Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tajemnice Manhattanu - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
10 czerwca 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tajemnice Manhattanu - ebook

Nowy Jork, połowa lat 90. Porter Wren, felietonista poczytnego tabloidu, sprzedaje ludziom skandale, morderstwa i śmierć. Jest kronikarzem amerykańskiego koszmaru w mieście, w którym każdy liczy, że spełni się jego amerykański sen. Ale są historie, których Wren nigdy swoim czytelnikom nie opisze — to te, w których sam bierze udział. Jak historia zwłok genialnego reżysera odnalezionych w przeznaczonym do wyburzenia budynku. Gdy młoda wdowa po filmowcu powierza Wrenowi klucz do tajnego wideoarchiwum męża, dziennikarz nie przypuszcza, że właśnie stał się bohaterem jednego ze swoich sensacyjnych felietonów. Zawartość taśm zaprowadzi go bowiem w samo serce medialnego imperium, którego jest przecież częścią.
Ekranizacja powieści z Adrienem Brodym (Pianista) w roli głównej w kinach od 15 lipca 2016 roku.

Kategoria: Kryminał
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-832-681-867-7
Rozmiar pliku: 960 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

„Noc jest korytarzem historii, nie historii sławnych ludzi czy wielkich wydarzeń, lecz tych z marginesu, ignorowanych, uciskanych, nieznanych; historią występku, błędów, zamieszania, strachu, pożądania; historią odurzenia, próżności, złudzeń, straconych nadziei, szaleństwa. Pozbawia miasto pozorów postępu, nowoczesności i cywilizacji, a odsłania dzicz. W Nowym Jorku ta dzicz, bezlitosna miejska dżungla zawiera w sobie zbrodnie wszystkich poprzednich nocy (...) i nie jest wcale iluzją. To dzień jest urojeniem, udaje, że Nowy Jork jest miejscem jak każde inne, może z większymi budynkami, ale poza tym nie ma w nim nic dziwnego, ludzie codziennie załatwiają swoje sprawy, potem kładą się spać, tworząc jedną wielką machinę, która działa dla dobra świata. Noc pokazuje, że to tylko pantomima. Nocami na ulice wychodzi wszystko, co ukryte za dnia, wszyscy poddani są przypadkowi, wszyscy są potencjalnymi zabójcami lub ofiarami, wszyscy się boją i wszyscy mogą budzić strach innych. Nocą wszyscy są nadzy”.

Luc Sante, Low LifeKupczę nieszczęściem, skandalami, morderstwami i śmiercią. O Jezu drogi, tak, właśnie tym się zajmuję, sprzedaję ludziom tragedię, zemstę, chaos i okrucieństwo losu. Sprzedaję cierpienie biednych i próżność bogatych. Dzieci wypadające z okien, pożary w metrze, gwałcicieli uciekających w mrok. Sprzedaję gniew i odkupienie. Sprzedaję heroizm strażaków i chciwość mafijnych bossów. Smród śmieci, brzęk złotych monet. Sprzedaję czarnych białym i białych czarnym. Sprzedaję demokratom, republikanom, libertarianom, muzułmanom, transwestytom i bezdomnym z Lower East Side. Sprzedałem Johna Gottiego, O.J. Simpsona i zamachowców z World Trade Center i sprzedam każdego, kto się jeszcze napatoczy. Sprzedaję fałsz, sprzedaję to, co uchodzi za prawdę, i wszystko, co mieści się pośrodku tej skali. Sprzedaję nowo narodzonych i zmarłych. Sprzedaję nędzne, wspaniałe miasto Nowy Jork jego mieszkańcom. Sprzedaję gazety.

Burmistrz czyta mnie przy śniadaniu, maklerzy przeglądają w pociągu z New Jersey, emerytowani włoscy dokerzy przerzucają strony, przeżuwając niezapalone cygara i wygrzewając się na werandach w Brooklynie, pielęgniarki zaczytują się w autobusach z Harlemu do szpitala Lenox Hill. Czyta mnie prezenter telewizyjny, czasem też podkrada mi jakąś historię. I Pakistańczyk siedzący w swojej taksówce przed Madison Square Garden, bo aby zrozumieć Amerykę, czyta wszystko, co wpadnie mu w ręce. I młodzi prawnicy w przerwie na lunch, kiedy już przejrzą reklamy klubów ze striptizem. I odźwierni w apartamentowcach w East Side, którzy przerywają sobie tylko na widok bogatych profesjonalistek pędzących co rano ku świetlanej przeszłości. I gliniarze – gliniarze czytają mnie zawsze, by sprawdzić, czy opisałem rzecz jak należy.

Moje artykuły pojawiają się trzy razy w tygodniu, często zapowiadane na pierwszej stronie: UMARŁA Z MIŁOŚCI – PORTER WREN, STR. 5; PORTER WREN ROZMAWIA Z MATKĄ MORDERCY – STR. 5; DZIECKO ZAMARZŁO NA KAMIEŃ – PORTER WREN, STR. 5. To cudowne zajęcie. Bardzo przyjemne. W mojej branży pracuje mnóstwo szczęśliwych ludzi. Rozmawiam z policjantami i krewnymi ofiar, ze świadkami i przypadkowymi przechodniami, którzy akurat znaleźli się w pobliżu nieszczęśliwego wypadku czy zbrodni. Proszę ich, by opowiedzieli mi o tym, co widzieli, co słyszeli albo co sobie pomyśleli. Pośrodku mojej rubryki znajduje się mała ramka z nazwiskiem i nieaktualnym zdjęciem portretowym – pokazuje gładko ogolonego faceta w garniturze i krawacie, pełnego taniej pewności siebie, z lekko uniesioną brwią. Krótko mówiąc – skończony idiota. Zdjęcie wybrał redaktor naczelny, twierdząc, że wyglądam jak „zwykły facet”. Bo tak jest w istocie. Zwykła fryzura, twarz, krawat, buty. I zwykłe żądze, choć to właśnie moje żądze zawsze wpędzają mnie w kłopoty. Moje życie nie jest jednak zwyczajne: odbieram telefony w środku nocy, ubieram się w ciemności, zostawiam śpiące dzieci i żonę, by pojechać tam, gdzie akurat coś się wydarzyło: do parku, baru, samochodu, na ulicę, do klubu, do sklepu, do mieszkania, korytarza, tunelu, na most, na skrzyżowanie, na dach, do portu, w aleje, do biura, do piwnicy, do salonu fryzjerskiego, do kolektury, do salonu masażu, na melinę, do szkoły, do kościoła. Tam patrzę na nieruchome twarze mężczyzn, kobiet i dzieci, którzy trafili tu przypadkiem albo sami byli sobie winni. A po powrocie, gdy pochylam się, by pocałować na dzień dobry moje dzieci i tulę je do siebie, nic nie chroni mnie przed myślą, że odejście z tego świata jednej duszy zostanie przeze mnie przekształcone w rozrywkę dla innej. To właśnie obiecuje moja idiotyczna fotografia: „Mam dla ciebie następną niesamowitą historię, kolego. Ciekawe, czy w nią uwierzysz”.

Są jednak historie, których nie mogę w swojej rubryce opowiedzieć. Najważniejsze informacje są niepełne lub mało wiarygodne albo też dziennikarz z innej gazety czy telewizji dotarł na miejsce wcześniej. Albo rzecz jest po prostu nudna. Albo nieaktualna. Albo: „Wypierdalaj stąd, panie Dziennikarzu. Jak cię tu jeszcze raz zobaczę, odstrzelę ci jaja”. Albo rzecz dotyczy mojego przyjaciela. Albo ktoś ma znajomości w ratuszu czy w policji: „Wren, posłuchaj, stary, jest taka sprawa. Podobno ten facet coś ci opowiadał, jakieś bzdury, rozumiesz, jedno wielkie gówno”. Albo historia jest tak skomplikowana, że nie da się jej uprościć i wcisnąć w siedemdziesiąt centymetrów tekstu. Czytelnicy chcą krótkich, ciekawych wiadomości albo plotek o celebrytach, potem przechodzą do działu sportowego, ogłoszeń motoryzacyjnych i notowań giełdowych. Nie mają czasu na moją analizę ludzkiej natury, błyskawicznie odnajdują właściwą motywację i oddzielają ją od pozostałych. Oczekują prostego języka oraz taniej sensacji – i dostają to.

Oczywiście istnieje jeszcze jeden rodzaj opowieści, których nie mogę zamieścić w gazecie: opowieści dotyczące mnie. Takie, w których naprawdę biorę udział. Moim czytelnikom wydawałoby się to co najmniej dziwne – dla nich jestem tylko głosem, facetem zadającym pytania. Mina, którą prezentuję na czarno-białym zdjęciu, jest nieskomplikowana, to gładka maska sprytu i pewności siebie – na pewno nie należy do kogoś, kto się dziwi, poddaje pożądaniu, pozwala sobie na przyjemności, złości się, szaleje, a na koniec – zawsze na koniec – zmaga z wyrzutami sumienia.

Kiedy zaczyna się każda opowieść o nieszczęściu? Gdy wcale się go nie spodziewasz, gdy patrzysz w innym kierunku, myślisz o innych, zwykłych problemach. W tamtym czasie, zeszłego stycznia, miasto przykrywała warstwa brudnego śniegu, śmieciarki przedzierały się przez oblepione breją ulice, ludzie kupowali bilety do Puerto Rico czy na Bermudy, byle uciec przed przenikliwym chłodem. To był poniedziałek, musiałem oddać tekst na następny dzień. Musiałem wstać i wyprodukować jakąś historię. Zwykle żułem dużo gumy, wypijałem litry coca-coli i starałem się nie zwracać uwagi na ból w dłoniach umęczonych długimi latami pisania na maszynie. W tej branży musisz ciągle dowodzić swojej wartości, musisz docierać do głównych graczy, wyprzedzać gości z telewizji, pokazywać, że masz coś, czego brakuje zwykłym dziennikarzom, szczególnie że wielu z nich też chce prowadzić własną rubrykę i uważa, że może to robić lepiej. (Przynajmniej ja tak myślałem, kiedy byłem młodym dziennikarzem). Facet taki jak Jimmy Breslin, który jest już żywą legendą, nie musi się więcej przejmować. Ja ciągle się denerwuję i nie biorę niczego za pewnik. Jako trzydziestoośmiolatek jestem już dość stary, by być na szczycie, i dość młody, by wszystko spieprzyć. Zarówno w życiu, jak i w pracy kieruję się jedną zasadą – unikaj śmierdzących sytuacji. To dobra rada i żałuję, że nie zawsze się do niej stosowałem.

Wszystko, co chciałbym tutaj opowiedzieć, miało początek tego dnia wieczorem i równie dobrze mógłbym tu zacząć – od tła wypełnionego bogactwem i wysokim statusem, składającego się ze smokingów i zegarków za dziesięć tysięcy dolarów. Od świata pełnego atrakcyjnych ludzi, którzy z przyjemnością dyskutują o ostatnich bełkotliwych wypowiedziach prezesa Rezerwy Federalnej lub wewnętrznej polityce działu wiadomości w telewizji ABC. Ale to zgromadzenie miało niewiele wspólnego z moim codziennym życiem i z miejscami, w których bywam najczęściej. Działam zwykle w najsmutniejszych i najniebezpieczniejszych częściach Nowego Jorku. W miejscach, gdzie ciężko pracujący ludzie otwierają rachunki za prąd i przez dłuższą chwilę wpatrują się w nie ze smutkiem, gdzie mundurek szkoły parafialnej kupuje się z wielką nadzieją. Gdzie na ciałach małych dzieci pojawiają się paskudne blizny, z roku na rok coraz liczniejsze. Gdzie dzieciaki noszą zabawkowe pistolety, które wyglądają na prawdziwe, i prawdziwe pistolety pomalowane jak zabawki. Gdzie ludzie mają energię, ale brak im perspektyw, gdzie mają ambicję, ale nic im z tego nie przychodzi. Są biedni i ogromnie cierpią z tego powodu. To właśnie od nich zaczynam tę historię, żeby pokazać, jak wyglądała moja codzienność w tamtym czasie, by wyjaśnić, dlaczego podczas tamtego wieczoru, podczas radosnej zabawy towarzyszyło mi poczucie zmęczenia i wyalienowania, dlaczego miałem ochotę upić się do nieprzytomności. Dlaczego, prawdę mówiąc, skłonny byłem dać się uwieść – choć brzmi to głupio i tandetnie – jakiejś obcej pięknej kobiecie.

Siedziałem przy moim biurku w redakcji gazety w East Side i obdzwaniałem różnych ludzi. Minęła dopiero trzynasta i wielu dziennikarzy jeszcze nie przyszło do pracy. Kiedy byłem młodszy, interesowały mnie biurowe intrygi i współzawodnictwo, teraz jednak wydawały mi się one małostkowe i banalne – wszystkie organizacje: redakcje gazet, drużyny futbolowe, cokolwiek, funkcjonują według tego samego schematu tworzenia i rozpadu, tworzenia i rozpadu: zmieniają się twarze, dyrektorzy przychodzą i odchodzą, schemat pozostaje. Podczas trzynastu lat pracy na stanowisku reportera tabloidu – a to cała wieczność – przeżyłem lokauty, wykupy, strajki związków zawodowych i trzy zmiany właściciela. W końcu skupiłem się jedynie na wykonywaniu swoich obowiązków i choć taki cel wydaje się może mało ambitny, to wynika z dwóch spostrzeżeń będących owocem moich trudnych doświadczeń. Po pierwsze: jedyną użyteczną funkcją mojej pracy było utrzymanie rodziny. Jak mogłem wierzyć, że to, co robię, ma jakieś znaczenie? Nie uczyłem czytelników niczego nowego, nie rozwijałem ich, nikogo nie zbawiałem. Czy gazety w ogóle mają jeszcze jakieś znaczenie? Po drugie: stwierdziłem, że zdegradowane środowisko, które nazywamy amerykańską cywilizacją miejską, jest w istocie tylko inną formą natury – amoralną, nieprzewidywalną, tętniącą życiem, barwną, szaloną, przerażającą. To miejsce, w którym ludzie umierają równie bezsensownie jak żółwie i ziarnojady opisywane przez Karola Darwina. To pole bitwy, na którym stałem z notesem i piórem w ręce, obserwując wymianę ognia, huk i błysk wystrzałów, notując, kto padł, jak cierpiał, kiedy zginął. Swego czasu próbowałem wykorzystać swoje ograniczone umiejętności do opisywania tych, którzy cierpieli niesprawiedliwie lub nie byli godni władzy powierzonej im przez lud, ale życie pozbawiło mnie tych pragnień i złudzeń (podobnie jak wszystkie amerykańskie media, które pod koniec dwudziestego wieku zdają się coraz wyraźniej dostrzegać swą miałkość, swoją służalczość wobec pogańskiej kultury celebrytów). A może traktowałem świat ze znużonym cynizmem człowieka, który na wszystko zobojętniał, który nie cieszył się już tym, czym obdarzył go los. Tak. Teraz widzę, że byłem dupkiem, który igrał z ogniem.

Byłem też facetem, który potrzebował pomysłu na artykuł, a po lunchu dostałem w końcu cynk od jednego z moich informatorów – jamajskiej dyspozytorki pogotowia ratunkowego, która uważała, że powinienem pisać jedynie o zagrożonych dzieciach z naszego miasta. Nieco chrapliwym głosem relacjonowała:

– Widzisz? Bóg nadal sprawia cuda! Kobieta, która do nas zadzwoniła, mówi, że nigdy nie widziała czegoś podobnego...

Wysłuchałem jej i zadałem kilka pytań, między innymi o to, czy nie dzwoniła już do którejś ze stacji telewizyjnych. Nie dzwoniła. Czasem człowiek czuje, że to właśnie będzie dobry materiał, i tak też było tym razem, zwykła strzelanina, ale z niezwykłym, smutnym zakończeniem, dość, by przygotować felieton na następny dzień. Nie mam dużych wymagań – nie tworzę przecież dzieł sztuki – ale moje historie muszą coś w sobie mieć, jakiś haczyk, coś, co chwyta za serce.

Pojechałem więc do Brooklynu służbowym samochodem, czarnym chryslerem imperial. Przed laty, gdy dopiero zaczynałem, jeździłem starym przemalowanym radiowozem, który miał wytrzymalsze zawieszenie i mocniejszy silnik. Potem miałem małego forda, którym mogłem wszędzie zaparkować, ale pewnego wieczoru w Queens trzydziestotonowa śmieciarka zignorowała czerwone światło i wjechała mi na maskę. Kierowca wyskoczył z szoferki i podniósł ręce, gotów do walki, a kiedy zrozumiał, że nie wydostanę się z wraku, wyjął łopatę i zaczął walić nią w drzwi. Miałem dzięki temu materiał na artykuł, ale przysiągłem sobie, że nie wsiądę więcej do małego auta. Lisa i dzieciaki nie używają chryslera, nigdy nawet do niego nie wsiadają. Lisa jeździ volvo – w leasingu, żebym mógł często wymieniać samochody, co zapisałem nawet w kontrakcie z dilerem. Już jakiś czas temu uznaliśmy, że potrzebujemy dyskretnych, dodatkowych środków ostrożności, takich jak system alarmowy w domu czy zastrzeżony numer telefonu. W bazie danych przedszkola, do którego chodzi nasza córka, nie ma naszego adresu, a nauczycielka dostała od nas zdjęcie Josephine, opiekunki do dzieci, którą zatrudniamy, by nikt nie mógł podszyć się pod nią w te popołudnia, gdy sami nie możemy odebrać dziecka. Mam w domu dwie dodatkowe linie telefoniczne z urządzeniem, które uruchamia się przy każdej przychodzącej i wychodzącej rozmowie, a także zapisuje wszystkie numery. W dni powszednie gazeta sprzedaje się w nakładzie około 792 tysięcy, a w niedzielę w ponad milionie egzemplarzy, więc mam mnóstwo czytelników. Rozgniewanych czytelników. Czytelników twierdzących, że mają jakąś ważną historię do opowiedzenia, co czasem jest prawdą: znają gliniarzy, którzy handlują narkotykami, wiedzą, gdzie ukryto zwłoki, co dyrektor szkoły robi z dziewczynkami z ósmej klasy. Nie brakuje też pretensji: „Widzę, że zapomniał pan wspomnieć o kolorze skóry oskarżonego! Co to, kocha pan czarnuchów?”. Ludzie myślą, że mogę coś dla nich zrobić. Może i mogę, ale na moich warunkach. Rodzina Wrenów nie ma adresu domowego. Cała nasza korespondencja trafia do redakcji gazety i przechodzi przez tutejszą kontrolę. Każda podejrzana przesyłka – duże pudło, wilgotna koperta i tak dalej – zostaje prześwietlona przez facetów z ochrony. Widziałem już wiele dziwnych, groźnych i żałosnych przedmiotów: broń, pociski, tort czekoladowy, kondom pełen psich kłów (prawdę mówiąc, nie zrozumiałem znaczenia tego symbolu), mokra torebka ze starymi zdjęciami dzieci w środku, zdechła ryba, plik chińskich pieniędzy, złota obrączka z wygrawerowanym nazwiskiem zmarłego mężczyzny, odcięta głowa kurczaka, różnego rodzaju zdjęcia i gadżety pornograficzne (wśród nich olbrzymie dwustronne dildo), mój felieton (podarty na kawałki, częściowo wykreślony lub opatrzony przekleństwami), foliowa torebka z krwią (świńską, jak orzekła policja) i – trzykrotnie – Biblia. Pewnie powinienem na to wszystko machnąć ręką, ale nie umiem. W głębi duszy ciągle jestem dzieciakiem ze wsi. Zawsze łatwo było mnie nastraszyć. Zachowuję więc tyle środków ostrożności, ile tylko mogę. Może nie są wcale potrzebne – a może jednak są. Nowy Jork to kraina tragicznych scenariuszy.

Właśnie przez taką krainę jechałem dwadzieścia minut później, mijając stare ceglane budynki o krzywych dachach, dziewczyny, które pchały wózki, małe sklepiki spożywcze, kioski i kwiaciarnie, porzucone choinki zamarznięte w śniegu, przygarbione staruszki z siatkami pełnymi zakupów. Zmierzałem w stronę Brownsville Houses, poczętego z dobrych chęci architektonicznego koszmaru, który w latach czterdziestych sfinansowali jacyś bogaci biali nowojorczycy, przekonani, że biedni czarni z Południa z przyjemnością zamieszkają w przysadzistych, bezbarwnych blokach o ścianach z pustaków i blaszanych drzwiach. Osiedle znajdowało się w odległości kilku przecznic od East New York Avenue, musiałem zwolnić, by nie wjechać w wielkie dziury na drodze. Świeciło słońce, temperatura wahała się w okolicach zera stopni Celsjusza. Kilku nastolatków siedzących na schodach przed domem (pewnie powinni być w szkole, ale chyba bezpieczniej czuli się na wagarach) obejrzało mój samochód. Kiedy był nowy, dzieciaki go nie ruszały, wychodząc z założenia, że czarny imperial może należeć tylko do policjanta albo polityka. Teraz jednak auto było poobijane i porysowane, miało wgniecione drzwi, ktoś ozdobił je graffiti, ktoś inny się do niego włamał, a ktoś jeszcze inny oderwał zderzak. Ale skradziono je tylko dwukrotnie. Starałem się zniechęcać potencjalnych złodziei, zostawiając na siedzeniach masę śmieci – puste butelki po coli, papierowe opakowania, zgniecione kartki z reporterskiego notesu, sfatygowane mapy miasta. Kiedyś zakładałem na kierownicę blokadę, ale dzieciaki spryskały ją freonem w aerozolu, mrożąc stal, a potem rozbiły zwykłym młotkiem. Pewnie mógłbym jeździć czymś ładniejszym, na przykład sentrą, ale jestem pewien, że już po kilku dniach znalazłaby się na statku do Hongkongu.

Odszukałem Houses. Były to identyczne pięciopiętrowe bloki z cegieł i pustaków. Nad koślawymi podpisami i stylizowanymi groźbami z nieodłącznym RIP ciągnęły się szeregi zakratowanych okien. Kraty odgrywały tu podwójną rolę – zatrzymywały dzieciaki, które mogłyby wypaść na zewnątrz, i włamywaczy, którzy chcieliby wejść do środka. Ze wszystkich stron dobiegał rap, który przeplatał się z ujadaniem psów. Z niektórych okien na wyższych piętrach wystawały materace przypominające wielkie języki, w innych lśniły bożonarodzeniowe ozdoby, w koszykach na parapetach gniły zaniedbane kwiaty, tu i ówdzie widać było kolorowe graffiti albo równie kolorowe dziecięce ubranka, które suszyły się na sznurku. Wyglądało to egzotycznie i złowieszczo, ale wcale nie nietypowo.

W końcu dostrzegłem policję, strażaków i dzieciaki na rowerach. To właśnie dzieciaki pozwalają namierzyć miejsce, w którym niedawno wydarzyło się coś niezwykłego – szybko tracą zainteresowanie, szczególnie gdy widok nie jest równie makabryczny jak te oglądane w telewizji, a jeśli zaczynają się kręcić, kłócić i awanturować, to znaczy, że jest już po wszystkim, ciała zabrano, a świadkowie się rozpierzchli. Oceniłem, że w tym przypadku do zakończenia tego pierwszego etapu sprawy zostało jeszcze jakieś dziesięć minut. Podszedłem bliżej i stwierdziłem z zadowoleniem, że w pobliżu nie ma telewizyjnych wozów transmisyjnych. Zwykli gliniarze raczej mnie nie rozpoznają, ale kiedy chodzi o morderstwo, na miejscu pojawia się szybko detektyw z wydziału zabójstw i zwykle jest to ktoś, z kim nieraz już wcześniej rozmawiałem. (Powinienem od razu przyznać, że już od jakiegoś czasu łączą mnie z gliniarzami bliskie powiązania – jeden z zastępców komendanta policji powołany za rządów burmistrza Giulianiego, Hal Fitzgerald, jest ojcem chrzestnym mojej córki, co ma swoje wady i zalety: w takiej sytuacji zaczynasz wymieniać się przysługami, zapominasz, po czyjej jesteś stronie, zapominasz, że gracie w przeciwnych zespołach. Była to kolejna wpadka, której nie udało mi się uniknąć). Oficer dowodzący, wysoki, rudowłosy kapitan policji, opowiedział mi, co się tu stało: młody ojciec z czwartego piętra nie zapłacił za swoją kokainę. Do mieszkania wdarło się kilku miłych ludzi, by go nastraszyć albo spuścić mu łomot – tego na razie nie udało się ustalić – a skończyło się na tym, że wywołali pożar. Kapitan relacjonował te wydarzenia beznamiętnym tonem, wpatrzony w przestrzeń, jakby wolał myśleć o czymkolwiek innym – o swoich dzieciach, żonie, samochodzie – niż o kolejnym przypadku bandyckich porachunków. Spytałem, czy wiedzą coś więcej o przyczynach pożaru. Wzruszył ramionami i odparł, że być może doszło do bójki albo jedna z kul trafiła w kuchenkę gazową. A może dwaj zabójcy celowo rozpalili ogień – szczegółów jeszcze nie znano, bo dziewczyna zmarłego była w szoku i zabrano ją do szpitala, dwie spośród trzech pozostałych dorosłych osób, które widziały zajście, zniknęły bez śladu (pewnie były już w innej dzielnicy i zapijały zdenerwowanie w barze), a trzecia nie żyła. Wiadomo było jedynie, że po wyjściu z mieszkania zabójcy wcisnęli starą ramę łóżka między ścianę korytarza i niebieskie drzwi lokalu. Wbrew wszelkim przepisom przeciwpożarowym obowiązującym na terenie Nowego Jorku drzwi otwierały się na zewnątrz, kobieta została więc uwięziona w płonącym mieszkaniu ze swoim małym dzieckiem i postrzelonym chłopakiem.

Wszedłem na osiedlowe podwórko i po stosunkowo krótkich poszukiwaniach znalazłem jednego z sąsiadów ofiary, a właściwie sąsiadkę, dwudziestokilkuletnią kobietę w czarnym zimowym płaszczu. Mieszkała naprzeciwko podpalonego lokalu. Rozmowa nie trwała długo, zadałem jej tylko kilka pytań. „Żeby ludzie wiedzieli, co się stało”, jak zwykle mówię, zapisując przy tym coś w notesie (bardzo rzadko używam dyktafonu, takie urządzenia peszą ludzi i odstraszają ich, a ja tak czy inaczej zawsze zapamiętuję najlepsze cytaty – zostają w głowie). Kobieta trzymała na rękach małe dziecko w kombinezonie narciarskim, zaintrygowane tym facetem ze skórą w dziwnym kolorze. Małe czarne oczka wpatrywały się we mnie z niewinną ciekawością, a świat na moment został zbawiony. Potem spytałem kobietę, co widziała.

– Nie spodziewałam się niczego złego, bo było jeszcze rano – mówiła. – A takie rzeczy zwykle dzieją się później, rano jeszcze wszyscy śpią.

Miała ładną twarz o silnych regularnych rysach, jednak gdy podniosła wzrok na rozbite toporami strażaków okna mieszkania, zauważyłem, że jej oczy są zaczerwienione i zmęczone. Dym osmalił ceglane ściany budynku, a strażacy wyrzucili na zewnątrz nadpalone przedmioty: stół kuchenny, trochę ubrań, kilka krzeseł, dziecięce łóżeczko, telewizor, sprężynę tapicerską. Porzucone w śniegu i poczerniałe przypominały instalację artystyczną, jaką można zobaczyć w galeriach Soho, ponurą alegorię naszej współczesności.

– Znała pani tę rodzinę? – spytałem.

– Tak, byłam w tym mieszkaniu ze sto razy.

– Jak się pani dowiedziała, co się tam stało?

– Nikt nie musiał mi o tym mówić, widziałam wszystko na własne oczy. Zmywałam naczynia i zobaczyłam za oknem dym i ogień, pomyślałam sobie, że nie wygląda to dobrze, że to chyba od Benity. Zadzwoniłam po pomoc, a potem zeszłam na dół.

Kobieta umilkła i spojrzała na mnie niepewnie. Miała mi coś jeszcze do powiedzenia, a ja cierpliwie czekałem. Zwykle nie naciskam. Ludzie i tak muszą się wygadać. Ale kiedy się zatną, można zawsze wrócić do chronologii.

– O której to było godzinie? – spytałem.

– Prawie w południe.

– No dobrze, więc myła pani naczynia. Co pani zrobiła na widok dymu, była pani zaskoczona?

– Byłam tak zaskoczona, że upuściłam talerz, to prawda.

– Co się stało, kiedy wyszła pani na zewnątrz?

– Patrzyłam na to okno i myślałam sobie, że straż musi zaraz przyjechać, a potem zobaczyłam Demetriusa w tym oknie, gdy wyskakiwał na zewnątrz. Cały się palił, paliła się jego koszula, spodnie i włosy, trzymał na rękach dziecko Benity, Vernona, on ma tylko cztery miesiące. A potem Demetrius zaczął spadać – i leciał, leciał, leciał. Widziałam, że wyląduje na dziecku, bałam się, ale tuż nad ziemią Demetrius zdołał się obrócić, jakby zrobił salto, i wylądował z dzieckiem na górze, widziałam, że zrobił to celowo. To była ostatnia rzecz, jaką zrobił na tej ziemi, obrócił się i podniósł to dziecko, bo spadł na plecy, o tak... – Tu kobieta uderzyła rozprostowaną dłonią w drugą, ułożoną płasko dłoń. – I w ogóle się nie ruszał, no to podbiegłam do nich, bo widziałam, że już po Demetriusie, podniosłam dziecko i podziękowałam Bogu, bo Vernon był cały. Tylko trochę wystraszony, nic wielkiego. Trochę płakał, więc go przytuliłam. Ale Demetrius wyglądał paskudnie. Krew leciała mu z uszu, dopiero wtedy zobaczyłam, jak podziurawiły go tamte chłopaki. A potem pomyślałam: Boże, żeby tylko Benita nie musiała skakać...

Kobieta umilkła i ponownie spojrzała w stronę okna. Ułożyła sobie dzieciaka wygodniej na ramieniu i poklepała go po pupie.

– Coś jeszcze? – spytałem.

– Nie, nic.

Czekałem jeszcze przez moment, patrząc jej w oczy.

– Dziękuję, że poświęciła mi pani chwilę – powiedziałem w końcu.

Skinęła tylko głową. Nie wyglądała na zszokowaną ani na zrozpaczoną. Te wydarzenia nie zburzyły jej wizji wszechświata, były jedynie jej potwierdzeniem.

Prawdę mówiąc, takie widoki i historie to dla mnie codzienność, a nie miałem czasu, by zastanawiać się nad okrucieństwami miejskiego życia. Musiałem wprowadzić tę opowieść do systemu komputerowego gazety przed siedemnastą trzydzieści – na samo pisanie zostały mi więc jeszcze jakieś trzy godziny. Miałem już to, czego potrzebowałem, i szedłem właśnie w stronę samochodu, układając w głowie pierwszy akapit, gdy zabrzęczał pager przypięty do mojego pasa. ZADZWOŃ DO SWOJEJ DZIEWCZYNY – brzmiała wiadomość. Lisa telefonowała ze szpitala Świętego Wincentego, gdzie pracuje. Wielu dziennikarzy nosi telefony komórkowe, ale ja ich nie cierpię – zmuszają cię do załatwiania spraw innych ludzi i dzwonią w najgorszym momencie, przerywają i zakłócają wywiady. Przeszedłem za róg, do małego dominikańskiego baru. Gdy rozległ się dzwonek nad drzwiami, kilku stałych bywalców odwróciło się w moją stronę. Jakiś młody, na oko osiemnastoletni chłopak wymknął się szybko tylnym wyjściem na wypadek, gdybym stanowił zagrożenie. Skoro duży biały facet wchodzi tu bez cienia strachu, to może być gliniarzem.

Na ścianie wisiał automat telefoniczny.

– Masz dziś wieczorem to koktajl party – przypomniała mi Lisa. – Włożyłam ci smoking do bagażnika.

Coroczne przyjęcie wydawane przez Hobbsa, miliardera z Australii, który był właścicielem gazety. Jako jeden ze stałych felietonistów nie mogłem się wymigać od tego obowiązku. Jeśli cała gazeta była cyrkiem, to ja byłem jedną z tresowanych małp z czerwoną obróżką na szyi.

– Nie mogę tam iść – oznajmiłem.

– Wczoraj mówiłeś, że musisz.

– Jesteś pewna, że to dzisiaj? – spytałem, spoglądając ze zniecierpliwieniem na zegarek.

– Tak mówiłeś.

– Przyjdą tam wszyscy ludzie z zarządu, żeby całować Hobbsa po tyłku.

– Co ja ci mogę powiedzieć? – Westchnęła, zachowując anielską cierpliwość. – Mówiłeś, że musisz iść.

– U dzieciaków wszystko w porządku?

– Sally poszła do koleżanki. Jesteś w Bronksie?

– W Brooklynie. Pożar. Facet wyskoczył przez okno z dzieckiem. – Zauważyłem, że stali bywalcy baru coraz otwarciej mi się przyglądają. „Hej, ty pierdolony białasie, czemu plujesz swoją białą śliną na nasz telefon?”. – Tak czy inaczej, zobaczymy się wieczorem.

– Wczesnym czy późnym? – spytała Lisa.

– Wczesnym.

– Jeśli wrócisz wystarczająco wcześnie, może ci się uda.

– Tak? Co mi się uda?

– Dostać to i owo.

– Brzmi nieźle.

– Och, zapewniam cię, że nie tylko brzmi.

– Skąd wiesz?

– Bo wiem.

– Skąd?

– Otrzymałam sporo wyrazów uznania.

– Tak? A kto chwalił cię ostatnio?

– Och, jakiś dziwny facet.

– Dobry był? Rozpalił cię?

– Nieodwołalnie tracisz szansę o jedenastej – odparła. – Jedź ostrożnie, dobrze?

– Jasne. – Miałem już odłożyć słuchawkę.

– Nie! Poczekaj! Porter?

– O co chodzi?

– Dziecko przeżyło? – spytała Lisa z zatroskaniem. – To, z którym ten facet wyskoczył przez okno?

– Naprawdę chcesz wiedzieć?

– Jesteś okropny! Przeżyło?

Odpowiedziałem jej, skończyłem rozmowę i wyszedłem.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: