cya.h, ubie­lo­ny, umą­czo­ny i opo­wia­dał wszyst­kim, że zo­stał ar­ty­stą od trzech ty­go­dni. Pa­mię­tam, z je­iką duma przy­niósł mi raz od­lew sta­tu­et­ki, wy­obra­ża­ją­cej ko­bie­tę z dziec­kiem na ręku; po­sta­wił ją tul oknie, pod świa­tło i od­stą­piw­szy kil­ka kro­ków jak praw­dzi­wy mistrz, rzekł:

– Patrz pan, to moja ro­bo­ta!

Prak­sy­te­les nie pysz­nił się wię­cej swo­ją We­ne­rą, jak Duda od­le­wem gip­so­wej fi­gur­ki, kto­rą uwa­żał cał­ko­wi­cie za swo­je dzie­ło.

Ten ar­ty­stycz­ny za­pał nie trwał, nie­ste­ty, dłu­go.

Pew­ne­go razu, póź­no w noc; za­pu­kał któś do mego okna z uli­cy; zdzi­wio­ny tak póź­ną wi­zy­tą, wyj­rza­łem cie­ka­wy, eiby zo­ba­czyć go­ścia. Mróz za­sło­nił do po­ło­wy szy­by szro­no­wą tka­ni­ną, bo gru­dzień miał się już ku koń­co­wi, nie mo­głem ni­ko­go doj­rzeć z we­wnątrz, ałe wkrót­ce do­le­ciał mnie zna­ny głos Teo­dor­ka, któ­ry wspiął się na gzcms u okna i przy­tu­liw­szy twarz do szyb, chu­chał za­wzię­cie, aby przez od­ta­ja­ne kół­ko le­piej módz zaj­rzeć do po­ko­ju.

– A ty tu co ro­bisz? – za­py­ta­łem, wpro­wa­dziw­szy go zzięb­nię­te­go z uli­cy, w ja­kimś płó­cien­nym ka­fta­ni­ku, bez bu­tów i ka­pe­lu­sza.

– A cóż, pa­nie? po­rzu­ci­łem mego rze­ib.Lizä:..

– Te­ras o pół­no­cy? A

– A jak­że – od­po­wie­dział z wy­ra­że­ni ja­kie­goś we­wnętrz­ne­go wzbu­rze­nia i za­czął chu­chać w po-si­nia­le od zim­na pal­ce.

– Coż ci się ta­kie­go sta­ło? gdzież kożi:szek, kfó­iyś do­stał od swe­go pana, gdzie buty? – ob­dar­li cię może?…

Chło­pak mil­czał, cięż­ko mu było przyjść do sło­wa, stał na środ­ku po­ko­ju, pod­no­sząc to jed­ną, to dru­gą nogę, jak bo­cian na przy­mroz­ku, i roz­grze­wał ją so­bie, po­cie­ra­jąc o łyd­kę.

Za­czą­łem go po­dej­rze­wać, że zro­bił pew­nie coś nie­do­bre­go i za to stra­cił miej­sce i przy­szłość… ar­ty­sty, ale zo­ba­czyw­szy, jak w oczach Teo­dor­ka, wpa­trzo­nych w pło­mień świe­cy, za­krę­ci­ły się łzy i spa­da­ły po­wo­li po ubie­lo­nej gip­sem twa­rzy, do­my­śli­łem się cze­goś po­waż­niej­sze­go.

– Cóż ci jest?–spy­ta­łem ła­god­niej, kła­dąc rekę na jego ra­mie­niu.

– Ot, krót­ko mó­wiąc, po­bi­łem się w pra­cow­ni z chłop­ca­mi i wy­pę­dzi­li mnie tak, jak sto­ję, na mróz,

– A dla­cze­go się bi­łeś?

– Jak­żeż, pa­nie, nie mia­łem mu rzu­cić Mic­kie­wi­czem do łba, kie­dy mnie za­czął wy­my­ślać od pod­rzut­ków; – jemu za­się od tego, ja nie mia­łem żad­ne­go ojca, ale on miał ich przy­najm­niej dzie­się­ciu – cher­lak, zgni­lec prze­mier­z­ły!

.le­d­wie pół­słów­ka­mi mo­głem wy­cią­gnąć z nie­go opo­wia­da­nie ca­łe­go zaj­ścia. Z wie­czo­ra Teo­do­rek wró­cił z co­dzien­nej swej pe­re­gry­na­cyi z fi­gur­ka­mi po mie­ście, zzięb­nię­ty, głod­ny i zły, bo in­te­res źle po­szedł – chło­pa­ki, pra­cu­ją­cy z nim ra­zem w „za­wo­dzie ar­ty­stycz­nym,” za­czę­li się wy­śmie­wać z nie­go, na­zy­wa­jąc go nie­do­łę­gą, ga­piem i dar­mo­zja­dem. Szy­ka­ny nte skoń­czy­ły się na sło­wach – aby mu do­ku­czyć, wy­rzu­co­no bar­łóg, na któ­rym sy­piał w zim­nej pra­cow­ni – do sie­ni.

– Nie­chby tam, pa­nie – mó­wił, si­ląc się po­wstrzy­mać łzy – spa­ło się go­rzej nie­raz, ale nie jak pies pod cu­dzym pro­giem. Po­wie­dzia­łem im to, a Wa­łek, naj­star­szy dry­blas i zło­dziej, pa­nie, bo wi­dzia­łem sam, jak kradł gips z becz­ki – po­wia­da do mnie: a ty taki, ty owa­ki… ja nic jcsz:ze, ale on mi po­wia­da na­resz­cie: ty pod­rzut­ku! – ja­kem mu dał pod­rzut­ka, to się aż w kłę­bek zwi­nął. Śmi­gną­łem mu.do łba, co było pod ręką, no­vvy biust do­pie­ro co od­la­ny.

– I cóż po­tem?

– A no cóż? kie­dy mi szar­pał ho­nor, to niech się te­raz liże.

– A cie­bie po­tur­bo­wa­li przy tem?

– Ro­zu­mie się, że mi się gra­ty­sów­ką nie upie­kło, ale to wszyst­ko nie tak bo­la­ło, jak ten pod­rzu­tek – po­wia­dam panu, że był­bym hyc­la za­bił na miej­scu!…

Nie wie­dzia­łem, co mu w pie­iw­szej chwi­li od­po­wie­dzieć na to: czy usza­no­wać po­draż­nio­ną am­bi­cyę czy skar­cić gwał­tow­ny cha­rak­ter.

– Cóż te­raz po­czniesz? – za­py­ta­łem po ma­łej pau­zie, w któ­rej Teo­do­rek, za­pa­trzo­ny cią­gle w świe­cę, po­cią­gał za­pa­mię­ta­le no­sem i łzy rę­ka­wem z oczu wy­cie­rał.

– Eh, to frasz­ka, pa­nie; żeby tyl­ko było gdzie prze­no­co­wać? to już ja so­bie radę dam – od­parł z tą nie­wzru­szo­ną wia­rą w sie­bie, jaką mu­srą mieć chy­ba tyl­ko pta­ki nie­bie­skie, albo li­lie po­lne, co ani sie­ją ani orzą, a Pan je trzy­ma w swo­jej pie­czy.

_

Zo­stał tedy u mnie na noc, zwin­ni się w kół ho pod pie­cem i usnął, wzdy­cha­jąc cięż­ko.

Na dru­gi dzień, gdy otwo­rzy­łem oczy, Teo­do­rek już stal ze szczot­ka­mi w rę­kuu i przy­glą­da! si? moim bu­tom uważ­nie.

– Cóż? – za­py­ta­łem go krót­ko; spoj­rzał, uśmiech­nął się ja­koś po­tul­nie i od­rze­kł­szy: „a nic!” za­czął za­wzię­cie szczot­ko­wać obu­wie, jak­by so­bie wy­obra­żał, że dry­bla­sa Wal­ka trzy­ma w swych rę­kach.

I tak po­sze­dłem, dzię­ki uprzej­mo­ści losu, do ka­mer­dy­ne­ra, nie­chcą­cy, bo już Teo­do­rek sam się w tym cha­rak­te­rze za­in­sta­lo­wał u mnie.

– Ja nie wiem – mó­wił do mnie nie­raz, kie­dy­śmy się już, zga­siw­szy świe­cę wie­czo­rem, uło­ży­li do snu, ja na mo­jem stu­denc­kiem łóż­ku, on na ku­frze pod pie­cem – ja nie wiem, dla­cze­go ja pana tak lu­bię, iak ro­dzo­ne­go bra­ta, jak ojca – kie­dy pan zo­sta­nie dok­to­rem, to ja u pana będę słu­żył za lo­ka­ja dar­mo, sio­wo!–byle tyl­ko było co jeść i gdzie spać.

– A nie wo­lał­byś ty pójść do ja­kie­go rze­mio­sła? – prze­kła­da­łem mu po­waż­nie.

– Ba, pró­bo­wa­łem i tego, ale mnie ża­den maj­ster dar­mo przy­jąć nie chce, a po­tem nie­ma się nu za i a tak, to się boją przy­jąć do warsz­ta­tu, żeby cza­sem nie jaki zło­dziej. Ja by­łem u kiel­ba­śni­ka trzy dni, ale mi szel­ma nic jeść nie da­wał – mu­sia­łem się; tyl­ko na mię­so pa­trzeć i wy-" dmu­chy­wać kisz­ki o gło­dzie, więc ba­łem się, żeby mnie kie­dy nie sku­si­ło ukraść, to ucie­kłem sam od bie­dy.

Za­dzi­wi­ło mnie to wy­zna­nie chło­pa­ka, któ­re­go mo­ral­no­ści chy­ba Anioł stróż uczył na bru­ku, bo lu­dzie z pew­no­ścią nic po­my­śle­li o tem.

– To ty nie ukradł­byś nig­dy?–py­ta­łem go.

– Ej pa­nie, co też pana gada? albo to ja zło­dziej je­stem, czy co? Ja, pa­nie, mam prze­cież Boga w ser­cu i su­mie­nie. Czyż to już uczci­wie wy­żyć nie moż­na!…

Zda­nie to Teo­dor­ka nie było tyl­ko ob­łud­nym fra­ze­sem; prze­ko­na­łem się nie­jed­no­krot­nie w cią­gu na­sze­go kil­ku­mie­sięcz­ne­go po­ży­cia pod jcd­nytn da­chem, że mó­wił praw­dę.

Przy­wią­za­nie chłop­ca mia­ło rze­czy­wi­ście źró­dło w do­brem ser­cu, któ­re nie­tyl­ko wzglę­dem mnie ob­ja­wia­ło się nie­kie­dy w roz­rzew­nia­ja­cy spo­sób.

Przy­po­mi­nam so­bie do­brze, kie­dy w dru­gie świę­to Wiel­kiej­no­cy wy­rwał się z domu na Rę­kaw­kę, ob­cho­dzo­ną na gó­rze Św. Bro­ni­sła­wy za mia­stem, gdzie co roku lud­ność Kra­ko­wa roz­dzie­la się rao-cznie w dwie war­stwy spo­łecz­ne–w gór­ną i Sol­na, cho­ciaż przez dwa­na­ście mie­się­cy roz­dział ten ist­nie­je dc fac­to ale nie tak wy­raź­nie dla oka. Ci z góry rzu­ca­ją na dół go­mół­ki chle­ba, bu­łek, jabł­ka i inne owo­ce, a ho­ło­ta w dole zbie­ra je i chwy­ta i bawi swych ofia­ro­daw­ców uciesz­nym wi­do­kiem za­pa­dów o każ­dy więk­szy bo­che­neczck zrzu­co­ny. Na­zwa­no to po­nie­wie­ra­niem chle­ba i czło­wie­ka, ale że zwy­czaj lu­do­wy, więc po­nie­wie­ra­ją i jed­nym, i dru­gim bez­kar­nie. Gaie po­ko­le­nie pau­prów w tym dniu sta­wia się u pod­nó­ża góry i cze­ka tfian­ny, Sy­pa­nej hoj­ną ręką.

Na­tu­ral­nie, Teo­do­rek był pierw­szym do tego ro­dza­ju wy­stę­pów pu­blicz­nych i po­sia­dał już nie­ma­łą wpra­wę w chwy­ta­niu naj­więk­szej ilo­ści bu­lek i owo­ców, któ­re póź­niej za byle co, ra­zem z in­ny­mi za­pa­śni­ka­mi, od­sprze­da wał na­po­wrót stra­ga­nia­kom miej­skim.

Kie­dy póź­no wie­czo­rem wró­cił do domu z Rę­kaw­ki, zgrza­ny, spo­tnia­ły, oku­rzo­ny, oczy mu świe­ci­ły, jak u kota, ru­mień­ce pło­nę­ły, jak list­ki pi­wo­nii, na obu po­licz­kach. Z za­do­wo­le­niem mru­gał do mnie kon­fi­den­cy­onal­nie i po­brzę­ki­wał pie­niędz­mi w kie­sze­ni, aby się po­chwa­lić zy­skiem.

– Są gro­sze, są! – po­wta­rzał i ukrad­kiem prze­li­czał z kie­sze­ni do kie­sze­ni, garść ko­pro­wi­ny. – Ale, ale… ja tu dla pana tak­że co­sik przy­nio­słem – do­dał, przy­po­mniaw­szy so­bie na­gle.–Ot, patrz pan… i wy­jął z wę­zeł­ka kil­ka po­tłu­czo­nych ja­błek i po­wa­la­nych bio­tem bu­lek, któ­re naj­mniej­sze­go ape­ty­tu na­wet w głod­nym wzbu­dzić nie mo­gły.

– Tro­chę się to upać­ka­ło, spa­da­jąc – mó­wił – ale się obe­trze, niech pan spró­bu­je, ja wy­bra­łem umyśl­nie co naj­lep­sze dla pana i za­czął połą sur­du­ta wy­cie­kać błot­ni­ste pla­my z ja­błek, aby mnie ura­czyć swo­je­mi zdo­by­cza­mi… Do­bra–za­chwa­lał,ob­gry­za­jąc po­ło­wę bul­ki, bar­dzo do­bra, da­li­bóg do­bra. To wszyst­ko świe­że pie­czy­wo, tyl­ko tro­chę na słoń­cu sze­ze No, h pan cho­ciaż skosz­tu­je!

w za­pa­le opo­wia­da­nia zmia­tał jed­no jabł­ko po druz chłop­cem, ob­jaw do­brey przy każ­dym wal­ka za­chv mniaw­szy, że ac rę­kaw­ko wy m chle­bem; zra­zić za zbyt może na­iw­ny isek chru­pał mi w zę­bach, tknąć nie mo­głem ani ka – ułki; za to Teo­do­rek, zapo-lą­czróe ofia­ro­wał swą zdo­bycz, giem i po­ły­kał boc­benc­cz­ki chle­ba, jak pi­guł­ki. Spo­strzegł się wresz­cie, się­ga­jąc ręką po ostat­nią buł­kę, i rzekł:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: