Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkło - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
6 czerwca 2013
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szkło - ebook

 

 

Media, melancholia i koniec realnego świata - Emil Marat debiutuje intrygującą powieścią.

Jakub Raste prowadzi spokojne życie. Wykłada filozofię na prywatnej uczelni, próbuje dokończyć doktorat, trochę romansuje, trochę udziela się w mediach. Po kontrowersyjnej wypowiedzi w programie na żywo odbiera telefon od dyrektora korporacji telewizyjnej, który proponuje mu stworzenie niszowej stacji dla wymagającego widza, Logos.tv. Mimo wątpliwości Jakub przyjmuje ofertę. Wkrótce zaczyna wierzyć w projekt ambitnej telewizji. Dworskie intrygi, korporacyjny bełkot i dyktatura działu analiz przestają mieć znaczenie.

Tymczasem w życiu Jakuba znowu pojawia się Natalia. Więź między dawnymi kochankami staje się coraz silniejsza, ale Raste w kluczowym momencie robi krok wstecz - jego zaangażowanie w związek ma granice.

Czy Logos.tv powstanie? Czy Natalia zgodzi się na rolę wiecznej przyjaciółki? Czy Jakub rozbije szybę, która oddziela go od rzeczywistości?

 

O męskiej niedojrzałości w sposób dojrzały. Media, korporacje, niedosyt. Proza oszczędna w słowach, jednocześnie obrazowa i poetycka. To nie jest kolejny kryminał, ale snuta intryga wciąga, a cynizm, nadwrażliwość i erotyczne nienasycenie głównego bohatera porządnie nas wkurzają.

Agata Passent

 

Chowam się w położonej z dala od głównych pasaży restauracji sushi. [...] Siedząc w najdalszym kącie, natrafiam na wzrok uśmiechniętej blondynki. Atrakcyjna, zadbana, zdrowa i energiczna. Ubrana w ciemny żakiet i dżinsy zbiera się do wyjścia. Jest w towarzystwie młodszego, szczupłego efeba. Chłopak zdaje się wszystko mieć za małe: uszy, koszulę, nos, marynarkę, dłonie, obcisłe spodnie. Wstając od stolika, wkłada za mały płaszcz. Podchodzą do mnie, trzymając się za ręce. Podnoszę się. Dobrze, że sushi nie stygnie. Blondynka nadstawia policzki - teraz sobie przypominam...

(fragment)

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7881-056-8
Rozmiar pliku: 4,8 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Pod­bró­dek w górę. Przy­mru­żo­ne oczy pod­kre­śla­ją do­sad­ność wy­po­wie­dzia­nych słów. Po­tem dys­kret­ne po­chy­le­nie gło­wy, lek­ki ukłon. Gdy za­ci­skam war­gi, ka­pie pia­na z pa­sty do zę­bów. Za­sty­gam ze wzro­kiem pew­nie utkwio­nym w jed­nym punk­cie na wprost: ostat­nia chwi­la, peł­ne za­chę­ty, bu­dzą­ce za­ufa­nie znie­ru­cho­mie­nie. Pu­blicz­ność w stu­diu klasz­cze. Cza­sem re­ali­za­tor za bar­dzo się spie­szy i tnie ob­ra­zek. Przed lu­strem jest bez­błęd­nie.

Póź­niej sy­gnał prze­ryw­ni­ka.

I re­kla­my.1

Stu­den­ci wpa­tru­ją się we mnie, wier­ne psy. Ich wzrok ma prze­ko­ny­wać, że ro­zu­mie­ją, co do nich mó­wię. Pod­czas za­li­czeń, gdy wbrew uczel­nia­nej epi­de­mii te­stów spo­ty­kam się z każ­dym z osob­na, za­miast pa­trzeć mi w oczy lu­stru­ją blat sto­ją­ce­go po­mię­dzy nami sto­łu, szu­ka­jąc tam pod­po­wie­dzi, zna­ków wy­ry­tych wzro­kiem po­przed­ni­ków. Przy­zna­ję punk­ty za kon­takt: jed­no spoj­rze­nie – je­den punkt. Prze­gry­wa­ją. „Spo­tkaj­my się za ty­dzień, pro­szę jesz­cze raz po­wtó­rzyć ma­te­riał”. Nie­któ­rzy trza­ska­ją drzwia­mi: to stu­dia za­ocz­ne, pła­cą za nie i my­ślą, może słusz­nie, że im się na­le­ży. Ale na wy­kła­dach upar­cie się we mnie wpa­tru­ją. Pa­trzą z nie­win­ny­mi mi­na­mi. Słu­cha­ją.

Ru­do­wło­sa dziew­czy­na osten­ta­cyj­nie się wy­ła­mu­je: opar­tą na dło­ni gło­wę zwra­ca w stro­nę okna. Jest szczu­pła. Ubie­ra się na czar­no. Już daw­no przy­ku­ła moją uwa­gę. Ma przy­mru­żo­ne, sen­ne po­wie­ki. Pod­czas ostat­nie­go spo­tka­nia ani na chwi­lę nie spu­ści­ła wzro­ku, pa­trzy­ła mi pro­sto w twarz. Słu­cha­łem jej ni­skie­go, chro­po­wa­te­go gło­su, li­czy­łem roz­sy­pa­ne pie­gi, wpa­try­wa­łem się w sza­re oczy i uda­wa­łem, że nie in­te­re­su­ją mnie ra­mio­na od­sła­nia­ne przez opa­da­ją­cy z nich swe­ter. Nie­wiel­kie, obie­cu­ją­ce pier­si po­wa­li­ły mój zmysł kon­cen­tra­cji. Da­łem jej dzie­sięć punk­tów, choć była poza ska­lą.

Wie­czór. Prze­bra­łem się w gar­ni­tur i po­sze­dłem na przy­ję­cie z oka­zji ogło­sze­nia so­ju­szu wiel­kich te­le­wi­zji, ma­ją­cych w tan­de­mie two­rzyć naj­więk­szą plat­for­mę pro­gra­mo­wą w tej czę­ści Eu­ro­py. Będą jak grom spa­dać na kon­ku­ren­cję i jak ju­trzen­ka lep­szych cza­sów ja­śnieć w oka­blo­wa­nych miesz­ka­niach miesz­czan. Po­wsta­nie me­dial­ny kon­glo­me­rat, dzię­ki swo­jej sile nie­po­zo­sta­wia­ją­cy du­że­go wy­bo­ru urzęd­ni­kom, któ­rzy de­cy­du­ją o przy­zna­wa­niu miejsc na cy­fro­wych mul­ti­plek­sach. Epo­ko­we wy­da­rze­nie za­słu­gu­je na fetę.

Je­stem za wcze­śnie. Źle być za wcze­śnie na ban­kie­cie. Ale nie lu­bię się spóź­niać. Od kie­dy pa­mię­tam, czu­ję się spóź­nio­ny. Spóź­nio­ny na So­li­dar­ność, na praw­dzi­wy punk rock, na po­czą­tek ka­pi­ta­li­zmu, na wszyst­ko. To pew­nie ty­po­we dla ko­goś uro­dzo­ne­go w la­tach sie­dem­dzie­sią­tych. Nie jest mi z tym szcze­gól­nie źle, ale jed­nak po­czu­cie, że nie zdą­ży­łem, de­li­kat­nie uwie­ra, wy­wo­łu­jąc ner­wo­wość.

To był maj.

Pach­nia­ło ko­ściel­ne ka­dzi­dło. Pierw­sza ko­mu­nia i dwa ka­no­nicz­ne pre­zen­ty: ro­wer i ze­ga­rek. Ro­wer miał słu­żyć do go­nie­nia cza­su ucie­ka­ją­ce­go na cy­fer­bla­tach po­ljo­tów i wo­sto­ków. Ze­ga­rek – fi­lak­te­ria na le­wym nad­garst­ku, ini­cja­cyj­ny amu­let – ozna­czał ko­niec szczę­śli­we­go nie­li­cze­nia się z cza­sem. Od tej pory bę­dzie ro­sła tę­sk­no­ta za świa­tem, któ­ry trwa, a nie wciąż się zmie­nia i roz­pa­da.

Oprócz za­rii z nie­bie­skim cy­fer­bla­tem do­sta­łem mi­nia­tu­rę wy­ści­go­we­go ro­we­ru. Za­ci­ska­łem dło­nie na za­krzy­wio­nej kie­row­ni­cy, aż bie­la­ły kost­ki. Nie było żad­nych błot­ni­ków czy lam­pek; gdy ja­dąc, nie na­ci­ska­łem na pe­da­ły, roz­le­gał się ter­kot tyl­ne­go koła. I ma­gia – prze­rzut­ki. Zmie­nia­ło się je dźwi­gnia­mi przy ra­mie. Po­ni­żej, w dru­cia­nym uchwy­cie za­wie­szo­ny był inny waż­ny ele­ment – pla­sti­ko­wy bi­don: osło­nię­ta rę­ka­wicz­ką bez pal­ców dłoń ucie­ka­ją­ce­go pe­le­to­no­wi li­de­ra obej­mu­je po­jem­nik i kie­ru­je go do ust; bez zwal­nia­nia, w peł­nym tem­pie, w peł­nym słoń­cu, w na­szym peł­nym po­dzi­wu mil­cze­niu przed ekra­nem te­le­wi­zo­ra. Co­dzien­nie spie­szy­li­śmy się ze szko­ły do domu, by zdą­żyć na re­la­cję z Wy­ści­gu Po­ko­ju. Lada dzień miał prze­je­chać przez na­sze mia­sto. Plan był pro­sty: tuż za ro­gat­ka­mi przy­łą­czam się na mo­jej ja­sno­czer­wo­nej ko­lar­ce Sprint 2 do pe­le­to­nu.

Tego dnia od rana wa­ga­ro­wa­li­śmy w krza­kach za przy­droż­nym ro­wem, w miej­scu, gdzie koń­czy­ły się za­bu­do­wa­nia i szo­sa wni­ka­ła w so­sno­wy las. Chcie­li­śmy przy­po­mi­nać praw­dzi­wą eki­pę: mia­łem trzech me­cha­ni­ków i dwóch tre­ne­rów. Przez kil­ka go­dzin roz­trzą­sa­li­śmy tak­tycz­ne niu­an­se: czy po­wi­nie­nem scho­wać się w pe­le­to­nie i ucie­kać tuż przed metą, czy może urwać się wcze­śniej. Le­że­li­śmy na wil­got­nej, pa­ru­ją­cej w słoń­cu tra­wie. Jej za­pach mie­szał się z za­pa­chem potu, bo cały czas mia­łem być roz­grza­ny, co kil­ka mi­nut ro­bi­łem se­rię przy­sia­dów, a po­tem któ­ryś z chło­pa­ków przy­kry­wał mi ra­mio­na ko­cem. Ktoś inny spraw­dzał, czy opo­ny są do­sta­tecz­nie na­pom­po­wa­ne i czy koła krę­cą się lek­ko. Cze­ka­li­śmy.

Wcze­snym po­po­łu­dniem szo­sa uci­chła; mi­li­cja wstrzy­ma­ła ruch. Za­ją­łem miej­sce na po­bo­czu za za­krę­tem, chło­pa­ki sta­li kil­ka­dzie­siąt me­trów ode mnie – bli­żej mia­sta. Mie­li dać mi sy­gnał do star­tu. Po paru mi­nu­tach prze­je­chał bły­ska­ją­cy ko­gu­tem sa­mo­chód, po­tem kil­ka mo­to­cy­kli. W na­pię­ciu po­chy­li­łem się nad kie­row­ni­cą, spraw­dzi­łem prze­ło­że­nia, pra­wy pe­dał usta­wi­łem pod ką­tem czter­dzie­stu pię­ciu stop­ni do zie­mi. Ci­sza. Przez dy­szą­ce roz­grza­nym as­fal­tem i ner­wo­wym sku­pie­niem po­wie­trze szyb­ko prze­je­chał jesz­cze je­den fiat.

A po­tem na­gle obok mnie prze­mknął stu­ko­ło­wy trzmiel, ol­brzy­mi owad sze­lesz­czą­cy skrzy­dła­mi. Pe­le­ton otarł się o mój wzrok. Zle­pio­ny z ba­jecz­nie ko­lo­ro­wych ko­szu­lek, pe­da­łu­ją­cy or­ga­nizm roz­bły­snął sku­mu­lo­wa­ną ener­gią ty­sią­ca mię­śni i zgasł jak sło­necz­ny re­fleks na szpry­chach. Jesz­cze kil­ka sa­mo­cho­dów i zno­wu ci­sza. Żad­ne­go „już”, od razu „po”. Wszyst­ko trwa­ło dwie se­kun­dy. Nie do­wie­rza­jąc, pa­trzy­łem na chło­pa­ków, a oni na mnie.

Źle jest być spóź­nio­nym. Nie tyl­ko ja tak my­ślę: mi­nę­ło trzy­dzie­ści mi­nut od wy­dru­ko­wa­nej na za­pro­sze­niach go­dzi­ny, a już jest tłok. Przy wej­ściu do ho­te­lu go­ście wrzu­ca­ją wi­zy­tów­ki do trzy­ma­ne­go przez ho­stes­sę szkla­ne­go dzba­na. Du­pia­sty anio­łek za każ­dym ra­zem kiwa głów­ką. W ta­kich chwi­lach czu­ję ukłu­cie nie­po­ko­ju: czy moja wi­zy­tów­ka nie jest fał­szy­wym bank­no­tem sta­wia­nym w tej grze? Czy na­zwa uczel­ni wy­plu­wa­ją­cej ab­sol­wen­tów mar­ke­tin­gu i za­rzą­dza­nia, by za­spo­ko­ić po­pyt na me­dial­nych eks­per­tów, hoj­nie opła­ca­nych, sprze­daj­nych hu­ma­ni­stów, ta­kich jak ja, jest do­sta­tecz­nie moc­nym ty­tu­łem do do­bre­go sa­mo­po­czu­cia? Po kie­lisz­ku wina od­po­wiedź jest bli­sko, po dwóch jest oczy­wi­sta. To­wa­rzy­stwu błysz­czą­ce­mu w li­fe­sty­lo­wych ty­go­dni­kach mogę przy­glą­dać się z ukry­wa­nym, ale szcze­rym po­czu­ciem wyż­szo­ści: mło­dy (za­baw­ne) na­uko­wiec fi­lo­zof (sprzecz­ność?), sta­ły by­wa­lec te­le­wi­zyj­nych pro­gra­mów (z cza­sem za­czę­li na­wet pła­cić), elo­kwent­ny ko­men­ta­tor (ba­nal­ne), wy­po­wia­da­ją­cy się je­dy­nie na waż­kie te­ma­ty (tu­taj wy­ka­zu­ję się ela­stycz­no­ścią), po­tra­fią­cy cel­nie pu­en­to­wać i pa­trzeć na za­gad­nie­nia z chłod­nym dy­stan­sem – tak mó­wią pro­du­cent­ki pro­gra­mów (dla­cze­go to pra­wie za­wsze ko­bie­ty?), a ja skrom­nie pro­te­stu­ję, uda­jąc za­wsty­dzo­ne­go.

Po­wi­nie­nem wszyst­ko to na­pi­sać na od­wro­cie wi­zy­tów­ki, prze­mil­cza­jąc praw­dę o na­pę­dza­ją­cych mnie wy­chwy­ty­wa­czach se­ro­to­ni­ny oraz bez­dy­sku­syj­nej, choć w su­mie ła­god­nej ero­to­ma­nii. Czę­ste od­twa­rza­nie wspo­mnień z dzie­ciń­stwa też wy­da­je się nie­co pa­to­lo­gicz­ne, chy­ba nie pa­su­je do obo­wią­zu­ją­cych dzi­siaj wzor­ców mę­sko­ści, dla­te­go rów­nież po­miń­my je mil­cze­niem. Ja­kub Ra­ste. Do­bry wie­czór – po­da­ję rękę sto­ją­ce­mu przy wej­ściu czter­dzie­sto­let­nie­mu męż­czyź­nie w nie­wąt­pli­wie szy­tym na mia­rę gar­ni­tu­rze i bia­łej, roz­pię­tej ko­szu­li. Z ocze­ki­wa­niem w oczach przy­glą­dał się wcho­dzą­cym. Nie­któ­rzy omi­ja­li go, inni na wszel­ki wy­pa­dek wi­ta­li się kur­tu­azyj­nie, jak z go­spo­da­rzem. Wy­bra­łem dru­gą opcję. Nie do­sły­sza­łem jego na­zwi­ska.

Po kil­ku­na­stu mi­nu­tach w naj­więk­szej sali wi­dzę Na­ta­lię. Trud­no jej nie za­uwa­żyć: w szpil­kach metr osiem­dzie­siąt i dys­kret­na le­wi­ta­cja pod wpły­wem ła­ko­mych mę­skich spoj­rzeń. Uśmiech, ski­nie­nie gło­wą. Prze­dzie­ra się w moim kie­run­ku, z za­kło­po­ta­ną miną od­po­wia­da­jąc na po­zdro­wie­nia zna­jo­mych. Ja rów­nież ro­bię kil­ka kro­ków ku mi­nio­nej mi­ło­ści. Z bli­ska wi­dzę, że do­rów­nu­je mi wzro­stem, jak­by uro­sła od na­sze­go ostat­nie­go spo­tka­nia. Wy­ba­czam jej tę zmia­nę, bo gdy się wi­ta­my, ema­nu­je z niej szcze­ra, nie­ban­kie­to­wa czu­łość. W su­kien­ce z gra­na­to­we­go, po­ły­skli­we­go ma­te­ria­łu wy­glą­da jak bo­gi­ni. Mó­wię jej to. Ca­łu­je mnie jesz­cze raz.

– Nie ma umo­wy. Nie pod­pi­sa­li… – mówi ci­cho.

Od­sta­wiam kie­li­szek na sto­lik. Zja­wia się kel­ner bra­wu­ro­wo żon­glu­ją­cy peł­ną kie­lisz­ków tacą; bio­rę dla nas dwa ko­lej­ne. Jako chło­piec chcia­łem być kel­ne­rem. To na pew­no cięż­kie, ale przy­jem­nie ry­zy­kanc­kie i voy­eu­ry­stycz­ne za­ję­cie.

– Nie do­ga­da­li się, fal­start – szep­cze Na­ta­lia, po­chy­la­jąc się w moją stro­nę tak, że je­stem już pod jej blond uro­kiem, jak pod pa­ra­so­lem.

– Nie­moż­li­we, od­wo­ła­li­by przy­ję­cie – od­po­wia­dam, pa­trząc na jej usta.

– Nie, Kuba. Do­pie­ro go­dzi­nę temu mie­li pod­pi­sać ostat­nie kwi­ty i tu­taj, na sce­nie, wy­mie­nić się tecz­ka­mi, jak dy­plo­ma­ci, żeby na ob­raz­kach ład­nie wy­szło. Fran­cu­zi się prze­stra­szy­li. Roz­ma­wia­łam z Phi­lip­pem Le­stra, to on stoi tam przy wej­ściu, rzecz­nik pra­so­wy. Cze­kał na sze­fów do ostat­niej chwi­li. Oka­za­ło się, że nie pod­pi­sa­li umo­wy. Za­baw­ne, co? Zresz­tą zo­bacz, jaką ma, bie­dak, minę…

Ban­kiet wid­mo: smo­kin­gi bez oka­zji, kar­na­wał dżdży­stą je­sie­nią. Nie ma po­ro­zu­mie­nia, sce­na po­zo­sta­nie pu­sta, nie bę­dzie to­a­stów i okla­sków. Je­ste­śmy sami na bez­pań­skim przy­ję­ciu bez smy­czy i ob­ro­ży. Na­ta­lia śmie­je się, gdy to mó­wię. Do­ty­ka mo­jej dło­ni, a ja wiem, że ten gest jest naj­waż­niej­szym wy­da­rze­niem wie­czo­ru.

Pod­cho­dzi ubra­ny na czar­no, nie­ogo­lo­ny bru­net. Wspi­na się na pal­ce, ca­łu­je Na­ta­lię w po­licz­ki. Przy­gła­dzo­ne wło­sy i łań­cu­szek na szyi; przy­po­mi­na wło­skie­go al­fon­sa albo pol­skie­go pił­ka­rza. Bli­sko: dzien­ni­karz spor­to­wy. Wy­ko­rzy­stu­ję mo­ment, zo­sta­wiam ich. Idę we­pchnąć się do baru. Ho­tel pęka w mar­mu­ro­wych szwach. Ob­ro­to­we drzwi są unie­ru­cho­mio­ne, obok roz­su­nię­to sze­ro­kie szkla­ne ta­fle. Wcho­dzi co­raz wię­cej lu­dzi. Upi­jam się po­wo­li. Bar­wy i kon­tu­ry ła­god­nie­ją, czas rzed­nie­je. Co chwi­lę ktoś kła­dzie mi rękę na ra­mie­niu. Draż­ni mnie to. Nie od­wra­cam się, by nie tra­cić miej­sca przy ba­rze, i w nie­wy­god­nym pół­ob­ro­cie roz­ma­wiam z kil­ko­ma zna­jo­my­mi, le­d­wie ich roz­po­zna­jąc. Wszy­scy pró­bu­ją bły­sko­tli­wie pod­kre­ślać nie­zwy­kłość ja­snej już sy­tu­acji: wiel­kie przy­ję­cie z oka­zji, któ­rej nie ma. „Pij­my, quia ab­sur­dum!” – rzu­ca sie­dzą­cy na ba­ro­wym stoł­ku obok łysy męż­czy­zna. Ma za­dar­ty, mały nos, ru­chli­we oczy i wpi­sa­ny w za­rys ust uśmie­szek. To zna­ny z me­dial­nej i ero­tycz­nej ak­tyw­no­ści ksiądz, dy­żur­ny ko­men­ta­tor spraw ludz­kich i bo­skich. Wód­kę po­pi­ja pi­wem – sno­bu­je się na syn­kre­tyzm.

– Niech bę­dzie wy­chy­lo­ny – od­po­wia­dam i wle­wam w sie­bie jesz­cze je­den kie­li­szek. Przy­mru­żyw­szy oczy, pa­trzy na mnie z wy­rzu­tem. Wi­docz­nie nie chce być de­kon­spi­ro­wa­ny w tym bar­dzo świec­kim oto­cze­niu.

Jest po pół­no­cy. Jazz-band grał gło­śno, te­raz na­gle za­milkł i więk­szość go­ści, za­sko­czo­na ci­szą, zbie­ra się do wyj­ścia. Idę do szat­ni. Fo­to­re­por­te­rzy zdą­ży­li już roz­ja­rzyć gwiaz­dy i pul­sa­ry, te­raz, je­dząc na sto­ją­co, przy­bie­ra­ją dziw­ne pozy i nie­chęt­nie, z rzad­ka pod­no­szą apa­ra­ty. Przed szat­nią dłu­ga ko­lej­ka. Ktoś awan­tu­ru­je się beł­ko­tli­wie. Zi­ry­to­wa­ni szat­nia­rze uchy­la­ją ladę od­gra­dza­ją­cą szat­nię od holu i wy­py­cha­ją wie­sza­ki na kół­kach. Je­den z ob­wie­szo­nych ubra­nia­mi sto­ja­ków prze­wra­ca się, po chwi­li wjeż­dża­ją na nie­go ko­lej­ne. Pod na­po­rem lu­dzi szu­ka­ją­cych swo­ich rze­czy wie­sza­ki od­wra­ca­ją się kół­ka­mi do góry, two­rząc w lob­by pi­ra­mi­dę szmat i me­ta­lo­wych ste­la­ży. Wy­glą­da to jak miej­sce ka­ta­stro­fy ko­le­jo­wej. Szat­nia­rze, nie zwra­ca­jąc już na nic uwa­gi, wrzu­ca­ją na­stęp­ne płasz­cze, kurt­ki i tor­by na stos. Je­den z męż­czyzn brną­cych po ko­la­na w ubra­niach gło­śno klnie i upa­da. Przy wyj­ściu co chwi­lę roz­le­ga się ni to gwizd, ni kra­ka­nie: w ku­li­stej klat­ce sie­dzi ol­brzy­mia zie­lo­no-czer­wo­na pa­pu­ga. Wi­dzia­łem ją, wcho­dząc. My­śla­łem, że jest sztucz­na, bo nie­ru­cho­ma jak ja­kiś bud­dyj­ski lama pa­trzy­ła na wszyst­ko z peł­nym god­no­ści, star­czym dy­stan­sem. Te­raz prze­stra­szo­ny ptak krzy­czy. Pra­wie tra­cę rów­no­wa­gę, gdy chcę do­się­gnąć cze­goś, co przy­po­mi­na mój płaszcz. Męż­czyź­ni we wło­skich gar­ni­tu­rach wy­dzie­ra­ją so­bie zna­le­zio­ne rze­czy jak w skle­pie z uży­wa­ną odzie­żą. Re­zy­gnu­ję i wy­cho­dzę. Pada deszcz. Wi­dzę roz­ma­za­ne ogni­ki pa­pie­ro­sów drżą­ce za szy­ba­mi sto­ją­cych rzę­dem tak­só­wek. Wsia­dam do pierw­szej. Na Żo­li­borz. I za­sy­piam. Z mor­dą na pier­si.2

Li­ście opa­dły i z okien wi­dzę mia­sto. Rano, sie­dząc w fo­te­lu, pa­trzę na nie go­dzi­nę albo dłu­żej. Roz­le­gły wi­dok daje mi po­czu­cie kon­tro­li; był jed­nym z po­wo­dów, dla któ­rych wy­bra­łem to zde­cy­do­wa­nie za dro­gie miesz­ka­nie, w na­zbyt sno­bi­stycz­nym bu­dyn­ku z wła­sną si­łow­nią, ba­se­nem i ochro­ną.

Kie­dyś wspi­na­łem się na drze­wa. Lu­bię wi­dzieć, sa­me­mu bę­dąc nie­wi­docz­nym. Nie­wiel­ki sad przy ro­dzin­nym domu był mo­rzem, ja­bło­nie stat­ka­mi. Do­wo­dzi­łem jed­nym z nich, de­lek­tu­jąc się sma­kiem nie­doj­rza­łych pa­pie­ró­wek.

Pa­trzę na mia­sto: na Pa­łac, na ki­ku­ty wiel­kich biu­row­ców uda­ją­cych city, na mi­ga­ją­ce przez całą dobę, sil­niej­sze niż słoń­ce świa­tła cen­trum han­dlo­we­go. Po le­wej wi­dzę apar­ta­men­tow­ce po­sta­wio­ne na Umschlag­plat­zu – ja­sne, strze­li­ste bu­dyn­ki, wy­so­kie car­te blan­che, osie­dle nie­pa­mię­ci; bia­łe se­zo­ny tego mia­sta. Zdu­mie­wa­ją­ce są do­bro­wol­ne prze­pro­wadz­ki szczę­śli­wych, za­moż­nych lu­dzi na Umschlag­platz.

Tak jak się spo­dzie­wa­łem, za­dzwo­ni­ła Na­ta­lia. Pod je­dwab­nym ze­sta­wem wy­mó­wek („w ogó­le na tym wa­riac­kim ban­kie­cie nie po­roz­ma­wia­li­śmy”) wy­czu­łem inną wia­do­mość, list w bu­tel­ce. Opróż­ni­my ją dzi­siej­sze­go wie­czo­ru, po dłu­giej wa­ka­cyj­nej prze­rwie („spo­tkaj­my się, świet­nie, miło, że za­dzwo­ni­łaś, wie­czo­rem i tak bym się do cie­bie ode­zwał”).

Pierw­szych osiem­na­ście lat ży­cia Na­ta­lia spę­dzi­ła we Fran­cji. Cór­ka emi­gran­tów wy­peł­ni­ła wolę ro­dzi­ców ob­se­syj­nie ru­gu­ją­cych z jej ust śla­dy ak­cen­tu i w po­ło­wie lat dzie­więć­dzie­sią­tych przy­je­cha­ła na stu­dia do War­sza­wy. Zda­jąc na po­lo­ni­sty­kę, usa­tys­fak­cjo­no­wa­ła ojca i wzię­ła re­wanż za mat­kę, wy­rzu­co­ną z wy­dzia­łu w sześć­dzie­sią­tym ósmym roku (asy­stent­ka sta­ła wów­czas zbyt bli­sko stu­den­tów). Na­ta­lia po­ja­wia się na Uni­wer­sy­te­cie jak ko­lo­ro­wy ptak, któ­ry po­my­lił pory roku, wy­rzekł się raj­skich roz­ko­szy Sor­bo­ny. Oj­ciec, wy­kła­dow­ca fi­lo­lo­gii sło­wiań­skiej tam­że, był dum­ny z tej emi­gra­cji à re­bo­urs: oca­lił pol­skość w owo­cu swych na­dziei. Na­ta­lia szcze­rze in­te­re­so­wa­ła się Pol­ską, z ra­do­ścią jeź­dzi­ła na wy­ciecz­ki do kra­ju ko­ja­rzą­ce­go się jej z wa­ka­cyj­ną idyl­lą, eg­zo­tycz­nie brzyd­ki­mi mia­sta­mi i z uwię­zio­ną w zdję­ciach mło­do­ścią ro­dzi­ców. Przy­jazd tu­taj na sta­łe ja­wił się jej jed­nak jako po­świę­ce­nie, he­ro­icz­ny gest, a przede wszyst­kim do­wód mi­ło­ści do ojca. Dziew­czy­ny cza­sem wpa­da­ją w taką cier­pięt­ni­czą po­ety­kę. Na­ta­lia z Pa­ry­ża we wła­snym od­czu­ciu gra­ła w tym sa­mym dra­ma­cie co Ka­ta­rzy­na ze Sie­ny, choć z inną mo­ty­wa­cją. Ale ży­cie peł­ne jest pa­ra­dok­sów i nie­ocze­ki­wa­nych zwro­tów ak­cji: ci­chy klasz­tor cza­sem za­mie­nia się w cel ma­so­wych­piel­grzy­mek, miej­sce ze­sła­nia może za­mie­nić się w ba­lo­wą salę. Na dru­gim albo trze­cim roku Na­ta­lia zgło­si­ła się na eli­mi­na­cje i zo­sta­ła pre­zen­ter­ką po­wsta­ją­cej wła­śnie pry­wat­nej te­le­wi­zji. Choć trud­no w to uwie­rzyć, tak to wów­czas wy­glą­da­ło: CV, rze­tel­ny kon­kurs i roz­mo­wa wstęp­na, bez nie­koń­czą­cych się okre­sów prób­nych, umów na czas okre­ślo­ny i, na­zy­wa­jąc rzecz po imie­niu – bez dy­ma­nia, od­bie­ra­ją­ce­go bar­dziej in­te­li­gent­nym, wraż­li­wym jed­nost­kom ja­ką­kol­wiek sa­tys­fak­cję z pra­cy w kor­po­ra­cji. A po­tem było już jak w baj­ce: atrak­cyj­na twarz co­raz sil­niej­szej sta­cji, ple­bi­scy­ty po­pu­lar­no­ści, ko­lo­ro­we ma­ga­zy­ny i au­tor­skie pro­gra­my. Wy­so­ka, pla­ty­no­wa blon­dyn­ka o ni­skim gło­sie, eks­cy­tu­ją­co pew­na sie­bie i świa­do­ma wła­snej uro­dy. Ma­rze­nie pa­trzą­cych na nią co wie­czór ty­się­cy męż­czyzn. I tyl­ko oj­ciec nie do­cze­kał tego roz­bły­sku po­pu­lar­no­ści. Zresz­tą ra­czej nie uznał­by go za suk­ces, za­cho­wu­jąc wy­nio­sły dy­stans wo­bec świa­ta uwo­dzą­cych cór­kę mass me­diów.

Wy­trzy­ma­li­śmy ra­zem co naj­mniej kil­ka al­le­nów. Ta jed­nost­ka dłu­go­ści trwa­nia związ­ku po­wsta­ła któ­rejś nocy, gdy wra­ca­jąc pu­sty­mi uli­ca­mi z kina, zda­li­śmy so­bie spra­wę z okrut­nej re­gu­lar­no­ści by­wa­nia na ko­lej­nych fil­mach Wo­ody’ego Al­le­na. Wspól­ny kod, ję­zyk, po­ro­zu­mie­nie na skró­ty – wszyst­ko za szyb­ko, zbyt na­gle. Prze­stra­szy­li­śmy się sie­bie na­wza­jem. Na­ta­lia chwy­ta­ła chwi­le ja­skra­wej po­pu­lar­no­ści, może nie była ich pew­na i bała się, że szyb­ko prze­mi­ną. Ja też by­łem szcze­nia­kiem: spra­wia­ło mi dużą przy­jem­ność mro­wie­nie w kar­ku, po­ja­wia­ją­ce się za­wsze, gdy wi­dzia­łem, że roz­po­zna­no ją w ki­nie, na uli­cy, w skle­pie, na sta­cji ben­zy­no­wej. Sta­ra­ła się nie za­uwa­żać tych spoj­rzeń, ale my­ślę, że je bar­dzo lu­bi­ła i nadal lubi, pod­nie­ca ją to w fi­zycz­nym sen­sie tego sło­wa. W łóż­ku z Na­ta­lią za­wsze było świet­nie. Za­wsze naj­le­piej jest, kie­dy mi nie za­le­ży, gdy nie mu­szę się kon­cen­tro­wać i przy­kła­dać.

Już w li­ceum za­czą­łem po­dej­rze­wać, że ko­bie­ty po­tra­fią na­praw­dę ce­nić tyl­ko tych męż­czyzn, któ­rych mało ob­cho­dzą. To kieł­ku­ją­ce prze­świad­cze­nie wy­da­wa­ło mi się głu­pie i nie­po­praw­ne, ale nig­dy do koń­ca mnie nie opu­ści­ło. Kie­dyś zdy­sza­ne, za­ru­mie­nio­ne bie­gły po awi­zo­wa­ny list, dziś co trzy zda­nia w re­stau­ra­cji pa­trzą na te­le­fon, czy nie prze­ga­pi­ły wia­do­mo­ści, bo szum i mo­gły nie do­sły­szeć, sześć­dzie­siąt razy na mi­nu­tę spraw­dza­ją pocz­tę, klik, klik – na­da­ją wy­zna­nie, że chcą, że pra­gną. I do­sta­ją kil­ka słów, skra­wek, „nie daj­my się zwa­rio­wać” albo coś w tym sty­lu. Ko­du­ją wte­dy w so­bie ci­che sza­leń­stwo, sar­nią tę­sk­no­tę.

Li­ście opa­dły i zno­wu przez okna wi­dzę mia­sto. Trzy­dzie­ste pią­te uro­dzi­ny uczci­łem, otwie­ra­jąc opa­ko­wa­nie no­wej ma­szyn­ki do go­le­nia. Na­ta­lia nie lubi, gdy dra­pię jej twarz i uda.

Ob­raz – waż­ne sło­wo. Z jed­nej stro­ny na­rzu­ca się my­śle­nie o ob­ra­zie w sen­sie do­słow­nym – ob­ra­zem ope­ru­ją me­dia wi­zu­al­ne; z dru­giej stro­ny ob­raz może być ro­zu­mia­ny jako wy­obra­że­nie ota­cza­ją­ce fakt swo­im kon­tek­stem. Tak po­ję­ty ob­raz jest sys­te­mem sym­bo­licz­nym, a jego zna­cze­nie w ogrom­nym stop­niu za­le­ży od do­tych­cza­so­wych prze­żyć, do­świad­czeń i wie­dzy wi­dza.

Przez dłuż­szą chwi­lę wpa­tru­ję się w ja­śnie­ją­cy w mro­ku ekran lap­to­pa. Nie za­pa­la­jąc świa­tła, idę do kuch­ni, na­ci­skam prze­łącz­nik i w elek­trycz­nym czaj­ni­ku bły­ska po­ma­rań­czo­we oko. Wra­cam do biur­ka, jesz­cze raz czy­tam na­pi­sa­ne przed chwi­lą zda­nia.

Jed­nak rów­nież ob­raz w po­ję­ciu do­słow­nym za każ­dym ra­zem wy­ma­ga in­ter­pre­ta­cji i na­rzu­ce­nia kon­tek­stu w szer­szej mie­rze niż np. mowa czy ge­sty. Na ob­ra­zy jako ta­kie nie da się ła­two prze­tłu­ma­czyć zdań twier­dzą­cych: ob­raz za­wsze prze­kra­cza pro­ste zda­nie, na­rzu­ca­jąc sze­reg sko­ja­rzeń i zna­czeń po­bocz­nych. Moż­na więc po­wie­dzieć, iż rzecz ma się jak z Ko­tem z Che­shi­re: gdy­by chcieć iko­no­gra­ficz­nie przed­sta­wić tyl­ko i wy­łącz­nie zda­nie stwier­dza­ją­ce fakt „kot się uśmie­cha” (bez zdań po­bocz­nych: tłu­sty, rudy, mały, duży kot), ope­ra­cja taka skoń­czy­ła­by się klę­ską: zni­kło­by wszyst­ko z ko­tem włącz­nie, a po­zo­stał­by naj­wy­żej jego drwią­cy z na­iw­ne­go se­mio­lo­ga uśmiech…

Sły­szę ci­chy trzask wy­łą­cza­ją­ce­go się czaj­ni­ka. Sta­wiam na biur­ku ku­bek her­ba­ty, na mo­ment ota­czam dłoń­mi go­rą­cą po­wierzch­nię, pa­trzę w ciem­ność za oknem. Wi­dzę, jak moje od­bi­cie na­kła­da się na świa­tła cen­trum, a drżą­ce na wie­trze ga­łę­zie drzew zda­ją się gła­skać mnie po twa­rzy.

Wcho­dzę do sy­pial­ni. Chwi­lę leżę bez ru­chu, wpa­tru­jąc się w jej przy­sło­nię­tą wło­sa­mi twarz. Na­ta­lia jest pięk­na. Spraw­dzam, czy śpi, czy mia­ro­wy od­dech nie zgu­bi ryt­mu, czy nie zdra­dzi jej drżą­ca po­wie­ka, a lek­ko roz­chy­lo­ne usta nie przy­wdzie­ją pół­u­śmie­chu. Wy­łą­czam tlą­cą się przy łóż­ku lamp­kę. Pod­cią­gam ko­la­na do bro­dy, wci­skam twarz pod jej ra­mię i na­kry­wam się koł­drą. Jesz­cze przez chwi­lę na­słu­chu­ję, czy – naga, pach­ną­ca i cie­pła – na pew­no śpi i nie za­uwa­ży mo­je­go em­brio­nal­ne­go, nie­mę­skie­go sku­le­nia. To za­wsze źle wy­glą­da.3

Prze­ko­na­nie Na­ta­lii, że pro­ściej bę­dzie, je­że­li zno­wu za­miesz­ka­my ra­zem, za­ję­ło mi dwa ty­go­dnie. Spo­ty­ka­li­śmy się nie­mal co­dzien­nie, co było miłe, ale od­wo­że­nie jej w środ­ku nocy na dru­gi ko­niec mia­sta (nie lubi jeź­dzić tak­sów­ka­mi, bo kie­row­cy cią­gle do niej mó­wią; nie chce sama pro­wa­dzić przez pu­ste uli­ce, bo na­pa­wa ją to lę­kiem) było na dłuż­szą metę uciąż­li­we. W koń­cu świet­nie się uzu­peł­nia­my: ona wsta­je dość wcze­śnie i je­dzie do te­le­wi­zji, ja śpię dłu­go, pi­sać mogę tyl­ko w nocy, a za­ję­cia ze stu­den­ta­mi mam naj­czę­ściej po po­łu­dniu. Wi­dzi­my się po jej póź­nym po­wro­cie. Idzie­my do łóż­ka, ko­cha­my się po­spiesz­nie, moc­no, po­tem ona za­sy­pia, ja bio­rę prysz­nic i sia­dam przy biur­ku. W week­end wspól­ne śnia­da­nie, ta­kie do­mo­we, pół­na­go, ona bez ma­ki­ja­żu. Jest wspa­nia­le. Roz­czu­la mnie wi­dok jej szczo­tecz­ki do zę­bów na umy­wal­ce. Me­ta­lo­wa wa­liz­ka na ko­sme­ty­ki pa­su­je do wy­stro­ju ła­zien­ki. Od­da­łem Na­ta­lii po­ło­wę sza­fy w gar­de­ro­bie.

Dzi­siaj to ja wra­cam póź­niej. „Wra­cać” – co za ka­le­kie sło­wo! W swo­jej prak­tycz­nej do­słow­no­ści za­wsze gubi małą, he­ra­kli­to­wą praw­dę, że do­ni­kąd się nie wra­ca. „Wra­cać do mi­nio­nych dni” – me­ta­fo­rycz­na, ob­na­ża­ją­ca bez­sil­ność kon­struk­cja. „Jak wra­cać do prze­szło­ści: na­ro­do­wa pa­mięć hi­sto­rycz­na” – te­mat, któ­re­mu po­świę­co­ny jest dzi­siej­szy od­ci­nek jed­ne­go ze sztan­da­ro­wych pro­gra­mów pu­blicz­nej te­le­wi­zji. W tej in­sty­tu­cji sztan­da­ry wy­wie­sza się póź­nym wie­czo­rem. Nie tyl­ko ja cier­pię na bez­sen­ność.

Może przez przy­pa­dek, może ce­lo­wo, do stu­dia nie za­pro­szo­no ni­ko­go star­sze­go: sie­dzi­my w krę­gu, ban­da trzy­dzie­sto-, czter­dzie­sto­lat­ków. Pro­wa­dzą­cy pro­gram, sto­jąc na roz­sta­wio­nych no­gach, prze­ma­wia z prze­ję­ciem do ka­me­ry, któ­ra po­wo­li go okrą­ża. Fa­na­tycz­nie pew­ny sie­bie, cały pro­gram za­pnie klam­rą wła­snych po­glą­dów; już wie, jak pod­su­mo­wać dys­ku­sję. Wnio­ski z tej show-roz­mo­wy są już wy­cią­gnię­te i spo­czy­wa­ją spo­koj­nie kil­ka kar­tek pod ła­god­ną po­wierzch­nią: „Wi­tam pań­stwa; mo­imi go­ść­mi są dzi­siaj…”. Kie­dy w domu oglą­da­łem wcze­śniej­sze wy­da­nia pro­gra­mu, na­wet mnie to ba­wi­ło. Za­sta­na­wia­łem się, dla­cze­go go­ście przy­cho­dzą tak chęt­nie po to, by na­po­tkać ścia­nę i wziąć udział w szy­der­stwie z dia­lo­gu: żad­ne ar­gu­men­ty, żad­ne tezy do­ni­kąd nie pro­wa­dzą i nie będą uwzględ­nio­ne. Nie od­kry­wa­my praw­dy, tań­czy­my w ja­kimś tran­sie na or­bi­cie tej już wy­ku­tej – hip­no­za i anam­ne­za, dwie sio­stry pro­wa­dzą nas pew­nym kro­kiem, wy­po­wia­da­my jak dzie­ci w szko­le („wła­sny­mi sło­wa­mi, pro­szę, Kuba!”) to, co lu­dzie wie­dzie­li od za­wsze. Mniej­szość nie­po­dzie­la­ją­ca że­la­znych po­glą­dów pro­wa­dzą­ce­go ze zdu­mie­wa­ją­cą ocho­tą pod­da­je się eg­ze­ku­cji jego ostat­nim sło­wem. My­ślę o tym po raz ko­lej­ny, tym ra­zem sie­dząc w środ­ku, w go­rą­cym świe­tle re­flek­to­rów, bo i ja skwa­pli­wie zgo­dzi­łem się „uczest­ni­czyć w dys­ku­sji”.

Obok mnie po­sa­dzo­no ol­brzy­mie­go pra­wi­co­we­go pu­bli­cy­stę. Po­dej­rze­wam, że pod swe­trem i ko­szu­lą ukry­wa gru­czo­ły ja­do­we. Po le­wej fe­lie­to­ni­sta jed­ne­go z dzien­ni­ków, mały oku­lar­nik w kra­cia­stej ma­ry­nar­ce i ja­skra­wej mu­sze, uda­je ko­li­bra, błysz­czy i pi­skli­wie do­ku­cza sie­dzą­ce­mu da­lej so­cjo­lo­go­wi – bla­de­mu chłop­cu, pa­trzą­ce­mu na roz­mów­cę nie­wi­dzą­cy­mi ocza­mi, jak­by pa­trzył na bez­kre­sny ho­ry­zont, hen, da­le­ko, w stro­nę We­ne­zu­eli albo jesz­cze da­lej. Jest też ksiądz spo­tka­ny na ban­kie­cie, „prze­pra­szam bar­dzo” – tak za­czy­na każ­de zda­nie. In­nych grzesz­ni­ków nie pa­mię­tam.

Mó­wiąc, sta­ram się od cza­su do cza­su wy­krzy­wić usta w uśmie­chu. Na­ta­lia zwra­ca­ła na to uwa­gę: „W te­le­wi­zji nig­dy się nie uśmie­chasz, a to prze­cież na tym po­le­ga. Nie mu­sisz do­brze mó­wić, mu­sisz przy­jaź­nie wy­glą­dać”. Więc się sta­ram. Może tyl­ko to mi po­zo­sta­ło, bo dla po­zo­sta­łych uczest­ni­ków pro­gra­mu je­stem naj­wy­raź­niej przed­sta­wi­cie­lem neu­tral­ne­go cen­trum, mę­dr­kiem spod zna­ku uni­wer­sy­tec­kie­go zdro­we­go roz­sąd­ku. Ni­czym ich nie za­sko­czę. Mogę sta­no­wić do­bre tło dla bój­ki po­mię­dzy sil­niej­szy­mi, wta­jem­ni­czo­ny­mi chło­pa­ka­mi w skó­rza­nych kurt­kach po­glą­dów, z ta­tu­aża­mi do­gma­tów na ra­mio­nach i z bli­zna­mi po no­żach dia­lek­ty­ki. Mam się trzy­mać z boku, mię­czak. Dzie­siąt­ki słów. Set­ki. Ty­sią­ce. Dys­ku­sja o pa­mię­ci ple­cie się w naj­róż­niej­szych kie­run­kach, za­ha­cza­jąc o re­jo­ny po­zor­nie od­le­głe, ta­kie jak „ża­ło­sna moda na an­ty­kle­ry­ka­lizm” – ta­kie­go okre­śle­nia użył mój pra­wi­co­wy są­siad. Stwier­dza, że ist­nie­je­my jako na­ród głów­nie dzię­ki pa­mię­ci hi­sto­rycz­nej. A w hi­sto­rii kra­ju w złych cza­sach osto­ją pa­mię­ci za­wsze był Ko­ściół, dla­te­go na­le­ży mu się sza­cu­nek, uzna­nie i dba­łość o spra­wie­dli­wą pa­mięć. Ksiądz kiwa gło­wą. So­cjo­log od­po­wia­da, że owszem, ale dzi­siaj rola Ko­ścio­ła i sa­mej pa­mię­ci jako ele­men­tu in­te­gru­ją­ce­go spo­łe­czeń­stwo już się skoń­czy­ła. Moż­na zdjąć krzyż, gdzie­kol­wiek poza ko­ścio­ła­mi wisi. Hi­sto­ria na­ro­du nie musi być wznio­sła oraz ide­ali­zo­wa­na, moż­na obiek­tyw­nie trak­to­wać prze­szłość, przy­kła­da­jąc do niej czy­sto ba­daw­cze na­rzę­dzia i wy­cią­ga­jąc prak­tycz­ne wnio­ski na przy­szłość. Ksiądz po­błaż­li­wie się uśmie­cha. Prze­pra­sza bar­dzo, ale rów­nież jego zda­niem, gdy­by nie pa­mięć, nie tyle o czy­nach i zry­wach, ale o wiel­ko­ści i wznio­sło­ści czy­nów, nie by­li­by­śmy nie­pod­le­gli.

– No wła­śnie. – Pro­wa­dzą­cy tra­fia mię­dzy sło­wa. – Gdy­by nie pa­mięć na przy­kład o po­wsta­niu war­szaw­skim, gdy­by nie po­wsta­nie, ta na­sza krwa­wa wy­rwa, może my, Po­la­cy, rze­czy­wi­ście nie prze­trwa­li­by­śmy? – pyta ze wzro­kiem zwró­co­nym do ka­me­ry. Jego oczy błysz­czą, a syl­wet­ka jest ze spi­żu.

– Czę­sto mi­jam po­mnik Ma­łe­go Po­wstań­ca – mó­wię. – Wi­dzę, jak wy­ciecz­ki szkol­ne za­trzy­mu­ją się pod mu­ra­mi Sta­re­go Mia­sta, przy rzeź­bie chłop­ca z wiel­ką gło­wą w jesz­cze więk­szym nie­miec­kim heł­mie… – Na twa­rzy pro­wa­dzą­ce­go po­ja­wia się lek­ki, me­lan­cho­lij­ny uśmiech. Po­chy­la gło­wę, za­chę­ca, bym mó­wił da­lej. – Dzie­ci ro­bią so­bie tam zdję­cia, do­ty­ka­ją rzeź­by, głasz­czą ją. I my­ślę, że moż­na by ten mały po­mnik za­stą­pić sto­ją­cą na po­stu­men­cie rzeź­bą wiel­ko­gło­we­go psa, z wiel­ki­mi ocza­mi, na­przy­kład szcze­nia­ka bas­se­ta. Bu­dził­by po­dob­ne roz­czu­le­nie jak to sym­bo­licz­ne dziec­ko, złym splo­tem przy­pad­ków sprze­da­ne śmier­ci przez zdra­dziec­ką mat­kę w trój­cy je­dy­ną – na­ro­do­wą po­win­ność, pa­mięć i głu­po­tę.

Chwi­la ci­szy.

– Prze­pra­szam, to nie­sto­sow­ne i wręcz skan­da­licz­nie aro­ganc­kie. Skan­da­licz­ne! – od­zy­wa się ksiądz. – Wpi­su­je się pan w tę dy­le­tanc­ką modę na nisz­cze­nie war­to­ści. Poza tym to, co pan na­zy­wa przy­pad­kiem, jest, jak ktoś po­wie­dział, spo­so­bem Boga na po­zo­sta­wa­nie w ukry­ciu.

– Skry­to­bój­ca – wtrą­cam, nie mo­gąc po­wstrzy­mać śmie­chu. Pa­trzę w ka­me­rę.

Nie słu­cham pod­su­mo­wa­nia. Ko­niec pro­gra­mu. Wy­cho­dzi­my w mil­cze­niu. Pro­wa­dzą­cy uda­je, że mnie nie do­strze­ga. W re­ży­ser­ce wi­dzę na kil­ku mo­ni­to­rach uję­cia pu­ste­go już stu­dia. Na kil­ku in­nych ekra­nach w ryt­mie od­li­cza­ją­cych dzie­sięt­ne czę­ści se­kun­dy licz­ni­ków mi­ga­ją re­kla­my.

Na par­kin­gu przed bu­dyn­kiem na­ty­kam się na księ­dza. Uśmie­cha się przy­jaź­nie i na­wet ma­cha mi, wsia­da­jąc do swo­je­go sa­mo­cho­du.

Wra­cam.

Je­dy­nie pier­wia­stek ży­cia, to, co na­zy­wa­my prze­ka­zem na żywo, może w me­diach prze­zwy­cię­żyć na­tu­rę ob­ra­zu. W re­la­cjach i wy­po­wie­dziach bez­po­śred­nich na­stę­pu­je bo­wiem pew­na trud­na do zde­fi­nio­wa­nia re­duk­cja kon­tek­stu. Praw­dzi­we „live” to czy­sty ob­raz, wcią­ga­ją­cy wi­dza wbrew jego woli. O ile mó­wią­ce­mu uda się w na­tu­ral­ny spo­sób prze­ko­nać wi­dza, że mówi wła­śnie do nie­go i wła­śnie w tej chwi­li, może zre­du­ko­wać całe oto­cze­nie do jed­ne­go i je­dy­ne­go ele­men­tu: do re­la­cji po­mię­dzy me­dium a od­bior­cą, do praw­dzi­we­go kon­tak­tu po­przez ob­raz, ob­raz na żywo, ob­raz „live”.

Nie mogę się po­wstrzy­mać: za­my­kam plik i uru­cha­miam prze­glą­dar­kę. Wcho­dzę na stro­nę te­le­wi­zji, po chwi­li od­naj­du­ję za­kład­kę pro­gra­mu. Dzia­ła­ją szyb­ko, może zresz­tą ar­chi­wi­za­cja na­stę­pu­je au­to­ma­tycz­nie – śro­dek nocy, a już moż­na obej­rzeć za­pis au­dy­cji. Wi­dzę swo­ją twarz. Na ekra­nie uśmie­cham się, mó­wię z ner­wo­wym po­śpie­chem, ge­sty­ku­lu­ję i cza­sem zer­kam w stro­nę ka­me­ry. Od­twa­rzam to so­bie jesz­cze raz, i jesz­cze.4

Z na­dej­ściem je­sie­ni dni sta­ją się przy­tul­niej­sze. Ści­śnię­te po­mię­dzy ciem­no­ścią od­cho­dzą­cej nocy a mro­kiem wcze­sne­go wie­czo­ru są jak kar­to­no­we pu­dła; od góry przy­kry­te ni­skim nie­bem two­rzą scho­wek. Jest mi le­piej niż la­tem, gdy wszyst­ko tchnie cie­płym, ro­ze­bra­nym ogro­mem. Je­sie­nią nie mu­szę, wo­ła­ny przez ty­siąc moż­li­wo­ści, wy­cho­dzić na ze­wnątrz. Nie czu­ję, bym wie­le tra­cił. Wszyst­ko się kur­czy i mie­ści w ka­drze pło­ną­ce­go ko­min­ka.

So­bo­ta. Ma­zur­ski dom, spa­dek Na­ta­lii po by­łym mężu.

Trud­no o lep­sze sło­wo, bo choć męż­czy­zna żyje i z tego co wiem, ma się nie­źle, nie po­tra­fię o nim my­śleć jak o ży­wym. Roz­wód w przy­ja­znej at­mos­fe­rze. Miły gest – ta nie­wiel­ka po­sia­dłość w za­mian za do­bre wspo­mnie­nia. „W su­mie zna­leź­li­śmy to miej­sce ra­zem” – tłu­ma­czy­ła Na­ta­lia. Spa­dek – wszyst­ko, co po­zo­sta­je po bli­skich nam nie­gdyś lu­dziach: spa­dło to na nas, przy­kry­ło, przy­ci­snę­ło, otu­li­ło. I po­grze­ba­ło.

Jest wie­czór, cho­wa­my się przed je­zior­nym chło­dem i mgłą. Sły­chać po­szcze­ki­wa­nie psów. Od cza­su do cza­su wą­ską, le­d­wie po­ma­za­ną as­fal­tem dro­gą prze­jeż­dża sa­mo­chód z ha­ła­su­ją­cą przy­cze­pą: ostat­nie jach­ty z Niedź­wie­dzie­go Rogu na la­we­tach ucie­ka­ją przed zimą. Po po­łu­dniu po­szli­śmy na spa­cer. Pra­wie go­dzi­nę pa­trzy­li­śmy, jak dźwig wy­cią­gał z wody żel­ko­to­we, nie­zgrab­ne ka­dłu­by ob­śli­ma­czo­ne bru­nat­no­ścią i de­li­kat­nie kładł je na cze­ka­ją­cych pod­wo­ziach. Było w tym coś roz­czu­la­ją­ce­go. Na pu­stych Śniar­dwach pły­wa­ły wy­spy. Wra­ca­jąc, do­tknę­li­śmy sto­ją­cej na za­krę­cie, zła­ma­nej, ale kur­czo­wo trzy­ma­ją­cej się ży­cia brzo­zy. Jej kora po sło­necz­nym je­sien­nym dniu była jesz­cze cie­pła; zdy­cha­ją­ce drze­wo mia­ło go­rącz­kę. Po dru­giej stro­nie dro­gi zza pło­tu przy­glą­da­ła nam się sta­ra klacz. Prze­chy­la­jąc łeb, rży na wi­dok lu­dzi. Na­zy­wa się Lot­ka. Na­ta­lia mówi, że są­siad, sta­ry Mo­sto­wicz, od lat na py­ta­nie o wiek Lot­ki od­po­wia­da „dzie­sięć”. Szczę­śli­wa Lot­ka ma dzie­sięć lat od dzie­się­ciu lat. Gdy się zbli­ża­my, ude­rza nas jej in­ten­syw­ny za­pach. Przy­po­mi­na mi się dzie­ciń­stwo, ko­nie ze sto­ją­cej nie­opo­dal ro­dzin­ne­go domu staj­ni.

Oto ją wi­dzę, zbu­do­wa­ną z czer­wo­nej ce­gły jak wszyst­kie sta­re bu­dyn­ki w mie­ście. Stoi na pe­ry­fe­riach, wła­ści­wie za mia­stem, ni­czym ka­tow­ski dom San­so­na, by nie ra­zić ludz­kie­go wzro­ku. Nie­wiel­ki bu­dy­nek o spa­dzi­stym da­chu gi­nie w cie­niu ol­brzy­mich to­po­li. Wpa­so­wa­na w mur ażu­ro­wa że­la­zna bra­ma po­zwa­la zaj­rzeć do środ­ka: na po­dwó­rzu sto­ją dwa czar­ne ka­ra­wa­ny z po­ma­lo­wa­ny­mi srebr­ną far­bą ba­ro­ko­wy­mi wy­pust­ka­mi i fi­gu­ra­mi po­chy­lo­nych anio­łów. Przy­po­mi­na­ją łoża z bal­da­chi­mem na wiel­kich ko­łach albo we­ster­no­we dy­li­żan­se. Far­ba gdzie­nieg­dzie od­pry­sku­je, anio­ły wy­glą­da­ją jak cho­re na trąd.

Czę­sto wi­dy­wa­łem te ka­ra­wa­ny w idą­cym przez mia­sto kon­duk­cie. Po­mię­dzy przy­dy­mio­ny­mi bu­dyn­ka­mi ko­lo­ru za­krze­płej krwi dwa ko­nie z do­pię­ty­mi na czo­łach pió­ro­pu­sza­mi nie­spiesz­nie cią­gnę­ły po­grze­bo­wy wóz, pro­wa­dząc po­chód lu­dzi w ciem­nych ubra­niach. Ko­nie były za­dba­ne, lśni­ły jak ak­sa­mit, jak góra duże. Wie­czo­ra­mi ci­cho rża­ły w staj­ni. Czu­łem ich obec­ność, gdy przed zmierz­chem bie­głem przez łąki, któ­re wów­czas wy­da­wa­ły mi się bez­kre­sne. Uno­szą­ca się mgła się­ga­ła ko­lan, a ja śli­zga­łem się po wil­got­nej tra­wie, by w koń­cu prze­kro­czyć żuż­lo­wą dro­gę i w bi­ją­cym od bu­dyn­ku słod­ka­wym, peł­nym za­pa­chu koń­skie­go na­wo­zu cie­ple przy­wrzeć do ogro­dze­nia. Przez dłu­gie mi­nu­ty nie mo­głem ode­rwać wzro­ku od ka­ra­wa­nów, cze­ka­ją­cych, ci­chych. By­łem zdu­mio­ny tym, że od­kry­łem je za­le­d­wie kil­ka­set me­trów od domu, przy czar­nej jak kir dro­dze, po któ­rej jeź­dzi­li­śmy z oj­cem na ro­we­ro­we wy­ciecz­ki, za każ­dym ra­zem ro­biąc ry­tu­al­ną prze­rwę przy wiel­kim ka­mie­niu. Sia­da­li­śmy na nim, by od­po­cząć, opie­ra­li­śmy się o sie­bie na­wza­jem ple­ca­mi i roz­ma­wia­li­śmy. Nig­dy póź­niej nie by­łem z oj­cem rów­nie bli­sko. Czar­na dro­ga – tak wła­śnie ją na­zy­wa­łem – koń­czy­ła się da­le­ko pla­ma­mi zie­le­ni, a z prze­ciw­nej stro­ny, pro­sta jak li­nij­ka, pro­wa­dzi­ła ku ostrym wie­żom ko­ścio­ła far­ne­go, za­mie­nia­jąc się w uli­cę z na­zwą, nu­me­ra­mi i lo­gi­ką do­ro­słe­go ży­cia.

Jest ci­cho. Wieś – kil­ka nie­wiel­kich obejść, mi­nia­tu­ro­wy pen­sjo­nat i trzy domy przy­jezd­nych, w tym spa­dek Na­ta­lii – już śpi. Le­d­wie mie­ści­my się na sto­ją­cej przed ko­min­kiem ka­na­pie. Na­ta­lia wci­ska sto­py pod moje po­ślad­ki. Czy­ta ko­lo­ro­wy mie­sięcz­nik, a ja pa­trzę w ogień i głasz­czę jej łyd­kę.

Pod nie­obec­ność Na­ta­lii domu do­glą­da sta­ry Mo­sto­wicz. Ubra­ny w pi­ko­wa­ny wa­ciak i spodnie wpusz­czo­ne w pół­fil­co­we ka­lo­sze, za­pu­kał dziś rano, by zdać re­la­cję z nic­nie­dzia­nia się. Bez­zęb­ny, mówi nie­wy­raź­nie, mu­sia­łem się sku­pić, by go ro­zu­mieć. Siwy za­rost ma­to­wi jego chu­dą twarz. Na we­ran­dzie skam­lał kun­del, ma­nia­kal­nie cho­dzą­cy za pa­nem, mimo że czę­ściej jest trak­to­wa­ny nogą niż ręką. Po­zo­sta­wa­nie za szkla­ny­mi drzwia­mi było dla nie­go ka­ta­stro­fą god­ną pła­czu. Hi­ste­rycz­ny żar­łok.

Sta­ry się roz­ga­dał. Opo­wia­dał o tym, jak kil­ka­na­ście lat temu spło­nę­ła mu sto­do­ła. Miał po­tem kło­po­ty, bo była je­sień i nie mógł ła­two zdo­być sia­na dla zwie­rząt. Za­baw­ną cie­ka­wost­ką w cza­sie tego dra­ma­tycz­ne­go zda­rze­nia były pło­ną­ce szczu­ry. Mó­wił, że wy­bie­ga­ły ze sto­do­ły, a po­tem, wi­dząc lu­dzi i stru­mie­nie sy­czą­cej wody, wra­ca­ły w ogień. Pło­ną­ce kro­ple w fil­mie pusz­czo­nym wstecz.

Na­ta­lia kła­dzie mi nogę na kro­czu. Mi­go­czą­ce w jej oczach świa­tło ko­min­ka bie­gnie da­le­ko, do środ­ka. Roz­pi­nam spodnie i do­ci­skam jej nagą sto­pę do człon­ka, ma­su­ję się nią; jest cie­pła. Po chwi­li ję­zyk Na­ta­lii za­kre­śla w mo­ich ustach krę­gi, jak na wo­dzie je­zio­ra, do któ­re­go wrzu­ci­ła coś cen­ne­go. Chcę to wy­ło­wić – cią­gnę Na­ta­lię w dół, głę­biej, moc­niej, ryt­micz­nie w pło­ną­ce wnę­trze. Do­brze mi z nią przy tym ogniu.5

My­ślę, że kie­dyś te­le­fon ozna­czał miej­sce. Cze­ka­nie na te­le­fon, na dźwięk ebo­ni­to­we­go urzą­dze­nia; stę­żo­na ci­sza, któ­ra ota­cza­ła ak­to­rów li­czą­cych na pro­po­zy­cje roli, smut­ne ko­chan­ki tę­sk­nią­ce do zdra­dza­ją­cych mę­żów, pi­sa­rzy chcą­cych pod­pi­sać umo­wę z wy­daw­cą, ro­dzi­ców pra­gną­cych usły­szeć głos do­ro­słych już dzie­ci.

Te­raz nie cze­ka się na te­le­fon. Od­bie­ra się go przy oka­zji. Na­wet gdy li­czę, że ktoś za­dzwo­ni, ra­czej na to nie cze­kam. Cze­ka­nie w ogó­le stra­ci­ło coś ze swo­je­go zna­cze­nia i sen­su (może bez­sen­su). Nie ma cza­su na cze­ka­nie. Na­wet na Boże Na­ro­dze­nie już się nie cze­ka, to ono na­rzu­ca się je­sie­nią wraz z de­ko­ra­cja­mi w cen­trach han­dlo­wych, z wy­sy­pu­ją­cy­mi się z ga­zet wkład­ka­mi re­kla­mo­wy­mi i z mi­ga­ją­cy­mi świa­tła­mi. Po co zni­cze na Wszyst­kich Świę­tych? Prak­tycz­niej by­ło­by po­ło­żyć na gro­bach od razu cho­in­ko­we lamp­ki.

Wszyst­ko cze­ka. My nie cze­ka­my. Trze­ba się spie­szyć.

Nie cze­ka­łem. Wi­bru­ją­cy w kie­sze­ni te­le­fon za­sko­czył mnie jak za­wsze. I po­tem też by­łem za­sko­czo­ny: dy­rek­tor te­le­wi­zyj­nej kor­po­ra­cji pew­nym sie­bie, ale słod­kim, wręcz zmy­sło­wym gło­si­kiem se­kre­tar­ki za­pra­szał na spo­tka­nie. Pierw­sza myśl: Na­ta­lia była nie­grzecz­na i wzy­wa­ją mnie, jak ro­dzi­ca, by się po­skar­żyć. Uśmia­li­śmy się: Na­ta­lia za­kli­na­ła się, że nie ma ze spra­wą nic wspól­ne­go i w ogó­le nie ma po­ję­cia, o co może cho­dzić. Nikt nie wie, że zno­wu je­ste­śmy ra­zem, a na­wet je­że­li, to ja­kie to może mieć zna­cze­nie?

Za­tem jadę tak­sów­ką na dru­gi ko­niec mia­sta, pa­trząc na pierw­sze re­ni­fe­ry w skle­po­wych wi­try­nach i pierw­szych Mi­ko­ła­jów. Nie­wy­spa­ni, za­kło­po­ta­ni, na kacu, przed my­ciem zę­bów i go­le­niem – są, obu­dzi­li się z let­nie­go snu. Wi­dzę, jak przed skle­pem z elek­tro­ni­ką dwóch pali pa­pie­ro­sy, ner­wo­wo zer­ka­jąc na tłu­ma­czą­ce­go im coś męż­czy­znę w gar­ni­tu­rze. Deszcz za­mie­nił się w brud­ną mgłę. Do­pie­ro po­ło­wa li­sto­pa­da. Ale zima przy­cho­dzi wcze­śnie. Spie­szy się jej. Pal­ce gra­bie­ją. Nie ma li­ści na drze­wach, ze­bra­li je, spa­li­li. W po­śpie­chu. Lu­bię za­pach pa­lą­cych się li­ści. Na szkol­nym bo­isku gra­bił je i pod­pa­lał woź­ny. W tym dy­mie gra­li­śmy w pił­kę. Po­wie­trze było mroź­ne, ale nie mar­z­łem. Ja­koś in­a­czej zja­wia­ła się zima. Nie było tak ciem­no o tej po­rze roku. Uciekł ten czas, bo wte­dy w ogó­le mi na nim nie za­le­ża­ło, wię­cej – chcia­łem, żeby mi­jał szyb­ciej. Wszy­scy tego chcie­li­śmy, bo pra­gnę­li­śmy być doj­rza­li, do­ro­śli. Seks, pie­nią­dze, książ­ki, stu­dia, dziew­czy­ny z po­lo­ni­sty­ki, ich okrą­głe dru­cia­ne oku­la­ry i dłu­gie spód­ni­ce, jak za­sło­ny, któ­re mają się roz­stą­pić. Cze­ka­li­śmy na to za­cza­je­ni. No i roz­stą­pi­ły się! Sam nie wiem kie­dy. I po­szło wszyst­ko z dy­mem ża­rzą­cych się li­ści.

Tak­sów­karz pę­dzi, pró­bu­jąc omi­jać kor­ki, cwa­nia­ku­je. Pro­szę, by zwol­nił. Od­burk­nął coś nie­zro­zu­mia­łe­go. Spie­szy się zi­mie, wszyst­kim się spie­szy, boją się stra­cić ja­kieś nie­po­wta­rzal­ne oka­zje. Wy­prze­daż cza­su, pro­mo­cja, ile pro­cent? Ja­kie ho­no­ra­ria? Ne­go­cjuj­my. Pod ko­niec stu­diów jako zwy­kły re­por­ter za­ra­bia­łem tu­taj, w kosz­mar­nym te­le­wi­zyj­nym gma­szy­sku, nie­złe pie­nią­dze. Wte­dy chcia­ło mi się jesz­cze uda­wać, że bon moty po­li­ty­ków mają ja­ką­kol­wiek wagę.

Gdy na­ci­skam przy­cisk ostat­nie­go, je­de­na­ste­go pię­tra, lu­dzie w win­dzie prze­ry­wa­ją roz­mo­wy. W se­kre­ta­ria­cie po­zna­ję głos z te­le­fo­nu, pa­trzą­ca spode łba cza­row­ni­ca mu­sia­ła skraść go Ma­łej Sy­ren­ce.

Z prze­szklo­nej od pod­ło­gi do su­fi­tu sali kon­fe­ren­cyj­nej otwie­ra się sze­ro­ka per­spek­ty­wa na mia­sto. Wi­dok czę­ścio­wo za­sło­ni­ły wy­bu­do­wa­ne nie­daw­no wy­so­kie blo­ki. Może wła­ści­cie­le sta­cji ob­ser­wu­ją okna ści­śnię­tych w mrów­kow­cach po­ten­cjal­nych wi­dzów. Czy rytm świa­tła wy­do­by­wa­ją­ce­go się wie­czo­ra­mi zza fi­ra­nek i ża­lu­zji od­po­wia­da pul­so­wi któ­re­goś z ka­na­łów? Może wszech­moc­ny pre­zes na za­koń­cze­nie dnia, po­ło­żyw­szy nogi na sto­le, pró­bu­je od­czy­ty­wać mi­ga­ją­ce sy­gna­ły, za­nim pre­cy­zyj­ne wskaź­ni­ki oglą­dal­no­ści przy­nie­sie mu, jak co ty­dzień, jego wier­ny ad­iu­tant – dy­rek­tor pro­gra­mo­wy. To po­mniej­szy pan i wład­ca gwiazd i gwiaz­de­czek, któ­rych roz­bły­ski na fir­ma­men­cie krót­kiej sła­wy mu­szą być ide­al­nie rów­no­cze­sne z tymi w miesz­ka­niach wi­dzów. Z pra­wej stro­ny na ta­ra­sie drżą w do­nicz­kach nie­wiel­kie krze­wy. Na je­dy­nej nie­szkla­nej ścia­nie, tej przy wej­ściu, wi­szą dwa okrop­ne pej­za­że, jak w świe­tli­cy fa­bry­ki z lat osiem­dzie­sią­tych.

Metr pięć­dzie­siąt, hisz­pań­ska bród­ka i gru­be, przy­ciem­nia­ne szkła oku­la­rów. Zyl­ber. Dy­rek­tor. Wcho­dzi z gło­śnym sa­pa­niem otłusz­czo­ne­go pięć­dzie­się­cio­lat­ka. Przy­po­mi­na, że je­ste­śmy na ty, pro­si, że­bym zwra­cał się do nie­go jak wszy­scy, po pro­stu Ry­szard. Mówi, że za­raz do­łą­czy do nas pre­zes. To jak au­dien­cja u kró­lo­wej.

Zyl­ber od lat się nie zmie­nia. Wciąż wy­glą­da jak jo­wial­ny kra­snal wy­mie­cio­ny w pią­tek spod dy­wa­nu w dzie­cię­cym po­ko­ju i dziś, we wto­rek, wciąż nie­co oszo­ło­mio­ny. Uścisk jego dło­ni jest moc­ny. Pew­nym ge­stem po­ka­zu­je mi je­den z czar­nych fo­te­li sto­ją­cych przy ma­łym sto­le. Ostat­nio czy­tał moje ar­ty­ku­ły, a kil­ka mło­dych osób, któ­re za­trud­nił, cho­dzi­ło na moje za­ję­cia i bar­dzo je so­bie chwa­li­ło, a on chwa­li so­bie te oso­by, więc do­brze się skła­da. Przez chwi­lę za­sta­na­wiam się, któ­ra z mo­ich nie­licz­nych mło­dych ofiar, stu­den­tek dzien­ni­kar­stwa, mo­gła zo­stać pre­zen­ter­ką po­go­dy. Za mało cza­su po­świę­cam na oglą­da­nie te­le­wi­zji.

Cho­wa­jąc się w fo­te­lu, za­kła­da nogę na nogę, przez co ko­la­no ma na wy­so­ko­ści twa­rzy i z mo­jej per­spek­ty­wy wi­dzę dwie krót­kie, zło­żo­ne tyl­ko z ły­dek i stóp nogi wy­ra­sta­ją­ce wprost z za­ro­śnię­tej, uzbro­jo­nej w pan­cer­ne szkła gło­wy.

– Oglą­da­łem… – za­wie­sza głos. – Bar­dzo mi się po­do­ba­ło, jak wnio­słeś do tych sche­ma­tycz­nych dys­ku­sji ener­gię wresz­cie. To było świe­że, bun­tow­ni­cze i przy oka­zji cie­ka­we. Taki na­wias. To się na­zy­wa di­srup­tion. I w do­dat­ku do­brze wy­czu­wasz, co lu­dzi te­raz może po­ru­szyć i za­in­te­re­so­wać.

Asy­stent­ka przy­no­si tacę z fi­li­żan­ka­mi. Wy­glą­da na prze­stra­szo­ną de­biu­tant­kę. Ze sto­łu kon­fe­ren­cyj­ne­go zdej­mu­je mi­skę z orzesz­ka­mi ziem­ny­mi i sta­wia ją na na­szym sto­li­ku. Zyl­ber nie spusz­cza ze mnie wzro­ku.

Za­czy­nał w nie­wiel­kiej sta­cji ra­dio­wej, gdzie wraz z gru­pą zna­jo­mych z daw­nej opo­zy­cji sta­rał się na­śla­do­wać za­gra­nicz­ne roz­gło­śnie. Małe ra­dio w la­tach po­spiesz­nej pro­spe­ri­ty mło­de­go ryn­ku szyb­ko sta­ło się duże, a on, spe­cja­li­sta od me­dial­nej sku­tecz­no­ści, tra­fił do te­le­wi­zji, naj­pierw pu­blicz­nej, gdzie jako pre­zes po­niósł spek­ta­ku­lar­ną po­raż­kę w wal­ce ze sta­ry­mi ukła­da­mi, po­tem do pry­wat­nej. I tu­taj mu się uda­ło. Stał się wy­rocz­nią: pro­gra­my, któ­re wy­my­ślał albo ku­po­wał za gra­ni­cą, przy­cią­ga­ły mi­lio­ny wi­dzów. Kon­cern rósł w siłę, wła­ści­ciel szyb­ko po­wo­łał go do za­rzą­du. Stał się de­miur­giem ka­rier dzien­ni­ka­rzy (Na­ta­lia za­wdzię­cza mu dużo), ak­to­rów i me­ne­dże­rów. Ale na co dzień cho­dzi w zno­szo­nym swe­trze (sta­ra sztruk­so­wa ma­ry­nar­ka – od wiel­kie­go dzwo­nu), nosi na ra­mie­niu ar­cha­icz­ną tor­bę i jeź­dzi do pra­cy au­to­bu­sem. Wy­glą­da, jak­by miał się za­raz za­brać do re­da­go­wa­nia pod­ziem­nej ga­zet­ki, ko­pio­wa­nej w kil­ku­set eg­zem­pla­rzach na sto­ją­cym w piw­ni­cy po­wie­la­czu.

Wcho­dzi pre­zes. Po­da­je mi rękę i za­pa­da się w fo­te­lu. Się­ga po orzesz­ki. Wpy­cha je so­bie do ust za po­mo­cą kciu­ka i pal­ca wska­zu­ją­ce­go i chru­pie; wy­sta­ją­ce przed­nie zęby, wąsy i głę­bo­ko osa­dzo­ne, ale nie­co wy­łu­pia­ste oczy spra­wia­ją, że przy­po­mi­na wiel­kie­go gry­zo­nia prze­bra­ne­go w gar­ni­tur. Na jego zło­tym ze­gar­ku drga­ją wiąz­ki świa­tła.

– Ale wszyst­ko usta­li­li­ście? – pyta.

– Pra­wie – od­po­wia­da Zyl­ber. Zwra­ca się do mnie. – Po­trze­bu­je­my ko­goś, kto po­tra­fi uciec od sche­ma­tu.

– W sche­ma­cie te­le­wi­zyj­ne­go pięk­na ra­czej się nie miesz­czę, nie mu­szę ucie­kać… – pró­bu­ję żar­to­wać.

– Ale pro­szę pana, nie o to cho­dzi – wtrą­ca pre­zes. – Opo­wiedz panu – zwra­ca się do Zyl­be­ra.

Po po­raż­ce roz­mów z Fran­cu­za­mi sami mu­szą sta­rać się o miej­sca na mul­ti­plek­sie, co ze wzglę­du na kon­ku­ren­cję jest trud­niej­sze, niż my­śle­li. Kon­cep­cja Zyl­be­ra za­kła­da stwo­rze­nie w ra­mach Gru­py kil­ku no­wych ka­na­łów wy­bi­ja­ją­cych się po­nad ofer­ty in­nych sta­cji. Je­den z nich chcą uru­cho­mić na ba­zie lo­kal­nej te­le­wi­zji we Wro­cła­wiu, ku­pio­nej kil­ka mie­się­cy wcze­śniej.

– Kon­so­li­da­cja ryn­ku, wia­do­mo, a kon­ce­sja jest to­wa­rem de­fi­cy­to­wym. – Zyl­ber mru­ży oczy. – Zbu­du­je­my nowy ka­nał, ale nie ko­lej­ny te­le­ta­blo­id, tyl­ko te­le­wi­zję na­sta­wio­ną na bar­dziej wy­ma­ga­ją­ce­go wi­dza. Cze­goś ta­kie­go nie ma, tro­chę o kul­tu­rze, re­li­gii… Tak, re­li­gia, bar­dzo waż­ny ele­ment. Chce­my mieć w port­fo­lio am­bit­niej­szą ofer­tę – cią­gnie wy­raź­nie pod­eks­cy­to­wa­ny. – Na­zwa­li­śmy ten pro­jekt Lo­gos.tv.

– Ale żeby nas to nie zruj­no­wa­ło przy oka­zji – do­da­je pre­zes, pod­no­sząc z pod­ło­gi orze­szek. Dmu­cha na nie­go i zja­da. Po­tem bie­rze ze sto­łu moją wi­zy­tów­kę i jej kra­wę­dzią czy­ści so­bie zęby.

Zyl­ber mówi, że chcą, by pro­gra­mo­wym re­laun­chem ka­na­łu kie­ro­wał ktoś nie­zep­su­ty me­ne­dżer­ską pra­cą w te­le­wi­zji, bo to ma być nowa ja­kość. Po­my­śle­li, że może spró­bo­wał­bym jako szef kre­atyw­ny przed­się­wzię­cia. Na ru­sze­nie z no­wym pro­gra­mem są czte­ry mie­sią­ce. Ani dnia dłu­żej.

Od­po­wia­dam, że wła­śnie koń­czę od lat roz­grze­ba­ny dok­to­rat, że to dla mnie waż­ne i że bar­dzo mnie po­chła­nia­ją za­ję­cia na uczel­ni. Poza tym spo­ro cza­su za­bie­ra mi pi­sa­nie fe­lie­to­nów do ty­go­dni­ka, z któ­rym sta­le współ­pra­cu­ję.

Pre­zes wy­mie­nia kwo­tę ho­no­ra­rium. Jest tak ab­sur­dal­nie wy­so­ka, że od­bie­ra mi mowę i czu­ję, że może ode­brać dużo wię­cej. Wy­da­je mi się, że je­stem na stat­ku sza­leń­ców, na któ­rym do­ko­nu­je się fe­no­me­nal­na syn­te­za obłę­du i że­brac­twa; że oto pły­nie­my w dół rze­ki, ja je­stem że­bra­kiem, a obłą­ka­ny, ale pew­ny sie­bie ster­nik wska­zu­je dra­ma­tycz­nym ge­stem kie­ru­nek na­przód. Chwi­la mil­cze­nia wy­dłu­ża się sły­szal­nie.

– Ale trze­ba omó­wić jesz­cze szcze­gó­ły, bę­dzie­cie w kon­tak­cie – mówi pre­zes, wsta­je i szyb­kim kro­kiem wy­cho­dzi.

Chy­ba nie sły­szy mo­je­go „do wi­dze­nia”.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: