Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Tak krucho - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
5 listopada 2014
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Tak krucho - ebook

Drugi tom bestsellerowego "Tak blisko..." Tamary Webber, historia, która wywróci twoje życie do góry nogami. Będąc dzieckiem, Lucas Maxfield wierzył, że przyszłość jest otwartą księgą pełną cudów i z ufnością czekał na kolejny dzień... Jeden z tych dni okazał się końcem jego życia. Po tragedii, która dotknęła jego rodzinę, Lucas zwątpił we wszystko, w co kiedyś wierzył. Choć ze wszystkich sił starał się zapomnieć o przeszłości, ta nie przestała go prześladować. Gdy Lucas spotkał na swej drodze Jacqueline, po raz pierwszy od dawna odważył się do kogoś zbliżyć. Ale czy ktoś, kogo dusza rozprysła się w drobny mak i kto wie, że w jednej chwili można stracić wszystko, zdoła znaleźć w sobie dość siły, by raz jeszcze... pokochać?

Kategoria: Powieść
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-7686-340-5
Rozmiar pliku: 551 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Roz­dział 1

LAN­DON

Osiem lat temu

Obu­dziłem się z krzy­kiem i po­de­rwałem się z łóżka.

– Sio­stro! – zawołał ktoś. – Sio­stro! – Zo­ba­czyłem po­chy­loną nade mną twarz. Cin­dy Hel­ler, naj­lep­sza przy­ja­ciółka mamy. – Lan­don, ko­cha­nie, wszyst­ko okej. Je­steś bez­piecz­ny. Ciiii, je­steś bez­piecz­ny.

Bez­piecz­ny? Gdzie?

Po­czułem na ra­mie­niu do­tyk jej chłod­nych palców i próbowałem się skon­cen­tro­wać. Jej oczy w czer­wo­nych obwódkach wypełniły się łzami, za­gryzła dolną wargę tak moc­no, że zbie­lała i zaczęła drżeć. Twarz Cin­dy zda­wała się dziw­nie zmięta, zupełnie jak kart­ka pa­pie­ru zgnie­cio­na w garści, a po­tem roz­pro­sto­wa­na.

Char­les, jej mąż, na­tych­miast się po­ja­wił, oto­czył ją ra­mie­niem i moc­no przy­ciągnął do sie­bie. Oparła się o nie­go, jak­by bez jego wspar­cia miała upaść.

Drugą rękę położył na mo­jej dłoni. Ema­no­wało z niej ciepło.

– Je­steś bez­piecz­ny, syn­ku. Twój tata jest już w dro­dze. – Głos Char­le­sa był schryp­nięty, a oczy za­czer­wie­nio­ne jak u Cin­dy. – Wkrótce tu będzie.

Po dru­giej stro­nie łóżka zma­te­ria­li­zo­wała się na­gle pielęgniar­ka z ogromną strzy­kawką, ale za­nim zdążyłem się od­sunąć, wbiła igłę w wo­rek za­wie­szo­ny na me­ta­lo­wym sto­ja­ku. Ze spodu wor­ka wy­cho­dził prze­zro­czy­sty przewód. Zro­zu­miałem, że ten przewód był podłączo­ny do mnie, bo kie­dy wstrzyknęła za­war­tość strzy­kawki do wor­ka, od­czułem to tak, jak­bym zo­stał tra­fio­ny po­ci­skiem usy­piającym.

Po­cisk.

Mama.

– Mama! – po­wie­działem. Usta od­ma­wiały mi posłuszeństwa, a oczy same się za­my­kały. – Mama! Mama!

Cin­dy nie zdołała po­wstrzy­mać szlo­chu, widać nie dość moc­no za­gry­zała war­gi. Łzy prze­rwały tamę i płynęły po jej twa­rzy. Nie czułem już do­ty­ku jej palców. Odwróciła się do męża, przy­tu­liła do jego pier­si i zasłoniła usta rękami, żeby stłumić łka­nie.

Uścisk ręki Char­le­sa sta­wał się co­raz słab­szy, wszyst­ko odpływało.

– Zaśnij, Lan­do­nie. Tata przy­je­dzie naj­szyb­ciej, jak to możliwe. Je­stem przy to­bie. Nie zo­sta­wię cię.

Jego twarz sta­wała się co­raz mniej wyraźna, aż w końcu całkiem się roz­myła, po­wie­ki same mi opadły.

Mamo! krzy­czałem w du­chu. Mamo! Mamo… Mamo…

Ale już wte­dy wie­działem, że mama mnie nie usłyszy, na­wet gdy­by mój głos był tak donośny jak sil­ni­ki od­rzu­tow­ca.

LU­CAS

Rzad­ko się zda­rza, by w auli mieszczącej stu osiem­dzie­sięciu dzie­więciu stu­dentów je­den wyróżnił się z bez­i­mien­ne­go sta­da od razu pierw­sze­go dnia. A jeśli już, to z reguły czymś ne­ga­tyw­nym. Na przykład za­da­niem wyjątko­wo głupie­go py­ta­nia. Albo ga­da­niem w cza­sie wykładu – i nie­zwra­ca­niem uwa­gi na gniew­ne spoj­rze­nia pro­fe­so­ra. Ewen­tu­al­nie wyjątko­wo przy­krym za­pa­chem. Lub głośnym chra­pa­niem.

Albo, na co ja oso­biście je­stem szczególnie uczu­lo­ny, jeśli należy do ka­te­go­rii tren­dy pa­lantów.

Nic więc dziw­ne­go, że taki fa­cet zwrócił moją uwagę już w pierw­szym ty­go­dniu se­me­stru je­sien­ne­go. Ty­po­wy gwiaz­dor szkoły śred­niej – przy­zwy­cza­jo­ny do po­chlebstw, oto­czo­ny gro­madą li­zusów, ciągle ocze­kujący za­chwytów i do­stający je. Na uczel­ni – fi­lar bractw stu­denc­kich. Dro­gie, choć z po­zo­ru nie­dbałe ciu­chy, fry­zu­ra za ciężkie pie­niądze, za­do­wo­lo­ny z sie­bie uśmiech, ide­al­ne zęby, no i oczy­wiście atrak­cyj­na dziew­czy­na. Praw­do­po­dob­nie główny kie­ru­nek stu­diów to eko­no­mia, na­uki po­li­tycz­ne albo fi­nan­se.

Zi­ry­to­wał mnie od pierw­sze­go wej­rze­nia. Uprze­dziłem się do nie­go, oczy­wiście, ale to nie miało zna­cze­nia. Uważnie słuchał wykładu i za­da­wał in­te­li­gent­ne py­ta­nia, więc mało praw­do­po­dob­ne, by po­trze­bo­wał mo­jej po­mo­cy jako tu­to­ra. Mógł jed­nak brać udział w pro­wa­dzo­nych prze­ze mnie trzy razy w ty­go­dniu se­sjach na­uko­wych z przed­mio­tu wykłada­ne­go przez dok­to­ra Hel­le­ra. Często w tej gru­pie prze­ważali właśnie naj­zdol­niej­si stu­den­ci.

Zacząłem pro­wa­dzić zajęcia do­dat­ko­we z eko­no­mii mi­nio­nej je­sie­ni i w pierw­szym se­me­strze bar­dzo uważałem pod­czas wykładów dok­to­ra Hel­le­ra. Za­li­czyłem jego przed­miot na A, ale od tego cza­su minął rok, a eko­no­mia to nie była na­uka w sta­nie sta­gna­cji. Nie chciałem, żeby jakiś stu­dent zadał mi pod­czas se­sji py­ta­nie, na które nie po­tra­fiłbym udzie­lić od­po­wie­dzi. Te­raz, w trze­cim se­me­strze tu­to­rin­gu, słuchałem tych sa­mych wykładów po raz czwar­ty i właści­wie nie mu­siałbym sie­dzieć na sali, gdy­by uczest­nic­two w zajęciach nie należało do obo­wiązków tu­to­ra. A to były łatwe pie­niądze.

Sie­działem więc w ostat­nim rzędzie, znu­dzo­ny jak mops, i przy­go­to­wy­wałem się do własnych zajęć – szki­co­wałem pro­jek­ty na wzor­nic­two, ale jed­no­cześnie nad­sta­wiałem ucha, o czym mowa na dzi­siej­szym wykładzie, żeby być na bieżąco w cza­sie se­sji tu­to­rin­gu. I sta­rałem się igno­ro­wać bez­sen­sowną an­ty­pa­tię do za­ro­zu­miałego gnoj­ka, który sie­dział w sa­mym środ­ku sali, w asyście swo­jej dziew­czy­ny.

Ale już pod ko­niec pierw­sze­go ty­go­dnia moja uwa­ga prze­niosła się na nią.

Od wcze­sne­go dzie­ciństwa w ry­so­wa­niu szu­kałem wy­tchnie­nia od in­nych zajęć, a cza­sa­mi uciecz­ki. Moja mat­ka była ar­tystką i nie wiem, czy odzie­dzi­czyłem po niej zdol­ności, czy też na­brałem smy­kałki do ry­sun­ku dzięki jej zachętom i wie­lo­let­niej prak­ty­ce. Wiem tyl­ko, że od piątego czy szóste­go roku życia pa­pier i ołówek sta­no­wiły mój sposób ko­mu­ni­ko­wa­nia się ze świa­tem. Moją pry­watną formę me­dy­ta­cji.

Od początku stu­diów większość mo­ich ry­sunków miała cha­rak­ter szkiców tech­nicz­nych lub ar­chi­tek­to­nicz­nych – co było nie­unik­nio­ne z uwa­gi na kie­ru­nek – inżynie­rię. Ale na­wet kie­dy ry­so­wałem coś dla przy­jem­ności, rzad­ko były to syl­wet­ki czy twa­rze lu­dzi. Nie miałem na to ocho­ty.

Do­pie­ro ona to zmie­niła.

Chłopak cza­sa­mi trzy­mał ją za rękę, kie­dy wcho­dzi­li lub opusz­cza­li aulę, ale wyglądało to tak, jak­by tym ge­stem za­zna­czał swo­je prze­wod­nic­two, a nie obej­mo­wał dłoń dziew­czy­ny, na której mu zależało. Przed wykłada­mi pe­ro­ro­wał o fut­bo­lu, po­li­ty­ce, mu­zy­ce i wy­da­rze­niach w brac­twie stu­denc­kim – choćby o zbliżających się im­pre­zach or­ga­ni­zo­wa­nych przez fa­cetów ta­kich jak on lub dążących do tego, by być ta­ki­mi jak on. Dziew­czy­ny rzu­cały mu roz­ma­rzo­ne spoj­rze­nia spod rzęs, a on uda­wał, że je igno­ru­je.

I jakoś tak się stało, że kie­dy on zaj­mo­wał się wszyst­kim do­okoła poza nią, ja na­gle zacząłem wi­dzieć wyłącznie ją. Była, oczy­wiście, piękna, ale na uni­wer­sy­te­cie, gdzie stu­dio­wało trzy­dzieści tysięcy osób, nie­trud­no tra­fić na śliczną dziew­czynę. Tej mógłbym w ogóle nie za­uważyć, gdy­by nie niechęć od pierw­sze­go wej­rze­nia do jej chłopa­ka.

Kie­dy przyłapałem się na tym, że mój wzrok nie­ustan­nie wędro­wał w jej stronę, sta­rałem się z tym wal­czyć – ale nada­rem­nie. W auli nie było nic równie in­te­re­sującego jak ta dziew­czy­na. To, co mnie w niej naj­pierw i naj­bar­dziej za­fa­scy­no­wało, to ręce. A szczególnie pal­ce.

Pod­czas wykładów sie­działa obok swo­je­go chłopa­ka z lek­kim uśmie­chem na ustach, cza­sa­mi po ci­chu roz­ma­wiała z nim lub z in­ny­mi stu­den­ta­mi. Nie wyglądała na nieszczęśliwą, ale jej oczy wy­da­wały się chwi­la­mi pu­ste, jak­by błądziła myślami gdzieś da­le­ko. W tych mo­men­tach jej ręce – jej pal­ce – grały.

Początko­wo sądziłem, że to ner­wo­wy tik, po­dob­nie jak u córki Hel­le­ra, Car­lie, która od uro­dze­nia po­zo­sta­wała w wiecz­nym ru­chu. Bez prze­rwy bębniła pal­ca­mi, po­stu­ki­wała stopą, kołysała ko­la­nem, mówiła. Uspo­ka­jało ją je­dy­nie głaska­nie Fran­ci­sa, mo­je­go kota.

Ale ta dziew­czy­na nie prze­bie­rała ner­wo­wo pal­ca­mi. Jej ru­chy były me­to­dycz­ne. Zsyn­chro­ni­zo­wa­ne. Sie­działem na lewo od niej, więc mogłem stu­dio­wać jej pro­fil. Wi­działem, jak drgał jej podbródek, tak lek­ko, że nie­mal nie­do­strze­gal­nie – i w pew­nym mo­men­cie do­tarło do mnie, że kie­dy miała taki da­le­ki wy­raz twa­rzy i po­ru­szała pal­ca­mi, słyszała mu­zykę. Grała.

Jesz­cze nig­dy nie wi­działem, by ktoś robił coś równie ma­gicz­ne­go.

* * *

We­dle pla­nu roz­miesz­cze­nia stu­dentów na sali – który do­stałem od Hel­le­ra wraz z in­ny­mi ma­te­riałami po­moc­ni­czy­mi na ten se­mestr – goguś miał na imię Ken­ne­dy, jeśli do­brze od­czy­tałem jego ba­zgroły. Siedząc na so­fie w swo­im miesz­ka­niu i przeglądając plan miejsc, wy­mam­ro­tałem: „Ja cię kręcę”, kie­dy od­czy­tałem jej imię, bar­dzo sta­ran­nie wy­ka­li­gra­fo­wa­ne w krat­ce obok: Jac­kie.

Jac­kie i Ken­ne­dy?

Chy­ba nie cho­dził z nią ze względu na imię? Nikt nie mógł być aż tak płytki.

Wróciłem pamięcią do dzi­siej­sze­go po­ran­ne­go wykładu. Podał jej swoją pracę do­mową i po­wie­dział:

– Hej, mała, za­nieś ją ra­zem ze swoją do ka­te­dry, do­brze? Dzięki.

Błysnął uśmie­chem i wrócił do de­ba­ty o tym, co po­win­no być do­pusz­czal­ne, a co nie w cza­sie otrzęsin. A dziew­czy­na położyła jego pracę na swo­jej, przewróciła ocza­mi i zeszła po schod­kach na dół, pod ka­tedrę.

Ta­aak. Jed­nak zde­cy­do­wa­nie mógł być aż tak płytki.

Do­tknąłem pal­cem jej imie­nia. Każda na­kreślona przez nią li­te­ra była okrąglut­ka, ko­bie­ca. Na­wet „i” miało le­ciut­ko po­chy­lo­ny i zakręcony na pra­wo ogo­nek. Ale krop­ka nad „i” była kropką. Nie otwar­tym okręgiem. Nie ma­lut­kim ser­dusz­kiem. I przewróciła ocza­mi na to jego: ,,Hej, mała”. Więc może jed­nak nie była bez­na­dziej­nie zaplątana w jego sieć?

O czym ja, do li­cha, myślę? Ta dziew­czy­na była stu­dentką, a ja tu­to­rem w jej gru­pie. Sta­no­wiła za­ka­za­ny owoc, przy­najm­niej do końca se­me­stru. Czy­li jesz­cze cho­ler­nie długo, bo od roz­poczęcia se­me­stru upłynęły do­pie­ro dwa ty­go­dnie.

A nie­za­leżnie od tego, że nie mogłem jej tknąć, na­wet gdy­by była wol­na, to… nie była wol­na.

Cie­ka­we, jak długo ze sobą cho­dzi­li? Według re­je­stru obo­je stu­dio­wa­li na dru­gim roku. A więc według naj­gor­sze­go sce­na­riu­sza byli ra­zem od roku.

Za­cho­wałem się jak kla­sycz­ny stal­ker. Po­szu­kałem jej on­li­ne, ale jej pro­fil był za­mknięty. Cho­le­ra.

Na­to­miast jego był sze­ro­ko otwar­ty.

Ken­ne­dy Mo­ore. W związku z Jac­kie Wal­la­ce, bez in­for­ma­cji od jak daw­na. Ale za­mieścił jej zdjęcia z pod­pi­sa­mi – nie tyl­ko z ostat­nie­go roku, ale i wcześniej­sze. Prze­wi­jałem zdjęcia, bez po­wo­du co­raz bar­dziej wku­rzo­ny.

Lato przed wy­jaz­dem na stu­dia. Ukończe­nie szkoły śred­niej. Bal ab­sol­wentów. Nar­ty w cza­sie fe­rii zi­mo­wych. Przyjęcie-nie­spo­dzian­ka na jej osiem­nastkę. Zdjęcie szkol­nej or­kie­stry złożonej z większej licz­by in­stru­men­ta­listów, niż było wszyst­kich uczniów w moim li­ceum. Zbliżenie Jac­kie w uni­for­mie or­kie­stry i czap­ce Świętego Mikołaja – ale bez in­stru­men­tu, więc nie do­wie­działem się, na czym grała.

Święto Dziękczy­nie­nia z jego ro­dziną. Oni obo­je na ko­niach przy bo­isku fut­bo­lo­wym obok szkoły śmierdzącej na od­ległość bo­ga­tym przed­mieściem. Po­przed­nie fe­rie let­nie. Bal młod­szych klas. I jesz­cze jed­no Boże Na­ro­dze­nie. Naj­wcześniej­sze wspólne zdjęcie ich oboj­ga po­cho­dziło w je­sien­ne­go kar­na­wału sprzed trzech lat.

Byli ra­zem od trzech lat. Od trzech lat. To mi się nie mieściło w głowie.

Miauk­nięcie pod drzwia­mi za­sy­gna­li­zo­wało powrót Fran­ci­sa z wy­pra­wy, na jaką wypuścił się pomiędzy ko­lacją a snem. Jak przy­stało na do­brze wy­tre­so­wa­ne­go pana, odłożyłem lap­top i po­szedłem wpuścić kota. Kie­dy otwo­rzyłem drzwi, sie­dział na słomian­ce i lizał łapę.

– No, właź – po­wie­działem. – Nie chcę wpusz­czać do środ­ka zim­ne­go po­wie­trza.

Wstał, prze­ciągnął się le­ni­wie i wbiegł do domu do­pie­ro wte­dy, kie­dy zacząłem mu za­my­kać drzwi przed no­sem. Już miałem je za­trzasnąć, kie­dy ktoś zawołał: „Lu­cas!”, więc otwo­rzyłem je zno­wu.

Car­lie była już w połowie drew­nia­nych schodów, które pro­wa­dziły do mo­je­go miesz­ka­nia nad garażem Hel­lerów. O tak późnej po­rze? Ostat­niej wio­sny nie­for­tun­nie za­du­rzyła się we mnie, ale wy­da­wało mi się, że przeszło jej już kil­ka mie­sięcy temu, bo uda­wałem, że nie do­strze­gam jej powłóczy­stych spoj­rzeń i głośnych chi­chotów. Znałem ją od dnia jej na­ro­dzin, więc ona i jej bra­cia byli dla mnie jak ku­zy­ni czy ro­dzeństwo, szczególnie, że własnych nie po­sia­dam. Była o pięć lat młod­sza ode mnie – praw­dzi­wy dzie­ciak. Za nic nie chciałem jej skrzyw­dzić.

Za­sta­wiłem sobą drzwi.

– Hej, Car­lie. Nie po­win­naś już leżeć w łóżku?

Zmarsz­czyła nos i skrzy­wiła się urażona.

– Do li­cha, mam szes­naście lat, a nie sześć. – Stanęła na naj­wyższym stop­niu schodów i zna­lazła się w kręgu światła lam­py nad nie­wiel­kim po­de­stem. Trzy­mała w rękach ta­lerz. – Upiekłam cia­stecz­ka. Pomyślałam, że może miałbyś ochotę.

– Cool. Dzięki. – Wziąłem od niej ta­lerz, ale nie wszedłem w głąb miesz­ka­nia.

Zaczęła szu­rać nogą i wsunęła ręce do tyl­nych kie­sze­ni szortów.

– Lu­cas?

– Tak? – po­wie­działem, a pomyślałem: O, cho­le­ra.

– Czy myślałeś kie­dyś, żeby… mieć dziew­czynę? A może już jakąś masz, tyl­ko nig­dy jej tu nie przy­pro­wa­dzasz? A może jest coś, cze­go jesz­cze, no wiesz, nie ujaw­niasz…

O mało nie par­sknąłem śmie­chem.

– Jeśli cho­dzi ci o to, czy muszę wy­ko­nać co­ming out, to od­po­wiedź brzmi: nie. Zro­biłbym to już daw­no temu. – Na to py­ta­nie od­po­wiedź była, o dzi­wo, znacz­nie łatwiej­sza niż na po­przed­nie.

– Domyśliłam się tego. To zna­czy, to­bie nie prze­szka­dza, że je­steś kon­tro­wer­syj­ny.

Uniosłem brew.

– Bo mam kol­czyk w war­dze?

Kiwnęła głową.

– I ta­tuaże. – Sze­rzej otwo­rzyła oczy, kie­dy uświa­do­miła so­bie, co właśnie po­wie­działa. – To zna­czy… oczy­wiście masz po­wo­dy, żeby je nosić. Większość z nich… – Za­mknęła oczy. – Boże, jaka ja je­stem głupia. Prze­pra­szam…

– Okej, Car­lie. Nie ma pro­ble­mu. – Przy­gryzłem zębami kawałek me­ta­lu w dol­nej war­dze i wal­czyłem z po­kusą opusz­cze­nia wzro­ku na ta­tuaże ota­czające moje nad­garst­ki. – Dzięki za cia­stecz­ka.

Ode­tchnęła z ulgą.

– Tak. Proszę bar­dzo. Do­bra­noc, Lu­ca­sie.

– Do­bra­noc. – Ja również ode­tchnąłem, bo py­ta­nie o dziew­czynę poszło w nie­pa­mięć.

Car­lie była je­dyną przed­sta­wi­cielką ro­dzi­ny Hel­lerów, która nig­dy nie miała pro­ble­mu z za­pa­mięta­niem, żeby zwra­cać się mnie: Lu­cas. Kie­dy trzy lata temu wy­je­chałem z domu na stu­dia, po­sta­no­wiłem zmie­nić wszyst­ko, po­czy­nając od imie­nia. Mama dała mi na dru­gie Lu­cas, to było jej pa­nieńskie na­zwi­sko. Przy­pusz­czam, że wie­le osób występuje pod dru­gim imie­niem, na szczęście posługi­wa­nie się nim nie wy­ma­ga żad­nych pro­ce­dur praw­nych – to bo­nus.

Tata odmówił zwra­ca­nia się do mnie Lu­cas, ale jego zda­nie kom­plet­nie się nie li­czyło. Już z nim nie miesz­kałem, a kie­dy przy­jeżdżałem do domu z wi­zytą, pra­wie ze sobą nie roz­ma­wia­liśmy. Ro­dzi­ce Car­lie i jej dwaj bra­cia pamiętali o tym spo­ra­dycz­nie – ale przy­najm­niej próbo­wa­li. W końcu przez po­nad osiem­naście lat zna­li mnie jako Lan­do­na, więc z reguły pusz­czałem ich pomyłki mimo uszu i nie próbowałem ich po­pra­wiać. Sta­re na­wy­ki, bla, bla, bla.

Na­to­miast dla wszyst­kich ob­cych byłem od tej pory Lu­ca­sem. Chciałem, żeby Lan­don zniknął na za­wsze. Jak­by nig­dy nie ist­niał.

Po­wi­nie­nem prze­wi­dzieć, że to nie pójdzie tak łatwo.Roz­dział 2

LAN­DON

Po przed­szko­lu cho­dziłem do nie­wiel­kiej, pry­wat­nej szkoły pod Wa­szyng­to­nem. Mie­liśmy mun­dur­ki: dziew­czyn­ki białe bluz­ki z perłowy­mi gu­zicz­ka­mi, pli­so­wa­ne spódnicz­ki w szkocką kratę i kar­di­ga­ny; chłopcy wy­kroch­ma­lo­ne białe ko­szu­le, oks­for­dy, do­pa­so­wa­ne spodnie i ble­ze­ry. Nasi ulu­bie­ni na­uczy­cie­le przy­my­ka­li oko na nie­do­zwo­lo­ne opa­ski i ko­lo­ro­we sznu­ro­wadła, igno­ro­wa­li cho­dze­nie bez kar­di­ganów i żakietów. Bar­dziej su­ro­wi pe­da­go­dzy od­bie­ra­li nam za­ka­za­ne przed­mio­ty i pod­no­si­li oczy do su­fi­tu, kie­dy próbo­wa­liśmy ar­gu­men­to­wać, że sznur­ko­we bran­so­let­ki i błyszczące opa­ski na włosy to eks­pre­sja na­szej wol­ności oso­bi­stej.

Vic­tor Evans zo­stał za­wie­szo­ny ostat­niej wio­sny, po­nie­waż odmówił zdjęcia obroży od Bot­te­ga Ve­ne­ta i twier­dził, że pra­wo do no­sze­nia jej gwa­ran­tu­je mu Pierw­sza Po­praw­ka do Kon­sty­tu­cji, zresztą tech­nicz­nie nie jest to wbrew regułom. Po tym stwier­dze­niu ad­mi­ni­stra­cja szkoły za­sto­so­wała wo­bec nie­go re­pre­sje.

Zewnętrznie wszy­scy wyglądaliśmy tak samo, ale ja w cza­sie tych dwóch ty­go­dni, kie­dy nie cho­dziłem do szkoły, zmie­niłem się całko­wi­cie – wewnętrznie, czy­li tam, gdzie za­chodzą na­prawdę istot­ne zmia­ny. Prze­szedłem próbę i za­wiodłem. Złożyłem obiet­nicę, której nie do­trzy­małem. Nie­ważne, że zewnętrznie wyglądałem tak samo jak inni ucznio­wie. Już nie byłem jed­nym z nich.

Po­zwo­lo­no mi uzu­pełnić lek­cje, które opuściłem, jak­bym wrócił do szkoły po przejściu ciężkiej gry­py. Ale na tym się nie skończyło. Byłem trak­to­wa­ny w sposób szczególny. Na­uczy­cie­le, którzy do­tych­czas mie­li ze mną na pieńku, te­raz po­kle­py­wa­li mnie po ra­mie­niu i mówili, żebym się nie spie­szył z no­wym ma­te­riałem. Sta­wia­li mi nie­zasłużenie oce­ny do­sta­tecz­ne za słabiut­kie ese­je, da­wa­li więcej cza­su na dokończe­nie doświad­czeń w la­bo­ra­to­riach, sami pro­po­no­wa­li po­prawę ob­la­nych eg­za­minów.

No i moi rówieśnicy – niektórzy zna­li mnie od piątego roku życia. Wszy­scy mam­ro­ta­li kon­do­len­cje i nie mie­li pojęcia, co po­wie­dzieć po­tem. Żaden z nich nie zwrócił się do mnie o po­moc w od­ro­bie­niu pra­cy do­mo­wej z al­ge­bry, nie za­pro­sił mnie, żebyśmy za­gra­li ra­zem w gry wi­deo. Po­zo­sta­li nie wy­rzu­ca­li mo­ich książek z biur­ka, kie­dy nie pa­trzyłem, i nie kłócili się ze mną, kie­dy moja ulu­bio­na drużyna piłkar­ska sko­pała im tyłki. Żarty o sek­sie ury­wały się w pół słowa, kie­dy pod­cho­dziłem.

Wszy­scy mnie ob­ser­wo­wa­li – w kla­sie, na ko­ry­ta­rzu, na ze­bra­niach, w cza­sie lun­chu. Plot­ko­wa­li, zasłaniając usta rękami, potrząsali głowa­mi, ga­pi­li się na mnie, jak­bym tego nie wi­dział. Jak­bym był fi­gurą wo­skową daw­ne­go sie­bie – pra­wie jak żywy, ale nie­sa­mo­wi­ty i prze­rażający.

Nikt nie pa­trzył mi w oczy. Jak­by po­sia­da­nie mar­twej mat­ki było zaraźliwe.

Pew­ne­go wyjątko­wo gorącego dnia pod­winąłem rękawy na lek­cji hi­sto­rii pana Fer­gu­so­na. Zro­biłem to bez za­sta­no­wie­nia. Na­tych­miast zaczęły się szep­ty, ale już było za późno.

– Wi­dzi­cie jego nad­garst­ki? – syknęła Su­sie Ga­min, za­nim ktoś zdążył ją uci­szyć.

Na­tych­miast opuściłem rękawy i zapiąłem gu­zi­ki man­kietów, ale to już nie miało sen­su. Słowa spusz­czo­ne ze smy­czy ru­szyły jak la­wi­na ka­mie­ni. Nie dało się ich za­trzy­mać.

Następne­go dnia na le­wym nad­garst­ku zapiąłem ze­ga­rek na sze­ro­kim pa­sku, choć urażał nie­za­go­joną jesz­cze skórę. Na pra­wym zaś kil­ka si­li­ko­no­wych opa­sek, zde­cy­do­wa­nie za­ka­za­nych jako nie­prze­pi­so­we mi­nio­nej wio­sny. Od tej pory sta­no­wiły nie­odłączny ele­ment mo­je­go szkol­ne­go mun­dur­ka.

Nikt nie kazał mi ich zdjąć. Nikt o nich nie wspo­mi­nał. Ale wszy­scy na nie pa­trzy­li i próbo­wa­li doj­rzeć, co się pod nimi kryło.

* * *

Rze­czy, z których zre­zy­gno­wałem:

Ho­kej. Zacząłem grać, kie­dy miałem sześć lat, za­raz po pierw­szym me­czu Ca­pi­tals, na który za­brał mnie tata. Mama nie była za­chwy­co­na, ale to­le­ro­wała to – może dla­te­go, że to łączyło tatę i mnie. Może dla­te­go, że tak uwiel­białem grać.

Choć we wszyst­kich in­nych sy­tu­acjach byłem pra­woręczny, to kie­dy przy­pi­nałem łyżwy i zaj­mo­wałem po­zycję na le­wym skrzy­dle, coś się we mnie zmie­niało. Wbi­jałem krążek do bram­ki obu rękami. W mgnie­niu oka po­tra­fiłem zmie­nić po­zycję, wybić krążek z narożnika albo zdez­o­rien­to­wać prze­ciw­ników, prze­rzu­cając kij do dru­giej ręki w pełnym bie­gu i strze­lić gola, za­nim zdążyli się zo­rien­to­wać. Moja drużyna nie za­wsze wy­gry­wała, ale w ostat­nim roku doszła do finału. Na początku ósmej kla­sy byłem pe­wien, że w tym roku przy­wie­zie­my do domu na­grodę za zdo­by­cie mi­strzo­stwa. Jak­by to była naj­ważniej­sza spra­wa w życiu.

Uczest­nic­two w lek­cjach. Nie pod­no­siłem ręki. Nie zgłaszałem się, nie byłem też wzy­wa­ny do od­po­wie­dzi. Po pro­stu cze­kałem na dzwo­nek.

Spa­nie. Nadal mam z tym pro­blem. Umówmy się, że śpię. Ale budzę się co chwi­la. Mie­wam kosz­ma­ry, ale wca­le nie te oczy­wi­ste. Najczęściej spa­dam. Z nie­ba. Z bu­dyn­ku, z mo­stu, z kli­fu. Ma­cham rękami i kopię no­ga­mi, nada­rem­nie. Cza­sa­mi śnią mi się niedźwie­dzie, re­ki­ny i dra­pieżne di­no­zau­ry. A nie­kie­dy tonę.

I tyl­ko jed­no się nie zmie­nia: za­wsze je­stem sam.

LU­CAS

W upal­ne dni tęsknię za plażą tuż za drzwia­mi domu. Na­wet jeśli w po­wie­trze było prze­sy­co­ne wil­go­cią, a pia­sek brud­ny i porośnięty kępami tra­wy, to za­to­ka za­wsze znaj­do­wała się na swo­im miej­scu, a chłodne fale z szu­mem omy­wały brzeg.

Przez ostat­nie trzy lata miesz­kałem o czte­ry go­dzi­ny dro­gi od wy­brzeża. Jeśli za­pragnąłem za­nu­rzyć się w wo­dzie, miałem do wy­bo­ru dwie możliwości: ba­sen Hel­lerów albo je­zio­ro. Ani w jed­nym, ani w dru­gim miej­scu nie mogłem li­czyć na odro­binę sa­mot­ności.

Nad je­zio­rem za­wsze kłębił się tłum tu­rystów i ni­czym się od nich nieróżniących miesz­czuchów, w domu zaś pra­wie co­dzien­nie prze­sia­dy­wały koleżanki Car­lie, a przez całe lato wy­le­gi­wały się na leżakach nad ba­se­nem. Ostat­nim, cze­go po­trze­bo­wałem, była gro­ma­da na­sto­la­tek próbujących wszel­ki­mi spo­so­ba­mi zwrócić moją uwagę tyl­ko dla­te­go, że byłem je­dy­nym nie­pod­ta­tu­siałym osob­ni­kiem płci męskiej w zasięgu wzro­ku. Przez całe lato obiek­tem ich za­in­te­re­so­wa­nia był Cole, co po­wo­do­wało sil­ny dys­gust jego sio­stry. Ale Cole wy­je­chał dwa ty­go­dnie temu, po­szedł w ślady swo­jej mamy i wstąpił do Duke. A Ca­leb miał za­le­d­wie je­de­naście lat – był o tyle młod­szy od przy­ja­ciółek Car­lie, o ile ja byłem od nich star­szy.

Jakoś ten drob­ny fakt umknął ich uwa­dze.

Z każdym ro­kiem moja skóra sta­wała się bled­sza, przez co ta­tuaże bar­dziej rzu­cały się w oczy. Zacząłem od skom­pli­ko­wa­ne­go wzo­ru wokół nad­garstków wy­ko­na­ne­go według mo­je­go własne­go pro­jek­tu. Zastępował długie rękawy W połącze­niu z kol­czy­kiem w war­dze i ciem­ny­mi, przydługi­mi włosa­mi ta­tuaże nada­wały mi wygląd fa­ce­ta, który lu­bu­je się w de­pre­syj­nej mu­zy­ce i ciem­nościach, a nie miesz­kającego na plaży na­sto­lat­ka, którym byłem w okre­sie, gdy po­ja­wiły się te ta­tuaże i kol­czy­ki.

W szko­le śred­niej szpa­no­wałem już wie­lo­ma kol­czy­ka­mi – ćwie­kiem w uchu, sztangą w brwi i pierście­niem w sut­ku – od­po­wied­ni­kiem tego w war­dze. Tata ich nie zno­sił, a dy­rek­tor­ka mo­je­go małomia­stecz­ko­we­go li­ceum uważała, że to ozna­ki de­wia­cji i so­cjo­pa­tii. Nie próbowałem jej ni­cze­go wyjaśniać.

Kie­dy opuściłem dom, po­zbyłem się wszyst­kich kol­czyków, poza tym w war­dze – naj­bar­dziej rzu­cającym się w oczy.

Spo­dzie­wałem się, że Hel­ler za­py­ta: ,,Dla­cze­go zo­sta­wiłeś ten je­den?’’. Ale nig­dy nie za­py­tał. Może znał od­po­wiedź i nie mu­siał słyszeć jej z mo­ich ust – że byłem bez­a­pe­la­cyj­nie po­pie­przo­ny i jak naj­dal­szy od za­wra­ca­nia so­bie głowy przy­sto­so­wa­niem się. Prze­ciętnych lu­dzi mój kol­czyk miał ostrze­gać, że le­piej nie pod­cho­dzić bliżej. Sta­no­wił ba­rierę, którą od­gro­dziłem się od świa­ta, i wskazówkę, że ból mi nie strasz­ny – a na­wet chętnie wi­ta­ny.

Za dwa ty­go­dnie miałem roz­począć sesję. Wbrew własnym po­sta­no­wie­niom – a ra­czej temu, co z nich po­zo­stało – nie od­ry­wałem oczu od Jac­kie Wal­la­ce. Jej miękkie, fa­lujące, brązowe włosy sięgały trochę poniżej ra­mion, chy­ba że zwinęła je w kok, mo­cując spe­cjalną opaską lub klip­sem, albo związała w koński ogon – wyglądała wte­dy jak rówieśnica Car­lie. Miała wiel­kie, nie­bie­skie oczy – nie szaronie­bie­skie, a in­ten­syw­ne, jak po­lne kwia­ty i brwi, które marsz­czyła w chwi­lach iry­ta­cji i kon­cen­tra­cji, a uno­siła, gdy była zre­lak­so­wa­na – za­sta­na­wiałem się, jak za­cho­wy­wały się w mo­men­cie za­sko­cze­nia. Była śred­nie­go wzro­stu. Smukła, a jed­nak krągła.

Jej pa­znok­cie były krótkie i nie­po­la­kie­ro­wa­ne. Nie za­uważyłem nig­dy, by je ob­gry­zała, więc mu­siała je ob­ci­nać, aby le­piej imi­to­wać grę na in­stru­men­cie. Chciałbym móc podłączyć do niej słuchaw­ki i usłyszeć mu­zykę, która grała jej w głowie, gdy po­ru­szała pal­ca­mi. Byłem cie­kaw, na ja­kim in­stru­men­cie grała – jak­bym po­tra­fił wy­chwy­cić uchem różnicę pomiędzy skrzyp­ca­mi a wio­lon­czelą.

Pa­nu­je fałszy­we prze­ko­na­nie, że kie­dy się jest ar­tystą, to jest się twórczym i kre­atyw­nym w po­dejściu do wszyst­kie­go. W od­nie­sie­niu do niektórych lu­dzi – na przykład mo­jej mamy – tak było istot­nie, ale nie dzie­je się tak wo­bec wszyst­kich. Gdy byłem młod­szy, lu­dzie dzi­wi­li się, że nie gram na żad­nym in­stru­men­cie, nie ma­luję, nie piszę wier­szy. Ale ja za­wsze byłem ar­tystą w jed­nej tyl­ko dzie­dzi­nie. Ry­sun­ku. I tyl­ko w niej. Na­wet moje ta­tuaże po­wstały z prze­nie­sie­nia wzo­ru na­szki­co­wa­ne­go ołówkiem na pa­pie­rze na moją skórę – igłą i tu­szem.

Po wtłocze­niu so­bie do głowy nud­ne­go roz­działu o ka­li­bra­cji czuj­ni­ka zbliżenio­we­go na ćwi­cze­nia z po­miarów, wrzu­ciłem podręcznik do ple­ca­ka i wyjąłem szki­cow­nik. Po­zo­stał jesz­cze kwa­drans wykładu Hel­le­ra. Po­biegłem wzro­kiem do Jac­kie Wal­la­ce, która sie­działa kil­ka rzędów niżej, z podbródkiem opar­tym na dłoni. Moja ręka mi­mo­wol­nie, bez udziału świa­do­mości, zaczęła ją szki­co­wać. Ogólne za­ry­sy po­ja­wiły się na kart­ce, za­nim do­tarło do mnie, co robię. Nie byłem w sta­nie oddać na pa­pie­rze jej po­ru­szających się palców, ale uchwy­ciłem uwagę, z jaką przysłuchi­wała się wykłado­wi – albo uda­wała, że się przysłuchu­je.

– Ci spośród was, którzy nie za­mie­rzają spe­cja­li­zo­wać się w eko­no­mii, mogą za­da­wać so­bie py­ta­nie: Dla­cze­go mar­nuję swój czas na naukę eko­no­mii? – mówił Hel­ler. Wes­tchnąłem, bo wie­działem z góry, co za­raz nastąpi. Znałem już na pamięć prze­bieg wykładu. – Po­nie­waż re­je­strując się jako bez­ro­bot­ni, będzie­cie przy­najm­niej wie­dzie­li dla­cze­go.

Zgod­nie z prze­wi­dy­wa­niem z gar­deł kil­ku uważnych słucha­czy wy­rwał się po­mruk. Po­wstrzy­małem się od prze­wra­ca­nia ocza­mi, bo po czte­rech se­me­strach oswoiłem się już z ta­ki­mi gład­ki­mi gad­ka­mi. Ale Jac­kie uśmiechnęła się, wi­docz­ny z mo­je­go miej­sca kącik jej ust uniósł się, po­dob­nie jak wy­pukłość po­licz­ka.

A więc. Lubiła okle­pa­ne dow­ci­py.

A jej chłopak był jed­nym z tych, z których gar­deł wy­rwał się po­mruk.

* * *

Tego popołudnia odbyła się moja pierw­sza se­sja tu­to­rin­gu w tym se­me­strze. Przez pierw­sze dwa ty­go­dnie wykładów stu­den­ci byli za­wsze pełni opty­mi­zmu, na­wet jeżeli już za­czy­na­li zo­sta­wać w tyle. Możliwe, że dzi­siaj na se­sji po­ja­wi się za­le­d­wie garst­ka stu­dentów – albo na­wet nikt.

W pierw­szym se­me­strze mo­je­go asy­sto­wa­nia Hel­le­ro­wi na pierw­szych zajęciach po­ja­wiła się tyl­ko jed­na oso­ba – współlo­ka­tor­ka dziew­czy­ny, z którą prze­spałem się dwa ty­go­dnie wcześniej. Le­d­wo pamiętałem dziew­czynę, z którą spędziłem za­le­d­wie kil­ka go­dzin, ale jej współlo­ka­torkę roz­po­znałem w jed­nej chwi­li, po­nie­waż nad jej łóżkiem wi­siała gi­gan­tycz­na ta­bli­ca pełna eks­hi­bi­cjo­ni­stycz­nych sel­fies. Które mnie… roz­pra­szały. Czułem się jak pod okiem półna­gich ob­ser­wa­to­rek. Przyłapałem się na roz­ważaniach – w naj­mniej od­po­wied­nim mo­men­cie – co ona zro­bi w cza­sie Week­en­du Ro­dzi­ciel­skie­go. Zasłoni je ta­blicą układu okre­so­we­go pier­wiastków i po­do­bizną Al­ber­ta Ein­ste­ina?

Tak więc w cza­sie mo­je­go pierw­sze­go w życiu występu w roli tu­to­ra ry­so­wałem wy­kre­sy na białej ta­bli­cy i wyjaśniałem różnice pomiędzy ten­dencją spad­kową po­py­tu a spad­kiem po­py­tu jed­nej stu­dent­ce. Jed­nej stu­dent­ce, która nie przej­mo­wała się tym, że wi­działem ga­le­rię jej zdjęć to­pless. Nie mogłem spoj­rzeć jej w oczy, gdzie in­dziej zresztą również nie, na­prawdę, i przez całą go­dzinę czułem się po­twor­nie niezręcznie, po­nie­waż poza nami w kla­sie nie było ni­ko­go.

Dzi­siaj po­ja­wiły się czte­ry oso­by, sza­le­nie za­sko­czo­ne tym, że poza nimi nie po­ja­wił się nikt więcej z tak znacz­nej gru­py stu­dentów. Nie było wśród nich ani Ken­ne­dy’ego Mo­ore’a, ani Jac­kie Wal­la­ce. Co spra­wiło mi zarówno ulgę, jak i zawód – a nie miałem pra­wa do żad­ne­go z tych uczuć.

– Już trze­ci se­mestr je­stem asy­sten­tem dok­to­ra Hel­le­ra – po­wie­działem, patrząc na ich twa­rze. Czte­ry pary urze­czo­nych oczu wpa­try­wały się we mnie z pierw­sze­go rzędu miejsc w nie­wiel­kiej sal­ce lek­cyj­nej. – W ubiegłym roku wszy­scy, którzy bra­li udział w se­sjach dwa albo trzy razy w ty­go­dniu, za­li­czy­li se­mestr na A albo B.

Oczy otwarły się sze­rzej, słucha­cze byli pod wrażeniem. Naj­wy­raźniej uzna­li, że w pra­cy po­tra­fiłem czy­nić cuda.

A tak na­prawdę? W se­sjach uczest­ni­czy­li re­gu­lar­nie szczególnie ak­tyw­ni stu­den­ci, którzy opusz­cza­li wykłady je­dy­nie z po­wo­du nagłych wy­padków lub śmier­ci. Czy­ta­li lek­tu­ry do­dat­ko­we i wypełnia­li do­bro­wol­ne te­sty po każdym roz­dzia­le. Roz­wiązy­wa­li za­da­nia na do­dat­ko­we punk­ty. Naukę trak­to­wa­li jako prio­ry­tet i większość z nich za­li­czyłoby zna­ko­mi­cie eko­no­mię i bez mo­jej po­mo­cy.

Ale dane sta­ty­stycz­ne dawały mi po­czu­cie bez­pie­czeństwa w pra­cy, dla­te­go się nimi posługi­wałem.

Udział w wykładach, se­sje, przy­go­to­wy­wa­nie ze­stawów zadań oraz pro­wa­dze­nie in­dy­wi­du­al­nych zajęć, w kam­pu­sie albo drogą ma­ilową, zaj­mo­wało mi łącznie piętnaście go­dzin ty­go­dnio­wo. Te go­dziny po­kry­wały jedną czwartą cze­sne­go. Asy­sten­tu­ra u Hel­le­ra nie była tak lu­kra­tyw­nym zajęciem jak Pra­ca Nu­mer Je­den – służba par­kin­go­wa w kam­pu­so­wej po­li­cji, czy Pra­ca Nu­mer Dwa – sta­nie za ladą kam­pu­so­we­go Star­buck­sa, ale zde­cy­do­wa­nie mniej stre­sująca od tam­tych obu.

Dopóki nie po­ja­wiła się ona.Roz­dział 3

LAN­DON

Tata na­wet nie za­uważył, że rzu­ciłem ho­kej. Nie za­uważył też, że od­se­pa­ro­wałem się od przy­ja­ciół i nie miałem życia to­wa­rzy­skie­go. Zajął się je­dy­nie załatwie­niem sa­mo­cho­du, który od­bie­rał mnie co­dzien­nie ze szkoły, po­nie­waż za­nim wy­siadłem z jego auta pierw­sze­go dnia po po­wro­cie do szkoły, za­py­tałem go, jak mam po lek­cjach do­stać się do domu.

Oczy ukrył za oku­la­ra­mi fir­my Ray-Bans, żebym nie mu­siał pa­trzeć na roz­pacz, która roz­pa­lała się w nich za każdym ra­zem, kie­dy uświa­da­miał so­bie, że mamy już nie ma i już nig­dy nie zro­bi cze­goś, co za­wsze robiła. I co ktoś będzie te­raz mu­siał robić za nią. Na przykład od­bie­rać mnie z pry­wat­nej szkoły, od­da­lo­nej o dwa­dzieścia pięć mi­nut jaz­dy sa­mo­cho­dem. Al­ter­na­tywą było me­tro, którym nie wol­no mi było dotąd jeździć sa­me­mu, a po­tem przejście jesz­cze na pie­chotę kil­ku prze­cznic.

Już miałem na ustach słowa: ,,Po­jadę po pro­stu me­trem, mam prze­cież trzy­naście lat’’, kie­dy tata zna­lazł od­po­wiedź.

– Ja... przyślę sa­mochód, który od­wie­zie cię do domu. Będziesz wol­ny o trze­ciej?

– Wpół do czwar­tej. – Za­rzu­ciłem ple­cak na ramię i wy­siadłem. Rósł we mnie gniew. Byłem załama­ny, miałem w du­szy głębo­kie pęknięcie, mo­bi­li­zo­wałem siły, żeby się nie roz­sy­pać.

Po­ran­ki były jesz­cze chłodne, ale nie tak zim­ne, by można wi­dzieć swój od­dech. Dzie­ci, które już przyszły do szkoły, kręciły się przed wejściem w ocze­ki­wa­niu na pierw­szy dzwo­nek, pod­czas gdy po­zo­stałe wy­sia­dały z sa­mo­chodów ro­dziców. Nikt nie wcho­dził do środ­ka. Wszyst­kie głowy od­wra­cały się w moją stronę, wszyst­kie oczy gapiły się na mnie. Ro­dzi­ce również, żaden sa­mochód nie odjeżdżał od krawężnika. Wszy­scy się za­trzy­ma­li – tkwi­li w za­wie­sze­niu i ob­ser­wo­wa­li. Czułem na so­bie ich spoj­rze­nia jak tu­zi­ny maleńkich re­flek­torków.

– Lan­don?

Odwróciłem się do taty z ir­ra­cjo­nalną na­dzieją, że każe mi wra­cać do sa­mo­cho­du. Że za­bie­rze mnie z po­wro­tem do domu. Albo weźmie mnie ze sobą do pra­cy. Wszyst­ko jed­no, byle mnie tu nie zo­sta­wiał.

Nie chciałem tu­taj być. Nie chciałem.

– Masz klucz od domu?

Kiwnąłem głową.

– Przyślę sa­mochód o piętna­stej trzy­dzieści. Wrócę wcześniej do domu. Najpóźniej o sie­dem­na­stej trzy­dzieści. – Za­cisnął zęby. – Za­ry­gluj drzwi po wejściu do domu. I sprawdź okna.

Zno­wu kiwnąłem głową i za­trzasnąłem drzwi po stro­nie pasażera. Po­pa­trzył na mnie przez okno i zno­wu obu­dziła się we mnie sza­leńcza na­dzie­ja, że nie zo­sta­wi mnie tu­taj. Obu­dziła się i zgasła. Uniósł rękę i od­je­chał.

Dla­te­go nie przy­po­mniałem mu nig­dy o tre­nin­gu ho­ke­ja. Po pro­stu prze­stałem przy­cho­dzić.

Kie­dy tre­ner w końcu za­dzwo­nił do mnie, po­wie­działem, że re­zy­gnuję. Za­su­ge­ro­wał, że powrót do daw­ne­go rozkładu zajęć byłby dla mnie do­bry, po­zwo­liłby mi stanąć na nogi. Po­wie­dział, że mogę wrócić na po­przed­nią po­zycję. Że drużyna udzie­li mi wspar­cia – że chłopcy roz­ma­wia­li na te­mat umiesz­cze­nia kal­ko­ma­nii z ini­cjałami mo­jej mamy na ka­skach albo wy­szy­ciu ich na ręka­wach ko­szu­lek. Mil­czałem jak głaz i cze­kałem, aż tre­ner sam zro­zu­mie, że nie będę z nim roz­ma­wiał i że nie przyjdę.

Nie wiem, czy tata da­lej płacił, czy też prze­sta­li przy­syłać mu ra­chun­ki i nic mnie to nie ob­cho­dziło.

* * *

Przed­tem po­do­bała mi się pew­na dziew­czy­na. (Te­raz już wszyst­ko było przed­tem albo po­tem). Dziew­czy­na-przed­tem miała na imię Yese­nia. Po zakończe­niu roku szkol­ne­go w siódmej kla­sie, nie wi­dzie­liśmy się przez całe lato, ale pi­sa­liśmy do sie­bie SMS-y i przy­jaźniliśmy się on­li­ne, wy­mie­nia­liśmy w me­diach społecz­nościo­wych zro­zu­miałe tyl­ko dla nas ko­men­ta­rze, co przy­po­mi­nało flir­to­wa­nie za po­mocą chorągie­wek. Cool fot­ka. Haha, zna­ko­mi­ty. Ładne oczy. Ten ostat­ni był od niej, je­den z tu­zi­na ko­men­ta­rzy na te­mat fil­mu, jaki mama nakręciła ze mną na plaży dziad­ka, kie­dy stałem na de­sce sur­fin­go­wej o za­cho­dzie słońca.

Tyl­ko jej ko­men­tarz miał dla mnie zna­cze­nie. To były najśmiel­sze słowa, ja­kie jed­no z nas skie­ro­wało pod ad­re­sem dru­gie­go.

Urosłem tego lata. To do­brze, bo w siódmej kla­sie byliśmy z Yese­nią tego sa­me­go wzro­stu, a wzrost miał dla dziew­czyn zna­cze­nie – chciały nosić wy­so­kie ob­ca­sy i nie być wyższe od chłopa­ka. Przy­były mi trzy cale i li­czyłem, że na tym się nie skończy. Tata miał po­nad sześć stóp. Żaden z mo­ich dziadków nie był taki wy­so­ki.

Yese­nia, je­dy­na córka am­ba­sa­do­ra Sal­wa­do­ru, była ślicz­na i ciem­na, miała krótkie, je­dwa­bi­ste włosy i ogrom­ne, brązowe oczy, które ob­ser­wo­wały mnie w sa­lach lek­cyj­nych i przez stół pod­czas lun­chu. Miesz­kała w bu­dyn­ku z pia­skow­ca w Du­pont Circ­le. Dwa ty­go­dnie wcześniej roz­ma­wiałem z mamą, żeby po­zwo­liła mi sa­me­mu po­je­chać me­trem do domu Yese­nii, ale nie miałem od­wa­gi za­py­tać jej sa­mej, czy mogę ją od­wie­dzić.

W dru­gim ty­go­dniu szkoły udało mi się przyłapać ją bez wia­nusz­ka koleżanek – rzad­ka oka­zja u trzy­na­sto­let­nich dziewcząt.

– Hej, nie miałabyś ocho­ty pójść w so­botę do kina? – wy­rzu­ciłem z sie­bie za­pro­sze­nie. Pod­niosła na mnie oczy, miałem na­dzieję, że za­uważyła te trzy cale. Była naj­wyższą dziew­czynką w kla­sie. Niektórzy chłopcy mu­sie­li pod­no­sić oczy na nią. – Ze mną? – Uściśliłem, bo nie od­po­wie­działa od razu.

– Um… – Bawiła się ner­wo­wo trzy­ma­ny­mi w rękach książkami, a moje ser­ce waliło w ryt­mie słów: cho­le­ra, cho­le­ra, cho­le­ra, dopóki nie od­po­wie­działa. – Nie wol­no mi jesz­cze wy­cho­dzić nig­dzie z chłopca­mi.

Te­raz z ko­lei ja zacząłem bawić się ner­wo­wo książkami.

– Ale może… mógłbyś przyjść do mnie i obej­rzeć ra­zem ze mną film u mnie w domu? – Wahała się, jak­by po­dej­rze­wała, że od­rzucę jej pro­po­zycję.

Czułem się tak, jak­by mi naj­pierw wy­la­no na głowę wia­dro zim­nej wody i ode­pchnięto, a po­tem ob­da­rzo­no pocałunkiem, ale tyl­ko kiwnąłem głową z uda­waną non­sza­lancją. Prze­cież tyl­ko za­pro­siłem dziew­czynę na randkę. Nic wiel­kie­go.

– Tak, oczy­wiście. Wyślę ci SMS.

Jej przy­ja­ciółki po­ja­wiły się na końcu ko­ry­ta­rza, zawołały ją, przyglądając mi się z cie­ka­wością.

– Cześć, Lan­don – ode­zwała się jed­na z nich.

Od­po­wie­działem na po­zdro­wie­nie z uśmie­chem i odwróciłem się z rękami w kie­sze­niach. Pod no­sem mru­czałem: yes, yes, YES, jak­bym wbił gola do bram­ki tuż pod ko­la­nem bram­ka­rza. Do so­bo­ty po­zo­stało tyl­ko pięć dni.

Dwa­dzieścia czte­ry go­dzi­ny później moje życie zmie­niło się w po­tem.

LU­CAS

– Je­steś. Kom­plet­nym. Dup­kiem!

Za­cisnąłem usta, żeby po­wstrzy­mać cisnącą się od­po­wiedź: Wow. Tego jesz­cze nig­dy nie słyszałem.

I nadal wypełniałem bi­let par­kin­go­wy, na szczęście był już pra­wie go­to­wy.

Współczułem lu­dziom, których czas minął, za­nim zdążyli wrócić do sa­mo­cho­du. Współczułem lu­dziom, którzy par­ko­wa­li na nie­zbyt wyraźnie za­zna­czo­nych stre­fach za­ka­zu. Ale nie współczułem stu­dent­ce, która za­par­ko­wała pod samą ta­blicą z na­pi­sem PAR­KING WYŁĄCZNIE DLA NA­UCZY­CIE­LI AKA­DE­MIC­KICH.

Gdy prze­ko­nała się, że ani jej wygląd, ani obe­lgi nie skłoniły mnie do prze­rwa­nia wy­pi­sy­wa­nia kwi­tu, a na­wet do spoj­rze­nia na nią, za­sto­so­wała inną tak­tykę.

– Daj spokój, pro­ooszę. Stałam tu naj­wyżej dzie­sięć mi­nut! Przy­sięgam!

Ta­aak, aku­rat.

Wy­rwałem man­dat z blocz­ku i wyciągnąłem w jej stronę. Skrzyżowała ra­mio­na i spio­ru­no­wała mnie wzro­kiem. Wzru­szyłem ra­mio­nami, wyjąłem ko­pertę, wsunąłem do niej man­dat i włożyłem za wy­cie­raczkę.

Kie­dy odwróciłem się, żeby wrócić do wozu, którym objeżdżałem w kółko te­ren par­kin­gu, wrzasnęła:

– Je­ba­ny małpi skur­wy­syn!

To rze­czy­wiście było coś no­we­go. Punkt dla cie­bie, Pa­nien­ko z Nie­bie­skie­go Mini Co­ope­ra.

Nie byłem pe­wien, czy płaci­li mi wy­star­czająco do­brze, żebym zno­sił tego typu obe­lgi. Z całą pew­nością nie robiłem tego dla pre­stiżu. Nie dla pre­stiżu cho­wałem długie włosy pod po­lie­strową czapkę, w której czu­bek głowy palił mnie żywym ogniem, kie­dy stałem na słońcu w upal­ne dni, czy­li przez ja­kieś sie­dem­dzie­siąt pro­cent roku. I na czas służby zdej­mo­wałem za do­dat­kową opłatą kol­czyk z war­gi. Na szczęście miej­sce przekłucia za­goiło się już wie­le lat temu. Nosiłem również uni­form, który różnił się dia­me­tral­nie od resz­ty mo­jej gar­de­ro­by.

Chy­ba właśnie te trzy rze­czy uchro­niły mnie przed roz­po­zna­niem przez stu­dentów, którym po­psułem dzień, cho­ciaż zda­rzyło się kil­ka­krot­nie, że sie­dzie­li obok mnie na wykładach.

– Prze­pra­szam! Yoo-hoo!

Tego typu okrzyków można ocze­ki­wać ra­czej od bab­ci – ale nie, to był pro­fe­sor ter­mo­dy­na­mi­ki, na którego wykłady cho­dziłem ubiegłej wio­sny. Cho­le­ra. Scho­wałem blo­czek man­datów do kie­sze­ni i mo­dliłem się w du­chu, żeby to nie był Pan No­wiut­kie­go Jak Spod Igły Mer­ce­de­sa, za wy­cie­raczkę którego włożyłem przed chwilą man­dat za zajęcie dwóch miejsc par­kin­go­wych. Nig­dy bym nie po­dej­rze­wał, że dr Aziz mógłby być ta­kim pa­lan­tem, ale lu­dzie często głupieją za kie­row­nicą. Zrówno­ważony, rozsądny oby­wa­tel po­tra­fił zmie­nić się w wa­ria­ta dro­go­we­go.

– Tak, proszę pana? – od­po­wie­działem, już spięty.

– Po­trze­buję ka­bla do od­pa­le­nia! – Dy­szał, jak­by prze­biegł przez całe bo­isko do fut­bo­lu.

– Oczy­wiście. Niech pan wsia­da. Gdzie pański sa­mochód? – Zi­gno­ro­wałem dziew­czynę z mini co­ope­ra, która mi­jając nas, po­ka­zała mi środ­ko­wy pa­lec.

Dok­tor Aziz po­wstrzy­mał się od ko­men­ta­rzy, choć naj­wy­raźniej nie był przy­zwy­cza­jo­ny do ge­stu, który dla mnie stał się już ru­tyną. Uniósł tyl­ko brwi i wdra­pał się na miej­sce pasażera. Moc­no złapał się obu rękami sie­dze­nia, kie­dy od­krył, że nie było pasa bez­pie­czeństwa.

– Dwa rzędy da­lej – po­ka­zał. – Tam­ten zie­lo­ny tau­rus.

Zwol­niłem, żeby nie wy­padł przez otwar­ty bok wozu, kie­dy na końcu rzędu zro­biłem zwrotkę w kształcie li­te­ry U i na­gle naszła mnie re­flek­sja, że w swej nor­mal­nej, znacz­nie mniej przystępnej po­sta­ci, nie byłbym tak skłonny do pusz­cza­nia płazem obelg jak na par­kin­gu. Pa­tro­lując te­ren kam­pu­su w tym błazeńskim prze­bra­niu, byłem żywym ce­lem ataków.

Kie­dy sil­nik sa­mo­cho­du Azi­za za­sko­czył, zdjąłem ka­ble i opuściłem maskę.

– Musi pan dołado­wać albo wy­mie­nić aku­mu­la­tor. To pudło po­zwo­liło od­pa­lić, ale nie nałado­wało ba­te­rii. – Wie­działem, że pro­fe­sor inżynie­rii nie po­trze­bo­wał ta­kich rad, ale… zakładałem, że mnie nie po­znał.

Błąd.

– Tak, tak, pa­nie Ma­xfield. Wy­da­je mi się, że na tyle je­stem obe­zna­ny z działaniem sa­mo­cho­du. – Roześmiał się, nadal lek­ko zdy­sza­ny. – Ale to na­wet do­brze, że pana spo­tkałem. Dziś rano robiłem w myślach przegląd daw­nych stu­dentów. Skon­tak­to­wałem się z niektórymi z nich i za­pro­siłem ich do złożenia apli­ka­cji o udział w pro­jek­cie ba­daw­czym, który za­czy­na się w następnym se­me­strze. Ce­lem badań jest wy­na­le­zie­nie wy­trzy­małych ma­te­riałów miękkich, które zastąpią używa­ne obec­nie i łatwo ule­gające znisz­cze­niu wsku­tek od­działywa­nia sił ter­mo­dy­na­micz­nych – ta­kich jak te służące do po­da­wa­nia leków czy inżynie­rii tkan­ko­wej.

Wie­działem wszyst­ko o pro­jek­cie ba­daw­czym dok­to­ra Azi­za – wzbu­dził praw­dzi­wy en­tu­zjazm i wywołał ożywioną dys­kusję w gro­nie inżynierów-za­pa­leńców na spo­tka­niu sto­wa­rzy­sze­nia Tau Beta Pi w zeszłym mie­siącu.

– Je­steś na ostat­nim roku, praw­da?

Uniosłem brwi i kiwnąłem głową, zbyt za­sko­czo­ny, żeby od­po­wie­dzieć.

– Hmm. Za­sad­ni­czo je­steśmy za­in­te­re­so­wa­ni stu­den­ta­mi z pierw­szych lat, bo dłużej po­zo­staną na uczel­ni. – Za­chi­cho­tał, ale po­tem spo­ważniał i przyj­rzał mi się z na­mysłem. – Nie­ważne, skom­ple­to­wa­nie od­po­wied­nie­go ze­społu do tego pro­jek­tu ma za­sad­ni­cze zna­cze­nie, a sądzę, że ty byłbyś war­tościo­wym na­byt­kiem. Oczy­wiście, jeśli je­steś tym za­in­te­re­so­wa­ny. Ta pra­ca zo­stałaby od­no­to­wa­na w two­im in­dek­sie jako udział w pro­jek­cie spe­cjal­nym, a po­nie­waż otrzy­ma­liśmy grant, będzie­my w sta­nie za­ofe­ro­wać nie­wiel­kie sty­pen­dium wy­bra­nej gru­pie.

O, cho­le­ra. Wy­rwałem się ze stu­po­ru.

– Je­stem za­in­te­re­so­wa­ny!

– To do­brze, do­sko­na­le. Po­daj mi wie­czo­rem swój ema­il, to wyślę ci for­mu­larz apli­ka­cji. Mam obo­wiązek in­for­mo­wa­nia wszyst­kich apli­kantów, że ich udział w ze­spo­le nie jest za­gwa­ran­to­wa­ny. Praw­do­po­dob­nie będą po­tem roz­chwy­ty­wa­ni na ryn­ku pra­cy. – Nie żar­to­wał. Paru z mo­ich ko­legów byłoby go­to­wych we­pchnąć mnie pod sa­mochód, żeby za­pew­nić so­bie miej­sce w tym ze­spo­le. – Ale… – dodał z kon­spi­ra­cyj­nym uśmie­chem – …myślę, że znaj­dziesz się w czołówce kan­dy­datów.

* * *

Tego dnia Hel­ler zro­bił stu­den­tom pierw­szy test, więc byłem zwol­nio­ny z obo­wiązku uczest­ni­cze­nia w zajęciach. Za­miast dłużej po­spać, co zro­biłby każdy nor­mal­ny stu­dent, zgłosiłem się na do­dat­ko­wy dyżur w kam­pu­so­wej po­li­cji, jak głupi. Chy­ba za­po­mniałem już, co to jest re­laks i od­po­czy­nek. Przez cały cho­ler­ny czas pra­co­wałem – za­rob­ko­wo albo jako wo­lon­ta­riusz. I stu­dio­wałem.

Nie­bio­sa otwarły się około siódmej rano, nie­spo­dzie­wa­na bu­rza zalała zie­mię po­to­ka­mi wody aku­rat wte­dy, kie­dy po­wi­nien nastąpić wschód słońca, więc po­sta­no­wiłem wy­god­nie prze­wieźć tyłek sa­mo­cho­dem Hel­le­ra, za­miast moknąć na swo­im mo­to­cy­klu. Po­mogłem mu prze­nieść stertę książek z sa­mo­cho­du do ga­bi­ne­tu, umówiliśmy się co do go­dzi­ny po­wro­tu i ru­szyłem do bocz­ne­go wyjścia.

Przez tych kil­ka mi­nut, które spędziłem w bu­dyn­ku, zdążyło wyjść słońce, ale z drzew i okapów bu­dynków nadal spa­dały gru­be kro­ple wody na stu­dentów, którzy brnęli przez kałuże albo prze­ska­ki­wa­li nie­wiel­kie stru­mie­nie. Nad głową gro­ma­dziły się już jed­nak ni­skie, sza­re chmu­ry, więc wie­działem, że słońce po­ka­zało się naj­wyżej na pięć mi­nut, ale li­czyłem, że zdołam do­trzeć do ko­mi­sa­ria­tu kam­pu­so­wej po­li­cji przed następną ulewą.

Jeżeli nadal będzie lało – a wszyst­ko wska­zy­wało, że tak – to za­miast wy­pi­sy­wać man­da­ty na par­kin­gu, zo­stanę uwięzio­ny w bu­dyn­ku i będę od­bie­rał te­le­fo­ny oraz uzu­pełniał akta w tecz­kach usta­wio­nych w sza­fach pod ścianą de­par­ta­men­tu. Po­rucz­nik Fa­ir­field miał za­wsze za­ległości. Żywiłem ciężkie po­dej­rze­nia, że on nig­dy nie uzu­pełniał akt. Cze­kał po pro­stu na deszcz i zrzu­cał na mnie całą nudną, pa­pier­kową ro­botę. O dzi­wo, wolałem zno­sić wściekłość stu­dentów, per­so­ne­lu i pra­cow­ników na­uko­wych, niż przez cały dzień tkwić w ko­mi­sa­ria­cie.

I przez cały dzień nie zo­ba­czyć Jac­kie Wal­la­ce.

Dość tego. Włożyłem oku­la­ry prze­ciwsłonecz­ne i przy­trzy­małem drzwi przed trze­ma dziewczętami, które nie zwróciły na mnie uwa­gi i kon­ty­nu­owały roz­mowę, jak­bym był służącym albo ro­bo­tem, za­in­sta­lo­wa­nym tu spe­cjal­nie po to, by otwie­rać przed nimi drzwi. Cho­ler­ny uni­form.

A po­tem do­strzegłem ją. Roz­bry­zgi­wała wodę w kałużach ka­lo­sza­mi w żółte sto­krot­ki. Stałem jak posąg, trzy­mając otwar­te drzwi, choć była jesz­cze da­le­ko od wejścia i w ogóle mnie nie za­uważyła – ani nikt wokół niej. Wie­działem, że wej­dzie tędy. Za mniej więcej mi­nutę miała test z eko­no­mii. Nig­dzie nie wi­działem Ken­ne­dy’ego Mo­ore’a.

Tor­ba zaczęła jej się zsu­wać z ra­mie­nia, więc uniosła bark, nie prze­stając zma­gać się z oporną pa­ra­solką w żółte sto­krot­ki, pa­sującą do ka­lo­szy. Pełna nie­po­ko­ju mowa ciała oraz fakt, że nig­dy do­tych­czas nie spóźniła się na wykład – ani nie przyszła bez swo­je­go chłopa­ka – świad­czyły, że tego ran­ka za­spała. Pa­ra­sol­ka ciągle nie chciała się za­mknąć.

– Cho­le­ra ja­sna! – mam­ro­tała, potrząsając nią i wci­skając raz za ra­zem opor­ny gu­zik.

Pa­ra­sol­ka złożyła się wresz­cie, Jac­kie uniosła wzrok i zo­ba­czyła mnie trzy­mającego otwar­te drzwi.

Miała mo­kre włosy. Była bez ma­ki­jażu, a ko­niusz­ki jej rzęs były skle­jo­ne wodą – naj­wy­raźniej deszcz złapał ją w dro­dze z do­rmi­to­rium lub z sa­mo­cho­du. Wi­działem jej wil­gotną skórę, wciągnąłem w płuca jej od­dech, spoj­rzałem w jej cu­dow­ne oczy – i jej bli­skość o mało nie zwa­liła mnie z nóg. Pach­niała ka­pry­fo­lium – do­sko­na­le znałem ten za­pach. Mama po­sa­dziła krzew ka­pry­fo­lium przy ścia­nie nie­wiel­kie­go bu­dy­necz­ku na podwórzu za do­mem, w którym urządziła swoją pra­cow­nię. Każdego lata przez otwar­te okna napływał do wnętrza słodki za­pach kwiatów w kształcie trąbek. Gdy mama pra­co­wała nad ob­ra­za­mi na je­sien­ne wy­sta­wy w ga­le­rii, ja sie­działem po dru­giej stro­nie znisz­czo­ne­go stołu i ry­so­wałem po­sta­ci z gier wi­deo, ro­ba­ki albo be­be­chy ze­psu­tych me­cha­nizmów. Tata po­zwa­lał mi roz­bie­rać je na części.

Na mój wi­dok na twa­rzy Jac­kie po­ja­wił się uśmiech za­sko­cze­nia, zastępując gniew­ny gry­mas skie­ro­wa­ny do nie­posłusznej pa­ra­sol­ki.

– Dziękuję – po­wie­działa, wchodząc do bu­dyn­ku.

– Proszę bar­dzo – od­po­wie­działem, choć zniknęła już w od­da­li. Spie­szyła się na zajęcia, na których pełniłem rolę asy­sten­ta. Do chłopa­ka, który na nią nie zasługi­wał.

Już od bar­dzo daw­na nie po­zwa­lałem so­bie na tak nie­osiągal­ne ma­rze­nia.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: