Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szklane skrzydła - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
3 maja 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szklane skrzydła - ebook

Pospiesznie zawarte małżeństwo więzi serce i umysł młodej kobiety w pułapce przemocy domowej.

U progu dorosłości 17-letniej Penny Carson wydaje się, że znalazła swojego księcia z bajki w osobie zatrudnionego na farmie pracownika sezonowego, Trenta Taylora. Jego efekciarskie obietnice i ładna buzia przekonują Penny, że właśnie Trent jest jej ucieczką od apodyktycznego ojca i nudnego, prowincjonalnego miasteczka. Ale szczęście małżeńskie Penny nie trwa dłużej niż ich niezwykle krótkie narzeczeństwo. Nie mając wyboru, poddaje się losowi żony kontrolowanej przez męża, który nie kontroluje siebie… Kiedy 10 lat później w wyniku wypadku przy pracy Trent nie jest w stanie utrzymać rodziny, musi pozwolić żonie podjąć pracę przy sprzątaniu domów. Tam Penny poznaje dwie kobiety z różnych światów, które otwierają jej życie na nieskończoną liczbę możliwości, uczą ją na nowo żyć i śmiać się – oraz zarażają hartem ducha, który w ostateczności pozwoli jej odnaleźć samą siebie.

GINA HOLMES jest uznaną autorką takich bestsellerowych powieści, jak Crossing Oceans (Pokonać ocean) oraz Dry as Rain. W 2005 roku założyła literacką stronę internetową Novel Rocket, cieszącą się ogromnym uznaniem. Gina mieszka ze swoim mężem i dziećmi w południowej Wirginii w Stanach Zjednoczonych.

Kategoria: Romans
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7516-881-5
Rozmiar pliku: 657 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

pro­log

Za­wsze mó­wił, że je­śli odej­dę, za­bi­je mnie, ale są gor­sze rze­czy od śmier­ci. Nie wie­dzia­łam o tym, do­pó­ki nie spo­tka­łam Tren­ta Tay­lo­ra i nie wy­szłam za nie­go za mąż. Rany i si­nia­ki nie prze­szka­dza­ły mi tak bar­dzo, jak znie­wa­gi i oskar­że­nia. Kto­kol­wiek po­wie­dział: „Kije i ka­mie­nie mogą po­ła­mać mi ko­ści, ale sło­wa mnie nie zra­nią”, pew­nie nig­dy nie do­świad­czył ję­zyka, któ­ry do­brze wie, jak ciąć.

Mam na­dzie­ję, że nig­dy nie po­znasz tego ro­dza­ju cier­pie­nia, synu. Ale przede wszyst­kim mam na­dzie­ję, że nig­dy nie bę­dziesz jego przy­czyną. Jak mógł­byś? Masz ta­kie do­bre ser­ce! Mój słod­ki Em­ma­nue­lu!

Z pew­no­ścią do tej pory już ci wspo­mnia­łam, co ozna­cza two­je imię – „Bóg z nami”. Po­nie­waż był z nami, Man­ny. Po­nie­waż jest. Na­wet je­śli jesz­cze nie zda­jesz so­bie spra­wy, ja­kie to szczę­ście mieć ta­kie wspa­nia­łe imię. Ja swo­je­go nie­na­wi­dzi­łam – Pen­ny, bo do­kład­nie tyle czułam się war­ta przez więk­szość mo­je­go życia1. Ale Bóg po­służył się tobą, aby to wszyst­ko zmie­nić.

Za­nim za­cznę tę hi­sto­rię, waż­ne jest, abyś wie­dział, że nie chcę, że­byś znie­na­wi­dził swo­je­go ojca. Jest tyl­ko czło­wie­kiem – upa­dłym, jak my wszyscy. Ale wiem, że po­ja­wią się pyta­nia o nie­go, dla­te­go po­sta­no­wi­łam, że kie­dy bę­dziesz już wy­star­cza­ją­co duży, po­dzie­lę się z tobą wszyst­kim, co wiem. Ten dzień jesz­cze nie nad­szedł – bo do­pie­ro za­czynasz mó­wić! – ale le­piej za­brać się za pi­sa­nie, kie­dy wszyst­ko jest jesz­cze świe­że w pa­mię­ci. Cho­ciaż wiem, że nie­któ­rych rze­czy nig­dy nie da się za­po­mnieć.

Lek­tura tego nie bę­dzie ła­twa, ale, pro­szę, nie zmu­szaj się, je­śli po­czujesz, że to dla cie­bie zbyt wie­le. Nie na­le­żę do tych lu­dzi, któ­rzy są prze­ko­na­ni, że wszel­kie praw­dy mu­szą zo­stać wy­po­wie­dzia­ne. Je­śli jed­nak bę­dziesz chciał czy mu­siał wie­dzieć, wo­la­ła­bym, że­byś usłyszał całą hi­sto­rię ode mnie, niż zbie­rał ka­wał­ki ukła­dan­ki od in­nych, nie bę­dąc w sta­nie po­łą­czyć ich w praw­dzi­wą ca­łość.

Poza tym two­ja bab­cia daw­no temu po­wie­dzia­ła mi, że naj­lep­szym spo­so­bem na to, aby nie po­wta­rzać hi­sto­rii, jest ją po­znać. Z tym akurat bym się zgo­dzi­ła.

1 Pen­ny to za­rów­no imię, jak i an­giel­ska mo­ne­ta o naj­niż­szej war­to­ści, jed­no­pen­sów­ka, gro­sik.je­den

Trent Tay­lor wkro­czył w moje życie w za­kurzo­nych bu­tach ro­bo­czych, wy­bla­kłych błę­kit­nych dżin­sach i w au­rze, któ­ra nie po­zwa­la­ła ode­rwać od nie­go oczu.

La­tem 1999 roku mie­li­śmy re­kor­do­we zbio­ry, więc tata mógł so­bie po­zwo­lić na wy­na­ję­cie ko­goś do po­mo­cy. Wszyscy cie­szyli­śmy się, że w kie­sze­niach zo­sta­ło tro­chę pie­nię­dzy i mamy do­dat­ko­wą parę rąk do pra­cy, więc nie za­glą­da­li­śmy da­ro­wa­ne­mu ko­nio­wi w zęby. Była to hi­sto­ria po­dob­na do tej z woj­ny tro­jań­skiej. Wszyscy po­zwo­li­li­śmy mu wejść w na­sze życie, bez wcze­śniej­sze­go spraw­dze­nia, co ma w środ­ku.

Wy­da­je się sur­re­ali­stycz­ne myśleć, że je­śli nie spa­dło­by do­sta­tecz­nie dużo desz­czu i ceny ty­to­niu nie wzro­sły ze wzglę­du na za­ra­zę, któ­ra praw­do­po­dob­nie za­ata­ko­wa­ła wszyst­kie far­my poza na­szą, nie mo­gli­byśmy so­bie po­zwo­lić na wy­na­ję­cie Tren­ta. Jak wie­le oszczę­dzo­no by mi bólu… ale wte­dy nie mia­ła­bym cie­bie, Man­ny. Prze­szła­bym przez to wszyst­ko ty­siąc razy, żeby tyl­ko cię mieć.

Był póź­ny sier­pień, par­ny i wil­got­ny. De­li­kat­ny po­wiew wia­tru przy­wiał do mnie za­pach pie­cze­ni, któ­rą mama ro­bi­ła co czwar­tek, bo tata tak chciał. Nasz kot, Sey­mo­ur, go­nił po po­dwór­ku kur­cza­ki. Uwiel­biał ter­ro­ryzo­wać te bied­ne pta­ki. Ja jak zwykle krzycza­łam na nie­go, ale nie zwra­cał na mnie uwa­gi – na ni­ko­go poza tatą.

Aż do tego po­po­łu­dnia nig­dy wcze­śniej nie wi­dzia­łam, żeby kur­cza­ki ro­bi­ły coś in­ne­go niż ucie­ka­nie przed zło­śli­wym, sta­rym Sey­mo­urem. Ale tego dnia naj­mniej­szy z nich od­wró­cił się i dziob­nął go pro­sto mię­dzy oczy. Nadal nie je­stem w sta­nie po­wstrzymać się od śmie­chu, kie­dy przy­po­mnę so­bie, jak ko­cur gło­śno wrza­snął zdzi­wio­ny i prze­frunął w po­wie­trzu trzy me­try w tył, naj­pierw uno­sząc ogon, jak­by sam Bóg za nie­go zła­pał i za­raz pu­ścił.

Kie­dy Sey­mo­ur wy­lą­do­wał na zie­mi, a kur­cza­ki wró­ci­ły do dzio­ba­nia w pia­chu, wró­ci­łam do pra­cy. Po­chyli­łam się nad ko­szem z pra­niem, trzyma­jąc kla­mer­ki w ustach i nucąc so­bie coś pod no­sem.

Mimo że mie­li­śmy su­szar­kę do ubrań, twój dzia­dek rzad­ko po­zwa­lał ma­mie lub mnie jej używać. Nie wi­dział sen­su w mar­no­wa­niu pie­nię­dzy na prąd, kie­dy słoń­ce i wiatr mogą wy­ko­nać tę pra­cę za dar­mo. Sama za­pła­ci­ła­bym za to te parę gro­szy, ale w go­spo­dar­stwie mo­je­go ojca ko­bie­ty mia­ło być wi­dać, jak pra­cu­ją, a nie słychać, jak na­rze­ka­ją.

Schyli­łam się, aby przy­piąć bok­ser­ki taty, sta­ra­jąc się nie tknąć ni­cze­go, poza naj­wyżej skraw­kiem gór­ne­go pa­ska, kie­dy po­czułam z tyłu, przy uchu cie­pły od­dech i szorst­ką dłoń na mo­jej dło­ni. Sta­łam jak spa­ra­li­żo­wa­na i tyl­ko ga­pi­łam się na wprost, przed sie­bie, na piasz­czystą dro­gę pro­wa­dzą­cą do na­sze­go domu. Wstrzyma­łam od­dech, czując pul­sują­cą w skro­niach krew.

Trent mu­siał wziąć mój brak pro­te­stu za za­chę­tę, po­nie­waż jego druga ręka ob­ję­ła mnie cia­sno w ta­lii i szarp­nę­ła do tyłu, przy­cią­ga­jąc do nie­go. Wy­szep­tał mi do ucha gło­sem szorst­kim jak pa­pier ścier­ny i mięk­kim jak słod­ki krem: – Ostat­ni raz wi­dzę, jak moja ko­bie­ta do­tyka bie­li­zny in­ne­go męż­czyzny.

Le­d­wo mo­głam od­dychać. W wie­ku sie­dem­na­stu lat nig­dy nie byłam do­tyka­na przez męż­czyznę z wy­jąt­kiem cią­gnię­cia za war­kocz, kie­dy byłam nie­po­słusz­na. Nig­dy na­wet nie trzyma­łam chło­pa­ka za rękę, a to był męż­czyzna, do­ro­sły męż­czyzna, któ­ry otwar­cie ro­ścił so­bie do mnie pra­wo. W tej sa­mej chwi­li otwar­ły się ze skrzypie­niem siat­ko­we drzwi na gan­ku i roz­le­gły cięż­kie kro­ki two­je­go dziad­ka.

Wte­dy Trent się cof­nął, ale w koń­cu ze­brał się na od­wa­gę, od­wró­cił się i spoj­rzał mu w oczy. Był wte­dy u nas już od paru ty­god­ni i wi­dzia­łam go wie­le razy, ale do­pie­ro te­raz za­uwa­żyłam jego kurze łap­ki, któ­re spra­wia­ły, że wy­glą­dał, jak­by cią­gle mrużył oczy przed słoń­cem, czy małą szra­mę prze­ci­na­ją­cą peł­ną dol­ną war­gę. Jego dłuż­sze wło­sy mia­ły ciem­niej­szy od­cień niż mój myszo­wa­ty blond, i było coś w kształ­cie jego nosa, co przy­wo­dzi­ło na myśl sy­me­trycz­ne skrzydła sa­mo­lo­tu. Pew­nie lu­dzie mo­gli wte­dy po­wie­dzieć wie­le rze­czy o two­im ojcu, ale nikt nie mógł za­prze­czyć, że był przy­stoj­nym męż­czyzną.

– Co tam ro­bisz? – Tata stał na gan­ku, opie­ra­jąc się o ko­lum­nę, trzyma­jąc w dło­ni szklan­kę wody, któ­ra po­ci­ła się tak samo jak on.

Pod­nio­słam ko­szyk z pra­niem, opróż­nio­ny je­dynie do po­ło­wy, za­mie­rza­jąc ruszyć do środ­ka, ale nie zro­bi­łam na­wet kro­ku, bo znów po­czułam szorst­ką dłoń Tren­ta za­ci­ska­ją­cą się moc­no wo­kół ta­lii.

– Mam prze­rwę. – Ode­zwał się do ojca, ale nie od­rywał oczu ode mnie. Prze­wier­cał mnie wzro­kiem na wy­lot, uśmie­cha­jąc się wy­zywa­ją­co. Po­znam to szcze­rze­nie zę­bów kota z Che­shi­re2 na­praw­dę do­brze przez lata, któ­re mia­ły na­dejść. Po­ja­wia­ło się, kie­dy wie­dział, że wy­gra albo jest bli­ski wy­gra­nej. Za­sta­na­wiam się, co ta­kie­go wte­dy do­strzegł, że mnie pu­ścił.

– Le­piej wróć już do pra­cy. – Głos taty był gło­śny jak grzmot pio­runa, aż za­drża­łam.

Uśmiech Tren­ta stał się tyl­ko szer­szy. – Nie bądź taki groź­ny dla swo­je­go przy­szłe­go zię­cia. – Te­raz mie­rzył mnie wzro­kiem jak­by pa­trzył na stek, któ­ry za­mie­rza po­kro­ić na ka­wał­ki.

Jego świ­drują­ce oczy przy­pra­wia­ły mnie o dreszcz, ja­kie­go wcze­śniej nie zna­łam.

Tata ci­snął szklan­ką o ba­lu­stra­dę gan­ku. – Czy ty mnie słyszysz, chłop­cze? Nie będę ci dwa razy po­wta­rzał.

Trent pod­niósł ręce, jak­by zo­stał aresz­to­wa­ny. – Spo­koj­nie, czło­wie­ku! Tyl­ko z nią roz­ma­wiam.

Głę­bo­ko w ser­cu po­czułam się jak mo­tyl zła­pa­ny w sło­ik. Nikt nig­dy nie roz­ma­wiał z moim oj­cem w ten spo­sób.

Jaką byłam idiot­ką, są­dząc, że zuchwa­łość Tren­ta wy­ni­ka­ła z tego, że był mną tak bar­dzo za­uro­czo­ny. W swo­ich myślach byłam księż­nicz­ką, tata smo­kiem, a Trent oczywi­ście ryce­rzem, któ­ry przy­szedł uwol­nić mnie z wie­ży.

Pod ob­strza­łem nadal w nas utkwio­ne­go wzro­ku taty Trent wy­szep­tał, że je­stem naj­pięk­niej­szą rze­czą, jaką wi­dzia­ły jego oczy. Wy­krzywi­łam usta, jak­by był sza­leń­cem, ale w środ­ku byłam już za­ła­twio­na. Nig­dy ża­den męż­czyzna na­wet mi nie po­wie­dział, że je­stem ład­na.

Zła­pa­łam przy­nę­tę. Pierw­sze za­rzuce­nie węd­ki i zo­sta­łam zło­wio­na, łyka­jąc z ra­do­ścią jego sło­wa, gdy tym­cza­sem ha­czyk co­raz moc­niej za­głę­biał się w moim cie­le.

Kie­dy twarz ojca przy­bra­ła od­cień pur­pury i za­czął iść scho­da­mi w dół, Trent udał, że uno­si ka­pe­lusz, któ­re­go nie miał i po­chylił się nade mną, aby wy­szep­tać, że bę­dzie cze­kał na mnie o pół­no­cy przy młynie i le­piej, żeby jego ko­bie­ta tam była. Ko­bie­ta, po­wta­rza­łam w myślach, roz­ko­szując się dźwię­kiem tego sło­wa. Omo­tał mnie tam­tej nocy, a pod ko­niec ty­god­nia zgo­dzi­łam się z nim uciec.

Za na­mo­wą Tren­ta zo­sta­wi­łam ro­dzi­com list, pro­sząc, żeby mnie nie szuka­li.

Po­mi­mo mo­ich obaw – prze­mie­sza­nych jed­nak z na­dzie­ją – ro­dzi­ce nig­dy nie za­puka­li do mo­ich drzwi, aby mnie od­zyskać. Nikt nie za­pukał.

2 Kot z Che­shi­re – jed­na z po­sta­ci w po­wie­ści Ali­cja w Kra­inie Cza­rów Le­wi­sa Ca­rol­la, zwie­rzę, któ­re cią­gle ta­jem­ni­czo się uśmie­cha.dwa

Ni­cze­go nie chcia­łam tak bar­dzo, jak cie­bie, Man­ny. Oczywi­ście nie wie­dzia­łam, że to bę­dziesz ty. Dla mnie mo­głeś być małą dziew­czyn­ką, parą bliź­nia­ków czy el­fem z dwo­ma gło­wa­mi. Chcia­łam tyl­ko ko­goś, kto by mnie ko­chał bez wzglę­du na to, czy przy­pa­lę cia­sto, czy nie, czy po­ście­lę łóż­ko, czy nie. Po pro­stu chcia­łam być ko­cha­na taka, jaka je­stem.

Myśla­łam, że twój oj­ciec nie mógł mi dać bez­wa­run­ko­wej mi­ło­ści, któ­rej pra­gnę­łam, po­nie­waż w ja­kiś spo­sób byłam wa­dli­wa, ale te­raz wiem, że pro­ble­mem był on. Mi­łość to nie re­jestr krzywd, ale Trent był mi­strzem ewi­den­cji. Je­śli byłam spóź­nio­na z ko­la­cją, do­pil­no­wał, że­bym za to od­po­kuto­wa­ła. Byłam prze­ko­na­na, że mnie nie­na­wi­dzi, bo nie da­łam mu dziec­ka, i je­śli tyl­ko była­bym w sta­nie to zro­bić, na­sze życie było­by dużo lep­sze. Nie mu­sisz mi mó­wić, jak błęd­ne było moje ro­zu­mo­wa­nie.

Któ­re­goś dnia do­pa­dła mnie myśl, że pró­bo­wa­li­śmy zajść w cią­żę od po­nad dzie­się­ciu lat. Uświa­do­mie­nie tego było ta­kim cio­sem, że za­czę­łam pła­kać i pła­ka­łam tak dłu­go, aż po­czułam się zupeł­nie wy­czer­pa­na.

Po wy­pła­ka­niu wszyst­kich łez zwi­nę­łam się w kłę­bek na pod­ło­dze i bła­ga­łam Boga, żeby wy­cią­gnął mnie z tego nie­szczę­ścia.

– Pen­ny, wstań z pod­ło­gi. Przez te two­je pła­cze są­sie­dzi po­myślą, że cię tu mor­du­ję.

Czułam zim­no płytek na po­licz­ku, a wzór jed­nej z nich od­ci­snął się na mo­jej skó­rze. Usia­dłam i pa­trzyłam na nie­go. Nie był dużo wyż­szy, kie­dy sta­li­śmy obok sie­bie, ale z każ­dym ro­kiem wy­da­wał się co­raz więk­szy. Wte­dy czułam się jak Ca­li­necz­ka.

Chrząk­nął. – Je­śli po­ło­wę cza­su, któ­ry mar­nujesz, za­mar­twia­jąc się, że nie masz ja­kie­goś be­czą­ce­go siu­śmajt­ka, prze­zna­czyła­byś na to, żeby być do­brą żoną, może nie wstydził­bym się za­pro­sić zna­jo­mych do tej dziu­ry.

Jego sło­wa cię­ły głę­bo­ko. Może dla­te­go, że były praw­dzi­we? W na­szym ma­łym, po­krytym papą domu za­pa­no­wał ostat­nio lek­ki ba­ła­gan. Wte­dy o tym nie wie­dzia­łam, ale te­raz wy­da­je się to ja­sne jak słoń­ce, że cier­pia­łam na po­waż­ną de­pre­sję. Opusz­czo­ne ro­le­ty nie wpusz­cza­ły świa­tła, a za­mknię­te okna po­wie­trza. Prze­sta­łam zrywać kwia­ty i usta­wiać je w domu. Prze­sta­łam ro­bić pra­wie wszyst­ko, poza nie­zbęd­nym mi­ni­mum, ja­kim było przy­go­to­wywa­nie ko­la­cji, pra­nie i mycie na­czyń.

– Prze­pra­szam, Trent – od­po­wie­dzia­łam zła­ma­nym gło­sem.

Wy­krzywił twarz. – Prze… prze­pra­szam, Trent. – Po­wta­rzał, prze­drzeź­nia­jąc mnie. – Ja tyl­ko tak bar­dzo pra­gnę dziec­ka. Wte­dy jesz­cze bar­dziej będę mo­gła cię za­nie­dbywać. – Strzep­nął na mnie po­piół z pa­pie­ro­sa, któ­re­go pa­lił. Po­ma­rań­czo­wy żar ukłuł moją skó­rę, aż pod­sko­czyłam.

Spoj­rza­łam na rękę. Mały czer­wo­ny pół­księ­życ po­ja­wił się tuż po­ni­żej żół­ta­we­go si­nia­ka. Po­li­za­łam środ­ko­wy pa­lec i przy­ło­żyłam do ran­ki, aby śli­na mo­gła ją schło­dzić. – Daw­niej mó­wi­łeś, że też chciał­byś mieć syna. – Oj­ciec Tren­ta za­nie­dbywał go w okrut­ny spo­sób i kie­dy byli­śmy jesz­cze młod­si i le­piej się mię­dzy nami ukła­da­ło, mój mąż wy­znał mi, że jego naj­więk­szym pra­gnie­niem jest na­pra­wić sto­sun­ki z oj­cem i po­ka­zać mu, co to zna­czy być praw­dzi­wym tatą.

– Je­śli życze­nia byłyby pen­sa­mi3, miał­bym wię­cej le­ni­wych ko­biet, niż był­bym w sta­nie wy­kar­mić.

Nie­na­wi­dzi­łam go, kie­dy drwił z mo­je­go imie­nia, ale z pew­no­ścią wła­śnie dla­te­go to ro­bił. – Je­śli je­stem taka strasz­na, dla­cze­go się ze mną oże­ni­łeś?

Za­czął cmo­kać i pra­wie byłam pew­na, że na­plu­je na mnie, ale za­miast tego wy­cią­gnął rękę i po­dał mi, że­bym wsta­ła. Nie mia­łam po­wo­du, żeby mu ufać, więc ba­lan­so­wa­łam swo­im cia­łem w taki spo­sób, że je­śli­by mnie pu­ścił, nie upa­dła­bym. Ale nie zro­bił tego. Cią­gnął mnie, aż sta­nę­łam na nogi, a po­tem przy­sunął do sie­bie.

– Pen­ny, nie chcę, że­byś się aż tak de­ner­wo­wa­ła tym, czy mamy dziec­ko, czy nie. Pew­nie, że faj­nie było­by mieć syna, ale je­dyną oso­bą, któ­rej po­trze­bu­ję w życiu, je­steś ty. – Po­gła­dził mnie po ple­cach.

I kie­dy wszyst­ko wy­glą­da­ło na to, że mu na­praw­dę na mnie za­le­ży, za­czął znów ob­rzu­cać mnie obe­lga­mi. Wtrą­ci­łam coś, ale on uznał to za brak sza­cun­ku i za­nim zdą­żyłam się zo­rien­to­wać, jego pięść trza­snę­ła o moją skroń.

Błyska­ją­ce świa­tła roz­błysły w po­ko­ju, a ja upa­dłam na ko­la­na. W uszach dźwię­cza­ło mi tak gło­śno, że nie słysza­łam, co do mnie mówi. Po­wo­li jego syl­wet­ka i sło­wa znów na­bie­ra­ły ostro­ści.

Jego gór­na war­ga od­sło­ni­ła zęby. – Na­stęp­nym ra­zem, kie­dy będę się sta­rał za­ofe­ro­wać ci nie­co kon­struk­tyw­nej krytyki, nie waż się pysko­wać. Masz mi po­dzię­ko­wać, ro­zu­miesz? Je­stem two­im mę­żem i mu­szę o cie­bie dbać. Je­śli ja ci nie po­wiem praw­dy, kto to zro­bi?

Praw­da. Zupeł­nie już nie wie­dzia­łam, co to sło­wo zna­czy.

Trzyma­łam się za gło­wę, czując, jak struż­ka krwi wije się, spływa­jąc po twa­rzy do ust. Przez dłuż­szą chwi­lę klę­cza­łam na pod­ło­dze, słucha­jąc, jak krzyczy, że­bym wsta­ła. Kop­nął mnie raz, bez prze­ko­na­nia, ale nie mo­głam na­wet drgnąć. Byłam w in­nym miej­scu i cza­sie. Byłam znów Księż­nicz­ką Pen­ny ze swo­je­go dzie­ciń­stwa, wo­ła­ją­cą, żeby ktoś mnie ura­to­wał.

Bóg usłyszał, Man­ny. Za­wsze słyszy.

***

Na­stęp­ne­go ran­ka wsta­łam wcze­śniej, jak to ro­bi­łam każ­de­go dnia, i przy­go­to­wa­łam two­je­mu ta­cie jaj­ka. Z jed­nym kę­sem były zbyt mięk­kie, przy na­stęp­nym zbyt twar­de. Prze­pra­sza­łam, że nie je­stem do­brą kuchar­ką, lep­szą go­spo­dynią, lep­szą… mo­żesz wy­mie­nić, co chcesz.

Wło­żył tył ko­szuli do swo­ich ro­bo­czych spodni i zgar­nął z bla­tu pudeł­ko z lun­chem, któ­ry dla nie­go przy­go­to­wa­łam. Po­da­łam mu ter­mos z kawą, za­sta­na­wia­jąc się, co by się sta­ło, gdybym pew­ne­go dnia za­po­mnia­ła go za­krę­cić. Czy moc­no by się po­pa­rzył? Wszel­ki umysł pod­daj w po­słuszeń­stwo, po­wta­rza­łam so­bie w du­chu, kie­dy szedł w moim kie­run­ku. Cof­nę­łam się, nie wie­dząc, czy za­mie­rza mnie po­ca­ło­wać, czy ude­rzyć. Tego ran­ka mia­łam szczę­ście.

Jego cięż­kie buty ro­bo­cze do­da­ły mu parę cen­tyme­trów, więc mu­sia­łam sta­nąć na pal­cach, aby go do­się­gnąć. Kie­dy do­tknę­łam już jego roz­chylo­nych ust, chrząk­nął, jak­bym po­wie­dzia­ła coś, z czymś się nie zga­dza.

Kie­dy wy­szedł, po­de­szłam do okna, czując się kom­plet­nie wy­czer­pa­na. Był to ro­dzaj zmę­cze­nia, któ­ry prze­ni­ka do szpi­ku ko­ści i spra­wia, że cia­ło sta­je się jak z oło­wiu. Je­dyne, co byłam w sta­nie zro­bić, to mieć otwar­te oczy i pa­trzeć, jak nasz za­rdze­wia­ły sa­mo­chód wy­jeż­dża sprzed domu i z pi­skiem opon wcho­dzi w za­kręt.

Kie­dy już od­je­chał, za­uwa­żyłam pla­my ke­czupu i kto wie cze­go jesz­cze, roz­le­wa­ją­ce się struga­mi po nie­gdyś bia­łej, a te­raz po­żół­kłej od pa­pie­ro­sów far­bie. Prze­sunę­łam opusz­ka­mi pal­ców po szorst­kiej ścia­nie w sa­lo­nie, przy­po­mi­na­jąc so­bie obiet­ni­ce Tren­ta, że po­ma­lu­je go na jaki tyl­ko ko­lor będę chcia­ła. Przez lata jego mar­twe obiet­ni­ce za­czyna­ły two­rzyć dłu­gi rząd, ni­czym sa­mo­cho­dy w ża­łob­nym or­sza­ku.

Dłu­go tak sta­łam z dło­nią przy­ło­żo­ną do od­pa­da­ją­cej far­by. Wie­dzia­łam, że po­win­nam wziąć gąb­kę i wy­czy­ścić przy­najm­niej ten naj­gor­szy brud. Po­win­nam wy­czy­ścić wie­le rze­czy. Ale na­wet je­śli dom był­by ide­al­nie wy­sprzą­ta­ny, i tak Trent zna­la­zł­by coś, na co mógł­by na­rze­kać, coś, cze­go nie była­by w sta­nie za­ła­twić na­wet bu­tel­ka Win­dek­su.

Już mia­łam wra­cać do sy­pial­ni, kie­dy ktoś za­pukał do tyl­nych drzwi. Nie mia­łam przy­ja­ciół, a moja ro­dzi­na była pięć­set ki­lo­me­trów stąd. Miesz­ka­li­śmy tro­chę na ubo­czu i na na­szej uli­cy mie­li­śmy za­le­d­wie dwóch są­sia­dów, któ­rzy obaj ra­czej trzyma­li się od Tren­ta z da­le­ka, więc nie mia­łam po­ję­cia, kto to może być.

Spoj­rza­łam przez otwar­te okno w kuch­ni z roz­dar­tą siat­ką i zo­ba­czyłam ko­bie­tę, któ­ra wy­da­ła mi się zna­jo­ma. Kil­ka se­kund za­ję­ło mi sko­ja­rze­nie jej z oso­bą, któ­ra przy­nio­sła dla mnie cia­sto, kie­dy pierw­szy i ostat­ni raz wy­bra­łam się do ko­ścio­ła Shec­kle Bap­tist, oko­ło sze­ściu mie­się­cy temu.

Trent i jego kum­ple zje­dli póź­niej to cia­sto pod­czas jed­nej z al­ko­ho­lo­wych li­ba­cji. Ob­li­zując po­ma­rań­czo­wy lu­kier z pal­ców, po­wie­dział wte­dy, że lu­dzie cho­dzą­cy do ko­ścio­ła to ban­da za­kła­ma­nych smu­ta­sów, któ­rzy żyją w je­den spo­sób i ocze­kują, że resz­ta się do nich do­sto­suje. Nie wró­ci­łam do ko­ścio­ła, ale Bi­blia, któ­rą od niej do­sta­łam i któ­ra mia­ła za­stą­pić eg­zem­plarz za­gi­nio­ny pod­czas pi­jac­kich ty­rad two­je­go ojca, nadal le­ża­ła pod łóż­kiem.

– Daw­no się nie wi­dzia­łyśmy. – Ode­zwa­ła się ko­bie­ta z Ko­ścio­ła. W słoń­cu jej wło­sy lśni­ły jak je­dwa­bi­sty łan zbo­ża i tak samo ład­nie się ukła­da­ły. W ką­ci­kach oczu mia­ła cie­niut­kie zmarszcz­ki, ale resz­ta twa­rzy była gład­ka, co spra­wia­ło, że trud­no było od­gad­nąć jej wiek.

– No tak, daw­no. – Zgo­dzi­łam się. W żad­nym ra­zie nie mog­łam za­pro­sić jej do środ­ka, ma­jąc w miesz­ka­niu taki ba­ła­gan. Poza tym nie mia­łam na to ocho­ty.

Jak­by czyta­ła w mo­ich myślach, przy­ło­żyła wierzch dło­ni do czo­ła, jak­by była Scar­lett O’Harą. – Go­rą­co jak w garn­ku z me­la­są!

– Jak co? – za­pyta­łam, bo wy­da­wa­ło mi się, że źle usłysza­łam.

– Jak w garn­ku z me­la­są – po­wtó­rzyła, a po­tem za­czer­wie­ni­ła się, jak­by do­pie­ro te­raz zda­ła so­bie spra­wę, co po­wie­dzia­ła. – Tak mó­wi­ła moja mama. Nie za­wsze z sen­sem. Po­kój jej du­szy.

Nie chcia­łam jej okła­mywać, więc za­pyta­łam wprost. – Wie pani, je­stem tro­chę za­ję­ta. Więc w czym mogę pani po­móc?

Spoj­rza­ła na mnie, jak­by mi nie wie­rzyła. Nie mia­ło dla mnie zna­cze­nia, czy mi wie­rzy, czy nie. Waż­ne było, żeby jak naj­szyb­ciej stąd znik­nę­ła.

– Nie chcę za­bie­rać pani cza­su. Za­sta­na­wia­łam się tyl­ko, czy za­mie­rza pani po­ja­wić się zno­wu w na­szym ko­ście­le?

Dla­cze­go jej tak na tym za­le­ży? Prze­cież nie mu­sie­li sztucz­nie za­peł­niać ła­wek czy ko­szów z da­ra­mi. Poza tym na­wet je­śli li­czyli na da­ni­nę od Tren­ta, to prze­cież 10% od ni­cze­go nadal po­zo­sta­je ni­czym. Wte­dy nie ro­zu­mia­łam, że moż­na mar­twić się o czyjąś du­szę. Two­ja mama nie była w sta­nie myśleć o in­nych rze­czach niż o tym, jak prze­żyć, ko­cha­nie.

Moc­no za­ci­snę­łam pal­ce w skar­pet­kach. – Te­raz mo­dlę się w domu.

Zmrużyła oczy, wpa­trując się we mnie nie­po­ko­ją­co dłu­gą chwi­lę. – W Bi­blii jest na­pi­sa­ne, że po­win­no się na­le­żeć do Ko­ścio­ła.

Omio­tłam wzro­kiem ją i za­ro­śnię­ty traw­nik i spoj­rza­łam na opo­nę od cią­gni­ka, któ­ra sta­ła opar­ta o sta­ry, roz­be­be­szo­ny Yugo, któ­re­go Trent przy­pro­wa­dził dwa lata temu i od tego cza­su na­wet nie tknął pal­cem. – Nie­praw­da, nie na­pi­sa­no tak.

Ko­bie­ta za­śmia­ła się. – Wi­dzę, że do­brze zna pani Pi­smo Świę­te, praw­da?

– Mój tata się o to po­sta­rał. – Ale nie po­wie­dzia­łam jej, jak na siłę wdu­szał mi je do gar­dła za każ­dym ra­zem, kie­dy zro­bi­łam coś nie po jego myśli. Nie­na­wi­dzi­łam świą­to­bli­wo­ści, któ­rą oj­ciec pre­zen­to­wał, tego groź­ne­go pryn­cypa­ła w nie­bie, któ­ry mio­ta pio­runy i razi nimi ko­bie­ty, któ­re nie są po­słusz­ne mę­żom, czy dzie­ci, któ­re bun­tują się prze­ciw­ko oj­com. Wer­sja mamy była o wie­le ła­god­niej­sza. Dla niej Bóg był tym, któ­ry ocie­rał łzy i pod­no­sił cię, kie­dy upa­dasz. W ta­kie­go Stwór­cę wie­rzyłam, cho­ciaż wte­dy na­praw­dę nie­wie­le o nim wie­dzia­łam.

Ko­bie­ta od­gar­nę­ła pa­smo wło­sów z po­licz­ka. – W dzie­sią­tym roz­dzia­le Li­stu do He­braj­czyków na­pi­sa­no: „Nie opusz­czaj­my na­szych wspól­nych ze­brań, jak się to sta­ło zwycza­jem nie­któ­rych, ale za­chę­caj­my się na­wza­jem, i to tym bar­dziej, im wy­raź­niej wi­dzi­cie, że zbli­ża się dzień”.

Mu­siał uką­sić mnie ko­mar w pod­bró­dek, bo swę­dził jak osza­la­ły. Dra­pa­łam mały guzek i za­sta­na­wia­łam się nad tymi sło­wa­mi. Po kil­ku se­kun­dach ode­zwa­łam się. – Ale na­pi­sa­no rów­nież, że je­śli zbie­rze się dwo­je lub wię­cej lu­dzi w imię Je­zusa, On tam z nimi jest. – Byłam z sie­bie dum­na, że nie tyl­ko po­tra­fi­łam za­brać głos, ale dla od­mia­ny to, co po­wie­dzia­łam, za­brzmia­ło na­wet in­te­li­gent­nie.

Pa­sek to­reb­ki ze­śli­znął się jej z ra­mie­nia. Wsunę­ła go z po­wro­tem. Nie wiem, czy mia­ła je­dwab­ną czy sa­tyno­wą bluz­kę, ale błysz­czą­cy ma­te­riał wy­glą­dał pięk­nie i z pew­no­ścią chło­dził. Nie mo­głam prze­stać myśleć o tym, ile coś ta­kie­go może kosz­to­wać. Pew­nie wię­cej niż nasz czynsz.

– No do­brze. Pen­ny, tak?

– Zga­dza się. – O ile ład­niej brzmia­ło moje imię, kie­dy nie mio­ta się nim jak prze­kleń­stwem. Prze­mknę­ło mi przez gło­wę, że naj­wyż­szy czas skoń­czyć tę roz­mo­wę, kie­dy jesz­cze pa­nuję nad sy­tua­cją. Poza tym za­czyna­ły mnie już bo­leć ple­cy od wy­chyla­nia się przez okno. – Dzię­kuję pani za tro­skę. Do wi­dze­nia.

Od­wró­ci­ła się, aby odejść, ale za­raz za­trzyma­ła się i znów zwró­ci­ła w moim kie­run­ku. – Mam jesz­cze jed­no pyta­nie. Z kim się pani mo­dli?

Pyta­nie zupeł­nie mnie za­sko­czyło, więc ga­pi­łam się na nią, czując się jak kom­plet­na idiot­ka, któ­rą, w moim prze­ko­na­niu, osta­tecz­nie byłam. Po chwi­li w koń­cu od­zyska­łam głos. – Je­stem mę­żat­ką, pani… – Zbyt póź­no zda­łam so­bie spra­wę, że nie pa­mię­tam jej imie­nia.

Jed­nak w jej uśmie­chu było coś, co spra­wi­ło, że całe moje za­że­no­wa­nie znik­nę­ło. – Cal­lie Mae John­son. Mo­żesz mi mó­wić po imie­niu, Cal­lie. A twój mąż – czy jest chrze­ści­ja­ni­nem?

Moja twarz za­pło­nę­ła. Je­śli Trent wie­dział­by, że z nią roz­ma­wiam, wy­glą­dem przy­po­mi­na­ła­bym ra­czej pan­dę. – Na­praw­dę mu­szę już za­jąć się do­mem.

Jej uśmiech znik­nął. – Nie chcę cię za­trzymywać, ale z pew­no­ścią było­by nam miło znów cię u nas go­ścić. Tym ra­zem przyjdź z mę­żem.

Chrząk­nę­łam i wbi­łam wzrok w swo­je ob­skur­ne skar­pet­ki. – Cóż, on nie prze­pa­da za Ko­ścio­łem.

Wy­pu­ści­ła z sie­bie po­wie­trze z taką siłą, jak­by wstrzymywa­ła je przez całe życie. – Och, ro­zu­miem. W ta­kim ra­zie po­wiedz swo­je­mu mę­żo­wi, że on może gó­ro­wać nad tobą, ale nad nim gó­ruje Bóg. Po­wiedz mu to.

Nie ode­zwa­łam się sło­wem, ale po­myśla­łam, że może mu to po­wiem. Może zmu­si go to do za­sta­no­wie­nia się nad kil­ko­ma rze­cza­mi; ale oczywi­ście do­sko­na­le wie­dzia­łam, jak bę­dzie.

– Pen­ny, trzymaj się. Prze­pra­szam, że ci prze­szko­dzi­łam. Do wi­dze­nia. – Od­wró­ci­ła się i za­czę­ła scho­dzić po scho­dach.

– Nie ma za co. – Wy­mam­ro­ta­łam, ża­łując, że nie mia­łam po­sprzą­ta­ne w domu. Bab­ska po­ga­węd­ka mo­gła­by być na­wet przy­jem­na. Trent w koń­cu nie mu­siał o tym wie­dzieć.

Wsia­dła do błę­kit­ne­go se­da­na, któ­ry wy­glą­dał jak­by do­pie­ro co opu­ścił myj­nię, i od­je­cha­ła. Ro­zej­rza­łam się po kuch­ni, pró­bu­jąc zo­ba­czyć, jak mógł wy­glą­dać mój dom w jej oczach, gdybym ją wpu­ści­ła. Na sto­le i bla­cie le­ża­ły na­czynia po śnia­da­niu, ale to było zro­zu­mia­łe. W koń­cu do­pie­ro na­kar­mi­łam swo­je­go męża. Poza tym mu­sia­ła­by po­dejść na­praw­dę bli­sko, żeby zo­ba­czyć war­stwę kurzu przy li­stwie przy­po­dło­go­wej, któ­ra z da­le­ka nie była aż tak wi­docz­na. Je­śli zdo­ła­ła­bym za­trzymać ją w kuch­ni, wszyst­ko było­by do­brze, ale je­śli już mu­sia­ła­by sko­rzystać z ła­zien­ki, a go­ście za­zwyczaj mu­szą, zo­ba­czyła­by, w ja­kim chle­wie każę żyć swo­je­mu mę­żo­wi.

Wstyd pa­lił mi po­licz­ki. Trent miał ra­cję. Po­win­nam się otrzą­snąć i za­cząć w koń­cu być do­brą żoną. Nic dziw­ne­go, że już mnie nie ko­chał. Nic dziw­ne­go, że Bóg są­dził, że nie po­ra­dzę so­bie jako mat­ka. Nie oka­zywa­łam wdzięcz­no­ści za to, co od nie­go otrzymywa­łam.

Ta­kie myśli po­win­ny mnie zmo­tywo­wać do dzia­ła­nia i po­sprzą­ta­nia, ale one jesz­cze bar­dziej po­zba­wi­ły mnie ener­gii. We­szłam do sy­pial­ni – w jej ko­ją­cy mrok – i po­ło­żyłam się do łóż­ka.

***

Śni­łam, że je­stem pta­kiem. Moje sze­ro­kie, pięk­ne skrzydła nio­sły mnie wy­so­ko w chmu­ry, da­le­ko od mo­ich pro­ble­mów, do przo­du, w kie­run­ku nie­ba. Lśnią­ca bra­ma była nie­mal­że w za­się­gu ręki, kie­dy roz­le­gło się ude­rze­nie pio­runa, któ­ry zmiótł mnie z po­wro­tem na zie­mię… Zwi­nę­łam się w kłę­bek i za­nurzyłam twarz głę­bo­ko w po­dusz­kę. Ha­łas był co­raz gło­śniej­szy. Usia­dłam, spę­dza­jąc rę­ka­mi reszt­ki snu z po­wiek.

Ktoś wa­lił we fron­to­we drzwi. Może to zno­wu była ta ko­bie­ta z Ko­ścio­ła. Ale siła, z jaką ude­rza­no, wska­zywa­ła, że jest to mało praw­do­po­dob­ne.

Trent.

Mu­siał już wró­cić z pra­cy i za­po­mniał klu­czy. Za­sta­na­wia­łam się, dla­cze­go nie wej­dzie tyl­nym wej­ściem. Pra­wie nig­dy nie za­myka­łam tam­tych drzwi.

Cu­dow­nie! Zupeł­nie nie wie­dzia­łam, co zro­bić. Na mi­łość bo­ską, na­wet nie umyłam jesz­cze na­czyń po śnia­da­niu! Za­bi­je mnie. Od­gar­nę­łam koł­drę i wy­bie­głam z po­ko­ju w kie­run­ku fron­to­wych drzwi. W gło­wie wy­myśla­łam ja­kieś uspra­wie­dli­wie­nia. Że za­cho­ro­wa­łam, że zde­ner­wo­wa­ła mnie ko­bie­ta z Ko­ścio­ła…

Kie­dy wal­czyłam z zam­kiem, puka­nie sta­ło się jesz­cze bar­dziej na­tar­czywe. Otwo­rzyłam drzwi i nie­mal­że ze­mdla­łam z po­wo­du ol­brzymiej ulgi, bo zo­ba­czyłam jed­ne­go z kum­pli Tren­ta od pi­cia, a nie jego sa­me­go. Nie zdzi­wi­ło mnie, że Bo­ston cuch­nął al­ko­ho­lem – zresz­tą nig­dy nie było in­a­czej – ale dla od­mia­ny nie za­ta­czał się. Przy­bycie Bo­sto­na i nadal moc­no grze­ją­ce słoń­ce wska­zywa­ły, że nie było jesz­cze tak póź­no, jak się oba­wia­łam. – Sie­ma, Pen­ny.

Nie­znacz­nie ski­nę­łam gło­wą na po­wi­ta­nie. Man­ny, nie zno­si­łam tego czło­wie­ka. Nie zno­si­łam żad­ne­go z tak zwa­nych przy­ja­ciół two­je­go ojca. Dla mnie to wła­śnie oni byli po­wo­dem mo­je­go ciąg­łego od­osob­nie­nia, na­szej bie­dy, a na­wet – jak po­kręt­ne było moje myśle­nie! – jego zdrad. Pew­nie zrzuca­nie winy na nich było bez­piecz­niej­sze niż zrzuca­nie winy na two­je­go ojca.

Po­dra­pał się w bro­dę tymi swo­imi brud­nymi pa­zura­mi. – Przy­kro mi, że wła­śnie ja mu­szę ci o tym po­wie­dzieć…

W tym mo­men­cie czas się chyba za­trzymał. On nie żyje, po­myśla­łam. Mój mąż nie żyje. I wte­dy po­czułam, że ogar­nia mnie dziw­ne uczucie, ta­kie, ja­kie­go nie czułam już od bar­dzo dłu­gie­go cza­su. Na­dzie­ja.

W mo­jej gło­wie za­czę­ło się kłę­bić mnó­stwo myśli. Co zro­bię naj­pierw? Za­dzwo­nię do mamy? Znaj­dę pra­cę? Mo­gła­bym za­cząć cho­dzić do ko­ścio­ła jak na­le­ży, co nie­dzie­la. Do­wie­dzieć się, czy moja przy­ja­ciół­ka z dzie­ciń­stwa, Lucy, po­szła na studia, tak jak za­mie­rza­ła?

A póź­niej bar­dziej po­nure myśli. Po­grzeb – jak za nie­go za­pła­cę? Może tego nie zro­bię. Może po pro­stu spa­kuję swo­je rze­czy i wy­ja­dę, za­nim kto­kol­wiek za­cznie mnie wy­pytywać, jak chcę go zor­ga­ni­zo­wać. Ale gdzie pój­dę?

– …był wy­pa­dek.

– Wy­pa­dek? – Wy­pa­dek nie zna­czyło, że nie żyje. Na­dzie­ja, któ­rą po­czułam, wy­myka­ła się z rąk jak ziarn­ka pia­sku, błyska­wicz­nie ustę­pując miej­sca po­czuciu winy, bo zda­łam so­bie spra­wę, że byłam roz­cza­ro­wa­na.

Pa­trząc z per­spek­tywy, Man­ny, nie po­win­nam czuć się za­wstydzo­na tym, że ma­rzyłam o jego śmier­ci. Po­win­nam uwa­żać się za wy­jąt­ko­wą ko­bie­tę, że nie pró­bo­wa­łam za­bić go sama. A oto drob­na rada w spra­wie po­życia mał­żeń­skie­go – je­śli za­czynasz myśleć, że je­dyną na­dzie­ją na two­je szczę­śli­we życie jest śmierć two­jej mał­żon­ki, to czas po­szukać po­mo­cy.

– Co za wy­pa­dek? – za­pyta­łam.

Prze­je­chał ręką po swo­ich prze­rze­dzo­nych, ciem­nych wło­sach. – Jest w szpi­ta­lu.

Żyje. Dzię­ki Bogu, wy­mu­si­łam w so­bie taką myśl. – Co się sta­ło?

– Ciął rurę, w któ­rej nadal było pa­li­wo. Eks­plo­do­wa­ło mu w twarz. – Czub­kiem buta kop­nął wy­cie­racz­kę. – Za­bra­li go do szpi­ta­la St. Joe. Mu­sisz tam je­chać.

Rura eks­plo­do­wa­ła Tren­to­wi w twarz? Czuję się win­na, przy­zna­jąc się do tego, ale moją pierw­szą re­ak­cją nie była li­tość. Wiesz, ja­kie myśli prze­la­tywa­ły mi przez gło­wę? Su­per! Te­raz bę­dzie jesz­cze gor­szy.

Ale nie był, Man­ny. I to była naj­bar­dziej wa­riac­ka rzecz.

3 Pens – ang. pen­ny, por. przy­pis na s. 5.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: