Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szkoła przetrwania Lele Pons - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
30 maja 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Szkoła przetrwania Lele Pons - ebook

Lele Pons – „jedna z najfajniejszych dziewczyn w sieci” (Teen Vogue) w duecie z bestsellerową autorką serii „Błękitnokrwiści” – Melisą de la Cruz w debiutanckiej powieści o szalonych chwilach spędzonych w liceum. Zabawne historie w formie wspomnień oparte na popularnych filmikach umieszczanych przez Lele na portalu Vine plus pisarski kunszt Melisy tworzą fabularną mieszankę wybuchową. Jeśli chcesz przetrwać ten burzliwy czas szkoły średniej przeczytaj „Wyższa szkołę przetrwania”.

Kategoria: Dla młodzieży
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-486-0
Rozmiar pliku: 1,4 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Drodzy wspaniali czytelnicy. Zanim przedstawię wam historię o tym, jak poprzysięgłam sobie przeżyć w liceum, chciałabym opowiedzieć o czymś bardzo bliskim memu sercu.

Otóż każdy człowiek (oraz większość zwierząt, w moim przekonaniu) posiada własną niepowtarzalną esencję. Esencję, na którą składają się głęboko zakorzenione cechy, które czynią nas tym, kim jesteśmy. Starożytni filozofowie greccy określali to zjawisko mianem „duszy” – ale ja nie jestem greckim filozofem, tylko nastoletnią dziewczyną, więc będę nazywać to coś Lele-owością, tak jak każdy, w zależności od tego, jakie nosi imię, może posługiwać się terminem „Sarowość”, „Jasonowość” i tak dalej.

Chodzi mi o to: twoja twojość jest czymś absolutnie wyjątkowym, nieważne, kim jesteś, i należy o nią odpowiednio dbać. Opowiem wam, jak stałam się prawdziwą Lele, osobą, którą kocham na dobre i na złe.

Oczywiście część tej esencji przychodzi na świat wraz z twoimi narodzinami, ale dopiero to, co dzieje się potem, kształtuje ciebie na Ciebie. Urodziłam się w Caracas, wielkim mieście w Wenezueli, ale zaraz potem przenieśliśmy się na wieś, gdzie – uwaga! – mieszkaliśmy w zwykłej szopie. Trudno uwierzyć, co? Wyobraźcie sobie taki obraz: maleńka Lele biega boso po polach kukurydzy, daleko, daleko od cywilizacji. Nie miałam psów ani kotów, za towarzyszy zabaw służyły mi małpy i małe tygryski. Przez całe dzieciństwo nie wiedziałam o istnieniu centrów handlowych czy (ha!) Internetu. Jedynym źródłem rozrywki była dla mnie przyroda – obserwowanie ptaków, zbieranie owoców i, najlepsze ze wszystkiego, patrzenie w gwiazdy.

Odkąd pamiętam, miałam problemy z językiem. W dzieciństwie słowa jakoś nie chciały do mnie przychodzić, więc by porozumiewać się z otoczeniem, posługiwałam się ciałem. Ten sposób wydawał się o wiele bardziej naturalny. Pokazywanie myśli i uczuć było znacznie wygodniejsze niż ubieranie ich w słowa, więc często rysowałam całe storyboardy – czasem naprawdę pokaźnych rozmiarów – by wyjaśnić rodzicom czy nauczycielom, o co mi chodzi. Każdy ma mocne i słabe strony: w moim przypadku sztuka i ruch były stroną silną, a mówienie, komunikacja za pomocą słów – tą słabą.

A teraz do tego wszystkiego dodajcie emigrację do Stanów i oto macie gotowy przepis na katastrofę. Nie wiedziałam nic na temat amerykańskiej kultury, różnice wywoływały we mnie paraliżujący strach. By zapewnić sobie odrobinę spokoju i komfortu psychicznego, zwróciłam się ku rozrywce. I okazało się, że rówieśnicy lubią mnie za fizyczną ekspresję, za to, że jestem, hm, zabawna. Odkryłam, że potrafię doprowadzać ludzi do śmiechu i trzymałam się tej umiejętności jak tratwy na wzburzonym morzu przez cały ten okres największego wyobcowania i dezorientacji w moim dotychczasowym życiu.

Wierzę, że to właśnie za sprawą dzieciństwa spędzonego pośród dzikiej przyrody oraz kalectwa językowego stałam się performerką i jedynym w swoim rodzaju dziwadłem o złotym sercu. Nie zawsze łatwo jest być Lele, jednakże każdego ranka po przebudzeniu mówię sobie „do roboty!” i właśnie dzięki temu podejściu odbywam niesamowitą podróż, w którą jakiś czas temu zmieniło się moje życie.

Zachęcam każdego, by zastanowił się nad zdarzeniami i okolicznościami, które sprawiły, że jest tym, kim jest, i by cieszył się każdą cząstką swojej istoty – silną, słabą, dobrą, złą, brzydką – ponieważ składają się na całość, która sprawia, że każdy z was jest wyjątkowy i WSPANIAŁY. Uwierzcie.

Oto historia o tym, jak stworzyłam esencję Lele. Jak przeżyłam pierwszy rok w liceum Miami High i jak dotarłam ze swoim przesłaniem do niemal miliona osób. Mam nadzieję, że wam się spodoba!

XO Lele.1 Aaa, niezła śliwa, piracie (0 OBSERWATORÓW)

Pierwsza rzecz, którą powinniście wiedzieć na mój temat, to że nie zawsze byłam tą znaną wam boską seksowną fajną promienną blondynką. Wiem, wiem, to dla was szok. Jeszcze nie tak dawno temu byłam niezdarnym wyrzutkiem z aparatem na zębach, w niemodnych ciuchach, za dużych o dwa numery. „Nie!”, słyszę wasz zgodny chór. „Lele zawsze była idealna”. Cóż, macie rację, zawsze byłam idealna, lecz to zupełnie inna historia. Teraz chciałabym zabrać was w przeszłość, do mrocznej epoki w dziejach, by wam pokazać, że nie zawsze było tak słodko.

Mam szesnaście lat, to mój pierwszy dzień w liceum Miami High. Korytarze są długie, a uczniowie… onieśmielający. Poprzednia szkoła (Żeńska Szkoła św. Anny) była mała – można by nawet powiedzieć: przytulna, intymna. A, no i katolicka. Jestem z niewielkiej katolickiej szkoły i z miłej katolickiej rodziny, do dzisiaj znałam wyłącznie kochane i znajome twarze dwudziestki dzieciaków, wśród których dorastałam, plus wszystko, co przez ten czas działo się na Disney Channel (#TBT Zenon: The Zequel #NeverForget).

Moi rodzice, Anna i Louis Pons stwierdzili, niespodziewanie i niesprawiedliwie, że przed studiami powinnam przenieść się do większej szkoły, poznać więcej ludzi, poszerzyć horyzonty, bla bla bla. Czy nikt im nie uświadomił, że nieważne, do jakiej ktoś chodził szkoły, jeśli jest obecny w Internecie? Witamy w dwudziestym pierwszym wieku, mamo i tato, prosimy zająć miejsca.

Okej, wcale nie chciałam tego powiedzieć, czasem naprawdę jestem strasznie bezczelna. Studia to bez wątpienia istotna sprawa – tylko czy na pewno dla mnie? Marzę, by zostać aktorką i nie mam ochoty czekać na realizację tych planów kolejne cztery lata, więc sama nie wiem. Jestem gotowa dać światu przedstawienie, chwycić życie za rogi i pomachać łapkami jak tancerze jazzowi.

Ale cóż, jako grzeczna dziewczynka z katolickiego domu szanuję wolę rodziców (ej, no, robię, co w mojej mocy, jasne?) i oto jestem. Pierwszy dzień w Miami High, epicentrum pięknych dziewczyn i nierealnie przystojnych facetów.

Budzę się późno (typowe) i odkrywam, że strój, który wymyśliłam specjalnie na ten pierwszy dzień, wcale nie prezentuje się tak, jak sobie wyobrażałam. Falbaniasta biała bluzka, czarne spodnie i wysokie do kolan buty – zestaw, w którym Rihanna tak świetnie wyglądała, mnie nadaje raczej wygląd pirata niż gwiazdy pop. Ale mówię sobie: hej, YOLO, zgadza się? I ruszam do liceum imienia Gorącego Ciacha w przebraniu kapitana Sparrowa. (Wiem, że YOLO jest już niemodne, ale hej, naprawdę żyje się tylko raz! He.)

Na początek: plan lekcji. Podaje mi go siedząca przy wejściu kobieta o aparycji kartofla, w okularach i z krzywo pomalowanymi ustami.

– Witamy w Miami High – mówi takim tonem, jakby rozważała, czy zamiast wypowiedzieć te słowa nie lepiej popełnić samobójstwo. Pachnie cukierkami truskawkowymi i przyprawą z goździkami i mówiąc szczerze, to trochę zbyt wiele jak na pierwsze chwile w nowej szkole. Nieważne, oto mój edukacyjny los na kolejne dziesięć miesięcy:

pierwsza lekcja: angielski

druga lekcja: historia powszechna

trzecia lekcja: matematyka

czwarta lekcja: wychowanie fizyczne

piąta lekcja: biologia morska

szósta lekcja: hiszpański

Strasznie rzucam się w oczy. O tak, gapią się, zapewniam. Wiecie, co mam na myśli: te wstrętne spojrzenia, które mówią „Uu, kto to k… jest?” Na pierwszej lekcji chłopak z niebieskimi włosami ułożonymi w kolce rzuca mi w głowę kulą z papieru. Na drugiej, czyli na historii, dzieciak w czapce założonej daszkiem do tyłu, woła: „Hej, czemu tak dziwnie gadasz?”. Wyjaśniam, że pochodzę z Wenezueli, na co stwierdza: „No nie wiem, brzmi, jakbyś nie umiała gadać”.

– Chyba masz na myśli „mówisz”. W sensie „wypowiadasz słowa”. W tym kontekście „mówisz”, a nie „gadasz”.

– Jezu, co za dziwaczka – mruczy chłopak do grupy identycznych pryszczatych kolesi, którzy śmieją się i kiwają głowami.

Na trzeciej lekcji, matematyce, podchodzi do mnie ruda dziewczyna w okularach i mówi: „Tutaj ludzie ubierają się bardziej… dyskretnie. Tak na przyszłość. Na jutro”. A potem wraca do swojego stada. Każdy należy do jakiegoś stada. Tylko ja nie. Lele Pons, zagubiona i samotna, maleńka rybka w wielkim stawie. Ech. Piękny początek nowej szkoły, mówię sobie w duchu, po czym zatapiam smutki w lodowatej pepsi.

Po trzeciej lekcji jest długa przerwa. Nie wiem, drogi czytelniku, kiedy ostatnio miałeś okazję zaglądać do szkolnej stołówki, ale zapewniam: jest to jedno z najbardziej przerażających miejsc na kuli ziemskiej. Poważnie, licealne stołówki zasługują na osobny sezon „American Horror Story”. Czytelniku, pozwól, że przedstawię cały zestaw potworności czyhających na nieszczęśników, którzy odwiedzą stołówkę w Miami High:

• Panie z obsługi: patrzące spode łba wstrętne baby, które na pewno nienawidzą własnego życia i nienawidzą nas za sam fakt, że jesteśmy tym, kim jesteśmy. Jedna z plakietką „Iris” drze się na mnie, bo nie przygotowałam zawczasu pieniędzy. Potem znów się drze, bo nie przeniosłam pieniędzy na coś, co się nazywa One Card (karta debetowa uprawniająca do korzystania z koszmarnych szkolnych stołówek?).

• Siatki na włosy: baby z obsługi noszą na włosach zapocone, wytłuszczone siatki, które przywodzą na myśl sieci rybackie – kiedy patrzę na głowy tych bab, mam przed oczami ryby wyjęte z wody, rzucające się desperacko na brzegu i walczące o życie. Apetyt – zerowy.

• Niejadalne jedzenie: powinni tego zabronić. Naprawdę, szczerze – ja nie wiem, co to jest. Wygląda jak kopczyk ze styropianu posypany żwirem i kawałkami czegoś, co być może kiedyś było – a może nie – kurczakiem. Do tego „tangerynki”, w rzeczywistości fragmenty tangerynek utopione w syropie kukurydzianym.

• Atmosfera: Śmierdzi, jest głośno, stanowczo brakuje tlenu.

• Licealiści: nigdzie indziej nie zobaczysz tylu nastolatków upchniętych w jednym miejscu. Jeśli oglądaliście „Wredne dziewczyny”, to wiecie, co to są kliki (seksualnie aktywni członkowie szkolnej orkiestry, kujony, gotki, gorące Azjatki i tak dalej), ale w Miami High tego rodzaju podziały nie występują. W Miami High nic nie jest proste. Wszyscy siedzą ściśnięci, członkowie jednej kliki przekraczają przestrzeń osobistą innej kliki, tak że nie widać, gdzie kończą się mięśniaki, a zaczynają nerdy. Administracja szkolna nigdy nie zdoła zwalczyć klik, ale może zmusić wszystkich, by siedzieli obok siebie i ten koszmar jest właśnie rezultatem owych poczynań. Inaczej niż we „Wrednych dziewczynach” czy Wszystkich Pozostałych Filmach Szkolnych Wszechczasów, w których główna bohaterka nie wie, gdzie usiąść, bo żadna z klik nie chce jej przyjąć, ja nie wiem, gdzie usiąść z tej prostej przyczyny, że nie ma wolnych miejsc. Nawet gdyby któraś klika mnie zechciała, musiałabym usiąść komuś na kolanach. O Boże, tu jest jak w ZOO.

Ponieważ nie mam ani miejsca, ani apetytu, wrzucam tekturową tacę do śmieci i prędko wychodzę na zewnątrz, zaczerpnąć powietrza, zanim dostanę ataku paniki albo niechcący zamorduję kogoś pod wpływem strachu i mętliku w głowie. Siadam, oparta plecami o ścianę i liczę minuty. Ale, jak powszechnie wiadomo, w takich chwilach czas wyjątkowo się dłuży. I nie ma odpoczynku dla znużonych. Oto nadciąga bardzo profesjonalnie wyglądająca kobieta w niebieskim blezerze, lakierkach na obcasie i z fryzurą na Hillary Clinton, ściska w ręku walkie-talkie, jakby zamierzała odpalić bombę. Na mój widok zatrzymuje się gwałtownie.

– Przepraszam, a czemu to jesteśmy na zewnątrz? – W jej głosie pobrzmiewa żądza zemsty i pragnienie krwi, pewnie zaraz się na mnie rzuci i zatopi zęby w mojej szyi.

– Emmm… nie wiem, czemu pani tu jest. Ja jestem tutaj, ponieważ w środku nie da się oddychać.

– To nie ma znaczenia. Znasz przepisy. Podczas przerwy na lunch uczniowie nie mają prawa przebywać poza terenem stołówki.

– Och, to mój pierwszy dzień w szkole. Nie wiedziałam.

– No to już wiesz. Wracaj do środka, bo będę musiała cię spisać.

– Spisać? Jak na policji? Nie mam ochoty tam wracać.

– Posłuchaj, nie wiem, jakie zasady obowiązywały w twojej poprzedniej szkole, ale w Miami High nie robimy żadnych wyjątków. Gdybym potraktowała cię jak księżniczkę, to pozostałych też musiałabym traktować jak członków rodziny królewskiej. Masz jeść w środku, jak cała reszta.

– To, że chcę zaczerpnąć świeżego powietrza, znaczy, że domagam się traktowania należnego księżniczce?

– Nie stawiaj się. Jeszcze nikogo dzisiaj nie spisałam i wolałabym tego nie zmieniać.

– Jezu. – Jestem bliska wybuchnięcia śmiechem, idiotyczne zachowanie tej kobiety i absurdalność całej sytuacji to dla mnie stanowczo zbyt wiele. – Chyba podniosę bunt.

– Nie musisz zaraz dramatyzować. Możesz wystąpić o pozwolenie na opuszczanie terenu szkoły podczas przerwy. Poproś po lekcjach w recepcji o formularz. Rodzice podpiszą i sprawa załatwiona. Nie musisz chodzić na stołówkę, ale nie możesz przebywać na terenie szkoły. Zasady bezpieczeństwa.

– Dziękuję. Tak się cieszę, że nie musiałam robić z tego dramatu.

Prycha i odchodzi, stukając obcasami i wyciągając głowę do przodu, tak że tworzy niemal poziomą linię. Trudno nie podziwiać jej paranoicznej determinacji.

Rozlega się dzwonek. Jeszcze nigdy tak się nie cieszyłam, że wracam na lekcje. Dostrzegam Afroamerykankę o przyjemnej aparycji i włosach splecionych w nieskazitelnie równe warkoczyki, w bezdyskusyjnie nerdowatych okularach na nosie.

– Hej! – wołam. – Wychodzisz na przerwie poza teren szkoły?

– Jasne, nie ma opcji, żebym siedziała w tym piekle. – Wskazuje w kierunku stołówki.

– Ohyda, nie? A już myślałam, że coś mi się wydawało.

– Nie, dziewczyno, jesteś na właściwym tropie.

– Może po raz pierwszy w życiu. Lele Pons.

– Darcy Smith. Miło mi. Jak najszybciej postaraj się o przepustkę, wyglądasz na fajną osobę, szkoda by było, gdybyś zginęła w piekielnych czeluściach.

Notka: przepustka albo śmierć.

Notka: nie podoba mi się w tej szkole.

Kolejna lekcja to wychowanie fizyczne. Pani Washington ma kwadratową sylwetkę, fryzurę na garnek i dwa srebrne zęby. A, i brakuje jej małego palca u lewej ręki. Rozdaje nam paskudne jaskrawe stroje i zagania do szatni, gdzie niby mamy rozebrać się publicznie do rosołu. Uu. Jako katoliczka jestem bardzo skromna i próbuję w miarę możliwości zachować dyskrecję – nawet nie znam imion tych dziewczyn, nie chcę, żeby jedną z pierwszych rzeczy, których dowiedzą się na mój temat, był beżowy sportowy stanik Nike. Ale za późno. Szczupła-lecz-kształtna brunetka o wielkich świetlistych brązowo-zielonych oczach i trzepotliwych rzęsach dostrzega mnie w tłumie, wyczuwa słabość i rzuca się do ataku.

– Hej, nowa. – Uśmiecha się krzywo. – Moja babcia nosiła takie staniory.

– Gratuluję rozległej wiedzy na temat bielizny szanownej babuni – odparowuję, niewiele myśląc. Zapada cisza, Świetliste Oczy spogląda na mnie, unosząc brwi w sposób, który, muszę przyznać, wywołuje ciarki na plecach. Czyżbym zadarła z niewłaściwą chica? Zamyka drzwiczki od szafki powoli i starannie, jakby wysyłała ostrzegawczy sygnał, zarzuca włosami i odwraca się do wyjścia. – Twoja stara nosiła ten stanik dzisiaj w nocy – mruczę do siebie i każdego, kto być może nadal słucha. Brawo, Lele, brawo.

Na boisku pani Washington odczytuje obecność. Świetliste Oczy nazywa się Yvette Amparo. Washington wymawia moje imię „Li Li”, a ja czuję się bezwzględnie zmuszona ją poprawić. To kolejna rzecz, którą musicie o mnie wiedzieć: nie mogę znieść, kiedy jacyś debile mówią na mnie Li Li. Zdarzają się nawet kretyni, którzy wymawiają moje imię Lei Lei lub Lilly. Czy naprawdę na świecie jest aż tylu analfabetów? Lele… jak, no jak Lele albo jak you can stand under my umbrella ella ella eh eh eh, tylko trzeba dodać „l”. You can stand under my umbrella ella ella Lele Lele. Tak najłatwiej będzie zapamiętać, w razie gdyby ktoś miał z tym problem. Usiłuję wytłumaczyć to trenerce, ale szybko traci cierpliwość i mnie ignoruje.

Moim skromnym zdaniem futbol to nieco zbyt agresywna gra jak na pierwszy WF w nowym roku szkolnym. Nie mogłybyśmy trzymać się bezpieczniejszej opcji, jak na przykład pajacyki? Najwidoczniej nie. Najwidoczniej nauczyciele WF-u w szkołach publicznych uwielbiają torturować uczniów. Kiedy Washington umieszcza mnie i Yvette w przeciwnych drużynach od razu wiem, że będę musiała ją pokonać. To trzecia rzecz na mój temat, którą powinniście wiedzieć: jestem raczej fizyczna niż umysłowa. To znaczy, nie chcę powiedzieć, że jestem tępa, po prostu wolę rozwiązywać problemy za pomocą ciała. No wiecie, pójść pobiegać, urządzić jednoosobową dyskotekę, w razie potrzeby komuś przywalić. Wiem, jak chłopcy załatwiają nieporozumienia: trochę się potarmoszą i załatwione. Jak lwy na sawannie. Ale od nas, dziewczyn, z jakiegoś powodu oczekuje się, że wszelkie problemy będziemy kulturalnie omawiać, jak małym damom przystało. Blee!

Tak czy inaczej, wychodzimy na boisko i natychmiast angażuję się w grę, całą sobą. Jakby kierowało mną przekonanie, że jeśli nie wygram meczu dla swojej drużyny, mój pierwszy dzień w szkole będzie można oficjalnie uznać za całkowitą porażkę. A jeśli z kolei wygram, zostanę swoją osobistą bohaterką, odniosę triumf nad serią brutalnych porażek, które prześladowały mnie do tej chwili. Washington dmucha w gwizdek, a ja biegam, skaczę, daję nura, prę przez boisko z ogromnym zaangażowaniem, całkowicie zapominając, że nie mam zielonego pojęcia na temat zasad gry. Ups. Przez adrenalinową mgłę widzę, jak ktoś rzuca piłkę Yvette i momentalnie włączam się do akcji. Może nie powinnam, może to błąd, ale rzucam się na biedną chudą Yvette i przygniatam ją do ziemi. Ale ona tak łatwo się nie daje. Walczy, rzuca głową, aż KLONK, jej czaszka trafia w moją twarz z siłą kuli bilardowej. Zagryzam wargi, żeby nie wrzasnąć z bólu. Gwiazdy krążą mi przed oczami jak w komiksowym rysunku, a trenerka dmucha w swój beznadziejny wnerwiający gwizdek.

– Dobra, dobra, starczy. Co tu się dzieje? – pyta, energicznie pokazując gest „czas się skończył”.

– Li Li rzuciła się na mnie z łapami. – Egh.

– Nieprawda. Nie rzuciłam się. Przypuściłam atak. Chyba tak właśnie się robi w grach drużynowych? Przypuszcza atak? – Dotykam prawego oka, chyba będzie siniec. Yvette prycha i mruczy, trenerka każde mi usiąść i teraz ja prycham i mruczę, wściekła na Yvette i Washington, i pajaca, który wcześniej rzucił w moją głowę papierową kulą, i na beznadziejnych rodziców, którzy zesłali mnie w to straszne okropne miejsce.

Zanim wskoczyłam z powrotem w normalny (czytaj: piracki) strój, oko zdążyło całkiem zapuchnąć. Suka zrobiła mi śliwę!

– Wiesz, że wyglądasz jak pirat? – warczy Yvette, opuszczając szatnię.

– Arrrrr! – odpowiadam. Chętnie wywaliłabym ją za burtę.

W domu rodzice zadają mi to straszne pytanie, którego nienawidzą wszystkie dzieciaki. Pytanie, którego dźwięk przypomina skrzypienie styropianu po szkle.

– Jak było w szkole?

– Świetnie – odpowiadam. Ale zaraz zmieniam zdanie, wstępuje we mnie duch szczerości. – A tak naprawdę to koszmarnie. Szkoła jest gigantyczna i wszyscy uważają, że są niesamowicie fajni.

– Och, Lele. – Mama wypowiada moje imię idealnie, zawsze to jakaś pociecha, choć niewielka. – Na pewno nie są tacy fajni jak ty.

– Dzięki, mamo. Nie omieszkam przekazać im twojej opinii.

Idę do pokoju, walę się na wyro, wydaję ryk w poduszkę i trochę kopię nogami w powietrzu dla dramatycznego efektu. Potem kończę święto użalania się nad sobą, uznaję, że dość się na dzisiaj wycierpiałam. Biorę przykład z Elsy i Taylor Swift. Shake it off!

Czas udać się w ulubione miejsce: Vine. Audrey Hepburn powiedziała w „Śniadaniu u Tiffany’ego”, że u Tiffany’ego nic złego nie może się zdarzyć, a ja dokładnie tak samo myślę o Vinie. Tam nie może się zdarzyć nic złego, w każdym razie nie mnie. Tam czuję się nietykalna. Wchodzę na swoje konto i wpisuję tytuł dzisiejszego vine’a: Czemu lepiej być facetem.3 Ta osoba, która zawsze jest świadkiem twoich największych wpadek / That Person who Always Catches You at Your Worst Moments (2 500 OBSERWATORÓW)

Dopiero trzeci dzień, a ja już zostałam Mistrzem Miami High. Poznałam chłopaka i konsekwentnie wcielam w życie plan pod tytułem „jak nie rzucać się w oczy”: ubierać się dyskretnie, wmieszać się w tłum, unikać Yvette Amparo, nie odzywać się na lekcjach, podczas długiej przerwy przebywać poza terenem szkoły i zawsze uważać na każdy krok. Łatwizna. Innymi słowy, dokonałam jednego z największych wyczynów wszechczasów: przeżyłam w liceum. Dobra, wiem, zostało mi jeszcze jakieś sześćset dni, zanim będę mogła tak powiedzieć, ale jestem na najlepszej drodze do celu, chyba nikt nie zaprzeczy?

I tak wkroczyłam w kolejny dzień: pewna siebie, rozpromieniona, przy akompaniamencie piosenki „I Feel Pretty” z „West Side Story”, która gra mi w głowie, zapętlona. Na angielskim Alexei podał mi karteczkę ze słowami: „Hej, piękna”. A POD SPODEM BUŹKA Z MRUGAJĄCYM OCZKIEM! Mógł mi wysłać esemes, ale widać jest staromodnym typem. Och, podwójne och! Mówię wam, jestem w niebie.

Ale na drugiej lekcji (historia powszechna) wszystko zaczyna się psuć. Wchodzę do pustej klasy, niczym niezwyciężona bogini, pięć minut przed czasem, głowa uniesiona wysoko. Dosłownie w chmurach. I dlatego, jak ostatni debil, w ogóle nie patrzę tam, gdzie powinnam – czyli pod nogi. Zaczepiam stopą o krzesło i wylatuję w powietrze. Ale dosłownie, lecę jak strzała, głową naprzód, i trafiam prosto w stojące najbliżej biurko.

Nic nie szkodzi, Lele, mówię sobie, zbierając podręczniki, które leżą porozrzucane wszędzie dokoła. Nikogo tu nie ma, nic się nie stało. Wstaję i ku swemu przerażeniu widzę Darcy Smith, która przygląda mi się z drugiego końca sali spokojnym, bacznym wzrokiem. Darcy jest ładna, lecz z tego, co zdążyłam się zorientować, też należy do wyrzutków. Ma ciemną, gładką skórę i inteligentny uśmiech.

– Nie widziałaś tego – mówię. A ona tylko patrzy, po chwili odwraca wzrok. Pozostaje mi jedynie nadzieja, że Darcy rozumie, co znaczy „martwi nie zdradzają tajemnic”.

Czy to było najgorsze, co mnie spotkało tego dnia? Skądże. Na WF-ie dostałam w głowę piłką do kosza. Nie mam pojęcia, kto tak nieprofesjonalnie nią rzucił, ale postawiłabym na Yvette Amparo. I nie zgadniecie! Oto pojawiła się Darcy, która normalnie nawet nie ma WF-u na czwartej lekcji, i posłała mi znaczące spojrzenie. Czy ona przypadkiem mnie nie śledzi? Przyłożyłam palec do ust, mówiąc „pssst”. Potrząsnęła głową i uśmiechnęła się.

Co się przejmować, w końcu nikt ważny nie widział mojej porażki. Pod słowem „ważny” rozumiem „Alexei”. Nawet nie powinnam była dopuszczać takich myśli w okolice swojej głowy, bo wystarczyło, że im na to pozwoliłam i od razu ściągnęłam na siebie klątwę. Oto przebieg katastrofy:

W czasie długiej przerwy idę na stołówkę, akurat podają moje ulubione danie (spaghetti z klopsikami), tyle że w tutejszej wersji jest mocno wodniste i wydziela woń obory. Cudownie. Plan wychodzenia poza teren szkoły nie do końca się powiódł. Cóż. Stawiam tak zwane jedzenie na jaskrawopomarańczowym stoliku naprzeciw Alexeia, a.k.a. Bae, a.k.a. Boga Seksu.

– Co słychać, Lele? – Wypowiada moje imię wprost idealnie, a nawet lepiej. Nigdy dotąd nie brzmiało tak magicznie.

– O, no wiesz – odrzucam włosy do tyłu i ześlizguję się na siedzenie z największym wdziękiem, na jaki mnie stać – kolejny dzień w raju. – Posyłam mu wymuszenie naturalny uśmiech.

– Wydarzyło się coś ciekawego? – W tym momencie trafiam łokciem w róg tacy, która robi potężnego fikołka niczym tonący Titanic. Tyle że ta katastrofa jest znacznie gorsza. Wszędzie spaghetti, biała koszulka obryzgana sosem: wyglądam jak miejsce zbrodni.

– O Boże, co za freak! – Rozlega się dokoła i nagle wszyscy pokazują na mnie paluchami, iPhony wznoszą się wysoko, słychać czk-czk-czk, wszyscy strzelają fotki. Chcę umrzeć. Powinnam umrzeć. Zamiast tego zaczynam wrzeszczeć.

– K**WA, NO CO DO K**WY, PIER****NE K**WA SPAGHETTI! PRZYSIĘGAM NA BOGA, ŻE JEŚLI JESZCZE RAZ…

– Lele. – Alexei łapie mnie za ramię. – Spokojnie. To tylko makaron. Pomogę ci posprzątać. Takie rzeczy się zdarzają. – No i co, może nie jest najlepszy? Alexei, Bae, Bóg Seksu, Bohater. Lubi mnie, chociaż jestem totalnym świrem. Potrafi spojrzeć głębiej i dojrzeć za tym szaleństwem prawdziwą mnie, moje oszałamiające seksowne ja. Wiem na pewno. Czuję to. Dobra, może trochę wyprzedzam fakty. Ale może jednak nie skończę w samotności. Alexei cmoka mnie w policzek i biegnie po serwetki. Wydaję westchnienie ulgi, nieważne, że jestem totalną żenadą – już taka moja natura, bejbe. I w tym momencie podnoszę głowę, i widzę Darcy Smith, która spokojnie zjada obiad w odległym końcu stołówki, sama, i tym razem śmieje się ze mnie, otwarcie i bezczelnie.

Kiedy po szkole czekam na Alexeia, Darcy przechodzi obok mojej szafki. Ma na sobie taką samą białą koszulkę jak ja, tyle że bez plam po spaghetti.

– Hej – wołam za nią. Odwraca się. – Darcy, tak?

– Aha. A ty jesteś Lele?

– Lele Naczelna Żenada Miami High. Tak brzmi pełne nazwisko.

– Całkiem ładne – mówi. W mojej głowie wybuchają fajerwerki, gra orkiestra.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: