Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Szubrawcy. Tom 2 - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Szubrawcy. Tom 2 - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 291 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I.

Trze­ci mie­siąc już upły­wał od po­grze­bu Kro­kow­skiej w Omy­li­nie.

Wia­do­mość o jej ostat­niem roz­po­rzą­dze­niu i ofia­ro­wa­niu ogrom­ne­go ma­jąt­ku na cele pu­blicz­ne po­ru­szy­ła całą opi­nię.

W dzien­ni­kach za­peł­nia­no łamy ar­ty­ku­ła­mi na te­mat „ol­brzy­mie­go za­pi­su”, wy­no­szo­no pod nie­bio­sy „do­bro­dziej­kę ma­lucz­kich”, „przy­ja­ciół­kę ludu i dzie­ci”, „anio­ła mi­ło­sier­dzia” i prze­sa­dza­no się w wy­naj­dy­wa­niu dla zmar­łej nazw i ty­tu­łów, o ja­kich za ży­cia nig­dy na­wet nie ma­rzy­ła.

W ty­go­dni­kach ob­raz­ko­wych za­miesz­czo­no jej wi­ze­run­ki, wi­do­ki Omy­li­na, ży­cio­ry­sy i wy­cią­gi z te­sta­men­tu nie­boszcz­ki, ob­ja­śnia­jąc je uwa­ga­mi i ko­men­ta­rza­mi, któ­re ra­czej za­ciem­nia­ły całą spra­wę i wy­twa­rza­ły sprzecz­no­ści z po­wo­du nie­do­kład­nych szcze­gó­łów i za da­le­ko po­su­wa­nych do­my­słów.

W tym wy­ści­gu współ­za­wod­ni­czym pism, pra­gną­cych ucho­dzić w oczach swych czy­tel­ni­ków za

naj­le­piej po­wia­do­mio­ne i po­sia­da­ją­ce je­dy­nie źró­dło­we wia­do­mo­ści, grud­ki praw­dy ura­sta­ły, jak kula śnie­go­wa, do ogrom­nych roz­mia­rów, albo roz­bi­ja­ły się znów na proch.

Jed­no pi­smo za­prze­cza­ło dru­gie­mu, spie­szy­ło ze spro­sto­wa­niem, od­wo­ły­wa­ło wła­sne do­nie­sie­nia i pusz­cza­ło w świat ba­nia­lu­ki, wy­wo­łu­jąc za­męt róż­nych gło­sów i zdań, któ­re się z sobą ście­ra­ły.

Kil­ka dzien­ni­ków z tego po­wo­du za­wi­kła­ło się na­wet w za­cie­trze­wio­ny spór i przy spo­sob­no­ści do­gry­za­ło so­bie wza­jem­nie, wy­wle­ka­jąc za­daw­nio­ne ura­zy i stron­ni­cze nie­chę­ci.

Je­den z or­ga­nów za­cho­waw­czych na­zwał Kro­kow­ską „praw­dzi­wą ary­sto­krat­ką du­cha i ser­ca” po­da­jąc przy­tem cały jej szla­chec­ki ro­do­wód, na co mu dru­gi, po­stę­po­wy i de­mo­kra­tycz­ny or­gan, od­po­wie­dział drwin­ka­mi i przy­cin­ka­mi, wo­ła­jąc:

„Hola, mo­ści pa­no­wie!… niech wam się nie zda­je, że tyl­ko z wa­szej, zwie­trza­łej i prze­gni­łej ka­sty, może wyjść coś do­bre­go i szla­chet­ne­go.

„Ra­dzi­by­ście swo­ją pie­czon­kę upiec za­raz przy ta­kim ogniu?

„Zna­my was i ro­zu­mie­my tę tak­ty­kę.

„Mało nas to ob­cho­dzi, czem się pie­czę­to­wa­ła nie­boszcz­ka Kro­kow­ska – za­pew­ne la­kiem i pie­cząt­ką; nie my­śli­my wer­to­wać her­ba­rzy, aby z nich stę­chłe wy­do­by­wać prze­są­dy, któ­rym wy z lo­kaj­skim ser­wi­li­zmem hoł­du­je­cie.

„Dla nas – zmar­ła była tyl­ko za­cną oby­wa­tel­ką i dziel­ną ko­bie­tą, któ­ra swo­im za­pi­sem zło­ży­ła hołd idei de­mo­kra­tycz­nej, po­świę­ca­jąc tyle dla pod­nie­sie­nia ludu i na wy­ko­naw­cę swe­go te­sta­men­tu wy­bie­ra­jąc syna… pro­ste­go chło­pa”.

Or­gan za­cho­waw­czy nie po­zo­stał dłuż­nym w od­po­wie­dzi i wspo­mniał coś o pro­stac­kim spo­so­bie trak­to­wa­nia spra­wy, któ­ra z na­tu­ry swo­jej uchy­la się z pod stry­chul­ca spo­łecz­nych ni­we­la­to­rów i wro­gów tra­dy­cyi.

Od sło­wa do sło­wa do­szło do za­cię­tej kłót­ni, w któ­rej oso­ba za­pi­so­daw­czy­ni ze­pchnię­tą zo­sta­ła na plan ostat­ni, a na czo­ło wy­su­nię­to czy­sto oso­bi­ste i re­dak­cyj­ne spra­wy, z cze­go ko­rzy­sta­jąc trze­cie pi­smo, prze­wą­chu­ją­ce wszę­dzie ży­dow­ską in­try­gę, w zło­śli­wej a do­sad­nej for­mie za­rzu­ci­ło obu prze­ciw­ni­kom chęć zdys­kre­dy­to­wa­nia za­pi­su dla­te­go, iż jest na­wskróś chrze­ści­jań­skim i że w dal­szych kon­se­kwen­cy­ach dąży do wy­swo­bo­dze­nia ludu z rąk ka­pi­ta­li­stów i wy­zy­ski­wa­czy ka­po­to­wych, sko­ro z woli te­sta­tor­ki mię­dzy in­ne­mi po­le­ca za­kła­da­nie skle­pów spo­żyw­czych, go­spod ka­to­lic­kich i kas po­życz­ko­wych w do­brach nie­boszcz­ki.

Jed­ne „Wia­do­mo­ści bru­ko­we”, w któ­rych głów­nym współ­pra­cow­ni­kiem był mło­dy Szu­ba, sta­le co pe­wien czas od­zy­wa­ły się z dwu­znacz­nem, ale przej­rzy­stem ostrze­że­niem, iż nie na­le­ży zbyt­nio do­wie­rzać roz­pusz­cza­nym po­gło­skom, po­zba­wio­nym fak­tycz­nej pod­sta­wy, o lo­sach za­pi­su, któ­ry nie zo­stał osta­tecz­nie za­twier­dzo­nym, a któ­re­go wy­ko­na­nie za­wa­run­ko­wa­ne ma być po­dob­no jesz­cze pew­ne­mi kwe­sty­ami ro­dzin­ne­mi, czy­sto pry­wat­nej na­tu­ry.

Znać było, że czy­jaś ręka kie­ru­je umyśl­nie prąd zim­nej wody na gło­wę opi­nii pu­blicz­nej, nie po­zwa­la­jąc jej za­nad­to za­pa­lać się tą spra­wą i przy­go­to­wu­jąc ja­kąś sen­sa­cyj­ną nie­spo­dzian­kę dla zbyt go­rą­cych jej stron­ni­ków.

Szu­ba miał minę ta­jem­ni­czą, uśmie­chał się tyl­ko, ile­kroć wie­czo­ra­mi w re­dak­cyi prze­glą­dał pi­sma co­dzien­ne i znaj­do­wał w nich dłuż­sze lub krót­sze wzmian­ki o fun­da­cy­ach ś… p. Kro­kow­skiej; po­cie­rał wte­dy swo­je niz­kie, za­ro­śnię­te czo­ło, zdej­mo­wał z nosa ciem­ne bi­no­kle, brał pió­ro i skre­ślał szyb­ko kil­ka wier­szy na pa­sku pa­pie­ru, po­tem z miną za­do­wo­lo­ną ude­rzał o dzwo­nek sto­ją­cy na jego biur­ku, a gdy za­mo­ru­sa­ny chło­pak re­dak­cyj­ny zja­wiał się przed nim, jak­by z pod zie­mi wy­ra­sta­jąc, dwo­ma pal­ca­mi po­da­wał mu za­pi­sa­ny świ­stek i mó­wił:

– An­tek!… do ze­cer­ni!… na ju­tro!…

An­tek po­ry­wał ma­nu­skrypt i zni­kał, a na dru­gi dzień w „Wia­do­mo­ściach bru­ko­wych” uka­zy­wa­ła się wia­do­mość tego ro­dza­ju:

„Z naj­pew­niej­sze­go źró­dła do­wia­du­je­my się, że spra­wa za­pi­su ś… p. Bal­bi­ny Kro­kow­skiej nie­ry­chło zo­sta­nie roz­strzy­gnię­tą, gdyż w ostat­nich cza­sach za­szły pew­ne po­waż­nej na­tu­ry kom­pli­ka­cye, któ­re skie­ru­ją ją może na inną dro­gę.

„Do cza­su, sza­nu­jąc ta­jem­ni­ce czy­sto ro­dzin­ne, nie mo­że­my czy­tel­ni­ków na­szych, za­in­te­re­so­wa­nych tą kwe­styą, ob­ja­śnić szcze­gó­ło­wiej, ale mo­że­my ich za­pew­nić, że w da­nej chwi­li za­bie­rze­my w tej spra­wie głos w imię słusz­no­ści i obo­wiąz­ku dzien­ni­kar­skie­go.

„Na te­raz dość…”

Nie było pra­wie dnia, aby przez te­le­fon nie do­ma­ga­no się ko­niecz­nie roz­mo­wy z pa­nem Szu­bą, a wów­czas „pan re­dak­tor”, jak go już chłop­cy z dru­kar­ni, ak­tor­ki mniej­sze­go ka­li­bru i mniej obe­zna­ni z hie­rar­chią dzien­ni­kar­ską in­te­re­san­ci na­zy­wa­li – sta­wał przed apa­ra­tem i ki­wa­jąc się in­stynk­tow­nie, jak­by skła­dał uprzej­me ukło­ny nie­wi­dzial­nej oso­bie, po­łą­czo­nej z nim dru­tem te­le­fo­nicz­nym, ze słu­chaw­ką przy uchu od­po­wia­dał:

– Do­brze… będę… do­wiem się… To się zro­bi!… Słu­ga pana ba­ro­na.

Cza­sa­mi w do­dat­ku „ca­ło­wał jesz­cze rącz­ki pani ba­ro­no­wej” i po­le­cał się pa­mię­ci.

Brwi marsz­czył przy­tem, przy­bie­rał waż­ną minę, po­zo­wał, jak gdy­by mógł być nie­tyl­ko sły­sza­nym, ale i wi­dzia­nym przez te­le­fon i kła­niał się za­wsze na za­koń­cze­nie ta­kiej kon­fe­ren­cji z wy­ra­zem naj­niż­sze­go słu­gi i od­da­ne­go cia­łem i du­szą po­wier­ni­ka.

Po dru­cie zaś prze­bie­ga­ły do jego ucha po­le­ce­nia, wska­zów­ki, wia­do­mo­ści, uwa­gi i za­py­ta­nia, któ­re po­zo­sta­wa­ły ta­jem­ni­cą dla nie­po­wo­ła­nych świad­ków ta­kich roz­mów, znaj­du­ją­cych się przy­pad­ko­wo w re­dak­cyi.

Ku­zy­nek ba­ro­now­stwa – tak się bo­wiem od pew­ne­go cza­su sam na­zy­wał – po­mi­mo skłon­no­ści do prze­chwa­łek i ga­dul­stwa, stał się ta­jem­ni­czym i dys­kret­nym na punk­cie spra­wy cały ogół ob­cho­dzą­cej.

Dzia­łał, ale mil­czał; spi­sko­wał, ale dy­plo­ma­tycz­nie nie da­wał po­znać po so­bie, że jest na­rzę­dziem czy­jem­kol­wiek i że po­ma­ga do pod­kła­da­nia miny, ma­ją­cej wy­sa­dzić w po­wie­trze za­pis i fun­da­cye nie­boszcz­ki Kro­kow­skiej.

Od no­we­go roku sta­rzy Szu­bo­wie ze swo­je­mi po­cie­cha­mi znie­śli się na sta­łe do War­sza­wy.

Wy­ma­ga­ły tego in­te­re­sa fa­mi­lij­ne, jak po­wia­dał pan We­nan­ty, któ­ry pro­wa­dził te­raz ja­kieś wy­jąt­ko­wo czyn­ne i ru­chli­we ży­cie.

Cho­dził po ca­łych dniach, pro­wa­dził sze­ro­ką ko­re­spon­den­cyę, zni­kał na kil­ka dni z domu, wy­szu­ki­wał ja­kieś ad­re­sy i z żoną oraz naj­star­szym sy­nem pro­wa­dził cią­gle kon­szach­ty.

Zbie­rał pa­pie­ry, do­ku­men­ty, kie­sze­nie miał wy­pcha­ne ak­ta­mi, ro­bił wy­cią­gi hi­po­tecz­ne, ra­dził się ad­wo­ka­tów i przy­go­to­wy­wał na swo­ją rękę ma­te­ry­ał, któ­ry miał mu być po­trzeb­nym do bar­dzo waż­nych ce­lów.

Wo­bec lu­dzi mie­wał te­raz minę jesz­cze bar­dziej za­fra­so­wa­ną, niż zwy­kle; wzdy­chał, oczy przy­my­kał, jak­by go we­wnętrz­na ja­kaś tro­ska nur­to­wa­ła i na za­py­ta­nia zna­jo­mych:

– Có­żeś pan taki skrzy­wio­ny, pa­nie Szu­ba, jak pół­to­ra nie­szczę­ścia?… – od­po­wia­dał z miną czło­wie­ka, któ­re­go zbó­je ogra­bi­li na środ­ku mia­sta:

– A z cze­goż mam się cie­szyć?… z wła­snej krzyw­dy?…

Nie chciał jed­nak nig­dy tej krzyw­dy bli­żej okre­ślać, zby­wa­jąc cie­ka­wych sło­wa­mi:

– To się po­ka­że, to wyj­dzie na wierzch, jak oli­wa!… Pan Bóg się o bie­da­ków upo­mni… Al­boż to nie­ma spra­wie­dli­wo­ści na świe­cie?…

Przed cza­sem nie chciał się zdra­dzać i roz­wo­dzić z pre­ten­sy­ami do losu i do tych, któ­rzy „sto­ją już na Bo­żym są­dzie”.

Pół­słów­ka­mi tyl­ko da­wał do zro­zu­mie­nia, że go spo­tkał za­wód cięż­ki, okrop­ny, nie­spo­dzia­ny i to ze stro­ny… naj­bliż­szej ro­dzi­ny.

Ale ho­nor mu nie po­zwa­lał ob­ga­dy­wać swo­ich i uskar­żać się, tem bar­dziej, że… no! co tam o tem ga­dać.

To prze­cież i tak o po­mstę do nie­ba za­wo­ła lada dzień, a nie­bo wte­dy roz­pęk­nie, po­kry­je się czar­ne­mi chmu­ra­mi chy­ba i za­cznie ry­czeć gro­ma­mi z obu­rze­nia.

In­a­czej Boga by nie było na nie­bie, gdy­by ta­kiej krzyw­dy Szu­bów do­pu­ścił!

Bo i jak­żeż?… sły­szał to kto, aby taka wu­jen­ka, któ­ra wzię­ła cały ma­ją­tek po pierw­szym mężu swo­im, Omy­liń­skim, po ro­dzo­nym wuju Sa­lu­si, któ­ra kro­cie prze­zna­czy­ła na cele pu­blicz­ne przez pro­stą próż­ność po­śmiert­ną je­dy­nie, nie dla cze­go in­ne­go; któ­ra za ży­cia zło­te góry obie­cy­wa­ła i przy­się­ga­ła się, że o jego ro­ba­kach bę­dzie pa­mię­ta­ła; żeby taka pani, taka ma­gnat­ka, za­pi­sa­ła tyl­ko po pięć ty­się­cy ru­bli Fe­li­si i Mal­ci, jako swo­im chrzest­nym cór­kom?…

Prze­cież to nie do uwie­rze­nia, co?… Pięć ty­się­cy!… i to na­wet nie go­tów­ką na rękę, tyl­ko jako po­sag, wy­pła­cal­ny w dniu, w któ­rym dziew­czyn­ki do­ro­sną i mę­żów so­bie znaj­dą.

– Nie kpi­ny to?… – mo­no­lo­go­wał nie­kie­dy wo­bec Sa­lu­si, ocie­ra­ją­cej so­bie swo­je pie­przo­we oczki i swój mig­da­ło­wy no­sek – nie skan­dal to?… żeby moim dzie­ciom zo­sta­wiać taką jał­muż­nę?… Al­boż to już z tor­ba­mi na dzia­dy ze­szli Szu­bo­wie?… A ten wa­ru­nek dow­cip­ny z wy­pła­tą w dniu ślu­bu do­pie­ro?… To prze­cież czy­sta iro­nia!… to się nie go­dzi żar­to­wać w ten spo­sób na łożu śmier­tel­nem. Kie­dy chcia­ła od­czep­ne­go nam rzu­cić, to mo­gła przy­najm­niej oględ­niej to uczy­nić i usza­no­wać moją oj­cow­ską am­bi­cyę. Cóż to, czy ja był­bym okradł moje wła­sne dzie­ci, gdy­by mi się było tych mar­nych kil­ka ty­się­cy do rąk do­sta­ło?… Ale nie, to była szy­ka­na, oczy­wi­sta szy­ka­na. Nie­chże ją tam Pan Bóg se­kun­du­je, sta­nę­ła na Bo­skim są­dzie i bę­dzie od­po­wia­da­ła, kie­dy ją za­py­ta­ją: „A có­żeś dla Szu­bów uczy­ni­ła?…” Szu­bo­wie so­bie tu sami po­ra­dzą, nie po­zwo­lą się skrzyw­dzić, o nie!… Szu­bo­wie już dużo znie­śli i prze­cier­pie­li, ale dać się tak wy­kwi­to­wać – nig­dy!… Że­bym miał po­tem to, co się nam praw­nie na­le­ży, tyl­ko praw­nie – bo ja ła­ski ni­czy­jej nie po­trze­bu­ję! – że­bym to miał spa­lić, na bied­nych od­dać, albo nie wiem co zro­bić, od­bio­rę, wy­win­dy­ku­ję, wy­do­sta­nę!… Po­cze­kaj, po­cze­kaj, to się po­ka­że, czy wol­no swo­ich w taki spo­sób krzyw­dzić!… Jest prze­cież pra­wo, jest ko­deks, są sądy!…

Mó­wił to niby spo­koj­nie i ża­ło­śnie, cho­dząc po po­ko­ju z rę­ko­ma w tył za­ło­żo­ne­mi, ale w przy­ci­szo­nym jego gło­sie tłu­mi­ła się za­wzię­tość i złość, obu­rze­nie i głę­bo­ka ura­za do nie­boszcz­ki, któ­rą na­zy­wał sta­rą ko­me­dy­ant­ką, ską­pi­chą, bez ser­ca, bez su­mie­nia, bez czci i wia­ry.

Sa­lu­sia słu­cha­ła i nie śmia­ła za­prze­czać.

Wo­bec ob­cych wpraw­dzie nie po­zwa­lał so­bie pan We­nan­ty na tyle szcze­ro­ści, po­wstrzy­my­wał go jesz­cze wzgląd na opi­nię pu­blicz­ną, oba­łamn­co­ną przez te „głu­pie ga­ze­ci­ska”, któ­re ro­bi­ły ze zmar­łej ja­kąś bo­ha­ter­kę, fi­lan­trop­kę, oby­wa­tel­kę.

Tak, ła­two jej było cu­dzym kosz­tem roz­po­rzą­dzać się i ob­da­ro­wy­wać ogół z uszczerb­kiem fa­mi­lii!…

Szu­bo­wie nie byli nig­dy ego­ista­mi, jak za­pew­niał w fer­wo­rze We­nus, nie my­śle­li też sami upo­mi­nać się o swo­ją krzyw­dę, ale w imie­niu ca­łej po­mi­nię­tej ro­dzi­ny, na­wet tej w dal­szej li­nii.

Tak, Bo­giem a praw­dą, je­że­li cho­dzi­ło o spra­wie­dli­wość, to i Pha­ler­no­wie słusz­ną mie­li pre­ten­syę, i Or­szo­wie mo­gli­by się uwa­żać za po­krzyw­dzo­nych, z wy­jąt­kiem tego „czar­ne­go dy­abła”, Lo­lu­si, ra­zem z jej niedź­wie­dziem dziad­kiem – (Lo­lu­sia otrzy­ma­ła pięt­na­ście ty­się­cy, Bóg ra­czy wie­dzieć, dla­cze­go?!…) – i Dra­niec­cy, któ­rzy byli prze­cież cio­tecz­nem ro­dzeń­stwem Omy­liń­skich, i Plac­kow­scy, cho­ciaż ze­szli daw­no na psy i nie bar­dzo za­słu­gi­wa­li, aby o nich pa­mię­ta­no, i Szyr­mo­wie, co zno­wu sta­no­wi­li uboż­szą ga­łąź Kro­kow­skich – i jesz­cze­by się zna­la­zło wię­cej ta­kich, ma­ją­cych pra­wo do spad­ku po nie­boszcz­ce.

Szu­ba wer­to­wał całą ge­ne­alo­gię i przy­po­mi­nał so­bie te­raz oso­bi­sto­ści, o któ­rych ist­nie­niu pół roku temu ani pa­mię­tał, ani wie­dzieć­by nie chciał, – ale dziś po­trze­ba było sku­pić jak naj­wię­cej sprzy­mie­rzeń­ców, któ­rzy­by wspól­ne­mi si­ła­mi przy­pu­ści­li atak i taki krzyw­dzą­cy naj­święt­sze pra­wa ro­dzi­ny za­pis po­mo­gli oba­lić.

Ba­ron nie po­dzie­lał wpraw­dzie jego zda­nia i ob­ru­szał się na to, że roz­ma­zu­je całą spra­wę.

Do Sta­sia mó­wił też nie­jed­no­krot­nie – (mło­de­go Szu­bę na­zy­wał bo­wiem po­ufa­le Sta­siem od pew­ne­go cza­su, w do­wód sym­pa­tyi i za­ży­ło­ści):

– Przy­znam się panu, że nie ro­zu­miem, poco ten oj­ciec pań­ski zbie­ra tę całą ho­ło­tę i or­ga­ni­zu­je ja­kiś pułk fa­mi­lij­ny!… po­tem rady so­bie nie damy z nimi. Czyś pan wi­dział tę jego li­stę?… tam już jest ze trzy­dzie­ści osób, a mię­dzy nie­mi zbie­ra­ni­na ze wszyst­kich ką­tów. Wy­grze­bał skąd­ciś ja­kieś wy­wło­ki, urzęd­ni­ków, rząd­ców, po­se­so­rów, – jest na­wet po­dob­no ja­kaś ak­tor­ka z pro­win­cyi, któ­ra ma być po­wi­no­wa­tą Oray­liń­skich. Na co to, do cze­go?… To tyl­ko za­gma­twa nam bar­dziej spra­wę. Staś przy­zna­wał słusz­ność ba­ro­no­wi, zwłasz­cza od chwi­li, gdy otrzy­mał od ku­zy­na sta­re fu­tro w po­da­run­ku, któ­re ka­zał so­bie prze­ro­bić i do­dać do nie­go far­bo­wa­ny koł­nierz, w któ­rem pa­ra­do­wał po mie­ście z miną tak dum­ną, jak gdy­by całe ży­cie cho­dził w so­bo­lach.

– Ach, z tym sta­rym! – zży­mał się i usta wy­krzy­wiał – wla­zła mu do gło­wy so­li­dar­ność fa­mi­lij­na i tyl­ko kom­pro­mi­tu­je nas, ścią­ga­jąc ta­kie fi­gu­ry. Cho­ciaż… to może nie za­szko­dzi, gdy bę­dzie­my mie­li za sobą więk­szą gro­ma­dę.

– Na co? – prze­rwał mu ba­ron, pod­no­sząc z lek­ce­wa­że­niem ra­mio­na.

– No, za­wsze… le­piej, że nie wy­stą­pi­my sami… z ak­cyą wo­bec tej głu­piej opi­nii, któ­ra jest zde­mo­ra­li­zo­wa­ną krzy­kac­twem na­szej pra­sy i bę­dzie się z po­cząt­ku obu­rza­ła…

– Opi­nia!… opi­nia!… – z szy­der­czym uśmie­chem po­wtó­rzył ba­ron – pan je­steś dzien­ni­ka­rzem i wie­rzysz w na­szą opi­nię? Opi­nia jest, jak echo; po­wtó­rzy to, co się jej po­wie dzi­siaj, a o czem za­po­mni ju­tro, gdy ją za­głu­szy inny głos. Trze­ba tyl­ko umieć ją sug­ge­sty­ono­wać od­po­wied­nio. A zresz­tą, w tym wy­pad­ku, to na­wet rzecz ła­twiej­sza, niż się zda­je.

Staś gło­wę prze­chy­lił, nie po­dzie­la­jąc wi­docz­nie po­glą­dów ba­ro­na.

– Je­steś pan in­ne­go zda­nia, jak uwa­żam? – za­gad­nął go ba­ron.

– W ogól­no­ści nie, ale w szcze­gól­no­ści tak – od­parł. – Opi­nia idzie na lep fra­ze­sów, lubi szum­ne ha­sła, ja­skra­we efek­ta, a przy­znać trze­ba, że w tym wy­pad­ku bę­dzie­my mie­li do czy­nie­nia z trud­no­ścia­mi, za­nim się pu­blicz­ność prze­ko­na, że za go­rą­co spra­wę bra­ła. Za dużo ha­ła­su na­ro­bi­ło się z tym ca­łym za­pi­sem. Mogą się na nas rzu­cić, że po­wsta­je­my prze­ciw in­te­re­som ogó­łu, lub że szko­dzi­my spra­wom pu­blicz­nym. Trze­ba ostroż­nie, po­wo­li, z roz­my­słem dzia­łać.

– To też tak ro­bi­my, cóż pan chcesz?… wpierw pró­bu­je­my z Kro­kow­skim; może się tego sta­re­go ma­nia­ka da prze­ko­nać, że jego uto­pie pro pu­bli­co bono w rze­czy­wi­sto­ści fun­ta kła­ków nie war­te.

W tem miej­scu ba­ron gło­wę pod­niósł, wy­pro­sto­wał się i re­zo­no­wać za­czął to­nem głę­bo­kie­go prze­ję­cia się:

– Ja, dro­gi pa­nie, nie chwa­lę się, bo nie lu­bię mó­wić o so­bie, ale je­śli cho­dzi o uczu­cia oby­wa­tel­skie, to mam je wy­ro­bio­ne wie­lo­let­niem prze­ko­na­niem, ob­ser­wa­cją i roz­wa­gą. Mógł­bym moje wy­zna­nie wia­ry zło­żyć w każ­dej chwi­li na pu­blicz­nym ryn­ku i choć wiem, że nie by­ło­by ono po­pu­lar­ne – mniej­sza o to!… nie dba­łem nig­dy o po­pu­lar­ność – nie za­wa­hał­bym się wy­po­wie­dzieć, ze je­stem zwo­len­ni­kiem trzeź­we­go roz­sąd­ku i prak­tycz­no­ści. Otóż trzeź­wy roz­są­dek na­ka­zu­je mi przedew­szyst­kiem bro­nić wła­sno­ści i eg­zy­sten­cyi ro­dzi­ny, nie szu­kać ja­kichś uro­jo­nych, ide­ali­stycz­nych ce­lów, nie ry­zy­ko­wać na nie for­tu­ny, zbie­ra­nej z tru­dem w zno­ju i pra­cy ca­łych po­ko­leń. To są fa­ra­musz­ki, na któ­re się zdo­by­wa­ją bab­skie prze­wró­co­ne gło­wy, albo mó­zgi na­rwa­nych, nie­do­świad­czo­nych ide­olo­gów, jak nie­boszcz­ka Kro­kow­ska i jej sza­now­ny do­rad­ca, pan dok­tor Pniak. Ja z tego sta­no­wi­ska, dro­gi pa­nie, wy­stę­pu­ję je­dy­nie prze­ciw ta­kie­mu te­sta­men­to­wi, choć mnie głu­pia opi­nia krzy­ka­czy po­są­dzić może o cele oso­bi­ste. Plu­ję na taką opi­nię!… ot, tak!….

Prze­rwał so­bie, aby czyn­nie po­przeć swo­je wy­nio­słe sło­wa i splu­nął rze­czy­wi­ście.

– Mam swo­je za­sa­dy i we­dług nich po­stę­pu­ję, a w da­nym ra­zie – do­koń­czył – wy­tló­ma­czę się z tego i prze­ko­nam, że ba­ron Pha­lern nie dla mar­ne­go gro­sza oba­la za­pi­sy na mrzon­ki prze­zna­czo­ne.

Zwró­cił się na­gle do Szu­by i wy­pa­da­jąc nie­roz­waż­nie z tonu, do­dał:

– Ot, wi­dzisz pan, z tego punk­tu po­wi­nie­neś spra­wę trak­to­wać i pu­ścić kie­dy jaki ar­ty­ku­lik, na tym te­ma­cie osnu­ty!… Toby było do­bre.

– Tak, to do­sko­na­łe! to wy­bor­ne! – uda­jąc, że się za­pa­la i przej­mu­je pod­da­ną so­bie ideą, przy­ta­ki­wał zręcz­ny ka­ry­ero­wicz, ale w głę­bi du­szy ukry­wał inne prze­ko­na­nie; za spryt­ny był, aże­by się nie po­znać na rze­czy­wi­stej war­to­ści tych za­sad, wy­gła­sza­nych z py­szał­ko­wa­tą fra­ze­olo­gią przez ba­ro­na Pha­ler­na.

Nie chciał się jed­nak zdra­dzać przed nim, że go przej­rzał już na wy­lot, więc od­gry­wał w swo­im ro­dza­ju ko­me­dyę ła­two­wier­no­ści i en­tu­zy­azmu, za­cie­ra­jąc ręce i po­pra­wia­jąc wło­sy ener­gicz­nym ru­chem, jak gdy­by się czuł oży­wio­ny, ze­lek­try­zo­wa­ny tymi po­glą­da­mi i po­dzie­lał w zu­peł­no­ści zda­nie ba­ro­na.

– Świet­ne, świet­ne ro­zu­mo­wa­nie!… – wo­łał – ja pal­nę cały sze­reg ar­ty­ku­łów w tej kwe­styi, pod ty­tu­łem: „Nie łudź­my się”, albo „Mar­no­traw­stwo fi­lan­tro­pii”, albo coś w tym ro­dza­ju.

Wyj­mo­wał no­tat­nik i szyb­ko kre­ślił w nim po­je­dyn­cze wy­ra­zy, ro­bił ja­kieś zna­ki, uda­wał, że ma gło­wę prze­peł­nio­ny po­my­sła­mi, któ­re zro­dzi­ły się z za­sie­wu ba­ro­na; że­gnał się i spie­szył do re­dak­cyi, aby wy­lać to całe mo­rze spo­łecz­no-eko­no­micz­nych ro­zu­mo­wań, jak­by się oba­wiał, że go opu­ści na­tchnie­nie i zmar­nu­je tak waż­ną chwi­lę.

Do wy­dru­ko­wa­nia jed­nak za­po­wia­da­nych ar­ty­ku­łów ja­koś nie do­cho­dzi­ło; za­da­nie było zbyt trud­ne jesz­cze dla Szu­by, któ­ry in­stynk­tow­nie czuł, że z mo­ty­ką nie wy­pa­da po­ry­wać się na słoń­ce.

Od­kła­dał to cią­gle pod roz­ma­ity­mi po­zo­ra­mi na póź­niej, a tym­cza­sem pusz­czał tyl­ko małe szmer­me­le przed sta­now­czym ata­kiem.

Bra­ko­wa­ło mu mo­ral­nej po­mo­cy Wło­dziń­skie­go, któ­ry od kil­ku ty­go­dni był nie­wi­dzial­nym i nie­wia­do­mo było, co się z nim dzia­ło; nie po­ka­zy­wał się ani w re­dak­cy­ach, ani na czar­nej ka­wie, ani na pil­zne­rze w swej ulu­bio­nej knajp­ce, gdzie go daw­niej na pew­no spo­tkać moż­na było co wie­czór.

Drzwi jego miesz­ka­nia by­wa­ły za­mknię­te, a stróż domu utrzy­my­wał, że ten pan z dru­gie­go pię­tra wy­je­chał, ale nie umiał ob­ja­śnić, do­kąd.

Wi­dzia­no go któ­re­goś dnia z Pnia­kiem w do­róż­ce, ja­dą­ce­go przez Kra­kow­skie-Przed­mie­ście, co Szu­bę za­nie­po­ko­iło, gdy się o tem do­wie­dział.

Był­by się jed­nak za­dzi­wił i za­nie­po­ko­ił jesz­cze bar­dziej, gdy­by znał był praw­dzi­wą przy­czy­nę tego ta­jem­ni­cze­go zni­ka­nia Wło­dziń­skie­go z War­sza­wy.

Nikt nie przy­pusz­czał, że wy­jeż­dża on tak czę­sto do Omy­li­na i ko­rzy­sta tam z go­ścin­no­ści Kro­kow­skie­go, któ­ry przy­szedł­szy do zdro­wia, dziw­nie po­lu­bił jego to­wa­rzy­stwo i znaj­do­wał upodo­ba­nie w tym wy­ko­le­jo­nym ory­gi­na­le.

Da­le­kie ku­zy­now­stwo z nie­boszcz­ką nada­wa­ło mu pew­ne pra­wa na­le­że­nia do naj­bliż­sze­go oto­cze­nia wdow­ca, a cho­ciaż po­byt na wsi w tej ża­łob­nej sa­mot­ni głu­che­go pa­ła­cu w zi­mo­wej po­rze nie bar­dzo przy­pa­dał do sma­ku i uspo­so­bie­nia Wło­dziń­skienm, miał jed­nak inny po­wód, czy­sto oso­bi­stej na­tu­ry, któ­ry go do Omy­li­na cią­gnął i w nim za­trzy­my­wał.

W po­bli­skiej Żo­łę­dziów­ce bo­wiem ba­wi­ła Le­osia, po­sta­no­wiw­szy całą zimę spę­dzić na wsi, byle nie zo­sta­wać pod jed­nym da­chem z oj­cem; upar­ła się i po­sta­wi­ła na swo­jem, a wszel­kie per­swa­zye mat­ki i ro­dzeń­stwa za­miast zmniej­szyć, zwięk­sza­ły tyl­ko jej upór.

– Je­steś nie­po­praw­na! – po­wta­rza­ła jej ba­ro­no­wa – do­pro­wa­dzisz do tego, że cię oj­ciec wy­dzie­dzi­czy… Roz­draż­niasz go tyl­ko co­raz bar­dziej swo­jem po­stę­po­wa­niem. Ostrze­gam cię, nie do­pro­wa­dzaj do osta­tecz­no­ści.

– Bo co?… – py­ta­ła wy­zy­wa­ją­co za­cię­ta dziew­czy­na.

– Bo to się źle skoń­czyć może!…

– Dla mnie?… wąt­pię. Je­stem przy­go­to­wa­ną na wszyst­ko. Nie dam się dłu­żej ty­ra­ni­zo­wać… Papa może się mnie wy­rzec, może mnie wy­dzie­dzi­czyć, ale mo­jej woli nie zła­mie i upo­ka­rzać mnie wię­cej nie bę­dzie.

Bla­dła, oczy jej się iskrzy­ły, a usta zwę­ża­ły wy­ra­zem tłu­mio­ne­go gnie­wu i za­cię­to­ści, gdy to mó­wi­ła.

– Moje dziec­ko, moje dziec­ko! nie za­sta­na­wiasz się nad tem, co mó­wisz! – płacz­li­wym gło­sem re­flek­to­wa­ła ją mat­ka. – Cóż zro­bisz, je­śli oj­ciec… znasz go, że jest sta­now­czy i su­ro­wy!…

– Znam – od­po­wia­da­ła krót­ko – ale papa zna mnie tak­że i wie, że draż­nić mnie rów­nież nie­bez­piecz­nie… Naj­le­piej też zo­sta­wić mi spo­kój i nie zmu­szać do ni­cze­go, je­że­li chce­cie, aby na­sze spra­wy ro­dzin­ne po­zo­sta­ły dla świa­ta ta­jem­ni­cą i nie do­pro­wa­dzi­ły do skan­da­lu…

– Skan­da­lu!?… Le­osiu, bój się Boga, co ty mó­wisz!…– roz­pacz­li­wie wo­ła­ła ba­ro­no­wa, chwy­ta­jąc się za gło­wę.

Mi­ło­sier­na i wy­stra­szo­na mina mat­ki nie wzru­sza­ła jed­nak cór­ki.

Po­stę­po­wa­nie ojca z nią od dzie­ciń­stwa za­tłu­mi­ło w niej głęb­sze i sub­tel­niej­sze uczu­cia ro­dzin­ne; zdo­byw­szy się raz na od­wa­gę bun­tu prze­ciw tej wła­dzy, któ­ra ją ucie­mię­ża­ła, nie da­wa­ła się ugiąć i na­wró­cić do po­ko­ry, któ­ra była tyl­ko ma­ską i złud­nym po­zo­rem w sto­sun­ku jej z ro­dzi­ną.

– Je­steś wa­ry­at­ka! – kon­klu­do­wa­ła ba­ro­no­wa, nie umie­jąc so­bie po­ra­dzić z nią i od­jeż­dża­ła zno­wu z ni­czem do War­sza­wy, zo­sta­wia­jąc cór­kę w Żo­łę­dziów­ce. Wy­stra­szo­na była jej po­gróż­ką i onie­śmie­lo­na sta­now­czo­ścią wła­sne­go dziec­ka, nad któ­rem nie umia­ła zdo­być so­bie na­leż­nej prze­wa­gi i wpły­wu, za­hu­ka­na sama przez męża i po­zba­wio­na przez nie­go tej god­no­ści, jaką po­win­na była za­cho­wać w ro­dzi­nie.

Je­dy­nym ob­cym czło­wie­kiem, któ­re­go w Żo­łę­dziów­ce wi­dy­wa­ła Le­osia, był Wło­dziń­ski, o ile prze­by­wał w Omy­li­nie od cza­su prze­nie­sie­nia się ba­ro­nów­ny z War­sza­wy.

Od cza­su owej roz­mo­wy przed po­grze­bem w omy­liń­skim par­ku, wy­two­rzył się mię­dzy nimi sto­su­nek, któ­ry na po­zór miał ce­chy tyl­ko za­ży­łej i życz­li­wej zna­jo­mo­ści, a jed­nak po­kry­wał głęb­sze uczu­cia, któ­rych jed­no i dru­gie nie by­ło­by umia­ło so­bie na­le­ży­cie okre­ślić i wy­tłu­ma­czyć.

Coś ich obo­je po­cią­ga­ło ku so­bie, nie zbli­ża­jąc; ani na krok wię­cej, jak wów­czas, gdy po dłuż­szej prze­rwie po raz pierw­szy ze­tknę­li się ze sobą.

On wi­docz­nie lgnął do niej i szu­kał jej to­wa­rzy­stwa w tych wy­jąt­ko­wych wa­run­kach, w któ­rych jego od­wie­dzi­ny nie bar­dzo mo­gły być uwa­ża­ne za sto­sow­ne; ona zaś po­cią­ga­ła go i za­pra­sza­ła ser­decz­nie, po­trze­bu­jąc choć jed­nej du­szy dla sie­bie w tej do­bro­wol­nej sa­mot­no­ści, na któ­rą się ska­zy­wa­ła.

Roz­mo­wy z nim na­bra­ły dla niej szcze­gól­niej­sze­go uro­ku; roz­po­wia­da­ła mu o wszyst­kiem, co się jej sto­sun­ków i we­wnętrz­ne­go ży­cia do­ty­czy­ło, nie ukry­wa­ła ni­cze­go, była tak szcze­rą, jak przed ni­kim do­tych­czas i uczy­ni­ła go po­wier­ni­kiem swo­ich my­śli i swe­go ser­ca.

– Wie pan – mó­wi­ła raz do nie­go – że ja sama nie umiem so­bie wy­tłu­ma­czyć wpły­wu, jaki pań­ska obec­ność na mnie wy­wie­ra; zda­je mi się, że się roz­bu­dza we mnie ja­kaś dru­ga isto­ta, lep­sza, po­czciw­sza, ro­zum­niej­sza na­wet od tej pierw­szej, któ­ra żyje z mamą, papą, Niną, Ję­dru­siem i ca­łym świa­tem. Mam ta­kie uczu­cie, jak gdy­bym do­pie­ro przy panu by­wa­ła sobą, a przy wszyst­kich in­nych gra­ła ko­me­dyę, tyl­ko nie wte­dy, kie­dy mnie po­draż­nia i kie­dy je­stem złą, bo ja nie za­wsze je­stem do­brą, wiem o tem, ale cóż zro­bię, kie­dy złą być mu­szę!… Tak mnie już wy­cho­wa­li i taką mnie zro­bi­li.

Wło­dziń­ski wpa­try­wał się w nią pod­czas ta­kich roz­mów i roz­my­ślał, uśmie­cha­jąc się nie­kie­dy z za­do­wo­le­niem.

– Zna­czy­ło­by to – od­rzekł jej – że pani przy mnie du­szy przy­by­wa i gdy­bym przy wszyst­kich mo­ich wa­dach był jesz­cze za­ro­zu­mia­łym, to pa­trzał­bym na sie­bie z dumą. Całe szczę­ście jesz­cze, że tak mało o so­bie trzy­mam.

– Może być – za­uwa­ży­ła po chwi­li na­my­słu – nie za­pie­ram się tego: może mi i du­szy przy­by­wa chwi­la­mi, bo jej tak­że uby­wa kie­dy­in­dziej. Za­wsze mi się zda­wa­ło, że lu­dzie są, jak książ­ki dla mnie;

jed­nych się na­wet do rąk nie bie­rze i ty­tu­łu na­wet nie prze­czy­ta, dru­gie się tyl­ko prze­rzu­ca, a od in­nych ode­rwać się nie moż­na. I co wię­cej, są ta­kie, przy któ­rych się zda­je, że się je kie­dyś już prze­czy­ta­ło i zna­la­zło w nich tyle wła­snych my­śli!…

– Kie­dy ja je­stem książ­ką bez ty­tu­łu, z wy­dar­te­mi kart­ka­mi i bez ostat­nich roz­dzia­łów – wtrą­cił z iro­nią – zde­fek­to­wa­ny eg­zem­plarz, któ­re­go­by na­wet an­ty­kwa­ry­usz nie ku­pił.

– Po co się pan sam ob­ma­wiasz?

– Bo sie­bie prze­czy­ta­łem ca­łe­go i znam się, jak sta­ry ka­len­darz!…

– W ta­kim ra­zie dla­cze­go pan je­steś dla mnie tą zaj­mu­ją­cą książ­ką, z któ­rą mi tak do­brze?…

Uśmiech­nął się ja­koś dziw­nie i oczy spu­ścił, miał wi­docz­nie ocho­tę po­dać jej rękę i zło­żyć na niej po­ca­łu­nek za­miast od­po­wie­dzi, ale po­wstrzy­mał ten in­stynk­tow­ny ruch z tem sa­mem onie­śmie­le­niem, ja­kie­go do­zna­wał za­wsze w jej obec­no­ści, po­mi­mo po­zor­nej w ob­co­wa­niu z nią swo­bo­dy.

Ale w ser­cu jego zbu­dzi­ło się coś w ro­dza­ju wdzięcz­no­ści za te sło­wa; uwa­żał się za de­ka­den­ta, za żu­żel wy­pa­lo­ny i bez­u­ży­tecz­ny w ży­ciu, stra­cił wia­rę w sa­me­go sie­bie, a ona bez po­chleb­stwa, szcze­rze i do­bro­dusz­nie mó­wi­ła mu, że chy­ba tak źle jesz­cze z nim nie jest.

W ta­kich chwi­lach jed­nak po­waż­niał i smut­nie zwie­szał gło­wę, jak­by mu się żal ro­bi­ło tej zmar­no­wa­nej prze­szło­ści, w któ­rej roz­trwo­nił cały ka­pi­tał ży­cia i zgo­dził się do­bro­wol­nie na ban­kruc­two.

Prze­czu­wał może, że tą reszt­ką, któ­ra mu po­zo­sta­ła, nie po­tra­fii się już od­bić i sta­nąć zno­wu na daw­nych no­gach.

Spra­wia­ło mu to jed­nak ja­kąś ulgę i za­do­wo­le­nie, że w to­wa­rzy­stwie Le­osi od­naj­do­wał reszt­ki sa­me­go sie­bie, któ­re ona oce­nia­ła nie ilo­ścio­wo, ale ga­tun­ko­wo, jak owe opił­ki zło­ta, co zło­tem jed­nak być nie prze­sta­ły.

I jemu ja­koś le­piej było w tych chwi­lach z nią ra­zem spę­dza­nych i jemu się wy­da­wa­ło, że mu du­szy przy­by­wa, a ra­czej, że mu cząst­ka du­szy po­wra­ca przy niej.

Wo­gó­le po­byt w Omy­li­nie wy­wie­rał na nie­go na­der ko­rzyst­ny wpływ.

Od trzech mie­się­cy nie za­gląd­nął na­wet do kie­lisz­ka i zwal­czał w so­bie na­łóg, któ­ry go jak fa­tal­ność prze­śla­do­wał.

Ob­co­wa­nie z Pnia­kiem, z któ­rym się zbli­żył i za­przy­jaź­nił ja­koś bar­dzo szyb­ko, po­dzia­ła­ło rów­nież do­brze na nie­go.

Z po­cząt­ku przy­pa­try­wał mu się i ba­dał go tyl­ko, ale po­tem przy­lgnął do nie­go i po­wie­dział mu kie­dyś:

– Pan, pa­nie dok­to­rze, po­do­basz mi się, bo w panu jest, pa­nie, twar­dy kark, a na kar­ku gło­wa. Nie­boszcz­ka mia­ła do­bry nos, że so­bie pana wy­bra­ła na swo­ją po­śmiert­ną pra­wi­cę!…

Pniak zaś po­znał się na nim od­ra­zu i nie­przy­stęp­ny ła­two dla ob­cych, po­czuł dla nie­go sym­pa­tyę i sza­cu­nek dla jego in­te­li­gen­cyi; uj­mo­wał go nad­to jego dow­cip i ory­gi­nal­ny po­gląd na wszyst­ko, a zwłasz­cza szcze­rość i pra­wość tej na­tu­ry, spę­ka­nej i roz­bi­tej.

Pa­trzał na nie­go nad­to, jako na cie­ka­wy okaz pa­to­lo­gicz­ny i pod­jął się na­wet le­czyć go, o ile to było moż­li­wem.

Wło­dziń­ski jed­nak śmiał się z tego, mó­wiąc z iro­nią:

– Daj pan po­kój, pa­nie, ja nie chcę być dru­to­wa­nym garn­kiem, wolę już po­zo­stać ca­łym cze­re­pem.

Trzy razy w ty­go­dniu, a cza­sem i czę­ściej wy­jeż­dżał z nim do cu­krow­ni, któ­ra o ma­łej pół mil­ki le­ża­ła tyl­ko od Żo­łę­dziów­ki i wte­dy ko­rzy­stał ze spo­sob­no­ści, aby od­wie­dzać Le­osię.

Dok­tor do­ro­zu­mie­wał się przy­czy­ny tych czę­stych wi­zyt u ba­ro­nów­ny, ale dys­kret­nie nie po­ru­szał tego przed­mio­tu.

Wło­dziń­ski wsze­la­ko zna­jąc jego uspo­so­bie­nie dla Pha­ler­nów, sam skie­ro­wał kie­dyś roz­mo­wę na ten te­mat i rzekł:

– Pana to musi dzi­wić, że ja ko­rzy­sta­jąc z go­ści­ny w Omy­li­nie, jeż­dżę tak czę­sto do Żo­łę­dziów­ki?… co?… dzi­wi pana?…

Pniak od­wró­cił gło­wę i wy­mi­ja­ją­cą dał od­po­wiedź.

– Daj pan po­kój, pa­nie, nie za­prze­czaj – prze­rwał mu ze śmie­chem – dzi­wisz się i ba­sta; ale ja panu po­wiem, ja tam mam tak­że moją pa­cy­ent­kę, albo dok­to­ra, jak pan chcesz i jeż­dżę na kon­sul­ta­cyę, tak, jak pan do swo­jej cu­krow­ni.

Ba­ro­na na­zy­wał iro­nicz­nie „pa­nem na wiel­kich i ma­łych Żo­łę­dziach”, utrzy­mu­jąc, że trud­no­by było od­po­wied­niej­szej zna­leźć dla nie­go po­sia­dło­ści.

– To, pa­nie, jest swoj­ska świ­nia, któ­ra uda­je dzi­ka – wy­ra­ził się raz o nim krót­ko a do­sad­nie wo­bec Pnia­ka.

Na Kra­kow­skie­go pa­trzał z po­li­to­wa­niem i z tym ja­kimś sza­cun­kiem, któ­ry się in­stynk­tow­nie uczu­wa dla wiel­kich smut­ków i bó­lów.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: