Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice. Tom 1 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice. Tom 1 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 259 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Дозволено Цензурою,

С. Петербург 26 Марта 1887 года.

W dru­kar­ni F. Susz­czyń­skie­go w Pe­ters­bur­gu,

Eka­te­ry­niń­ski ka­nał, 168.

I.

Srul z Lu­bar­to­wa

Było to w roku. „ ale mniej­sza o rok… dość że było, a było w Ja­kuc­ku w po­cząt­ku li­sto­pa­da, w kil­ka ja­koś mie­się­cy po moim przy­jeź­dzie do tej sto­li­cy mro­zów.

Cie­pło­mierz spi­ry­tu­so­wy Re­aum­ma wska­zy­wał 35 stop­ni zim­na. Ze stra­chem więc my­śla­łem o przy­szłym lo­sie mego nosa i uszli, któ­re, jako nie­daw­no przy­wie­zio­ne z za­cho­du, do­tąd za­wsze do­tkli­wie dla mnie zna­czy­li' swój pro­test ci­chy prze­ciw akli­ma­ty­za­cyi przy­mu­so­wej, a dziś wła­śnie mia­ły być wy­sta­wio­ne na przy-dłuż­szą pró­bę. Gro­zi­ła im ta pró­ba, po­nie­waż parę dni temu w szpi­ta­lu miej­sco­wym umarł je­den z człon­ków na­szej ko­lon­ji, kurp', Piotr Bał­dy­ga, i dziś rano mie­li­śmy od­dać mu ostat­nią usłu­gę: zło­żyć w zie­mi za­mar­z­łej jego ste­ra­ne ko­ści.

Cze­ka­łem tyl­ko na jed­ne­go ze zna­jo­mych, któ­ry miał za­wia­do­mić mnie o cza­sie po­grze­bu; cze­ka­łem nie­dłu­go i, za­bez­pie­czyw­szy naj­sta­ran­niej nos i uszy, po­dą­ży­łem za in­ny­mi ku szpi­ta­lo­wi.

Szpi­tal był za mia­stem.

W po­dwó­rzu, tro­chę opo­dal od in­nych bu­dyn­ków, sta­ła szo­pa nie­wiel­ka–tru­piar­nia.

W tej to tru­piar­ni le­ża­ło cia­ło Bał­dy­gi. Otwo­rzo­no drzwi; we­szli­śi­ny i wnę­trze przy­kre na ca­łej na­szej gar­st­ce wy­war­ło wra­że­nie; było nas z dzie­się­ciu, może kil­ku­na­stu, i wszy­scy­śmy mi­mo­wo­li spoj­rze­li po so­bie; sta­li­śmy wo­bec rze­czy­wi­sto­ści zim­nej i na­giej, nie okry­tej żad­nym łach­ma­nem po­zo­ru… W czo­pie, nie ma­ją­cej ani sto­łu, ani stoł­ka, nic okrom ścian, ubie­lo­nych śnież­nym szro­nem, na pod­ło­dze śnie­giem za­sy­pa­nej, le­żał rów­nież ubie­lo­ny, za­wi­nię­ty w ja­kieś prze­ście­ra­dło czy ko­szu­lę, ogrom­ny, wą­sa­ty trup. Był to Bal­dy­ga.

Cia­ło zmar­z­ło okrop­nie i, aby ła­twiej je wło­żyć w przy­go­to­wa­ną już trum­nę, przy­su­nię­to je do drzwi, ku świa­tłu.

Nig­dy nie za­po­mnę twa­rzy Bał­dy­gi, któ­rąm uj­rzał te­raz w świe­tle dzien­nem, oczysz­czo­ną ze śnie­gu. Su­ro­we ob­li­cze na­ce­cho­wa­ne było dziw­nym ja­kimś, nie­opi­sa­nym bó­lem, a z sze­ro­ko otwar­tych oczu wiel­kie źre­ni­ce, zda się, z wy­mów­ką ster­cza­ły het da­le­ko, ku mroź­ne­mu, su­ro­we­mu nie­bu.

– Zmar­ły byt chłop za­cny,– opo­wia­dał mi tym­cza­sem je­den z są­sia­dów, wi­dząc wra­że­nie ja­kie na mnie wy­warł wi­dok Bał­dy­gi,–za­wsze był zdrów i pra­co­wi­ty, więc za­wsze przy­gar­niał – i przy­tu­lał koło sie­bie ko­goś z bied­niej­szych; tyl­ko że to i upar­ty był, jak kurp', więc wie­rzył do koń­ca, że wró­ci nad Na­rew. Wi­docz­nie jed­nak przed śmier­cią zro­zu­miał, że tak nie bę­dzie.

Wło­żo­no tym­cza­sem ska­mie­nia­łe zwło­ki do trum­ny, po­sta­wio­no na male, jed­no­kon­ne san­ki ja­kuc­kie, i gdy kraw­co­wa W., peł­nią­ca w da­nym ra­zie, jako prak­tyk re­li­gij­nych świa­do­ma, obo­wiąz­ki księ­dza, za­in­to­no­wa­ła do­no­śnie: "Wi­taj Kró­lo­wo nie­ba w smut­ku i ra­do­ści", pod­trzy­mu­jąc ją ury­wa­ne­mi gło­sa­mi, ru­szy­li­śmy ku cmen­ta­rzo­wi.

Szli­śmy pręd­ko, mróz krze­pi i za­chę­cał do po­śpie­chu. Je­ste­śmy na­resz­cie na cmen­ta­rzu, rzu­ca­my po grud­ce zmar­z­łej zie­mi na trum­nę, kil­ka­na­ście wpraw­nych ude­rzeń ry­dlem… i po chwi­li tyl­ko mala, świe­żo usy­pa­na kup­ka złe­mi świad­czy o nie­daw­nem jesz­cze ist­nie­niu Bał­dy­gi na świe­cie. Świad­czyć jed­nak bę­dzie nie­dłu­go, kil­ka mie­się­cy za­le­d­wie; na­dej­dzie wio­sna, ogrza­na słoń­cem kup­ka mo­gil­na roz­ta­je, zrów­na się z zie­mią, po­ro­śnie tra­wą i ziel­skiem; po roku, dwóch wy­mrą lub ro­zej­dą sic po świe­cie sze­ro­kim świad­ko­wie po­grze­bu i choć­by cię mat­ka ro­dzo­na szu­ka­ła, nie znaj­dzie już nig­dzie na zie­mi! Aleć i szu­kać tu nikt zmar­łe­go nie bę­dzie, i pies na­wet o cię nie za­py­ta.

Wie­dział o tem Bał­dy­ga, wie­dzie­li­śmy i my, i w mil­cze­niu roz­cho­dzi­li­śmy sic do do­mów.

Na­za­jutrz po po­grze­bie mróz stę­żał jesz­cze. Po dru­giej stro­nie dość waż­kiej uli­cy, na któ­rej miesz­ka­łem, nie było wi­dać ani jed­ne­go bu­dyn­ku: ge­sta mgła śnież­nych krysz­ta­łów, jak chmu­ra, za­wi­sła nad zie­mią. Z po za mgła­wi­cy tej nie wy­zie­ra­ło już słoń­ce: ale, cho­ciaż na uli­cy ży­wej du­szy nie było, po­wie­trze, nie­po­mier­nie od wiel­kie­go zim­na zgęsz­czo­ne, do­no­si­ło cią­gle do mych uszu to me­ta­licz­ne dźwię­ki skrzy­pią­ce­go śnie­gu, to huk roz­sa­dza­nych w ścia­nach do­mów gru­bych bier­wion lub pę­ka­ją­cej sze­ro­kie­mi szcze­li­na­mi zie­mi, to po­dob­ny do ięku, ża­ło­sny śpiew Ja­ku­ta. Wi­docz­nie za­czy­na­ły się owe mro­zy ja­kuc­kie, wo­bec któ­rych bled­ną naj­okrop­niej­sze zim­na bie­gu­no­we, wo­bec któ­rych strach ja­kiś nie­wy­po­wie­dzia­ny ogar­nia czło­wie­ka, a każ­dy or­ga­nizm żywy, czu­jąc swą… nie­moc zu­peł­ną, choć sku­pia się w so­bie i kur­czy, jak pies znędz­nia­ły, oto­czo­ny zgra­ją cię­tych bry­ta­nów, wie do­brze, ze to na­próż­no, że wróg nie­ubła­ga­ny prę­dzej czy póź­niej zwy­cię­ży.

I Bał­dy­ga, jak na ja­wie co­raz czę­ściej sta­wał przedem­ną. Od go­dzi­ny sie­dzia­łem nad roz­ło­żo­ną ro­bo­tą; ro­bo­ta jed­nak nie kle­iła mi się ja­koś, pió­ro samo wy­pa­da­ło z ręki i myśl nie­po­słusz­na wy­ry­wa­ła się da­le­ko po za gra­ni­ce śnież­nej i mroź­nej zie­mi. Na­próż­nom się od­wo­ły­wał do mego roz­sąd­ku, na­próż­nom po­wta­rzał so­bie po raz dzie­sią­ty rady le­ka­rza; do­tąd tra­wią­cej mnie od kil­ku ty… god­ni cho­ro­bie sta­wi­łem jaki taki opór, dziś czu­łem się zu­peł­nie obez­wład­nio­ny, bez­sil­ny. Tę­sk­no­ta zs. kra­jem po­że­ra­ła umie, tra­wi­ła nie­li­to­ści­wie.

Tyle już razy nie mo­głem oprzeć się ułud­nym ma­rze­niom, czyż­bym dziś mogł się ostać po­ku­sie? I po­ku­sa była sil­niej­szą i ja sam słab­szy niż zwy­kle.

Precz więc mro­zy i śme­gi, precz rze­czy­wi­stość ja-kttc­ka! Rzu­ci­łem pió­ro i, oto­czo­ny chmu­ra­mi dymu ty­to­nio­we­go, pu­ści­łem wo­dze roz­go­rącz­ko­wa­nej wy­obraź­ni. Win i po­nio­słaś mnie swy­wol­na!… Przez taj­gi i ste­py, góry i rze­ki, przez car­stwa i zie­mie nie­zli­czo­ne, po­mknę­ła myśl lot­na na da­le­ki za­chód, roz­ta­cza­jąc przedem­ną cza­ry praw­dzi­we: nę­dzy i zło­ści ludz­kiej po­zba­wio­ne, pięk­na i har­mon­ji peł­ne moje niwy nad­buż­ne. Istom mym dziś nie opo­wie­dzieć, pió­ru nie opi­sać tych cza­rów!

Wi­dzia­łem łany po­zło­ci­ste, łąki szma­rag­do­we, lasy star­ce, daw­ne dzie­je rai szem­rzą­ce.

Sły­sza­łem szum fal kło­si­stych, gwar bo­żych piew­ców skrzy­dla­tych, ho­wor dę­bów ol­brzy­mów, har­do wi­chrom urą­ga­ją­cych.

I na­pa­wa­łem się wo­nią tych la­sów bal­sa­micz­nych i tych pól kwie­ci­stych, ubar­wio­nych dzie­wi­czą świe­żo­ścią cha­brów' nie­bie­skich, kra­są wio­sny–fi­joł­kiem nie­win­nym.

…Każ­dy mój nerw czuł mu­ska­nie po­wie­trza ro­dzin­ne­go… Czu­łem ożyw­cze dzia­ła­nie pro­mie­ni sło­necz­nych, a choć na dwo­rze mróz zgrzy­tał jesz­cze wście­klej i co­raz groź­niej szcze­rzył do umie na szy­bach swe zęby, krew jed­nak żywo za­kra­ży­ła w mych ży­łach, za­pa­ła­ła gło­wa i jak za­klę­ty, za­pa­trzo­ny, za­słu­cha­ny, nic wi­dzia­łem i nie sły­sza­łem już nic koło sie­bie…

Nie wi­dzia­łem i nic sły­sza­łem, jak się drzwi otwar­ły i wszedł któś do mnie; nie spo­strze­głem kłę­bów pary… bu­cha­ją­cych tu za każ­dem drzwi otwar­ciem w ta­kiej ilo­ści, że i nie doj­rzysz od­ra­zu wcho­dzą­ce­go; nie czu­łem zim­na, któ­re z ja­kąś bez­czel­ną, roz­myśl­ną na­tar­czy­wo­ścią wry­wa się tu do ludz­kiej sie­dzi­by: nie wi­dzia­łem i nie sły­sza­łem nic i do­pie­ro, gdym po­czuł oko­ło sie­bie czło­wie­ka, wprzód za­nim go doj­rza­łem, mi­mo­wo­li rzu­ci­łem mu zwy­kłe w Ja­kuc­ku py­ta­nie:

– Toch nudo? *)

* Co po­trze­ba; pierw­sze sło­wo – ja­kuc­kie.

– To ja, pro­szę pana, z mie­ło­czem tor­gu­ju *) – brzmia­ła od­po­wiedź.

Pod­nio­słem oczy. Nie wąt­pi­łem, że przedem­ną, po­mi­mo wpa­ko­wa­ne­go nań prze­róż­ne­go ubra­nia, skór by­dlę­cych i je­le­nich, stał ty­po­wy, ma­ło­mia­stecz­ko­wy żyd pol­ski. Kto go wi­dy­wał w Ło­si­cach lub Sar­na­kach, ten po­zna go nie­tyl­ko w ja­kuc­kich, lecz i w pa­ta­goń­skich skó­rach. Po­zna­łem go prze­to od­ra­zu. A po­nie­waż, jak to rze­kłem, i py­ta­nie swe, nie­zu­peł­nie jesz­cze przy­tom­ny, rzu­ci­łem lnu pra­wie bez­wied­nie, więc żyd, sto­ją­cy te­raz przedem­ną; nie prze­ry­wał mych du­mań zbyt bru­tal­nie ob­ra­zem ob­cej rze­czy­wi­sto­ści, nie był kon­tra­stem zbyt przy­krym. Prze­ciw­nie. Z pew­ną przy­jem­no­ścią wpa­try­wa­łem się w zna­jo­me mi rysy; zja­wie­nie się żyda av chwi­li, gdym my­ślą i ser­cem prze­niósł się do zie­mi ro­dzin­nej, wy­da­ło mi się dość na­tu­ral­nem, parę zaś słów pol­skich mile po­gła­ska­ły ucho. W pew­nem tedy jesz­cze za­po­mnie­niu przy­glą­da­łem mu się przy­jaź­nie.

Żyd po­stał tro­chę, na­stęp­nie od­wró­cił się, cof­nął ku drzwiom i po­spiesz­nie za­czai ścią­gać z sie­bie prze­róż­ną swą odzież.

Wte­dy do­pie­ro opa­mię­ta­łem się i spo­strze­głem, żem mu nic nie od­po­wie­dział i że do­myśl­ny współ­zio­mek, wy­tłu­ma­czyw­szy so­bie ną­jo­pacz­niej moje mil­cze­nie, ze­chce mi roz­ło­żyć swój to­war. Po­spie­szy­łem wy­pro­wa­dzić go z błę­du.

– Bój się Boga, czło­wie­ku, co ro­bisz?!–za­wo­ła­łem żywo. Nic nie ku­pu­ję, nic mi nie po­trze­ba, nie roz­bie­raj się na­próż­no i ru­szaj z Bo­giem da­lej!

*) Dro­bia­zgiem han­dluj*;.

Żyd prze­sta! się roz­bie­rać i po­my­ślaw­szy chwil­kę, wlo­kąc za sobą na­po­ły ścią­gnię­ta do­che*), zbli­żył się do mnie i gło­sem ury­wa­nym, pręd­ko i bez­ład­nie tak mi pra­wić za­czął:

– To nic; ja wiem… że pan nic nie kupi. Wi­dzi pan, ja tu daw­no już je­stem, bar­dzo daw­no….la do­tąd nie wie­dzia­łem, że pan przy­je­chał. Pan z War­sza­wy prze­cie? Wczo­raj mi do­pie­ro po­wie­dzie­li, że pan tu już czte­ry mie­sią­ce prze­szło. Co za szko­da, żeni się tak póź­no do­wie­dział! Był­bym za­raz przy­szedł. Dzis szu­ka­łem pana z go­dzi­nę; by­łem aż na koń­cu mia­sta, a tu mróz taki, niech go dja­bli we­zmą'…. Niech pan po­zwo­li, ja dłu­go prze­szka­dzać nie bede… kil­ka słó­wek tyl­ko…

– Cóż ty chcesz od­sta­nie?

' – Ja tyl­ko chciał­bym po­ga­dać tro­che z pa­nem. Od­po­wiedź ta nie zdzi­wi­ła mnie wca­le; lu­dzi roz­ma­itych, przy­cho­dzą­cych je­dy­nie po to… aby po­ga­dać tro­che z czło­wie­kiem nie­daw­no przy­by­łym z kra­ju, spo­ty­ka­łem już nie­ma­ło; byli po­mię­dzy nimi i ży­dzi. Przy­cho­dzą­cy in­te­re­so­wa­li się przed­mio­ta­mi nąj­róż­no­rod­niej-sze­mi: by­wa­li i pro­ści cie­kaw­scy i ga­dul­scy… by­wa­li i lu­dzie, któ­rzy o krew­nych tyl­ko py­ta­li, by­wa­li i po­li­ty­cy, po­mię­dzy któ­ry­mi nie­jed­ne­mu już się zu­peł­nie w gło­wie prze­wró­ci­ło. Wo­gó­le jed­nak po­mię­dzy przy­cho­dzą­cy­mi, po­li­ty­ka mia­ła za­wsze szcze­gól­ny mir i po­wa­ża­nie. Nie zdzi­wi­ło mnie więc… po­wta­rzam, żą­da­nie no­we­go przy­by­sza i cho­ciaż rad­bym był uwol­nić ma cha­tę co prę­dzej od

*) Odzież wierzch­nia zi­mo­wi. Zwy­kle ze skór po­dwój­nych sier­ści*. na wierzch i we­wnątrz zszy­ta. Do­chy szy­ją się ze skór je­le­nich, bied­niej­si no­szą.

nie­przy­jem­ne­go za­pa­chu, żie zwy­kle wy­pra­wia­nych by­dlę­cych skór do­chy, po­pro­si­łem go uprzej­mie, aby się ro­ze­brał i usiadł.

Żyd wi­docz­nie ucie­szo­ny, po chwi­li już sie­dział oko­ło mnie i te­raz mo­głem nui się przyj­rzeć uważ­niej.

Wszyst­kie naj­ordy­nar­niej­sze rysy ple­mie­nia ży­dow­skie­go, zda­je się, wcie­li­ły się w sie­dzą­cą obok mnie po­stać: i gru­by, pał­ko­wa­ty, tro­chę na bok za­krzy­wio­ny nos i prze­ni­kli­we, ja­strzę­bie oczy i bro­da kli­no­wa­ta, bar­wy do­brze doj­rza­łe­go ogór­ka, i wresz­cie czo­ło niz­kie, gru­bym wło­sem oko­lo­ne, wszyst­ko to po­sia­da! mój gośc, lecz, rzecz dziw­na, wszyst­ko to, ra­zem wzię­te, być może, okra­szo­ne wy­ra­zem twa­rzy znędz­nia­lej, tchną­cej ja­kąś szcze­rą otwar­to­ścią i przy­jaź­nią, nie spra­wi­ło na mnie w tej chwi­li złe­go wra­że­nia.

– Po­wiedz­że mi, zkąd je­steś, jak się na­zy­wasz, co tu po­ra­biasz i cze­go chcesz się do­wie­dzieć od­su­nie?

– Je­stem, pro­szę pana, Srul z Lu­bar­to­wa, może pan do­bro­dziej wie, to zara kie­le Lu­bli­na; nu, bo u nas wszy­scy my­sią, że to tak bar­dzo da­le­ko, daw­niej i ja tak my­śla­łem, ale te­raz, do­dał z przy­ci­skiem, to my wie­my, że Lu­bar­tów od Lu­bli­na bar­dzo bliz­ko, zara kie­le nie­go.

– A daw­no tu je­steś?

– Bar­dzo daw­no, trzy lata bez mala.

– To jesz­cze nie tak daw­no prze­cie, sa tacy co po 20 lat prze­szło tu miesz­ka­ją, a w dro­dze spo­tka­łem ta­rusz­ka z Wil­na, co bliz­ko 50 lat tu miesz­ka; ci rze­czy­wi­ście są tu daw­no. Ale żyd ofuk­nął:.

– Jak oni, to ja nie wiem, ja wiem, że je­stem tu bar­dzo daw­no.

– Za­pew­ne sani tyl­ko je­steś, je­że­li ci czas tak dłu­gim się wy­da­je'?

– Iz żo­nem i z dziec­kiem, z cór­kiem; mia­łem czwo­ro dzie­ci, kie­dy tu sze­dłem, ale to po­dróż taka, niech Bóg za­cho­wa, szli­śmy rok cały; pan nie wie, co to eta­py?… Tro­je dzie­ci od­ra­zu mi umar­ło, w jed­nym ty­go­dniu, to jak­by od­ra­zu. Tro­je dzie­ci?! ła­two po­wie­dzieć… na­wet po­cho­wać nie było gdzie, ho cmen­ta­rza na­sze­go tam nie ma… Ja hu­syt je­stem, do­dał ci­szej, pan wie, co to zna­czy… za­ko­nu pil­nu­ję… i Bóg mnie tak ka­rze…

I umilkł wzru­szo­ny.

– Moj ko­cha­ny, w ta­kiem po­ło­że­niu trud­no iuz o tem my­śleć, wszyst­ko to jed­no prze­cie, zie­mia hoża wszę­dzie, sta­ra­łem się go choć czem­kol­wiek po­cie­szyć, ale żyd sko­czył jak opa­rzo­ny.

– Boża! jaka boża! co za boża! co pan mó­wisz? To psia zie­mia! Tfu! tfu! Boża zie­mia? Nie mów pan tak… wstydź się pan! Boża zie­mia, co nig­dy nie roz­ma­rza? To prze­klę­ta zie­mia! Bóg nic chce, żeby tu lu­dzie miesz­ka­li; żeby On chciał, nie by­ła­by taką. Prze­klę­ta, pod­ła! Tfu! tfu!

I za­czął pluć koło sie­bie i tu­pać no­ga­mi; z za­ci­snię­te­mi usty, skur­czo­ne­mi pal­ca­mi gro­ził nie­win­nej zie­mi ja­kuc­kiej, szep­tał ja­kieś prze­kleń­stwa ży­dow­skie, aż zmę­czo­ny wy­sił­kiem, upadł ra­czej niż usiadł na stoł­ku koło mnie.

Wszy­scy ze­sła­ni, bez wzglę­du na re­li­gję i na­ro­do­wość, nie lu­bią Sy­ber­ji; wi­docz­nie jed­nak fa­na­tycz­ny cha­syd… nie umiał nie­na­wi­dzieć po­ło­wicz­nie. Cze­ka­łem aż się uspo­koi. Wy­cho­wa­ny iv twar­dej szko­le, żyd pręd­ko przy szedł do sie­bie, pręd­ko owład­nął wzru­sze­niem, i gdym po chwi­li spoj­rzał mu w oczy py­ta­ją­co, od­po­wie­dział mi na­tyclt­miast:

– Nie­ci) pati da­ru­je, ja z ni­kim o tem nie mó­wie, bo i z kim tu mó­wić?

– Al­boż ży­dów tu malo?

– Czy to ży­dzi, pa­nie? to już tacy jak tu­tej­si… za­ko­nu nikt nie pil­nu­je. Bo­jąc się jed­nak no­we­go wy­bu­chu, nie da­łem mu już skoń­czyć, po­sta­no­wi­łem skró­cić roz­mo­wę za­py­ta­łem wprost, o czem to on chciał ze mną po­ga­dać.

– Chciał­bym się do­wie­dzieć, co tam sły­chać, pa­nie. Tyle lat tu je­stem i jesz­cze nig­dy nie sły­sza­łem, co się tam dzie­je.

– Kie­dy py­tasz tro­chę dziw­nie, nie moge ci prze­cież opo­wie­dzieć od­ra­zu wszyst­kie­go; nie wiem co cię in­te­re­su­je, po­li­ty­ka może?

Żyd mil­czał.

Są­dząc, że gość mój jak i wie­lu in­nych, in­te­re­su­je się po­li­ty­ką, nie ro­zu­mie­jąc sa­mej na­zwy przed­mio­tu, za­czą­łem ste­reo­ty­po­wą już dla mnie, ze wzglę­du na wie­lo­krot­ne po­wta­rza­nie, opo­wieść o po­li­tycz­nem po­ło­że­niu Eu­ro­py, na­szem i t… d. Ale żyd za­krę­cił się nie­cier­pli­wie.

– Więc to cię nic in­te­re­su­je? – za­py­ta­łem.

– Nig­dy o tem nie my­śla­łem – od­parł otwar­cie.

– A! te­raz wiem, o co ci cho­dzi, pew­no chcesz wie­dzieć, jak się ży­dom po­wo­dzi, jak han­del idzie?

– Im się le­piej po­wo­dzi jak umie.

– Słusz­nie. W ta­kim ra­zie pew­no chcesz wie­dzieć, czy ży­cie u nas te­raz dro­gie, ja­kie ceny na tar­gach, po­cze­mu mąka, mię­so i t… d.

– Co mi z tego przyj­dzie, kie­dy tu nic do­stać nie moż­na, choć­by "tam naj­ta­niej było.

– Jesz­cze słusz­niej; ale osta­tecz­nie o cóż u li­cha ci cho­dzi?

– Kie­dy ja nie wiem, pro­szę pana, jak to po­wie­dzieć. Wi­dzi pan, ja tak nie­raz mi­ślę, mi­ślę, że aż Ryf­ka… to moja żona tak się na­zy­wa, pyta się: «Srnl, co to­bie?… A co ja jej mam po­wie­dzieć, kie­dy ja sam nie wiem, co mi jest. Bo to może na­wet i lu­dzie śmie­li­by się ze mnie?– do­dał, jak­by ba­da­jąc, czy ja się zeń śmiać nic będę.

Ale ja się nie śmia­łem. By­łem za­cie­ka­wio­ny: wi­docz­nie gnio­tło go coś, z cze­go sam sol­ne spra­wy zdać nie umiał i wy­po­wie­dze­nie cze­go w ję­zy­ku, któ­rym wła­dał nad­zwy­czaj sła­bo, było dlań jesz­cze trud­niej­szem. Aby do­po­módz mu, uspo­ko­iłem go, żeby się nie spie­szył, że ro­bo­ta moja nie­pil­na, nic na­tem nie stra­ci, je­że­li po­ga­da­my z go­dzi­nę i t… d. Żyd po­dzię­ko­wał mi wzro­kiem i po krót­kim na­my­śle roz­po­czął taką roz­mo­wę:

– Kie­dy pan wy­je­chał z War­sza­wy?

– Po­dług ru­skie­go ka­len­da­rza w koń­cu kwiet­nia.

– A czy wte­dy zim­no tam było, czy cie­pło?

– Cie­pło zu­peł­nie, je­cha­łem z po­cząt­ku w let­niem ubra­niu.

– Nu, patrz pan? A tu mróz!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: