Szkło - ebook
Szkło - ebook
Media, melancholia i koniec realnego świata - Emil Marat debiutuje intrygującą powieścią.
Jakub Raste prowadzi spokojne życie. Wykłada filozofię na prywatnej uczelni, próbuje dokończyć doktorat, trochę romansuje, trochę udziela się w mediach. Po kontrowersyjnej wypowiedzi w programie na żywo odbiera telefon od dyrektora korporacji telewizyjnej, który proponuje mu stworzenie niszowej stacji dla wymagającego widza, Logos.tv. Mimo wątpliwości Jakub przyjmuje ofertę. Wkrótce zaczyna wierzyć w projekt ambitnej telewizji. Dworskie intrygi, korporacyjny bełkot i dyktatura działu analiz przestają mieć znaczenie.
Tymczasem w życiu Jakuba znowu pojawia się Natalia. Więź między dawnymi kochankami staje się coraz silniejsza, ale Raste w kluczowym momencie robi krok wstecz - jego zaangażowanie w związek ma granice.
Czy Logos.tv powstanie? Czy Natalia zgodzi się na rolę wiecznej przyjaciółki? Czy Jakub rozbije szybę, która oddziela go od rzeczywistości?
O męskiej niedojrzałości w sposób dojrzały. Media, korporacje, niedosyt. Proza oszczędna w słowach, jednocześnie obrazowa i poetycka. To nie jest kolejny kryminał, ale snuta intryga wciąga, a cynizm, nadwrażliwość i erotyczne nienasycenie głównego bohatera porządnie nas wkurzają.
Agata Passent
Chowam się w położonej z dala od głównych pasaży restauracji sushi. [...] Siedząc w najdalszym kącie, natrafiam na wzrok uśmiechniętej blondynki. Atrakcyjna, zadbana, zdrowa i energiczna. Ubrana w ciemny żakiet i dżinsy zbiera się do wyjścia. Jest w towarzystwie młodszego, szczupłego efeba. Chłopak zdaje się wszystko mieć za małe: uszy, koszulę, nos, marynarkę, dłonie, obcisłe spodnie. Wstając od stolika, wkłada za mały płaszcz. Podchodzą do mnie, trzymając się za ręce. Podnoszę się. Dobrze, że sushi nie stygnie. Blondynka nadstawia policzki - teraz sobie przypominam...
(fragment)
Kategoria: | Literatura piękna |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-7881-056-8 |
Rozmiar pliku: | 4,8 MB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Później sygnał przerywnika.
I reklamy.1
Studenci wpatrują się we mnie, wierne psy. Ich wzrok ma przekonywać, że rozumieją, co do nich mówię. Podczas zaliczeń, gdy wbrew uczelnianej epidemii testów spotykam się z każdym z osobna, zamiast patrzeć mi w oczy lustrują blat stojącego pomiędzy nami stołu, szukając tam podpowiedzi, znaków wyrytych wzrokiem poprzedników. Przyznaję punkty za kontakt: jedno spojrzenie – jeden punkt. Przegrywają. „Spotkajmy się za tydzień, proszę jeszcze raz powtórzyć materiał”. Niektórzy trzaskają drzwiami: to studia zaoczne, płacą za nie i myślą, może słusznie, że im się należy. Ale na wykładach uparcie się we mnie wpatrują. Patrzą z niewinnymi minami. Słuchają.
Rudowłosa dziewczyna ostentacyjnie się wyłamuje: opartą na dłoni głowę zwraca w stronę okna. Jest szczupła. Ubiera się na czarno. Już dawno przykuła moją uwagę. Ma przymrużone, senne powieki. Podczas ostatniego spotkania ani na chwilę nie spuściła wzroku, patrzyła mi prosto w twarz. Słuchałem jej niskiego, chropowatego głosu, liczyłem rozsypane piegi, wpatrywałem się w szare oczy i udawałem, że nie interesują mnie ramiona odsłaniane przez opadający z nich sweter. Niewielkie, obiecujące piersi powaliły mój zmysł koncentracji. Dałem jej dziesięć punktów, choć była poza skalą.
Wieczór. Przebrałem się w garnitur i poszedłem na przyjęcie z okazji ogłoszenia sojuszu wielkich telewizji, mających w tandemie tworzyć największą platformę programową w tej części Europy. Będą jak grom spadać na konkurencję i jak jutrzenka lepszych czasów jaśnieć w okablowanych mieszkaniach mieszczan. Powstanie medialny konglomerat, dzięki swojej sile niepozostawiający dużego wyboru urzędnikom, którzy decydują o przyznawaniu miejsc na cyfrowych multipleksach. Epokowe wydarzenie zasługuje na fetę.
Jestem za wcześnie. Źle być za wcześnie na bankiecie. Ale nie lubię się spóźniać. Od kiedy pamiętam, czuję się spóźniony. Spóźniony na Solidarność, na prawdziwy punk rock, na początek kapitalizmu, na wszystko. To pewnie typowe dla kogoś urodzonego w latach siedemdziesiątych. Nie jest mi z tym szczególnie źle, ale jednak poczucie, że nie zdążyłem, delikatnie uwiera, wywołując nerwowość.
To był maj.
Pachniało kościelne kadzidło. Pierwsza komunia i dwa kanoniczne prezenty: rower i zegarek. Rower miał służyć do gonienia czasu uciekającego na cyferblatach poljotów i wostoków. Zegarek – filakteria na lewym nadgarstku, inicjacyjny amulet – oznaczał koniec szczęśliwego nieliczenia się z czasem. Od tej pory będzie rosła tęsknota za światem, który trwa, a nie wciąż się zmienia i rozpada.
Oprócz zarii z niebieskim cyferblatem dostałem miniaturę wyścigowego roweru. Zaciskałem dłonie na zakrzywionej kierownicy, aż bielały kostki. Nie było żadnych błotników czy lampek; gdy jadąc, nie naciskałem na pedały, rozlegał się terkot tylnego koła. I magia – przerzutki. Zmieniało się je dźwigniami przy ramie. Poniżej, w drucianym uchwycie zawieszony był inny ważny element – plastikowy bidon: osłonięta rękawiczką bez palców dłoń uciekającego peletonowi lidera obejmuje pojemnik i kieruje go do ust; bez zwalniania, w pełnym tempie, w pełnym słońcu, w naszym pełnym podziwu milczeniu przed ekranem telewizora. Codziennie spieszyliśmy się ze szkoły do domu, by zdążyć na relację z Wyścigu Pokoju. Lada dzień miał przejechać przez nasze miasto. Plan był prosty: tuż za rogatkami przyłączam się na mojej jasnoczerwonej kolarce Sprint 2 do peletonu.
Tego dnia od rana wagarowaliśmy w krzakach za przydrożnym rowem, w miejscu, gdzie kończyły się zabudowania i szosa wnikała w sosnowy las. Chcieliśmy przypominać prawdziwą ekipę: miałem trzech mechaników i dwóch trenerów. Przez kilka godzin roztrząsaliśmy taktyczne niuanse: czy powinienem schować się w peletonie i uciekać tuż przed metą, czy może urwać się wcześniej. Leżeliśmy na wilgotnej, parującej w słońcu trawie. Jej zapach mieszał się z zapachem potu, bo cały czas miałem być rozgrzany, co kilka minut robiłem serię przysiadów, a potem któryś z chłopaków przykrywał mi ramiona kocem. Ktoś inny sprawdzał, czy opony są dostatecznie napompowane i czy koła kręcą się lekko. Czekaliśmy.
Wczesnym popołudniem szosa ucichła; milicja wstrzymała ruch. Zająłem miejsce na poboczu za zakrętem, chłopaki stali kilkadziesiąt metrów ode mnie – bliżej miasta. Mieli dać mi sygnał do startu. Po paru minutach przejechał błyskający kogutem samochód, potem kilka motocykli. W napięciu pochyliłem się nad kierownicą, sprawdziłem przełożenia, prawy pedał ustawiłem pod kątem czterdziestu pięciu stopni do ziemi. Cisza. Przez dyszące rozgrzanym asfaltem i nerwowym skupieniem powietrze szybko przejechał jeszcze jeden fiat.
A potem nagle obok mnie przemknął stukołowy trzmiel, olbrzymi owad szeleszczący skrzydłami. Peleton otarł się o mój wzrok. Zlepiony z bajecznie kolorowych koszulek, pedałujący organizm rozbłysnął skumulowaną energią tysiąca mięśni i zgasł jak słoneczny refleks na szprychach. Jeszcze kilka samochodów i znowu cisza. Żadnego „już”, od razu „po”. Wszystko trwało dwie sekundy. Nie dowierzając, patrzyłem na chłopaków, a oni na mnie.
Źle jest być spóźnionym. Nie tylko ja tak myślę: minęło trzydzieści minut od wydrukowanej na zaproszeniach godziny, a już jest tłok. Przy wejściu do hotelu goście wrzucają wizytówki do trzymanego przez hostessę szklanego dzbana. Dupiasty aniołek za każdym razem kiwa główką. W takich chwilach czuję ukłucie niepokoju: czy moja wizytówka nie jest fałszywym banknotem stawianym w tej grze? Czy nazwa uczelni wypluwającej absolwentów marketingu i zarządzania, by zaspokoić popyt na medialnych ekspertów, hojnie opłacanych, sprzedajnych humanistów, takich jak ja, jest dostatecznie mocnym tytułem do dobrego samopoczucia? Po kieliszku wina odpowiedź jest blisko, po dwóch jest oczywista. Towarzystwu błyszczącemu w lifestylowych tygodnikach mogę przyglądać się z ukrywanym, ale szczerym poczuciem wyższości: młody (zabawne) naukowiec filozof (sprzeczność?), stały bywalec telewizyjnych programów (z czasem zaczęli nawet płacić), elokwentny komentator (banalne), wypowiadający się jedynie na ważkie tematy (tutaj wykazuję się elastycznością), potrafiący celnie puentować i patrzeć na zagadnienia z chłodnym dystansem – tak mówią producentki programów (dlaczego to prawie zawsze kobiety?), a ja skromnie protestuję, udając zawstydzonego.
Powinienem wszystko to napisać na odwrocie wizytówki, przemilczając prawdę o napędzających mnie wychwytywaczach serotoniny oraz bezdyskusyjnej, choć w sumie łagodnej erotomanii. Częste odtwarzanie wspomnień z dzieciństwa też wydaje się nieco patologiczne, chyba nie pasuje do obowiązujących dzisiaj wzorców męskości, dlatego również pomińmy je milczeniem. Jakub Raste. Dobry wieczór – podaję rękę stojącemu przy wejściu czterdziestoletniemu mężczyźnie w niewątpliwie szytym na miarę garniturze i białej, rozpiętej koszuli. Z oczekiwaniem w oczach przyglądał się wchodzącym. Niektórzy omijali go, inni na wszelki wypadek witali się kurtuazyjnie, jak z gospodarzem. Wybrałem drugą opcję. Nie dosłyszałem jego nazwiska.
Po kilkunastu minutach w największej sali widzę Natalię. Trudno jej nie zauważyć: w szpilkach metr osiemdziesiąt i dyskretna lewitacja pod wpływem łakomych męskich spojrzeń. Uśmiech, skinienie głową. Przedziera się w moim kierunku, z zakłopotaną miną odpowiadając na pozdrowienia znajomych. Ja również robię kilka kroków ku minionej miłości. Z bliska widzę, że dorównuje mi wzrostem, jakby urosła od naszego ostatniego spotkania. Wybaczam jej tę zmianę, bo gdy się witamy, emanuje z niej szczera, niebankietowa czułość. W sukience z granatowego, połyskliwego materiału wygląda jak bogini. Mówię jej to. Całuje mnie jeszcze raz.
– Nie ma umowy. Nie podpisali… – mówi cicho.
Odstawiam kieliszek na stolik. Zjawia się kelner brawurowo żonglujący pełną kieliszków tacą; biorę dla nas dwa kolejne. Jako chłopiec chciałem być kelnerem. To na pewno ciężkie, ale przyjemnie ryzykanckie i voyeurystyczne zajęcie.
– Nie dogadali się, falstart – szepcze Natalia, pochylając się w moją stronę tak, że jestem już pod jej blond urokiem, jak pod parasolem.
– Niemożliwe, odwołaliby przyjęcie – odpowiadam, patrząc na jej usta.
– Nie, Kuba. Dopiero godzinę temu mieli podpisać ostatnie kwity i tutaj, na scenie, wymienić się teczkami, jak dyplomaci, żeby na obrazkach ładnie wyszło. Francuzi się przestraszyli. Rozmawiałam z Philippem Lestra, to on stoi tam przy wejściu, rzecznik prasowy. Czekał na szefów do ostatniej chwili. Okazało się, że nie podpisali umowy. Zabawne, co? Zresztą zobacz, jaką ma, biedak, minę…
Bankiet widmo: smokingi bez okazji, karnawał dżdżystą jesienią. Nie ma porozumienia, scena pozostanie pusta, nie będzie toastów i oklasków. Jesteśmy sami na bezpańskim przyjęciu bez smyczy i obroży. Natalia śmieje się, gdy to mówię. Dotyka mojej dłoni, a ja wiem, że ten gest jest najważniejszym wydarzeniem wieczoru.
Podchodzi ubrany na czarno, nieogolony brunet. Wspina się na palce, całuje Natalię w policzki. Przygładzone włosy i łańcuszek na szyi; przypomina włoskiego alfonsa albo polskiego piłkarza. Blisko: dziennikarz sportowy. Wykorzystuję moment, zostawiam ich. Idę wepchnąć się do baru. Hotel pęka w marmurowych szwach. Obrotowe drzwi są unieruchomione, obok rozsunięto szerokie szklane tafle. Wchodzi coraz więcej ludzi. Upijam się powoli. Barwy i kontury łagodnieją, czas rzednieje. Co chwilę ktoś kładzie mi rękę na ramieniu. Drażni mnie to. Nie odwracam się, by nie tracić miejsca przy barze, i w niewygodnym półobrocie rozmawiam z kilkoma znajomymi, ledwie ich rozpoznając. Wszyscy próbują błyskotliwie podkreślać niezwykłość jasnej już sytuacji: wielkie przyjęcie z okazji, której nie ma. „Pijmy, quia absurdum!” – rzuca siedzący na barowym stołku obok łysy mężczyzna. Ma zadarty, mały nos, ruchliwe oczy i wpisany w zarys ust uśmieszek. To znany z medialnej i erotycznej aktywności ksiądz, dyżurny komentator spraw ludzkich i boskich. Wódkę popija piwem – snobuje się na synkretyzm.
– Niech będzie wychylony – odpowiadam i wlewam w siebie jeszcze jeden kieliszek. Przymrużywszy oczy, patrzy na mnie z wyrzutem. Widocznie nie chce być dekonspirowany w tym bardzo świeckim otoczeniu.
Jest po północy. Jazz-band grał głośno, teraz nagle zamilkł i większość gości, zaskoczona ciszą, zbiera się do wyjścia. Idę do szatni. Fotoreporterzy zdążyli już rozjarzyć gwiazdy i pulsary, teraz, jedząc na stojąco, przybierają dziwne pozy i niechętnie, z rzadka podnoszą aparaty. Przed szatnią długa kolejka. Ktoś awanturuje się bełkotliwie. Zirytowani szatniarze uchylają ladę odgradzającą szatnię od holu i wypychają wieszaki na kółkach. Jeden z obwieszonych ubraniami stojaków przewraca się, po chwili wjeżdżają na niego kolejne. Pod naporem ludzi szukających swoich rzeczy wieszaki odwracają się kółkami do góry, tworząc w lobby piramidę szmat i metalowych stelaży. Wygląda to jak miejsce katastrofy kolejowej. Szatniarze, nie zwracając już na nic uwagi, wrzucają następne płaszcze, kurtki i torby na stos. Jeden z mężczyzn brnących po kolana w ubraniach głośno klnie i upada. Przy wyjściu co chwilę rozlega się ni to gwizd, ni krakanie: w kulistej klatce siedzi olbrzymia zielono-czerwona papuga. Widziałem ją, wchodząc. Myślałem, że jest sztuczna, bo nieruchoma jak jakiś buddyjski lama patrzyła na wszystko z pełnym godności, starczym dystansem. Teraz przestraszony ptak krzyczy. Prawie tracę równowagę, gdy chcę dosięgnąć czegoś, co przypomina mój płaszcz. Mężczyźni we włoskich garniturach wydzierają sobie znalezione rzeczy jak w sklepie z używaną odzieżą. Rezygnuję i wychodzę. Pada deszcz. Widzę rozmazane ogniki papierosów drżące za szybami stojących rzędem taksówek. Wsiadam do pierwszej. Na Żoliborz. I zasypiam. Z mordą na piersi.2
Liście opadły i z okien widzę miasto. Rano, siedząc w fotelu, patrzę na nie godzinę albo dłużej. Rozległy widok daje mi poczucie kontroli; był jednym z powodów, dla których wybrałem to zdecydowanie za drogie mieszkanie, w nazbyt snobistycznym budynku z własną siłownią, basenem i ochroną.
Kiedyś wspinałem się na drzewa. Lubię widzieć, samemu będąc niewidocznym. Niewielki sad przy rodzinnym domu był morzem, jabłonie statkami. Dowodziłem jednym z nich, delektując się smakiem niedojrzałych papierówek.
Patrzę na miasto: na Pałac, na kikuty wielkich biurowców udających city, na migające przez całą dobę, silniejsze niż słońce światła centrum handlowego. Po lewej widzę apartamentowce postawione na Umschlagplatzu – jasne, strzeliste budynki, wysokie carte blanche, osiedle niepamięci; białe sezony tego miasta. Zdumiewające są dobrowolne przeprowadzki szczęśliwych, zamożnych ludzi na Umschlagplatz.
Tak jak się spodziewałem, zadzwoniła Natalia. Pod jedwabnym zestawem wymówek („w ogóle na tym wariackim bankiecie nie porozmawialiśmy”) wyczułem inną wiadomość, list w butelce. Opróżnimy ją dzisiejszego wieczoru, po długiej wakacyjnej przerwie („spotkajmy się, świetnie, miło, że zadzwoniłaś, wieczorem i tak bym się do ciebie odezwał”).
Pierwszych osiemnaście lat życia Natalia spędziła we Francji. Córka emigrantów wypełniła wolę rodziców obsesyjnie rugujących z jej ust ślady akcentu i w połowie lat dziewięćdziesiątych przyjechała na studia do Warszawy. Zdając na polonistykę, usatysfakcjonowała ojca i wzięła rewanż za matkę, wyrzuconą z wydziału w sześćdziesiątym ósmym roku (asystentka stała wówczas zbyt blisko studentów). Natalia pojawia się na Uniwersytecie jak kolorowy ptak, który pomylił pory roku, wyrzekł się rajskich rozkoszy Sorbony. Ojciec, wykładowca filologii słowiańskiej tamże, był dumny z tej emigracji à rebours: ocalił polskość w owocu swych nadziei. Natalia szczerze interesowała się Polską, z radością jeździła na wycieczki do kraju kojarzącego się jej z wakacyjną idyllą, egzotycznie brzydkimi miastami i z uwięzioną w zdjęciach młodością rodziców. Przyjazd tutaj na stałe jawił się jej jednak jako poświęcenie, heroiczny gest, a przede wszystkim dowód miłości do ojca. Dziewczyny czasem wpadają w taką cierpiętniczą poetykę. Natalia z Paryża we własnym odczuciu grała w tym samym dramacie co Katarzyna ze Sieny, choć z inną motywacją. Ale życie pełne jest paradoksów i nieoczekiwanych zwrotów akcji: cichy klasztor czasem zamienia się w cel masowychpielgrzymek, miejsce zesłania może zamienić się w balową salę. Na drugim albo trzecim roku Natalia zgłosiła się na eliminacje i została prezenterką powstającej właśnie prywatnej telewizji. Choć trudno w to uwierzyć, tak to wówczas wyglądało: CV, rzetelny konkurs i rozmowa wstępna, bez niekończących się okresów próbnych, umów na czas określony i, nazywając rzecz po imieniu – bez dymania, odbierającego bardziej inteligentnym, wrażliwym jednostkom jakąkolwiek satysfakcję z pracy w korporacji. A potem było już jak w bajce: atrakcyjna twarz coraz silniejszej stacji, plebiscyty popularności, kolorowe magazyny i autorskie programy. Wysoka, platynowa blondynka o niskim głosie, ekscytująco pewna siebie i świadoma własnej urody. Marzenie patrzących na nią co wieczór tysięcy mężczyzn. I tylko ojciec nie doczekał tego rozbłysku popularności. Zresztą raczej nie uznałby go za sukces, zachowując wyniosły dystans wobec świata uwodzących córkę mass mediów.
Wytrzymaliśmy razem co najmniej kilka allenów. Ta jednostka długości trwania związku powstała którejś nocy, gdy wracając pustymi ulicami z kina, zdaliśmy sobie sprawę z okrutnej regularności bywania na kolejnych filmach Woody’ego Allena. Wspólny kod, język, porozumienie na skróty – wszystko za szybko, zbyt nagle. Przestraszyliśmy się siebie nawzajem. Natalia chwytała chwile jaskrawej popularności, może nie była ich pewna i bała się, że szybko przeminą. Ja też byłem szczeniakiem: sprawiało mi dużą przyjemność mrowienie w karku, pojawiające się zawsze, gdy widziałem, że rozpoznano ją w kinie, na ulicy, w sklepie, na stacji benzynowej. Starała się nie zauważać tych spojrzeń, ale myślę, że je bardzo lubiła i nadal lubi, podnieca ją to w fizycznym sensie tego słowa. W łóżku z Natalią zawsze było świetnie. Zawsze najlepiej jest, kiedy mi nie zależy, gdy nie muszę się koncentrować i przykładać.
Już w liceum zacząłem podejrzewać, że kobiety potrafią naprawdę cenić tylko tych mężczyzn, których mało obchodzą. To kiełkujące przeświadczenie wydawało mi się głupie i niepoprawne, ale nigdy do końca mnie nie opuściło. Kiedyś zdyszane, zarumienione biegły po awizowany list, dziś co trzy zdania w restauracji patrzą na telefon, czy nie przegapiły wiadomości, bo szum i mogły nie dosłyszeć, sześćdziesiąt razy na minutę sprawdzają pocztę, klik, klik – nadają wyznanie, że chcą, że pragną. I dostają kilka słów, skrawek, „nie dajmy się zwariować” albo coś w tym stylu. Kodują wtedy w sobie ciche szaleństwo, sarnią tęsknotę.
Liście opadły i znowu przez okna widzę miasto. Trzydzieste piąte urodziny uczciłem, otwierając opakowanie nowej maszynki do golenia. Natalia nie lubi, gdy drapię jej twarz i uda.
Obraz – ważne słowo. Z jednej strony narzuca się myślenie o obrazie w sensie dosłownym – obrazem operują media wizualne; z drugiej strony obraz może być rozumiany jako wyobrażenie otaczające fakt swoim kontekstem. Tak pojęty obraz jest systemem symbolicznym, a jego znaczenie w ogromnym stopniu zależy od dotychczasowych przeżyć, doświadczeń i wiedzy widza.
Przez dłuższą chwilę wpatruję się w jaśniejący w mroku ekran laptopa. Nie zapalając światła, idę do kuchni, naciskam przełącznik i w elektrycznym czajniku błyska pomarańczowe oko. Wracam do biurka, jeszcze raz czytam napisane przed chwilą zdania.
Jednak również obraz w pojęciu dosłownym za każdym razem wymaga interpretacji i narzucenia kontekstu w szerszej mierze niż np. mowa czy gesty. Na obrazy jako takie nie da się łatwo przetłumaczyć zdań twierdzących: obraz zawsze przekracza proste zdanie, narzucając szereg skojarzeń i znaczeń pobocznych. Można więc powiedzieć, iż rzecz ma się jak z Kotem z Cheshire: gdyby chcieć ikonograficznie przedstawić tylko i wyłącznie zdanie stwierdzające fakt „kot się uśmiecha” (bez zdań pobocznych: tłusty, rudy, mały, duży kot), operacja taka skończyłaby się klęską: znikłoby wszystko z kotem włącznie, a pozostałby najwyżej jego drwiący z naiwnego semiologa uśmiech…
Słyszę cichy trzask wyłączającego się czajnika. Stawiam na biurku kubek herbaty, na moment otaczam dłońmi gorącą powierzchnię, patrzę w ciemność za oknem. Widzę, jak moje odbicie nakłada się na światła centrum, a drżące na wietrze gałęzie drzew zdają się głaskać mnie po twarzy.
Wchodzę do sypialni. Chwilę leżę bez ruchu, wpatrując się w jej przysłoniętą włosami twarz. Natalia jest piękna. Sprawdzam, czy śpi, czy miarowy oddech nie zgubi rytmu, czy nie zdradzi jej drżąca powieka, a lekko rozchylone usta nie przywdzieją półuśmiechu. Wyłączam tlącą się przy łóżku lampkę. Podciągam kolana do brody, wciskam twarz pod jej ramię i nakrywam się kołdrą. Jeszcze przez chwilę nasłuchuję, czy – naga, pachnąca i ciepła – na pewno śpi i nie zauważy mojego embrionalnego, niemęskiego skulenia. To zawsze źle wygląda.3
Przekonanie Natalii, że prościej będzie, jeżeli znowu zamieszkamy razem, zajęło mi dwa tygodnie. Spotykaliśmy się niemal codziennie, co było miłe, ale odwożenie jej w środku nocy na drugi koniec miasta (nie lubi jeździć taksówkami, bo kierowcy ciągle do niej mówią; nie chce sama prowadzić przez puste ulice, bo napawa ją to lękiem) było na dłuższą metę uciążliwe. W końcu świetnie się uzupełniamy: ona wstaje dość wcześnie i jedzie do telewizji, ja śpię długo, pisać mogę tylko w nocy, a zajęcia ze studentami mam najczęściej po południu. Widzimy się po jej późnym powrocie. Idziemy do łóżka, kochamy się pospiesznie, mocno, potem ona zasypia, ja biorę prysznic i siadam przy biurku. W weekend wspólne śniadanie, takie domowe, półnago, ona bez makijażu. Jest wspaniale. Rozczula mnie widok jej szczoteczki do zębów na umywalce. Metalowa walizka na kosmetyki pasuje do wystroju łazienki. Oddałem Natalii połowę szafy w garderobie.
Dzisiaj to ja wracam później. „Wracać” – co za kalekie słowo! W swojej praktycznej dosłowności zawsze gubi małą, heraklitową prawdę, że donikąd się nie wraca. „Wracać do minionych dni” – metaforyczna, obnażająca bezsilność konstrukcja. „Jak wracać do przeszłości: narodowa pamięć historyczna” – temat, któremu poświęcony jest dzisiejszy odcinek jednego ze sztandarowych programów publicznej telewizji. W tej instytucji sztandary wywiesza się późnym wieczorem. Nie tylko ja cierpię na bezsenność.
Może przez przypadek, może celowo, do studia nie zaproszono nikogo starszego: siedzimy w kręgu, banda trzydziesto-, czterdziestolatków. Prowadzący program, stojąc na rozstawionych nogach, przemawia z przejęciem do kamery, która powoli go okrąża. Fanatycznie pewny siebie, cały program zapnie klamrą własnych poglądów; już wie, jak podsumować dyskusję. Wnioski z tej show-rozmowy są już wyciągnięte i spoczywają spokojnie kilka kartek pod łagodną powierzchnią: „Witam państwa; moimi gośćmi są dzisiaj…”. Kiedy w domu oglądałem wcześniejsze wydania programu, nawet mnie to bawiło. Zastanawiałem się, dlaczego goście przychodzą tak chętnie po to, by napotkać ścianę i wziąć udział w szyderstwie z dialogu: żadne argumenty, żadne tezy donikąd nie prowadzą i nie będą uwzględnione. Nie odkrywamy prawdy, tańczymy w jakimś transie na orbicie tej już wykutej – hipnoza i anamneza, dwie siostry prowadzą nas pewnym krokiem, wypowiadamy jak dzieci w szkole („własnymi słowami, proszę, Kuba!”) to, co ludzie wiedzieli od zawsze. Mniejszość niepodzielająca żelaznych poglądów prowadzącego ze zdumiewającą ochotą poddaje się egzekucji jego ostatnim słowem. Myślę o tym po raz kolejny, tym razem siedząc w środku, w gorącym świetle reflektorów, bo i ja skwapliwie zgodziłem się „uczestniczyć w dyskusji”.
Obok mnie posadzono olbrzymiego prawicowego publicystę. Podejrzewam, że pod swetrem i koszulą ukrywa gruczoły jadowe. Po lewej felietonista jednego z dzienników, mały okularnik w kraciastej marynarce i jaskrawej musze, udaje kolibra, błyszczy i piskliwie dokucza siedzącemu dalej socjologowi – blademu chłopcu, patrzącemu na rozmówcę niewidzącymi oczami, jakby patrzył na bezkresny horyzont, hen, daleko, w stronę Wenezueli albo jeszcze dalej. Jest też ksiądz spotkany na bankiecie, „przepraszam bardzo” – tak zaczyna każde zdanie. Innych grzeszników nie pamiętam.
Mówiąc, staram się od czasu do czasu wykrzywić usta w uśmiechu. Natalia zwracała na to uwagę: „W telewizji nigdy się nie uśmiechasz, a to przecież na tym polega. Nie musisz dobrze mówić, musisz przyjaźnie wyglądać”. Więc się staram. Może tylko to mi pozostało, bo dla pozostałych uczestników programu jestem najwyraźniej przedstawicielem neutralnego centrum, mędrkiem spod znaku uniwersyteckiego zdrowego rozsądku. Niczym ich nie zaskoczę. Mogę stanowić dobre tło dla bójki pomiędzy silniejszymi, wtajemniczonymi chłopakami w skórzanych kurtkach poglądów, z tatuażami dogmatów na ramionach i z bliznami po nożach dialektyki. Mam się trzymać z boku, mięczak. Dziesiątki słów. Setki. Tysiące. Dyskusja o pamięci plecie się w najróżniejszych kierunkach, zahaczając o rejony pozornie odległe, takie jak „żałosna moda na antyklerykalizm” – takiego określenia użył mój prawicowy sąsiad. Stwierdza, że istniejemy jako naród głównie dzięki pamięci historycznej. A w historii kraju w złych czasach ostoją pamięci zawsze był Kościół, dlatego należy mu się szacunek, uznanie i dbałość o sprawiedliwą pamięć. Ksiądz kiwa głową. Socjolog odpowiada, że owszem, ale dzisiaj rola Kościoła i samej pamięci jako elementu integrującego społeczeństwo już się skończyła. Można zdjąć krzyż, gdziekolwiek poza kościołami wisi. Historia narodu nie musi być wzniosła oraz idealizowana, można obiektywnie traktować przeszłość, przykładając do niej czysto badawcze narzędzia i wyciągając praktyczne wnioski na przyszłość. Ksiądz pobłażliwie się uśmiecha. Przeprasza bardzo, ale również jego zdaniem, gdyby nie pamięć, nie tyle o czynach i zrywach, ale o wielkości i wzniosłości czynów, nie bylibyśmy niepodlegli.
– No właśnie. – Prowadzący trafia między słowa. – Gdyby nie pamięć na przykład o powstaniu warszawskim, gdyby nie powstanie, ta nasza krwawa wyrwa, może my, Polacy, rzeczywiście nie przetrwalibyśmy? – pyta ze wzrokiem zwróconym do kamery. Jego oczy błyszczą, a sylwetka jest ze spiżu.
– Często mijam pomnik Małego Powstańca – mówię. – Widzę, jak wycieczki szkolne zatrzymują się pod murami Starego Miasta, przy rzeźbie chłopca z wielką głową w jeszcze większym niemieckim hełmie… – Na twarzy prowadzącego pojawia się lekki, melancholijny uśmiech. Pochyla głowę, zachęca, bym mówił dalej. – Dzieci robią sobie tam zdjęcia, dotykają rzeźby, głaszczą ją. I myślę, że można by ten mały pomnik zastąpić stojącą na postumencie rzeźbą wielkogłowego psa, z wielkimi oczami, naprzykład szczeniaka basseta. Budziłby podobne rozczulenie jak to symboliczne dziecko, złym splotem przypadków sprzedane śmierci przez zdradziecką matkę w trójcy jedyną – narodową powinność, pamięć i głupotę.
Chwila ciszy.
– Przepraszam, to niestosowne i wręcz skandalicznie aroganckie. Skandaliczne! – odzywa się ksiądz. – Wpisuje się pan w tę dyletancką modę na niszczenie wartości. Poza tym to, co pan nazywa przypadkiem, jest, jak ktoś powiedział, sposobem Boga na pozostawanie w ukryciu.
– Skrytobójca – wtrącam, nie mogąc powstrzymać śmiechu. Patrzę w kamerę.
Nie słucham podsumowania. Koniec programu. Wychodzimy w milczeniu. Prowadzący udaje, że mnie nie dostrzega. W reżyserce widzę na kilku monitorach ujęcia pustego już studia. Na kilku innych ekranach w rytmie odliczających dziesiętne części sekundy liczników migają reklamy.
Na parkingu przed budynkiem natykam się na księdza. Uśmiecha się przyjaźnie i nawet macha mi, wsiadając do swojego samochodu.
Wracam.
Jedynie pierwiastek życia, to, co nazywamy przekazem na żywo, może w mediach przezwyciężyć naturę obrazu. W relacjach i wypowiedziach bezpośrednich następuje bowiem pewna trudna do zdefiniowania redukcja kontekstu. Prawdziwe „live” to czysty obraz, wciągający widza wbrew jego woli. O ile mówiącemu uda się w naturalny sposób przekonać widza, że mówi właśnie do niego i właśnie w tej chwili, może zredukować całe otoczenie do jednego i jedynego elementu: do relacji pomiędzy medium a odbiorcą, do prawdziwego kontaktu poprzez obraz, obraz na żywo, obraz „live”.
Nie mogę się powstrzymać: zamykam plik i uruchamiam przeglądarkę. Wchodzę na stronę telewizji, po chwili odnajduję zakładkę programu. Działają szybko, może zresztą archiwizacja następuje automatycznie – środek nocy, a już można obejrzeć zapis audycji. Widzę swoją twarz. Na ekranie uśmiecham się, mówię z nerwowym pośpiechem, gestykuluję i czasem zerkam w stronę kamery. Odtwarzam to sobie jeszcze raz, i jeszcze.4
Z nadejściem jesieni dni stają się przytulniejsze. Ściśnięte pomiędzy ciemnością odchodzącej nocy a mrokiem wczesnego wieczoru są jak kartonowe pudła; od góry przykryte niskim niebem tworzą schowek. Jest mi lepiej niż latem, gdy wszystko tchnie ciepłym, rozebranym ogromem. Jesienią nie muszę, wołany przez tysiąc możliwości, wychodzić na zewnątrz. Nie czuję, bym wiele tracił. Wszystko się kurczy i mieści w kadrze płonącego kominka.
Sobota. Mazurski dom, spadek Natalii po byłym mężu.
Trudno o lepsze słowo, bo choć mężczyzna żyje i z tego co wiem, ma się nieźle, nie potrafię o nim myśleć jak o żywym. Rozwód w przyjaznej atmosferze. Miły gest – ta niewielka posiadłość w zamian za dobre wspomnienia. „W sumie znaleźliśmy to miejsce razem” – tłumaczyła Natalia. Spadek – wszystko, co pozostaje po bliskich nam niegdyś ludziach: spadło to na nas, przykryło, przycisnęło, otuliło. I pogrzebało.
Jest wieczór, chowamy się przed jeziornym chłodem i mgłą. Słychać poszczekiwanie psów. Od czasu do czasu wąską, ledwie pomazaną asfaltem drogą przejeżdża samochód z hałasującą przyczepą: ostatnie jachty z Niedźwiedziego Rogu na lawetach uciekają przed zimą. Po południu poszliśmy na spacer. Prawie godzinę patrzyliśmy, jak dźwig wyciągał z wody żelkotowe, niezgrabne kadłuby obślimaczone brunatnością i delikatnie kładł je na czekających podwoziach. Było w tym coś rozczulającego. Na pustych Śniardwach pływały wyspy. Wracając, dotknęliśmy stojącej na zakręcie, złamanej, ale kurczowo trzymającej się życia brzozy. Jej kora po słonecznym jesiennym dniu była jeszcze ciepła; zdychające drzewo miało gorączkę. Po drugiej stronie drogi zza płotu przyglądała nam się stara klacz. Przechylając łeb, rży na widok ludzi. Nazywa się Lotka. Natalia mówi, że sąsiad, stary Mostowicz, od lat na pytanie o wiek Lotki odpowiada „dziesięć”. Szczęśliwa Lotka ma dziesięć lat od dziesięciu lat. Gdy się zbliżamy, uderza nas jej intensywny zapach. Przypomina mi się dzieciństwo, konie ze stojącej nieopodal rodzinnego domu stajni.
Oto ją widzę, zbudowaną z czerwonej cegły jak wszystkie stare budynki w mieście. Stoi na peryferiach, właściwie za miastem, niczym katowski dom Sansona, by nie razić ludzkiego wzroku. Niewielki budynek o spadzistym dachu ginie w cieniu olbrzymich topoli. Wpasowana w mur ażurowa żelazna brama pozwala zajrzeć do środka: na podwórzu stoją dwa czarne karawany z pomalowanymi srebrną farbą barokowymi wypustkami i figurami pochylonych aniołów. Przypominają łoża z baldachimem na wielkich kołach albo westernowe dyliżanse. Farba gdzieniegdzie odpryskuje, anioły wyglądają jak chore na trąd.
Często widywałem te karawany w idącym przez miasto kondukcie. Pomiędzy przydymionymi budynkami koloru zakrzepłej krwi dwa konie z dopiętymi na czołach pióropuszami niespiesznie ciągnęły pogrzebowy wóz, prowadząc pochód ludzi w ciemnych ubraniach. Konie były zadbane, lśniły jak aksamit, jak góra duże. Wieczorami cicho rżały w stajni. Czułem ich obecność, gdy przed zmierzchem biegłem przez łąki, które wówczas wydawały mi się bezkresne. Unosząca się mgła sięgała kolan, a ja ślizgałem się po wilgotnej trawie, by w końcu przekroczyć żużlową drogę i w bijącym od budynku słodkawym, pełnym zapachu końskiego nawozu cieple przywrzeć do ogrodzenia. Przez długie minuty nie mogłem oderwać wzroku od karawanów, czekających, cichych. Byłem zdumiony tym, że odkryłem je zaledwie kilkaset metrów od domu, przy czarnej jak kir drodze, po której jeździliśmy z ojcem na rowerowe wycieczki, za każdym razem robiąc rytualną przerwę przy wielkim kamieniu. Siadaliśmy na nim, by odpocząć, opieraliśmy się o siebie nawzajem plecami i rozmawialiśmy. Nigdy później nie byłem z ojcem równie blisko. Czarna droga – tak właśnie ją nazywałem – kończyła się daleko plamami zieleni, a z przeciwnej strony, prosta jak linijka, prowadziła ku ostrym wieżom kościoła farnego, zamieniając się w ulicę z nazwą, numerami i logiką dorosłego życia.
Jest cicho. Wieś – kilka niewielkich obejść, miniaturowy pensjonat i trzy domy przyjezdnych, w tym spadek Natalii – już śpi. Ledwie mieścimy się na stojącej przed kominkiem kanapie. Natalia wciska stopy pod moje pośladki. Czyta kolorowy miesięcznik, a ja patrzę w ogień i głaszczę jej łydkę.
Pod nieobecność Natalii domu dogląda stary Mostowicz. Ubrany w pikowany waciak i spodnie wpuszczone w półfilcowe kalosze, zapukał dziś rano, by zdać relację z nicniedziania się. Bezzębny, mówi niewyraźnie, musiałem się skupić, by go rozumieć. Siwy zarost matowi jego chudą twarz. Na werandzie skamlał kundel, maniakalnie chodzący za panem, mimo że częściej jest traktowany nogą niż ręką. Pozostawanie za szklanymi drzwiami było dla niego katastrofą godną płaczu. Histeryczny żarłok.
Stary się rozgadał. Opowiadał o tym, jak kilkanaście lat temu spłonęła mu stodoła. Miał potem kłopoty, bo była jesień i nie mógł łatwo zdobyć siana dla zwierząt. Zabawną ciekawostką w czasie tego dramatycznego zdarzenia były płonące szczury. Mówił, że wybiegały ze stodoły, a potem, widząc ludzi i strumienie syczącej wody, wracały w ogień. Płonące krople w filmie puszczonym wstecz.
Natalia kładzie mi nogę na kroczu. Migoczące w jej oczach światło kominka biegnie daleko, do środka. Rozpinam spodnie i dociskam jej nagą stopę do członka, masuję się nią; jest ciepła. Po chwili język Natalii zakreśla w moich ustach kręgi, jak na wodzie jeziora, do którego wrzuciła coś cennego. Chcę to wyłowić – ciągnę Natalię w dół, głębiej, mocniej, rytmicznie w płonące wnętrze. Dobrze mi z nią przy tym ogniu.5
Myślę, że kiedyś telefon oznaczał miejsce. Czekanie na telefon, na dźwięk ebonitowego urządzenia; stężona cisza, która otaczała aktorów liczących na propozycje roli, smutne kochanki tęskniące do zdradzających mężów, pisarzy chcących podpisać umowę z wydawcą, rodziców pragnących usłyszeć głos dorosłych już dzieci.
Teraz nie czeka się na telefon. Odbiera się go przy okazji. Nawet gdy liczę, że ktoś zadzwoni, raczej na to nie czekam. Czekanie w ogóle straciło coś ze swojego znaczenia i sensu (może bezsensu). Nie ma czasu na czekanie. Nawet na Boże Narodzenie już się nie czeka, to ono narzuca się jesienią wraz z dekoracjami w centrach handlowych, z wysypującymi się z gazet wkładkami reklamowymi i z migającymi światłami. Po co znicze na Wszystkich Świętych? Praktyczniej byłoby położyć na grobach od razu choinkowe lampki.
Wszystko czeka. My nie czekamy. Trzeba się spieszyć.
Nie czekałem. Wibrujący w kieszeni telefon zaskoczył mnie jak zawsze. I potem też byłem zaskoczony: dyrektor telewizyjnej korporacji pewnym siebie, ale słodkim, wręcz zmysłowym głosikiem sekretarki zapraszał na spotkanie. Pierwsza myśl: Natalia była niegrzeczna i wzywają mnie, jak rodzica, by się poskarżyć. Uśmialiśmy się: Natalia zaklinała się, że nie ma ze sprawą nic wspólnego i w ogóle nie ma pojęcia, o co może chodzić. Nikt nie wie, że znowu jesteśmy razem, a nawet jeżeli, to jakie to może mieć znaczenie?
Zatem jadę taksówką na drugi koniec miasta, patrząc na pierwsze renifery w sklepowych witrynach i pierwszych Mikołajów. Niewyspani, zakłopotani, na kacu, przed myciem zębów i goleniem – są, obudzili się z letniego snu. Widzę, jak przed sklepem z elektroniką dwóch pali papierosy, nerwowo zerkając na tłumaczącego im coś mężczyznę w garniturze. Deszcz zamienił się w brudną mgłę. Dopiero połowa listopada. Ale zima przychodzi wcześnie. Spieszy się jej. Palce grabieją. Nie ma liści na drzewach, zebrali je, spalili. W pośpiechu. Lubię zapach palących się liści. Na szkolnym boisku grabił je i podpalał woźny. W tym dymie graliśmy w piłkę. Powietrze było mroźne, ale nie marzłem. Jakoś inaczej zjawiała się zima. Nie było tak ciemno o tej porze roku. Uciekł ten czas, bo wtedy w ogóle mi na nim nie zależało, więcej – chciałem, żeby mijał szybciej. Wszyscy tego chcieliśmy, bo pragnęliśmy być dojrzali, dorośli. Seks, pieniądze, książki, studia, dziewczyny z polonistyki, ich okrągłe druciane okulary i długie spódnice, jak zasłony, które mają się rozstąpić. Czekaliśmy na to zaczajeni. No i rozstąpiły się! Sam nie wiem kiedy. I poszło wszystko z dymem żarzących się liści.
Taksówkarz pędzi, próbując omijać korki, cwaniakuje. Proszę, by zwolnił. Odburknął coś niezrozumiałego. Spieszy się zimie, wszystkim się spieszy, boją się stracić jakieś niepowtarzalne okazje. Wyprzedaż czasu, promocja, ile procent? Jakie honoraria? Negocjujmy. Pod koniec studiów jako zwykły reporter zarabiałem tutaj, w koszmarnym telewizyjnym gmaszysku, niezłe pieniądze. Wtedy chciało mi się jeszcze udawać, że bon moty polityków mają jakąkolwiek wagę.
Gdy naciskam przycisk ostatniego, jedenastego piętra, ludzie w windzie przerywają rozmowy. W sekretariacie poznaję głos z telefonu, patrząca spode łba czarownica musiała skraść go Małej Syrence.
Z przeszklonej od podłogi do sufitu sali konferencyjnej otwiera się szeroka perspektywa na miasto. Widok częściowo zasłoniły wybudowane niedawno wysokie bloki. Może właściciele stacji obserwują okna ściśniętych w mrówkowcach potencjalnych widzów. Czy rytm światła wydobywającego się wieczorami zza firanek i żaluzji odpowiada pulsowi któregoś z kanałów? Może wszechmocny prezes na zakończenie dnia, położywszy nogi na stole, próbuje odczytywać migające sygnały, zanim precyzyjne wskaźniki oglądalności przyniesie mu, jak co tydzień, jego wierny adiutant – dyrektor programowy. To pomniejszy pan i władca gwiazd i gwiazdeczek, których rozbłyski na firmamencie krótkiej sławy muszą być idealnie równoczesne z tymi w mieszkaniach widzów. Z prawej strony na tarasie drżą w doniczkach niewielkie krzewy. Na jedynej nieszklanej ścianie, tej przy wejściu, wiszą dwa okropne pejzaże, jak w świetlicy fabryki z lat osiemdziesiątych.
Metr pięćdziesiąt, hiszpańska bródka i grube, przyciemniane szkła okularów. Zylber. Dyrektor. Wchodzi z głośnym sapaniem otłuszczonego pięćdziesięciolatka. Przypomina, że jesteśmy na ty, prosi, żebym zwracał się do niego jak wszyscy, po prostu Ryszard. Mówi, że zaraz dołączy do nas prezes. To jak audiencja u królowej.
Zylber od lat się nie zmienia. Wciąż wygląda jak jowialny krasnal wymieciony w piątek spod dywanu w dziecięcym pokoju i dziś, we wtorek, wciąż nieco oszołomiony. Uścisk jego dłoni jest mocny. Pewnym gestem pokazuje mi jeden z czarnych foteli stojących przy małym stole. Ostatnio czytał moje artykuły, a kilka młodych osób, które zatrudnił, chodziło na moje zajęcia i bardzo je sobie chwaliło, a on chwali sobie te osoby, więc dobrze się składa. Przez chwilę zastanawiam się, która z moich nielicznych młodych ofiar, studentek dziennikarstwa, mogła zostać prezenterką pogody. Za mało czasu poświęcam na oglądanie telewizji.
Chowając się w fotelu, zakłada nogę na nogę, przez co kolano ma na wysokości twarzy i z mojej perspektywy widzę dwie krótkie, złożone tylko z łydek i stóp nogi wyrastające wprost z zarośniętej, uzbrojonej w pancerne szkła głowy.
– Oglądałem… – zawiesza głos. – Bardzo mi się podobało, jak wniosłeś do tych schematycznych dyskusji energię wreszcie. To było świeże, buntownicze i przy okazji ciekawe. Taki nawias. To się nazywa disruption. I w dodatku dobrze wyczuwasz, co ludzi teraz może poruszyć i zainteresować.
Asystentka przynosi tacę z filiżankami. Wygląda na przestraszoną debiutantkę. Ze stołu konferencyjnego zdejmuje miskę z orzeszkami ziemnymi i stawia ją na naszym stoliku. Zylber nie spuszcza ze mnie wzroku.
Zaczynał w niewielkiej stacji radiowej, gdzie wraz z grupą znajomych z dawnej opozycji starał się naśladować zagraniczne rozgłośnie. Małe radio w latach pospiesznej prosperity młodego rynku szybko stało się duże, a on, specjalista od medialnej skuteczności, trafił do telewizji, najpierw publicznej, gdzie jako prezes poniósł spektakularną porażkę w walce ze starymi układami, potem do prywatnej. I tutaj mu się udało. Stał się wyrocznią: programy, które wymyślał albo kupował za granicą, przyciągały miliony widzów. Koncern rósł w siłę, właściciel szybko powołał go do zarządu. Stał się demiurgiem karier dziennikarzy (Natalia zawdzięcza mu dużo), aktorów i menedżerów. Ale na co dzień chodzi w znoszonym swetrze (stara sztruksowa marynarka – od wielkiego dzwonu), nosi na ramieniu archaiczną torbę i jeździ do pracy autobusem. Wygląda, jakby miał się zaraz zabrać do redagowania podziemnej gazetki, kopiowanej w kilkuset egzemplarzach na stojącym w piwnicy powielaczu.
Wchodzi prezes. Podaje mi rękę i zapada się w fotelu. Sięga po orzeszki. Wpycha je sobie do ust za pomocą kciuka i palca wskazującego i chrupie; wystające przednie zęby, wąsy i głęboko osadzone, ale nieco wyłupiaste oczy sprawiają, że przypomina wielkiego gryzonia przebranego w garnitur. Na jego złotym zegarku drgają wiązki światła.
– Ale wszystko ustaliliście? – pyta.
– Prawie – odpowiada Zylber. Zwraca się do mnie. – Potrzebujemy kogoś, kto potrafi uciec od schematu.
– W schemacie telewizyjnego piękna raczej się nie mieszczę, nie muszę uciekać… – próbuję żartować.
– Ale proszę pana, nie o to chodzi – wtrąca prezes. – Opowiedz panu – zwraca się do Zylbera.
Po porażce rozmów z Francuzami sami muszą starać się o miejsca na multipleksie, co ze względu na konkurencję jest trudniejsze, niż myśleli. Koncepcja Zylbera zakłada stworzenie w ramach Grupy kilku nowych kanałów wybijających się ponad oferty innych stacji. Jeden z nich chcą uruchomić na bazie lokalnej telewizji we Wrocławiu, kupionej kilka miesięcy wcześniej.
– Konsolidacja rynku, wiadomo, a koncesja jest towarem deficytowym. – Zylber mruży oczy. – Zbudujemy nowy kanał, ale nie kolejny teletabloid, tylko telewizję nastawioną na bardziej wymagającego widza. Czegoś takiego nie ma, trochę o kulturze, religii… Tak, religia, bardzo ważny element. Chcemy mieć w portfolio ambitniejszą ofertę – ciągnie wyraźnie podekscytowany. – Nazwaliśmy ten projekt Logos.tv.
– Ale żeby nas to nie zrujnowało przy okazji – dodaje prezes, podnosząc z podłogi orzeszek. Dmucha na niego i zjada. Potem bierze ze stołu moją wizytówkę i jej krawędzią czyści sobie zęby.
Zylber mówi, że chcą, by programowym relaunchem kanału kierował ktoś niezepsuty menedżerską pracą w telewizji, bo to ma być nowa jakość. Pomyśleli, że może spróbowałbym jako szef kreatywny przedsięwzięcia. Na ruszenie z nowym programem są cztery miesiące. Ani dnia dłużej.
Odpowiadam, że właśnie kończę od lat rozgrzebany doktorat, że to dla mnie ważne i że bardzo mnie pochłaniają zajęcia na uczelni. Poza tym sporo czasu zabiera mi pisanie felietonów do tygodnika, z którym stale współpracuję.
Prezes wymienia kwotę honorarium. Jest tak absurdalnie wysoka, że odbiera mi mowę i czuję, że może odebrać dużo więcej. Wydaje mi się, że jestem na statku szaleńców, na którym dokonuje się fenomenalna synteza obłędu i żebractwa; że oto płyniemy w dół rzeki, ja jestem żebrakiem, a obłąkany, ale pewny siebie sternik wskazuje dramatycznym gestem kierunek naprzód. Chwila milczenia wydłuża się słyszalnie.
– Ale trzeba omówić jeszcze szczegóły, będziecie w kontakcie – mówi prezes, wstaje i szybkim krokiem wychodzi.
Chyba nie słyszy mojego „do widzenia”.