Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szkice. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkice. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 276 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

С. Петербургъ. Типографія Ф. Сущинскаго.

Екатеринскій кан. 168.

I.

Ha­nu­sia.

Ha­nu­sia,.

"Miej­cież się, na pie­czy: je­śli­by twój brat zgrze­szył prze­ciw to­bie, stro­fuj go, a je­śli­by się; upa­mię­tał, od­puść mu".

Ś. Łu­kasz XVII. 3.

"A je­śli­by siedm­kroć na dzień zgrze­szył prze­ciw to­bie i siedm­kroć na dzień na­wró­cił się k to­bie, mó­wiąc: żal ci mi; od­puść mu.

tam­że XVII. 3.

"J mó­wił (dru­gi zło­czyń­ca) do Je­zu­sa: pa­nie, po­mnij mię, gdy przyj­dziesz do kró­le­stwa twe­go. A Je­zus mu rzekł. Za­praw­dę mó­wie, to­bie, dziś ze mną bę­dziesz w raju".

tam­że XXIII. 42. 43.

I.

Po­zna­łem ją… o czy­tel­nicz­ki, nie ru­mień­cie się za mnie! po­zna­łem ją… przy my­ciu pod­ło­gi, a spraw­cą tej zna­jo­mo­ści byt pan Ja­cen­ty Sie­kier­ka.

Pan Ja­cen­ty Sie­kier­ka, człek po­waż­ny i nig­dy nie­rzu­ca­ją­cy na wiatr słów swo­ich, w cza­sie ostat­niej swej byt­no­ści u mnie, wca­le nie­dwu­znacz­nie dał mi do zro­zu­mie­nia, że je­że­li i od­wie­dził mnie kil­ka razy… jak­kol­wiek ja do­tąd jesz­cze u nie­go nie by­łem, uczy­nił to, po­wo­do­wa­ny wy­łącz­nie ko­le­żeń­ski­mi wzglę­da­mi, że, czy­niąc tak, od­stą­pił od pra­wi­dła, któ­rem w Sy­ber­ji zwykł był rzą­dzić się nie­odmien­nie, cze­go do­wo­dem naj­lep­szym, że cho­ciaż i tacy, wpły­wo­wi tu ro­da­cy nasi, jak re­pre­zen­tant bo­ga­tej fir­my p. X. albo ku­piec za­moż­ny p. Z. ra­dzi­by go wi­dzieć u sie­bie, po­nie­waż, jed­nak za­dzie­ra­ją nosa nie w mia­rę, nie umie­ją usza­no­wać jego god­no­ści po ludz­ku, więc "na psa mi taka zna­io­mość"?!

– Nie nato pra­cu­ję uczci­wie, cią­gnął pan Ja­cen­ty nie bez iry­ta­cyi, że­bym miał kpom ta­kim nad­ska­ki­wać! Praw­da, że by­łem tyl­ko ga­jo­wym, ale dziś nie je­stem gor­szy od nich, a i nie­ta­cy, jak oni, lu­dzie usza­no­wać mnie umie­li, kie­dy jesz­cze i sur­du­to­wym nie by­łem! – i p. Ja­cen­ty, już się ma­ją­cy ku wyj­ściu, po­now­nie przy­siadł na krze­seł­ku.

– Pa­mię­tam w kwiet­niu to było. Szli­śmy przez duże lasy, po­mię­dzy Bu­giem i Na­rwią le­żą­ce; szli­śmy spiesz­nie, bo na czas sta­nąć trza było. Tyl­ko idzie­my dzień, idzie­my i noc tak­że, aż tu przed świ­tem, gdy­śmy przez po­let­ko ja­ko­wej prze­cho­dzi­li, przy­la­ła kon­ny i od­da­je na­sze­mu pa­kiet ja­kiś, roz­kaz pew­no być musi; prze­czy­tał za­fra­so­wał się sro­dze i – źle bra­cia – po­wia­da – po­sy­ła­ją mnie gdzie­in­dziej i da­lej już wy sami iść mu­si­cie, tyl­ko bie­da w tem wła­śnie naj­gor­sza, że nikt dro­gi nie­zna, a prze­wod­ni­ka brać nie­wol­no, żeby śla­du nie­po­ka­zać ni­ko­mu, a iść chył­kiem la­sa­mi, we­dle mapy, kto­rą za­sta­wiam – i pa­pie­rzy­sko ogrom­ny, aku­rat taki jak u na­sze­go nad­le­śne­go w kan­ce­la­ryi na ścia­nie za­wdy wi­siał, jed­ne­mu z na­szych od­da­je.

– Ja na was będę cze­kał na miej­scu, po­wia­da jesz­cze, a tym­cza­sem na dro­gę wy­bierz­cie so­bie kogo in­ne­go–po­wia­da.

– A to po­wia­dam panu… jak tyl­ko on rzekł te sło­wa., to i tchnąć jesz­cze nikt pew­no nie zdą­żył, jak "Gryn­berg. Gryn­berg"! wrza­sła cała kom­pa­ni­ja na­sza.

– Ehe! a wi­dzi panV A kto, my­śli pan, był Gryn­berg? pan wiel­ki? Albo znacz­na fi­gu­ra jaka? Aku­rat'.

– Gryn­berg był żyd pro­szę pana. Ot cor". Ale o to wte­dy nikt nie py­tał.

– Spra­wi­li­śmy się żwa­wo i marsz w dro­gę. Idzie­my zno­wu dzień cały, idzie­my i nocy ka­wał, ale wi­dzi­my ja­koś, że nic chy­ba z tego cho­dze­nia nie bę­dzie: lasy wiel­kie; dro­ga­mi iść nie­moż­na; a na prze­łaj nie to żeby żyd, ale i le­śnik do­bry nie za­wsze w ta­kich pusz­czach po­tra­fi. Więc kie­dy zno­wu o pół­noc­ku pra­wie za­trzy­ma­li­śmy się i dla od­po­czyn­ku i dla po­sił­ku tro­che, rada w radę, idzie­my do Gryn­ber­ga i po­wia­da­my, że ot, tak i tak… bez ob­ra­zy two­jej, wid­no, trza by kogo in­ne­go, bo nie­daj Boże, chy­ba na czas nie­sta­nie­my.

ży­dzi­sko człek pew­ny i z ko­ścia­mi po­czci­wy i w ca­łej na­szej kom­pa­nii to ni­ko­go tak nie lu­bi­li­śmy, jak jego, ale w mie­ście, a w po­ko­ju, rzecz in­sza, a w le­sie też in­sza. Tam on nie za­śpi gru­szek w po­pie­le, a tu jest, nie­przy­mie­rza­jąc jak ta­ba­ka w rogu; to w bio­ta nas wsa­dzi, to w gęszcz albo w pnie­wia i chru­śći­ny wle­zie, że i wy­leść z nich trud­no i choć do mapy na­glą­da, me­dy­tu­je nad nią, idzie­my kiep­sko ja­koś, bo z mapy jak z mapy, co on się do­wie, tedy bli­żej – a da­lej, a w le­sie jak w le­sie: owę­dy da­lej – a bli­żej.

– Więc kie­dym mu to wszyst­ko prze­ło­ży­li, jako chło­pak był aku­rat­ny, a o jen­te­res dba­ją­cy "do­brze – po­wia­da – Bóg za­piać – na­wet – za do­bre radę – mówi – ale ko­góż – po­wia­da – wy­bie­rze­my?

– To jak wprzó­dy Gryn­berg, Gryn­berg»! tak te­raz, kie­dy on to wy­rzekł Sie­kier­ka, Sie­kier­ka niech pro­wa­dzi! krzy­kli chło­pa­ki. A ju­ści; a kto Sie­kier­ka? nie py­ta­li.

– Po­rzą­dek wraz spra­wi­łem; z tyłu po­sta­wi­łem kil­ku lu­dzi co pew­niej­szych i kto się osta­nie, w łeb pal­cie, po­wia­dam, bo li­cho go wie, gdzie się taki do­stać może, a jak ci bi­zu­na­mi ognia krze­sać na pa­new­ce za­czną, to dru­gi czło­wiek, choć­by i rad, ję­zy­ka w gę­bie nie utrzy­ma…

– I my­śli pan może, że się nie słu­cha­li?

– Choć i z pa­nów i z lu­dzi uczo­nych zna­lazł by się nie je­den, ale ża­den sło­wa nie pi­snął! Sło­wa?! Bo­gać ci sło­wa, kie­dy je­że­li któ­ry nie­któ­ry, idą­cy za­sy­piał, to ki­wał się, jak ten żyd na mo­dli­twie, a wciąż szedł, nie osta­wał się prze­cie… Pary nikt z ust nie wy­pu­ścił!…

– Bo też i bez prze­chwa­łek wca­le, gdzie, gdzie, a w le­sie nie­po­pusz­czę z wą­ło­rów; czy góra, czy wą­dół, czy opa­rze­li­sko wiem zda­la – tylo uszy na­sta­wię, no­sem po­wio­dę, bo las zwy­czaj­ne­mu, jak księ­ga mę­dr­co­wi, sam ci wszyst­ko po­wie: tu ci sowa spło­szo­na za­stę­ka, tam ka­nia zda­la za­pła­cze, drozd za­skrzy­pi, albo żoł­na za­skrze­czy, a tam jesz­cze mą­dry kos gwizd­nie, głu­pi cie­trzew grać za­cznie – to już wiem gdzie je­stem, gdzie rze­ka, gdzie bło­ta, co przede mną i co koło mnie; a ciem­ność za­nad­to na­sią­dzie i za­śnie stwo­rze­nie wsze­la­kie, toć mchy, toć li­sza­je, toć zie­mia świę­ta też ci swo­je po­wie­dzą.

– No i dla lu­dzi też prze­cie nie­by­łem żeby bez wy­ro­zu­mie­nia: jak wi­dzę, że zdrzem­nie się kil­ku, dam im parę zdro­waś­ków na one ki­wa­nie, boć i koń i ten wy­tchnąć musi, dam tedy, a ja­kie, a póź­niej, jak nie krzyk­nę: stój wia­ra»! to każ­dy śpią­cy – chlap na zie­mię! i sen mu – jak ręką z oczu. Też i śmie­chu w tej bie­dzie było nie mało!

– No ale za to choć przez for­sę taką wczas przy­szli­śmy na miej­sce, a po­źniej wia­do­mo, na­ra­do­wać się nie mo­gli; nie­by­łe jacy na rę­kach mnie no­si­li i po­dzię­ko­wa­nie na­de­szło i w ga­ze­cie wy­dru­ko­wa­ne sta­ło: "Pod­ofi­cer Ja­cen­ty Sie­kierk"… A te­raz – pa­mięć krót­ka, ża­den psi syn nie­pa­mię­ta jak chło­pa albo i żyda słu­chał!?…

I pan Ja­cen­ty aż bla­dy ze wzru­sze­nia ru­szył z krze­seł­ka tak za­ma­szy­ście, że nie­za­trzy­my­wa­łem go już wca­le.

Pan Ja­cen­ty Sie­kier­ka, ex-ga­jo­wy, ale człek pi­śmien­ny, na­le­żał do nie­zmier­nie cie­ka­wych lu­dzi. Przy­pusz­czam, że kie­dyś z lu­dzi ta­kich cha­rak­te­rów po­wsta­wa­ły owe rody szla­chec­kie z chło­pów wy­cho­dzą­ce, owi scar-ta­bel­le sta­rzy. Twar­dy, nie­ugię­ty, z nie­zwy­kłą ener­gi­ją idą­cy do ja­sno i ści­sle okre­ślo­nych ce­lów, był on nie­zmier­nie dba­łym o swój ho­nor oso­bi­sty i sztan­dar swej god­no­ści ludz­kiej ochra­niał z iście ma­cie­rzyń­ską tro­skli­wo­ścią. Nie po­wiem, żeby on był am­bit­ny; owszem, p. Ja­cen­ty cho­ciaż obec­nie czap­nik i ku­śniersz wca­le za­moż­ny chęt­nie wcho­dził w sto­sun­ki z brać­mi da­le­ko ni­żej odeń sto­ją­cy­mi, nie­lu­bił jed­nak po­spo­li­to­wa­nia się, a ra­czej ra­ził go tam brak owych po­jęć o swem czło­wie­czeń­stwie, któ­re były przy­ka­za­niem jego ży­cia, któ­re w sto­sun­kach z ludź­mi kie­ro­wa­ły każ­dym jego kro­kiem.

Nie sądź­cie jed­nak, że am­bi­cya owa w p. Ja­cen­tym była ja­kąś pło­chą sła­bost­ką. Za czap­kę, któ­ra kosz­to­wa­ła trzy ru­ble, pła­cił bez róż­ni­cy trzy ru­ble i wróg naj­gor­szy i przy­ja­ciel naj­lep­szy, bez naj­mniej­sze­go wzglę­du na to, że i na jed­nym i na dru­gim p. Ja­cen­ty świę­cie grosz na gro­szu za­ra­biał. Nie była owa am­bi­cya i przy­wią­za­niem do czczej for­ma­li­sty­ki, ob­rzę­do­wo­ści to­wa­rzy­skiej; prze­ciw­nie, p. Ja­cen­te­mu nie o for­mę, ale o isto­tę rze­czy cho­dzi­ło.

Od­wie­dza­jąc ko­goś z in­te­li­gent­niej­szych ko­le­gów, nie żą­dał on odeń ja­kichś scze­gól­nych wzglę­dów, przy­jaź­ni i po­ufa­ło­ści; broń Boże! Cho­dzi­ło mu o to, żeby czło­wiek taki uznał go for­mal­nie przed świa­tem za czło­wie­ka za­słu­gu­ją­ce­go na sza­cu­nek i sza­cu­nek taki w spo­sób zwy­kle przy­ję­ty za­wsze i wszę­dzie mu oka­zał, a więc: po­dał rękę tak, jak ją rów­nym so­bie po­da­je, na ukłon od­po­wie­dział ukło­nem i choć raz w rok ex re ja­kiej uro­czy­sto­ści lub świę­ta po­wszech­ne­go od­wie­dził. Do od­wie­dzin ta­kich przy­wią­zy­wał p. Ja­cen­ty wagę naj­więk­szą i je­że­li te­raz pal­nął mi mów­kę, któ­rą po­da­łem, to wła­śnie w sku­tek za­pro­sin na ja­kiś wie­czo­rek ko­le­żeń­ski, z po­wo­du jego imie­nin czy uro­dzin ma­ją­cy się od­być u nie­go w nad­cho­dzą­cą so­bo­tę. Przy­ję­cie ta­kich za­pro­sin było dlań naj­wyż­szym za­szczy­tem ja­kim go mógł sur­du­to­wiec ob­da­rzyć.

Je­że­li bo­wiem p. Ja­cen­ty i nie piat się wy­so­ko, dą­żył on za to wszyst­kie­mi si­ła­mi swo­je­mi do do­stoj­ne­go utrzy­ma­nia się na sta­no­wi­sku już zdo­by­tem, za punkt opar­cia obie­ra­jąc owo pod­ofi­cer­stwo swo­je, pod­ofi­cer­stwo, któ­re było dlań kul­tem praw­dzi­wym.

Pan Ja­cen­ty, jak to za­uwa­ży­łem, był czło­wie­kiem pi­śmien­nym, z rzad­ko jed­nak na­cho­dzą­cych nań chwil wy­wnę­trza­nia się, do­wie­dzia­łem się, że, i pi­śmien­ność ta była na­byt­kiem póź­niej­szym, bez­po­śred­niem na­stęp­stwem owe­go pod­ofi­cer­stwa.

– Jak na­de­szło po­dzię­ko­wa­nie – opo­wia­dał p. Ja­cen­ty – na to prze­czy­ta­li mi je w sze­re­gu–i kwi­ta! Bo niby nic w tem ta­ko­we­go i nie ma – służ­ba – nie druż­ba: za­słu­żysz to cię po­chwa­lą, a prze­skro­biesz też do ap­ty­ki po ro­zum nie po­ślą. Ale jak mi po­wie­dzie­li, że jest opi­sa­ne w ga­ze­tach, jako, pa­nie tego, pod­ofi­cer, pa­nie, Ja­cen­ty Sie­kier­ka, i stoi, pa­nie, wy­dru­ko­wa­ne wy­raź­nie: Ja­cen­ty Sie­kier­ka, aa! to już wi­dzę, wca­le in­szy mo­de­ru­nek, to już prze­cie na wie­ki wie­czy­ste. Wte­dy już ja do pi­śmien­nych, a moi dro­dzy, a zło­ci, a uciesz­cież mnie aby, niech że ja sam prze­czy­tam, po­ka­zuj­cież umie na książ­ce!

To przyj­dze­my by­wa­ło czy na noc­leg, czy tak wy­tchnąć sta­nie­my, ci spać, tak że i po­ka­zo­wać nie ma komu, a ja do książ­ki. Ko i na­po­ci­łem się też, co praw­da, aż mi w oczach nie­raz po­ciem­nia­ło i w uszach za­hu­cza­ło, ali­ści po trzech ty­go­dniach wy­ją­łem ga­ze­tę z za­na­drza, com ją był ze świę­tym szka­ple­rzem ra­zem za­wi­nął i jak jest, sam je­den, od sa­me­go po­czął­ku aż do sa­me­go koń­ca, bez ni­czy­je­go po­ma­ga­nia prze­czy­ta­łem.

– A to nie uwie­rzy pati, od­dech mi w pie­siach za­par­ło…

O Je­zu­sie, a toż i w nie­bie ta­kie­go chu­de­go pa­choł­ka nie wy­na­gro­dzi­li by le­piej!…. Bo co by­łem, pro­szę pana? Ga­jo­wy – ska­czy wra­zie, jak pan każe! A tu chu­dy pa­cho­łek z pany zrów­na­ny… nad pany wy­nie­sio­nył.. Jak bóbr się spła­ka­łem, a bi­łem się w pier­si, bom nie­go­dzien, Boże, chwa­ły ta­kiej – i pan Ja­cen­ty, ko­mie na­chy­la­jąc gło­wę, ude­rzał się w pierś pra­wi­cą, na­tem ury­wa­jąc swe opo­wia­da­nie.

Rzecz ja­sna, że w obec ta­kie­go sta­nu rze­czy p. Ja­cen­ty, bę­dąc su­ro­wym sę­dzią wła­snych po­stęp­ków, za­wsze trzeź­wy, za­wsze pa­nu­ją­cy nad sobą, zbyt wy­ro­zu­mia­łym na sła­bost­ki ludz­kie nie był. Na­tu­ral­nie, był on z ży­ciem sy­be­ryj­skiem za­nad­to do­brze obe­zna­nym, aby nie­wy­ro­zu­mia­łość swo­ją miał po­su­wać zbyt da­le­ko: oka­zy­wać ją świa­tu. Pan Ja­cen­ty utrzy­my­wał wca­le bliz­kie sto­sun­ki z ludź­mi i pi­ją­cy­mi i wy­kra­cza­ją­cy­mi prze­ciw­ko róż­nym przy­ka­za­niom i bo­skim i ludz­kim, ale w głę­bi du­szy ludź­mi ta­ki­mi po­gar­dzał.

Je­że­li kto z Was Sza­now­ni Czy­tel­ni­cy wy­cho­wy­wał się w mie­ście, w któ­rem oprócz szko­ły znaj­do­wa­ło się i wię­zie­nie, ten praw­do­po­dob­nie pa­mię­ta choć jed­ne taką chwi­lę z lat dzie­cię­cych, gdy we­zwa­ny ogól­nym krzy­kiem dzia­twy, ba­wią­cej się na po­dwó­rzu «kaj­da­nia­rze, kaj­da­nia­rze idą! po­rzu­cał za­ba­wę i, na­słu­chaw­szy chwil­kę, aby się prze­ko­nać czy go nie zwo­dzą, gdy zło­wił ostrym słu­chem dzie­cię­cym zim­ne dźwię­ki ogniw że­la­znych, po­śpiesz­nie wy­bie­gał za bra­mę po­pa­trzeć na rzad­kie wi­do­wi­sko.

Nie przy­po­mi­nam so­bie, żeby kto­kol­wiek z ma­łych lu­dzi sa­mo­wol­nie naj­gra­wał się nad nie­do­lą czło­wie­czą; owszem, do dziś żywo tkwią w mej pa­mię­ci gwał­tow­ne prze­obra­że­nia twa­rzy dzie­cię­cych, do dziś wi­dzę, jak we­so­ło błysz­czą­ce w śmie­ją­cych się oczach źre­ni­ce roz­sze­rza­ły się gwał­tow­nie, przy­go­to­wa­ne do we­so­łe­go okrzy­ku usta za­sty­ga­ły roz­war­te, z pier­si, ma­ją­cych za­dzwo­nić srebr­nym śmie­chem mło­de­go we­se­la, wy­ry­wa­ły się głę­bo­kie wes­tchnie­nia i ru­chli­we twa­rze, jak gdy­by ob­umie­ra­jąc od­ra­zu, od­bi­ja­ły jak zwier­cia­dła owę gwał­tow­ną zmia­nę uczuć w nie­za­krze­płych jesz­cze ser­cach za­cho­dzą­cą.

Z ma­łych twa­rzy, świe­cą­cych szcze­rą ra­do­ścią, biła zło­wiesz­czą łuną czło­wie­cza nie­do­la: roz­le­wał się strach bez­wied­ny, wy­bi­ja­ło za­wsze trwoż­li­we współ­czu­cie.

Nie przy­po­mi­nam so­bie jed­nak, żeby choć raz kto­kol­wiek ze star­szych, znaj­du­ją­cych się obok na uli­cy, nie wy­rwał się je­że­li i nie z naj­gra­wa­niem wy­raź­nem lub zło­rze­cze­niem do­sad­nem to przy­najm­niej ze sło­wem od­ra­zy i wstrę­tu, nie wwra­zil choć by ge­stem, choc mi­mi­ką, że ci lu­dzie wy­nędz­nia­li, z opusz­czo­ne­mi ocza­mi, z trud­no­ścią prze­su­wa­ją­cy nogi, ob­cią­żo­ne że­la­zem, że ci lu­dzie są czemś, co za­słu­gu­je wy­łącz­nie na nie­na­wiść i po­gar­dę na­szą, że dość jest uj­rzeć sza­ra kart­kę, znę­ka­ne ob­li­cze, spusz­czo­ne ku zie­mi oczy, a ręce i nogi za­ku­te w kaj­da­ny, aby uczuć nie­na­wiść do nie­zna­ne­go so­bie czło­wie­ka, choć­by to była mat­ka, krad­ną­ca chleb dla zgłod­nia­łe­go dziec­ka, choć­by to była dziew­czy­na, za­bi­ją­ca uwo­dzi­cie­la.

My nie chce­my wie­dzieć, kto są ci lu­dzie sami w so­bie, czem oni są poza kurt­ką i kaj­da­na­mi, ja­kie ser­ca tam biją, jaki ro­zum tam kieł­ku­je, jaka noc strasz­na, noc naj­strasz­niej­sza, bo noc ciem­no­ty tam wszech­wład­nie pa­nu­je.

My za­my­ka­my oczy na to wszyst­ko i z wia­rą, z jaką może naj­święt­szych swych praw i obo­wiąz­ków nie uzna­je­my, po­wia­da­my so­bie: lu­dzie w sza­rych kurt­kach z wy­nędz­nia­łe­mi twa­rza­mi i opusz­czo­ne­mi ocza­mi zbrod­nia­rza­mi są. Są zaś zbrod­nia­rza­mi dla tego, że mają sza­re kurt­ki, wy­nędz­nia­łe ob­li­cza i kaj­da­ny na no­gach.

Być może, że przy­czy­ny ta­kie­go sta­nu rze­czy mają swo­ją głę­bo­ką, nie­unik­nio­ną ra­cyę bytu; być może, że bez tak su­ro­we­go od­gra­ni­cza­nia się od tego, co złe, po­ziom na­szej po­wsze­dniej mo­ral­no­ści stał­by ni­żej; być może wresz­cie, że stan tak – i do­brze świad­czy o nor­mal­nym roz­wo­ju na­szych in­sty­tu­cyj i po­jęć praw­nych, o uf­no­ści z któ­rą spo­łe­czeń­stwa za­chod­nie w ręce tych in­sty­tu­cyj losy swe zło­ży­ły, wszyst­ko to być może, jed­nak­że… zaj­rzy­cie w oczy dzie­ciom ma­łym, pa­trzą­cym na owych kaj­da­nia­rzy i je­że­li choć tro­chę w du­szy ludz­kiej czy­tać umie­cie, nie­odwa­ży­cie się za­dać gwał­tu czy­stym po­pę­dom dzie­cię­cym.

O ro­zu­mię ludz­ki, chwa­ło czło­wie­cza, jak­że mar­nym jesz­cze je­steś, gdy tak ro­zu­mu­jesz»! po­wie­dzą wam owe oczy czy­ste i ja­sne, po­wie­dzą jed­nak na­próż­no!

Bez wzglę­du bo­wiem na wie­ko­wy pro­test serc dzie­cię­cych tak ro­zu­mu­je­my my wszy­scy, tak ro­zu­mu­ją w Niem­czech, Fran­cyi i Wło­szech, tak ro­zu­mu­je Za­chód cały, tak tedy, jako nie­odrod­ny syn Za­cho­du ro­zu­mo­wał i p.

Ja­cen­ty i z na­ci­skiem, szcze­gól­nym przy każ­dej nada­rzo­nej oka­zyi, ro­zu­mo­wa­nie to two­je wy­raź­nie po­dzna­czał.

***

Wął­pię czy pan Ja­cen­ty zro­bił by mi ustęp­stwo, o któ­rem już mó­wi­łem, t… j… czy od­wie­dził­by mnie kil­ka­krot­nie, nie cze­ka­jąc na moje od­wie­dzi­ny, gdy­by nie wy­pa­dek, któ­ry uła­twił nam wza­jem­ne zbli­że­nie. Na dru­gi bo­wiem czy na trze­ci dzień po za­zna­jo­mie­niu się z nim za­cho­ro­wa­łem i oto dzię­ki mej cho­ro­bie p. Ja­cen­ty, nie ubli­ża­jąc swej god­no­ści, mógł mi oka­zać swe ła­ska­we wzglę­dy, od­wie­dza­jąc mnie jako cho­re­go po kil­ku razy na ty­dzień.

Je­że­li jed­nak z jed­nej stro­ny od­wie­dzi­ny owe bez­wął­pie­nia były dla mnie wy­mow­nym do­wo­dem tych wzglę­dów, na któ­re nie­spo­dzia­nie ii p. Ja­cen­te­go za­słu­ży­łem, do­wo­dzi­ły one rów­nież i szcze­gól­nej wy­trwa­ło­ści mego no­we­go przy­ja­cie­la. Jak­kol­wiek bo­wiem zwykł on był ma­wiać że na lu­dziach sur­du­to­wych na­pa­rzył so­bie rąk wię­cej, niż o po­krzy­wę, kie­dy mu ją by­wa­ło ma­tu­la dla świń rwać ka­za­li», jed­nak­że, jak to bar­dzo ła­two za­uwa­żyć moż­na było, bez wzglę­du na to wszyst­ko, ku lu­dziom tym, pa­rzą­cym go tak do­tkli­wie, czuł on pre­dy-lek­cyę szcze­gól­ną. Cho­ciaż więc bo­la­ło go to nie­zmier­nie, że bez wzglę­du na jego skrom­ne żą­da­nia, sur­du­tow­cy ci nie za­wsze de­li­kat­nie da­wa­li mu uczu­wać róż­ni­cę po­mię­dzy nim i nimi za­cho­dzą­cą, p. Ja­cen­ty, już to ze wzglę­dów, o któ­rych na­mie­ni­łem, już to z in­nych waż­niej­szych dlań po­bu­dek, któ­re do­pie­ro póź­niej zro­zu­mieć mo­głem, rad był za­wsze to­wa­rzy­stwu sur­du­tow­ca.

Rzecz bo­wiem w tem, że p. Ja­cen­ty uwa­żał się za szlach­ci­ca.

Po­mi­mo ca­łej ano­ma­lii, któ­rą dziś prze­są­dy sta­no­we przed­sta­wia­ją, fak­tem jest nie­ule­ga­ją­cym wął­pli­wo­ści, że i dziś jesz­cze ano­ma­li­je owe po­śród nas ist­nie­ją, a do nie­daw­na na­wet nada­wa­ły ton na­sze­mu ży­ciu. Cza­sy naj­now­sze dzię­ki oko­licz­no­ściom roz­ma­itym no­bi­li­to­wa­ły u nas po do­mo­we­mu mnó­stwo lu­dzi, je­że­li jed­nak mno­dzy z po­mię­dzy ta­kich no­bi­li­sów, przy­spa­rza­jąc so­bie ho­no­rów, nie przy­no­si­li wie­le za­szczy­tów ani sta­no­wi, do któ­re­go sa­mo­zwań­czo wcho­dzi­li, ani ca­łe­mu spo­łe­czeń­stwu, sa­mo­zwań­stwo p. Ja­cen­te­go opie­ra­ło się na tak go­rą­cej wie­rze, że nie mia­łem nig­dy od­wa­gi, mó­wić z nim o tem jako o prze­są­dzie.

Pan Ja­cen­ty nie tyl­ko uwa­żał się za szlach­ci­ca, ale głę­bo­ko w to wie­rzył, że jest te­raz praw­dzi­wym szlach­ci­cem. Nic, zda­je się, na świe­cie nie spra­wia­ło mu ta­kiej roz­ko­szy, jak doj­ście z sur­du­tow­cem do za­ży­ło­ści, któ­ra da­wa­ła­by mu moż­ność w cza­sie roz­mo­wy, bez wy­wo­ła­nia iro­nicz­ne­go uśmie­chu za­czy­nać rzecz w taki spo­sób: daw­no to już temu, kie­dy to jesz­cze chło­pem by­łem…– Moż­ność wy­po­wie­dze­nia tego fra­ze­su czy­ni­ła go szczę­śli­wym. Otoż tu kry­ło się źró­dło jego trosk cią­głych o utrzy­ma­nie sto­sun­ków z sur­du­tow­ca­mi, tu tkwi­ła przy­czy­na, spra­wu­ją­ca, że za­wo­dy, któ­re go na­tem polu spo­ty­ka­ły, do­ty­ka­ły go tak bo­le­śnie.

Nie ma­jąc moż­no­ści urzę­do­we­go, że tak po­wiem, do­cho­dze­nia swe­go uro­jo­ne­go szla­chec­twa, p. Ja­cen­ty uzna­nia swych praw wy­trwa­le po­szu­ki­wał na dro­dze pry­wat­nej, ka­pry­śny jed­nak za­wsze głos ludu – ludu, za­ję­te­go tu zu­peł­nie in­ne­mi spra­wa­mi–i na tej na­wet dro­dze uzna­nia swe­go rów­nież wy­trwa­le mu od­ma­wiał. W obec po­dob­ne­go sta­nu rze­czy, po­sta­no­wi­łem nie­do­szłe­mu szlach­ci­co­wi zro­bić małą nie­spo­dzian­kę i, nie cze­ka­jąc so­bo­ty, od­wie­dzić go któ­re­go­kol­wiek dnia w ty­go­dniu.

***

Z góry roz­ko­szu­jąc się za­do­wo­mio­ną, ra­do­śnie śmie­ją­cą się twa­rzą p. Ja­cen­te­go do­tkną­łem drzwi jego miesz­ka­nią. Drzwi oka­za­ły się za­mknię­te. Za­stu­ka­łem tedy raz i dru­gi, a gdy i to po­zo­sta­ło bez skut­ku, ude­rzy­łem sil­niej i szarp­nąw­szy moc­niej klam­kę, otwo­rzy­łem drzwi tak rap­tow­nie i nie­spo­dzia­nie, że z trud­no­ścią utrzy­ma­łem się na no­gach.

Nie­spo­dzian­ka ta jed­nak była tyl­ko nie nie­obie­cu­ją­cym wstę­pem do dru­giej, w obec któ­rej za­cho­wa­nie rów­no­wa­gi było już rze­czą nie­rów­nie trud­niej­szą.

Tuż przed mną, nie da­lej bo­wiem niż o krok je­den, w krót­kiej pod­nie­sio­nej spód­nicz­ce i ko­szu­li roz­pię­tej, opa­da­ją­cej z ra­mion, sta­ła dziew­czy­na czy ko­bie­ta, z wiel­kim sza­fli­kiem, wy­peł­nio­nym po brze­gi brud­ną wodą, sza­fli­kiem, któ­rym, za­sko­czo­na znie­nac­ka, nie­zna­jo­ma, mi­mo­wo­li, jak chu­s­tecz­ką, sta­ra­ła się za­kryć choć tro­chę.

Ob­raz, zja­wia­ją­cy się przede mną, był tak pięk­ny, tak nie­po­chwyt­nie ory­gi­nal­ny, że, co się zo­wie, za­po­mnia­łem ję­zy­ka w gę­bie.

Nie­wia­sta, sto­ją­ca w sie­ni, mia­ła już za­pew­ne lat ze trzy­dzie­ści, twarz jej nie­zbyt już mło­da, nie­by­ła te­raz bar­dzo pięk­ną, ale bez wął­pie­nia była nią kie­dyś, a wy­raz, któ­ry ją kra­sił, nada­wał jej i dziś po­wab nie­zwy­kły, błysz­czą­ce zaś oko, świe­cą­ce ży­ciem mło­dzień­czem, spra­wia­ło, że twarz ta do­brze jesz­cze har­mo­ni­zo­wa­ła z dzie­wi­czy­mi kształ­ta­mi nie­zna­jo­mej.

Dziw­ne te kształ­ty, wy­su­wa­jąc się naj­nie­dy­skret­niej ze­wsząd z pod ską­pej odzie­ży, prze­mó­wi­ły do mnie ję­zy­kiem, któ­rym tyl­ko pięk­no na­tu­ry mó­wić umie.

Z czy­sto­ścią i har­mo­ni­ją li­nij, praw­dzi­wie po­są­go­wą, łą­czy­ły one ela­stycz­ność splo­tów żmii, a ży­cie, siła i cie­pło, któ­re­mi tchnę­ły, któ­re pul­so­wa­ły w każ­dej żył­ce drga­ły w każ­dym mu­sku­le, ze­środ­ko­wa­ne na dzie­wi­czem ło­nie w dwa ogni­ska po­wa­bów i po­nęt nie­wie­ścich, nie-ob­ra­zi­ły by ni­czy­je­go oka.

Wy­zna­ję ze skru­chą, nie ob­ra­ża­ły one wca­le i mego, gdy, bez wzglę­du na ma­new­ry cięż­kie­go sza­fli­ka zdra­dziec­ko z poza mar­ne­go ukry­cia swe­go raz po raz ku mnie wy­zie­ra­ły.

Kla­sycz­nie kształ­ty w ubio­rze mniej niż kla­sycz­nym, w po­zie, któ­rej i wy­obraź­nia nie wy­my­śli, zło­ży­ły się na ca­łość peł­ną wdzię­ku i ory­gi­nal­no­ści. Nie wy­so­ka i nie niz­ka, gięt­ka jak trzci­na, peł­na jak pą­czek, no­wem ży­ciem try­ska­ją­cy, ru­mień­cem kło­po­tli­we­go za­sro­ma­nia ob­la­na, z nie­mą proś­bą na ustach, dla któ­rej wi­docz­nie, słów zna­leść nie­mo­gła, pięk­na nie­zna­jo­ma po­dob­ną była do za­cza­ro­wa­ne­go ob­ra­zu, któ­ry, wy­stę­pu­jąc z ciem­ne­go tła sie­ni, w pro­mie­niach słoń­ca ja­sne­go tem po­wab­niej wy­glą­dał.

To też wpa­trzy­łem się w pięk­ne zjaw­sko i pa­trzy­łem nań dłu­go, dłu­żej niż­by ptrzeć na­le­ża­ło.

Bo dziw­ną jest mat­ka na­tu­ra – i roz­rzut­na, i ską­pa za­ra­zem, i da­rzy ob­fi­cie, ale tez, jak i ów ską­piec, ża­łu­ją­cy gro­sza z rąk wy­pusz­czo­ne­go i od­bie­ra swe dary jesz­cze prę­dzej i rzad­ko, bar­dzo rzad­ko, udzie­la swych skar­bów na dłu­go.

Z głę­bi ciem­nej sie­ni wła­śnie uka­zał się mi taki rzad­ki ka­prys na­tu­ry. Sa pięk­nem, jak z ka­mie­nia wy­ku­tem, ło­nie nie­zna­jo­mej go­rza­ły w ca­łej swej kra­sie nie­po­chwyt­nej bar­wy, drżą­ce ży­ciem, skrzy­ły się, jako rosa na kwie­ciu, cud­nej mło­do­ści zo­rze. Wień­cem tym zdob­na – na­wet brzy­do­ta pięk­nie­je, a coż do­pie­ro kształ­ty, któ­rych li­ni­je jak gdy­by wczo­raj wy­szły z pod dłu­ta rzeź­bia­rza?

Za­po­mnia­łem o świe­cie bo­żym i po­dzi­wia­łem dzie­ło mi­strzy­ni, co tak mi­ster­nie, «obo­je, dziew­ki i ma­tro­ny wdzię­ki, na jed­nem licu ze­spo­li­ła cud­nie".

Po­dzi­wia­łem wi­docz­nie za­dłu­go, bo pięk­na nie­zna­jo­ma w oczach ja­koś mie­nić mi się za­czę­ła: na twa­rzy jej wy­bi­ło cier­pie­nie, ale cier­pie­nie tak wiel­kie i gwał­tow­ne, że wprzód nim usły­sza­łem z trud­no­ścią wy­szep­ta­ne prze­zeń sło­wa: A kie­dyż pan pój­dzie wresz­cie?… po­czu­łem, że ru­mie­niec wsty­du twarz mi za­le­wa i zro­zu­mia­łem, żem stał tu za­dłu­go. Opa­mię­taw­szy się od­ra­zu, za­wsty­dzo­ny, bą­ka­jąc nie­wy­raź­ne sło­wa prze­pro­sze­nia, cof­ną­łem się za drzwi ale mu­sia­łem wszyst­ko to wy­ko­nać arcy ko­micz­nie, bo za­le­d­wiem co­fać się za­czął, nie­zna­jo­ma po­mi­mo swe­go za­kło­po­ta­nia nie mo­gła się wstrzy­mać od uśmie­chu.

Wsty­dzi­łem się za to te­raz po­dwój­nie. By­łem zły na sie­bie, na nią, na p. Ja­cen­te­go wresz­cie, Mógł był prze­cie, opo­wia­da­jąc mi o swych przy­go­dach w pusz – erach Nad­bu­żań­skich, na­po­mknąć choć by słów­kiem, że zbie­rał lau­ry i na in­nych po­lach, że ma nie­wia­stę w domu? Był­bym wte­dy nie do­bi­jał się tak ha­ła­śli­wie i nie zgłu­piał, uj­rzaw­szy, za­miast wą­sa­tej twa­rzy p. Ja­cen­te­go, tyle wdzię­ków od­ra­zu. Ale sta­ło się; uśmiech nie­zna­jo­mej do­wo­dził zresz­tą, że złe nie jest tak wiel­kiem, na­le­ża­ło te­raz w ja­ki­kol­wiek spo­sób za­koń­czyć owo nie­me spo­tka­nie, do­wie­dzieć się wresz­cie, kto ona. Gdym więc przy­szedł do sie­bie za­czą­łem po­now­nie, a ra­czej wsz­czą­łem na­resz­cie roz­mo­wę. – Czy… Czy?…

Ale w tem sęk wła­śnie, że na­tem urwa­ło się me py­ta­nie. Nie wie­dzia­łem, jak ją mam na­zwać, a w obec draż­li­wo­ści wie­lu z po­mię­dzy bra­ci, szcze­gól­niej no­szą­cych się z wa­sze­cia, była to, jak na pierw­szą zna­jo­mość, spra­wa dość waż­na.

– Czy.., czy?!… Czy pan ją­ka­ła? – gło­śnym już te­raz dźwię­cząc śmie­chem, za­wo­ła­ła nie­zna­jo­ma i w waż­kiej szpa­rze, uka­za­ła się para oczu, jak­kol­wiek tro­chę za­ma­łych, ale śmie­ją­cych się tak szcze­rze i ser­decz­nie, że i ja mi­mo­wo­li śmiać się za­czą­łem.

– Nie ją­ka­ła, ale nie­wiem prze­cie z kim mó­wię, więc i na­zwać nie umiem, ale pew­no pani Ja­cen­to­wa – do­da­łem – kła­nia­jąc się już tro­szecz­kę wy­su­nię­tej gło­wie.

Gło­wa zni­kła i po chwi­li uka­za­ła się wpraw­dzie, ale tak już sta­ran­nie aż pod samą szy­ję chust­ką owi­nię­ta, że kto bez grze­chu, niech rzu­ci na mnie ka­mie­niem, nie bez pew­ne­go żalu spoj­rza­łem na owo okry­cie. Gło­wa tym – cza­sem choć oczy jej śmia­ły się jesz­cze, mó­wi­ła po­waż­nie:

– Tak, ja je­stem pani Ja­ce­oto­wa. Pani Ja­cen­to­wa – po­wtó­rzy­ła ostat­nie sło­wa, wy­ma­wia­jąc je ze szcze­gól­nym na­ci­skiem. – Ale zkąd pan wie o tem? – za­czę­ła zno­wu – czy Ja­cen­ty mó­wił panu? I w oczach jej za­świe­ci­ła ra­dość tak wiel­ka, że nie za­uwa­żyć jej nie mo­głem.

Jak­kol­wiek, jak to już na­mie­ni­łem, p. Ja­cen­ty w cza­sie swych kil­ka­krot­nych od­wie­dzin, nie wzmian­ko­wał ani jed­nem słów­kiem o swej to­wa­rzysz­ce, nie wie­le na­my­śla­jąc się nad od­po­wie­dzią, zresz­tą nie wi­dząc w tem nie zdroż­ne­go: "Tak – na­tu­ral­nie" – od­po­wie­dzia­łem.

Ra­dość, błysz­czą­ca w oczach pani Ja­cen­to­wej, roz­la­ła się po ca­łej jej twa­rzy, a chust­ka pod szy­ją jesz­cze szczel­niej za­ci­śnię­tą zo­sta­ła. A i spo­waż­nia­ła rap­tow­nie; śmiech pu­sty od­le­ciał ją ja­koś od­ra­zu i ob­ja­śniw­szy mi krót­ko, to, com już i sam wie­dział, że z po­wo­du my­cia pod­łóg p. Ja­cen­ty wy­szedł z domu i nie pręd­ko za­pew­nie po­wró­ci, po­że­gna­ła się ze mną na­je­ty­kie­ta­miej, za­pra­sza­jąc i od sie­bie na wspo­mnia­ny wie­czo­rek.

II.

Od za­zna­jo­mie­nia się mego z pa­nem Ja­cen­tym i jego to­wa­rzysz­ką upły­nę­ło już cza­su nie mało. Po­zna­łem ich obo­je dość do­brze, a jed­nak ich sto­su­nek wza­jem­ny wciąż jesz­cze po­zo­sta­wał dla mnie za­gad­ką. Wie­dzia­łem jed­no tyl­ko, że p. Ja­cen­ty trak­to­wał Ha­nu­się nie żeby źle, ale su­ro­wo ja­koś i bar­dzo nie lu­bił, gdy go w tym wzglę­dzie choć jed­nym słów­kiem, choć­by, zda­le­ka za­cze­pia­no. Było rze­czą wi­docz­ną, że jest po­mię­dzy nimi cóś, co po­mi­mo dwu­na­sto­let­nie­go po­ży­cia jest ka­mie­niem ob­ra­zy, ta­mu­ją­cym wza­jem­ne zbli­że­nie. P. Ja­cen­ty był za­wsze wzglę­dem niej la­ko­nicz­ny, su­ro­wy, Ha­nu­sia, dość re­zo­lut­na bez nie­go, przy nim sta­wa­ła się nie­śmia­łą, jak gdy­by win­ną cze­góś.

Nie pa­mię­tam już dziś kie­dy, dość że ko­rzy­sta­jąc z do­bre­go hu­mo­ru p. Ja­cen­te­go i kil­ku przy­god­nych my­śli, wy­po­wie­dzia­nych prze­zeń o ko­bie­cie w ogó­le, a wy­po­wie­dzia­nych z głę­bo­kiem prze­świad­cze­niem o swej męz­kiej nie­omyl­no­ści i wyż­szo­ści, za­gab­ną­łem go pól żar­tem, pól se­ryo o Ha­nu­się.

P. Ja­cen­ty gwał­tow­nie ścią­gnął brwi, a pod­nie­sio­na przed chwi­lą gło­wa zwi­sła mu te­raz bez­wład­nie na pier­si, oży­wio­na twarz sta­ła się tak chmur­na, usta ści­snę­ły się tak szczel­nie, że w pierw­szej chwi­li po­my­śla­łem, iż, uzna­jąc py­ta­nie me za bar­dzo nie­sto­sow­ne, ob­ra­ził się na mnie lub wziął mi za złe moją nie­wcze­sną cie­ka­wość. Tak jed­nak nie było.

P. Ja­cen­ty oto­czył się dy­mem tak gę­stym, że twarz jego zni­kła mi na chwi­lę z oczu po­wtó­rzył ope­ra­cyę tę naj­sta­ran­niej kil­ka razy i gdy po ostat­nim po­cią­gnię­ciu reszt­ki waty i iskier wpa­dły mu w usta, wy­plu­wa­jąc je i śmie­jąc się ni­by­to, bo nie zwy­kłym, szcze­rym śmie­chem, ale wy­mu­szo­nym, jak­by uda­nym dla za­ma­sko­wa­nia swe­go nie­po­ko­ju, wy­re­cy­to­wał mi tchem jed­nym:

– A to tra­fił pan! W samo sed­no! w samo sed­no! w samo sed­no! Bo… bo… ee! co tu w ba­weł­nę ob­wi­jać, nie jest to gro­bel­ka we­dle mego sta­wu. Ooo, nie jest!

– Aże też lu­dzie o wszyst­kiem praw­dę mó­wią? Niech ich gęsi za­ko­pią! Ooo! praw­da, świę­ta praw­da! Bo czy nie praw­da, pro­szę pana, gdzie dja­beł nie może, tam babę po­śle? Praw­da, oho! i jaka jesz­cze praw­da! Nie wie­rzy­łem, do­pó­kim się sam nie spa­rzył.

– Ale te­raz? Adju – Ka­siu!

– Wiem, czem pach­ną bab­skie fi­giel­ki! wiem, jak mi Bóg miły, wiem! I czy pan my­śli, że nie­skoń­czę tego? Pod kpem po­wia­dam, skoń­czę. Cho­ciaż żal mi jej szcze­rze, bo dziew­ka – to, eech! dziew­ka – set­na pa­nie!

– Te­raz to już po niej tego nie wi­dać, boć prze­cie, co tu ga­dać, i lata już nie po­te­mu. Toż my już ze sobą ze dwa­na­ście lat chy­ba ży­je­my, a i wte­dy, gdym ją po­znał, nie pierw­szej już była mło­do­ści, a i cze­go już przy­tem ona nie za­ży­ła? Na­sze ta­ra­pa­ty, wia­do­mo, nie małe były i chłop nie je­den im nie spro­stał, ale że­bym tak panu choć­by odro­bi­nę z tego opo­wie­dział, co ona mi nie­raz o so­bie po­wia­da­ła, wło­sy by ci na gło­wie po­wsta­ły, jak i mnie wsta­wa­ły, kie­dym jej słu­chał!
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: