Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Taki upór - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
1 września 2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taki upór - ebook

Książka łączy w sposób nowatorski i esencjonalny teksty autobiograficzne oraz społeczno-polityczne Jacka Kuronia. Niezwykła droga od marksizmu poprzez zaangażowanie w działalność opozycyjną lewicy laickiej aż po kluczowy udział w przemianach demokratycznych w Polsce, sprawowanie mandatu posła i objęcie teki ministra stanowi fascynujące świadectwo, ważne dla zrozumienia XX wieku. Autor nie pozostał obojętny również na palące problemy współczesności, m.in. sprawę budowania społeczeństwa obywatelskiego, problem wykluczenia społecznego, terroryzmu, konsekwencje globalizacji i kwestię relacji z mniejszościami narodowymi. Wybór obejmuje całość spuścizny Autora, w tym wszystkie dotychczasowe publikacje (wydane w pierwszym i drugim obiegu), a także unikatową, liczącą ponad 1000 pozycji Kolekcję Jacka Kuronia znajdującą się w zbiorach Ośrodka KARTA, w skład której wchodzą cenne materiały, częściowo dotychczas niepublikowane i nieznane: maszynopisy i rękopisy, notatki, artykuły, książki oraz listy.

Spis treści

OD WYDAWCY
POCZĄTEK
WALTEROWCY
PAŹDZIERNIK
LIST DO PARTII
KOMANDOSI
PRZEWARTOŚCIOWANIE
KOMITET OBRONY
SIERPIEŃ
KARNAWAŁ
ŚMIERĆ
NADZIEJA
PRZEŁOM
DEMOKRACJA
RACHUNEK
OD REDAKTORA
BIBLIOGRAFIA TEKSTÓW JACKA KURONIA
KALENDARIUM ŻYCIA JACKA KURONIA

Kategoria: Literatura faktu
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-64476-29-7
Rozmiar pliku: 2,3 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

OD WYDAWCY

Świadectwo: Jacek Kuroń. Pierwszy raz przedstawiamy w tej serii nie tekst, lecz – człowieka. I to świadectwo, którego sens już wówczas, od końca lat 70., zdawał się coraz bardziej jednoznaczny – teraz zaskakuje; podane w perspektywie całego życia Autora jawi się inaczej, niż można było oceniać na podstawie dotychczasowych fragmentów czy nawet podsumowań. Oto esencja jego postaci i postawy.

Książka jest wyborem ze wszystkich pozostawionych zapisów, do których zdołaliśmy dotrzeć; niektóre teksty mają tu swój pierwodruk. W miarę powstawania tej kompozycji, rosło nasze zdumienie – jak bardzo ułożenie chronologiczne, połączenie osobnych typów tekstów, rezygnacja z wielu dygresji i spraw doraźnych uczytelnia główną drogę, o ileż wyrazistszy staje się ten pełny obraz.

To, że świetnie niby znanego Kuronia możemy tak nagle odkryć, to zasługa odejścia od spojrzenia „nawykowego” – od stereotypu, który akurat jego publiczny wizerunek wyjątkowo naznaczał. Z tysiącami stron spuścizny Autora zmierzyła się Maria Krawczyk, urodzona blisko pół wieku po Jacku i nieznająca go osobiście. W montażu tekstów podjęła się wydobyć wszystko, co zasadnicze. Przy czym kameralny wymiar narracji Autora nie został tu przesłonięty „wykazem spraw najważniejszych”.

Co z tego wszystkiego wynika? Wynika coś, z czym zapewne przed tą lekturą nie zgodziłby się niemal nikt. Wyłania się z tej książki najwybitniejszy przywódca polityczny Polski okresu powojennego, główny lider prowadzący społeczeństwo od komunizmu do demokracji, także tej unijnej. W maju 2004 Polska stała się członkiem Unii Europejskiej, Jacek zmarł siedem tygodni później.

To raczej nie brzmi przekonywająco. Jak to główny przywódca, on!? Ten facet w dżinsowej kurtce, o niewyparzonym języku; czasami spektakularnie się mylący; z nadmiernym afektem mówiący o kobietach i whisky; brat łata zadający się z jakimiś menelami; samą swoją obecnością naruszający celebrę... To miałby być powojenny Piłsudski?! Toż to kpina z Trzeciej Rzeczpospolitej!

Jacek wprawdzie nie zdominował sobą III RP, ale ta przedstawiona tutaj droga przekonuje, że to właśnie on brał na siebie odpowiedzialność za nasze zbiorowe dochodzenie do niepodległości. Jak Piłsudski prowadził do Drugiej, tak Kuroń – do Trzeciej Rzeczpospolitej. Oczywiście, nie on sam zatrząsł Peerelem, ale to on wskazał kierunek – ku odważnemu, wspólnemu wypowiedzeniu posłuszeństwa systemowi.

Opowiadamy głosem Autora drogę, którą wszyscy przeszliśmy za nim. To 70-letnie doświadczenie stanowi ważną składową fundamentu dzisiejszej Rzeczpospolitej. Gdyby Kuronia z nami nie było, Polska byłaby innym, gorszym krajem.

Jacka Kuronia – ani jego osobiście, ani jego postawy – nie ma już w polskiej polityce. Może więc z dystansem, po latach, poza kontekstem dzisiejszych sporów, zechcemy zrozumieć – śladem jego Uporu – rację przywódcy.

Sierpień 2011

Zbigniew GluzaWALTEROWCY

W autobiografii:

Harcerstwo było zawsze moją wielką fascynacją. Zaczęło się oczywiście jeszcze w dzieciństwie. Myślę, że każdego małego chłopca strasznie porusza sam widok maszerujących harcerzy, trochę na zasadzie, że to takie wojsko dla chłopców. Maszerują, biwakują w namiotach, palą ogniska – wszystko, o czym się marzy.

Ale prawdziwa fascynacja zaczęła się w czasie okupacji. Wtedy przeżywałem niesłychanie ostro dziecięcą chorobę patriotyzmu i w związku z tym czytałem najchętniej takie książki, w których w walce brali udział moi rówieśnicy. O udziale harcerzy w obronie Lwowa w 1918 roku, w wojnie bolszewickiej – pełno było takich książek przed wojną – wszystkie były dla mnie wielkim przeżyciem. Potem udało mi się pożyczyć okupacyjne wydanie Kamieni na szaniec Kamińskiego (Góreckiego). I nagle okazało się, że to moje nieosiągalne marzenie może się spełnić, że ta konspiracja może być i dla mnie. Zacierał mi się dystans między moimi dziesięcioma czy jedenastoma latami a dwudziestoletnimi bohaterami Szarych Szeregów. Zdawało mi się, że to trochę starsi ode mnie chłopcy. Chodziłem po ulicach Lwowa i czułem się jak konspirator. Na wzorze Kamieni na szaniec tworzyłem swoje dziecięce organizacje.

Harcerstwo było zarazem moją miłością odtrąconą. Zaraz po wojnie wstąpiłem do drużyny zuchów i stosunkowo szybko przeszedłem do harcerstwa, do Zielonej Trójki. Byłem na jednym zimowisku, które czarnym śladem legło na mojej duszy. Gdzieś tam leżała skórka od chleba i w związku z tym oboźny polecił nam złapać narty i biegać za karę wkoło budynku. Mnie później w wojsku goniono tysiące razy. Tyle tylko, że tam się pogardza kapralem, który goni, jest taki fason. A z harcerstwem się niesłychanie identyfikowałem.

Skończyło się to zimowisko i wyjechałem do Krakowa, potem w Warszawie próbowałem bawić się w harcerstwo. I dla odmiany, ponieważ już wcześniej składałem przyrzeczenie, zostałem zastępowym. Nie umiałem tego robić i źle prowadziłem zastęp. Ja w ogóle zawsze poprawiam swoje życie, jak coś mi nie wychodzi, to próbuję poprawić...

Mając piętnaście lat, przeczytałem Poemat pedagogiczny Makarenki¹ i postanowiłem, że zostanę wychowawcą. Czy chodziło o to, żeby lepić ludzi jak z plasteliny? Czy wydawało mi się – wtedy i później – że możliwości ich kształtowania są nieograniczone? Na pewno wiem, że nigdy nie projektowałem człowieka, którego wychowywałem.

Poemat pedagogiczny opisuje, jak to bezprizorni – nieletni przestępcy – wspólnie przekształcają zapuszczony folwark w nieźle prosperujące gospodarstwo rolne, które pozwala tym, do niedawna, nędzarzom, żyć dostatnio. Zarazem – jest to pewnie znacznie ważniejsze – budowa gospodarstwa rolnego pozwala każdemu z nich czuć się twórcą swego życia.

Kiedy już makarenkowski kolektyw osiągnął pełny sukces – gospodarstwo rolne funkcjonowało wzorowo – zaczęły się kłopoty wewnętrzne. Po prostu pasjonujący cel przekształcił się w stosunkowo proste obowiązki. Wywołuje to kryzys kolektywu i rozpoczyna się poszukiwanie nowego celu. Jak mówił Makarenko – takiego, który by łączył dzisiejszy obiad z tym, co chcą osiągnąć jutro, za miesiąc, w życiu swoim i całego kraju.

Ćwiczyłem to i ćwiczyłem wiele razy w różnych dziecięcych zespołach . Zaczynałem od klęsk i stopniowo nauczyłem się sztuki stawiania zadań, wypracowywania razem z dziećmi celów. Wiem już, że to absolutny samograj. Kiedy wypracowuje się taki cel, jak powyżej charakteryzowałem, wszystko staje się łatwe. I właśnie przez tę łatwość i przez siłę, jaką ma zespół połączony wolą realizacji celu, jest to narzędzie niesłychanie niebezpieczne. Ludzie zespoleni wielkim celem mogą się stać okrutni wobec wszystkich, którzy im w jakiś sposób stają na drodze, także wobec siebie samych, wobec uczestników zespołu, którzy nie nadążają, mają swoje własne zdanie. Żadne jednak niebezpieczeństwo nie zmienia faktu, że tylko na wspólnym tworzeniu świata opiera się pozytywna więź między ludźmi.

Jestem absolutnie przekonany, że w ogóle to, co łączy ludzi, nas dwoje i naszą pakę, klasę szkolną, rodzinę, miasteczko i wreszcie ojczyznę, co jest podstawą wszelkiej pozytywnej więzi, to utożsamianie się we wspólnie tworzonym świecie. Zaś żeby wspólnie tworzyć, trzeba razem stworzyć zamiar-cel i później ten cel razem realizować, zmieniając w trakcie działań i projekt, i sposób realizacji. Wszystko, co grupa tworzy wspólnie – dom, ogród, łódkę, obyczaje, wiersze, piosenki, normy – jest dla każdego członka wartością wspólną z innymi i zarazem symbolem ich wspólnoty.

W wielkich grupach, takich jak naród czy niektóre wielkie ruchy, więź opiera się tylko na symbolach. Po to jednak, aby więź grupy była żywa, jej symbole muszą stanowić istotny element więzi małych grup, rodzin, grup koleżeńskich, wsi i miasteczek. Najważniejsza jednak jest miłość. Miłość dwojga ludzi – kobiety i mężczyzny – na niej opierają się wszystkie inne i bez niej nie byłoby żadnej innej pozytywnej więzi. Miłość kobiety i mężczyzny, wspólne tworzenie, bez przesady, całego świata pozwala każdemu z nich przeżywać przeżycia drugiego jako własne i wyrażać całą swoją niepowtarzalną odrębność w jego przeżyciach. Całe wychowanie polega na tym, aby pomagać dzieciom tworzyć pozytywną więź, a więc przede wszystkim miłość.

Podkreślam: pozytywną więź, bo może być także negatywna. Nie trzeba tu wiele robić. Wystarczy klimat: my–oni, a już władza sama się pcha w ręce. Przeciwstawiałem więc dzieci oddane mi pod opiekę innym grupom kolonijnym, kierownictwu kolonii, „kułakom”, czyli po prostu chłopom... Zawsze się udawało i po każdej takiej próbie zostawał we mnie czarny osad. Bo czułem, jak ułatwiam sobie życie i jak bardzo złe owoce przynosi moja działalność. Wszystko idzie jak trzeba, jednocześnie wzmacniam w moich dzieciach agresję, której i tak nie brakowało w ich trudnym życiu.

(Wiara i wina, 1990)

W książce:

Chcemy wychowywać człowieka, który będzie umiał łączyć swoje własne sprawy ze społecznymi, który będzie się troszczył nie tylko o jutrzejszy obiad, ale i o przyszłość swojego narodu.

Jeśli więc dziś potrafi on myśleć tylko o sobie, to w naszej drużynie, w codziennej pracy harcerskiej, musi się nauczyć myśleć o innych i pracować dla innych. Musimy mu pomóc w szukaniu własnej perspektywy życiowej w taki sposób, aby łączyła się ona z perspektywą całego społeczeństwa. Drogą prowadzącą do osiągnięcia tego celu jest właściwe stopniowanie zadań stawianych przed zespołem.

Zespół, wykonując zadania, rozwija się, to znaczy rozwijają się jego zespołowe dążenia, a co za tym idzie, dążenia każdego członka zespołu z osobna. Od rodzaju zadań zależy przy tym, czy dążenia te będą zgodne z naszym ideałem wychowawczym, to jest socjalistycznymi dążeniami całego narodu.

(Uwaga – zespół! Z drużyną i w drużynie, 1960)

W autobiografii:

Walterowcy² była to początkowo tylko drużyna obozowa. Zarząd Stołeczny ZMP co roku organizował kolonie dla dzieci z warszawskich przedmieść. Kierownikiem takiej pierwszej kolonii w 1954 roku został Jacek Garwacki, zwany później Dużym Jackiem. Studiował rok wyżej ode mnie na PWSP. Jeszcze przed następnym wyjazdem dołączyli do nas Oleś Musiał i Sasza Czubaty, prawdziwy leśny człowiek z tych „tutejszych” w Puszczy Białowieskiej. Początkowo co obóz zmieniała się większość uczestników i kadry. W 1956 roku powołaliśmy krąg walterowski, który po paru miesiącach powołał drużynę. Po roku czy dwóch nasi harcerze założyli nowe drużyny i powstał Hufiec Walterowski.

Kiedy wraz z przyjaciółmi zaczynaliśmy robić walterowców, ZHP już dawno nie było. Zniszczono go z wyjątkową wprost brutalnością w latach 1949–50. Powołano w to miejsce – jako przybudówkę ZMP – Organizację Harcerską (OH) – komunistyczną, praktycznie powszechną w szkołach podstawowych.

W 1955 roku pojechaliśmy do Wolina. Kwatermistrzówkę robił nam Zarząd Stołeczny ZMP. Załatwili nam ośrodek szkolenia rolniczego w miasteczku Wolin, niby wszystko cacy, ale po przyjeździe okazało się, że przynajmniej dla jednej trzeciej dzieciaków nie ma łóżek ani koców. Nas było czterech, tych, którzy wiedzieli, o co chodzi, a prócz tego jakieś nauczycielki dobrane przez Zarząd Stołeczny i takie śmieszne dziewczyny z IX klasy jako pomoce wychowawcze. Na te dziewczyny mówiłem „kozy”.

Nie było gdzie dzieci ułożyć. Przystąpiliśmy do pracy, żeby je nakarmić, bo i przecież podróż była strasznie długa, z awanturami, przesiadkami, zwykły koszmar podróży w Polsce. Najpierw ja bawiłem wszystkich, całą stopięćdziesiątkę, umiałem wtedy to robić. Dzieci zapomniały o zmęczeniu, o jedzeniu, o wszystkim. Część kadry przygotowywała w tym czasie posłania, część przygotowywała posiłek. Następnie przystąpiliśmy do układania ich do snu. Praca była tak trudna, że przynajmniej parę nauczycielek, czy może wszystkie, zbiegły do kancelarii ośrodka i powiedziały, że w ogóle nic nie będą robić, że wyjeżdżają.

Wreszcie w nocy, kiedy dzieciaki już spały ubawione i zmęczone, ruszyłem na obchód. Wszędzie ktoś spał nie tak, ściągałem jakieś koce, przesuwałem, poprawiałem materace. Jeśli chodzi o wychowanie, to był mój największy czas, czas troski o każde dziecko.

Wreszcie przyszedłem do ostatniej sali, gdzie spał zastęp trzeci – w Wolinie było ich pięć – tu wszyscy spali jak trzeba, wszystko było w porządku, absolutnie wszystko. Nagle zobaczyłem, że w kącie ktoś śpi na plecaku, w kucki, przykryty kocem na głowę. Podszedłem i okazało się, że to jest dziewczyna z warkoczem, jedna z „kóz”. Niesłychane było to, że nie trzeba było nic poprawiać, wszystkimi się zaopiekowano i że ta dziewczyna śpi na plecaku. Więc mówię do niej:

– Jak masz na imię?

– Grażyna.

Obudziła się oczywiście, kiedy zaświeciłem latarką. Właśnie w tym błysku latarki zobaczyłem, że ma takie wielkie, złociste oczy. Wziąłem ją za warkocz i zapytałem:

– Czemu ty tak śpisz?

– No bo już ułożyłam wszystkie dzieci, wszystko jest w porządku, więc mogę sobie pospać.

– To trzeba było przyjść do nas, do kancelarii.

– Po co miałam wam głowę zawracać, wy i tak macie dużo roboty.

– Masz pewnie młodsze rodzeństwo i ty jesteś najstarsza?

– Tak.

Tak poznałem Gaję – kobietę mojego życia, człowieka mojego życia, Grażynę – to ja jej wymyśliłem imię Gaja – i razem z nią zaczęło się prawdziwe życie. Ona właśnie uczyniła je sensownym, uczyniła mnie wartym cokolwiek, uczyniła mnie tym, kim się stałem. Co ja bym był wart bez niej?

Wpadł mi do głowy szalony pomysł – pójdziemy pod namioty. Powiedziano nam, że w tym ośrodku gdzieś na górze składowała swoje namioty Służba Polsce³. Poszliśmy we dwójkę z Jackiem nad Zalew Woliński, księżyc świecił, było tak pięknie nocą. Zachwycaliśmy się zalewem i lasem nad brzegiem, taki był przedziwny, przepiękny.

Wtedy w nocy nad zalewem kłóciliśmy się o te namioty. Jacek się bronił, był zawsze moim rozsądkiem, ja byłem jego szaleństwem. Jacek się bronił, ale było widać, że i jemu się coraz bardziej podoba, żeby przenieść obóz do lasu, nad zalew. Nie mieliśmy pojęcia, jak się rozbija namioty. I Jacek, człowiek rozsądny, powiedział:

– Przecież nie wystarczy płótno, muszą być linki i kołki, prycze trzeba zbudować, my sobie z tym wszystkim nie damy rady.

Ale już czułem, że moje szaleństwo jego też zaraża. No i wykonaliśmy to zadanie.

W Wolinie wprowadziliśmy obyczaj sprawdzania, czy dzieci wygodnie śpią, czy na nikogo nie pada, bo namioty były stare i przeciekały, kiedy była burza. Wiele osób mi później opowiadało, jak świat się im zmienił, kiedy nagle w nocy się obudziły i zobaczyły, że się pochylam, sprawdzam koc, mówię po imieniu. Człowiek widział, że się go wyróżnia, że się o nim pamięta i nagle zaczynał żyć zupełnie innym życiem. Zresztą taka jest rzeczywistość zbiorowych układów – szkoły, kolonii, domu dziecka – że się jest masą, a nie tym jedynym czy jedyną. Jakie to ważne, przekonałem się o tym tysiąc razy w najdziwniejszych okolicznościach. Ludzie dziś zupełnie dorośli pamiętają mi na dobre jakieś sytuacje, których sam już nie pamiętam, kiedy nagle powiedziałem: Ela, Franek, Józek. Właściwie myślę, że po to żyjemy, żeby wyróżniać ludzi i o nich pamiętać; żeby kochać tego jednego jedynego – wszystkie inne chimery są naprawdę nic niewarte, jeśli dla nich gubimy tego Franka, Józka, Elę.

Jak zaczęliśmy z tymi namiotami, to jeszcze nie wiedzieliśmy, że wychowanie polega na stawianiu zadań, a już postawiliśmy zadanie. Przez to budowanie namiotów, prycz, stołów, półek nasze dzieci zrobiły się całkiem inne, polubiły się, nabrały wiary we własne siły – stały się gospodarzami obozu.

A Gajka w ogóle była najlepsza. I ja to mówiłem stale i stale chodziłem do namiotu jej zastępu, aż wreszcie zrobił się bunt. Czy to był naprawdę najlepszy zastęp, czy może ja ją już kochałem, choć się przed tym strasznie broniłem, bo ona miała przecież piętnaście lat, a ja dwadzieścia jeden? Nie o to chodzi, ile miałem lat, ale jakoś wcześniej zacząłem żyć i byłem już stary, cyniczny i bałem się tego. I zrozumiałem, że nie mogę uwodzić małej dziewczynki.

Uważaliśmy, że ważnym elementem dla klimatu obozu jest przyjaźń kadry. Przez cały dzień nazbierało się jednak sporo konfliktów między nami. Potem odbywała się wieczorem narada kadry i pyskowaliśmy, skakaliśmy sobie do oczu, przepraszaliśmy się. Już w nocy przychodziłem do namiotu kadry żeńskiej, gdzie się wszyscy schodzili, i opowiadałem bajki. Tak się składało, że siadałem zawsze na pryczy Gajki i brałem ją za warkocz, to była jedyna pieszczota, na jaką sobie pozwalałem, i opowiadałem wszystkim, a naprawdę Gajce.

I tak się to ciągnęło. Więc ona rzeczywiście była najlepsza, czy mówiłem, że jest najlepsza dlatego, że już ją kochałem – trudno powiedzieć.

Jest coś takiego między ludźmi, że kiedy zaczyna się miłość, to przylatuje anioł, którego nikt nie widzi na świecie oprócz tych, którzy się kochają. Ja czułem tego anioła, ale nie miałem odwagi powiedzieć, że to tak. Więc się broniłem, jak mogłem.

Mieliśmy mieć w Wolinie dwa obozy, w lipcu i w sierpniu. No ale ona mi oświadczyła, że na sierpień nie może zostać. Więc się wystraszyłem; wszyscy się wystraszyli, bo rzeczywiście Gajka była najlepsza z nas wszystkich, i powiedzieli:

– Pogadaj z nią.

Poszliśmy sobie do lasu, ja ją trzymałem za warkocz i z nią rozmawiałem. Mówiłem:

– Dlaczego nie możesz, przedtem powiedziałaś, że możesz. Powiedz dlaczego.

Ona na mnie popatrzyła i powiedziała:

– Chcesz naprawdę, żebym ci powiedziała dlaczego? Bo ciebie kocham i nie mam żadnych szans, więc nie chcę tu zostać.

Jeszcze przedtem był taki moment: cisza poobiednia, dzieci szły spać, taki był zwyczaj. Myśmy właściwie spać nie mogli, bo zaraz trzeba było coś robić, ale była chwila oddechu. Położyłem się w namiocie i przysnąłem. Fartuchy były podwinięte, jeden się spuścił i musnął mnie po twarzy. A mnie się śniło, że mnie Gajka muska warkoczem – to znaczy przeleciał anioł i czułem się absolutnie szczęśliwy. Pomyślałem sobie: przecież ja kocham tę małą gówniarę. Przestraszyłem się tego, zaparłem. Tego dnia albo następnego ona powiedziała, że mnie kocha. Wtedy już nie wytrzymałem, powiedziałem, że ja też. Gaja się potem śmiała, że to ona mi się oświadczyła.

Wróciliśmy tacy szczęśliwi. Ona powiedziała:

– Zostaję.

Muszę przyznać, że mnie to wręcz przeraziło, ponieważ miałem dopiero dwadzieścia jeden lat, aż dwadzieścia jeden lat i wiedziałem, że ludzie sobie na słowo nie wierzą, że takie słowa się mówi i one jakby nic nie znaczą. Że do dobrego tonu należy nie wierzyć w takie słowa.

A ta moja dziewczynka, kiedy usłyszała, że ja też, uznała, że to jest opoka i na tej opoce zbuduje kościół swój⁴. Postanowiła: tak powiedziałeś, to ja zostaję. Tu, teraz i na zawsze. Mała dziewczynka, która wierzyła w każde moje słowo. I kiedy tu powiedziałem przed chwilą, że ona mnie stworzyła, to właśnie dlatego, że kiedy ona powiedziała: „tak”, to zrozumiałem, że nasze słowo jest tak, tak; nie, nie, a co do reszty – od diabła jest⁵. Zrozumiałem, że skoro ta mała dziewczynka tak mi wierzy, to tak musi być. Można się wszystkim na świecie sprzeniewierzyć, ale nie jej.

(Wiara i wina, 1990)

W szkicu artykułu:

W dotychczasowych rozmowach i wynikających z nich radach, dyrektywach, wskazówkach, starałem się wylansować taki model władzy i autorytetu, który odpowiada demokratycznej strukturze grupy. W strukturach tego typu ośrodkiem inicjatywy i decyzji jest cała grupa. Wychowawca oddziałuje w taki sposób, aby jego sugestie stały się zaakceptowane przez dzieci – uznane za ich własne dążenia i projekty.

Dlaczego lansowałem strukturę demokratyczną, często przeciwstawiając się autokratycznej? Oczywiście zasadniczą rolę odgrywa tu indywidualny wybór wartości – demokratyczne stosunki między ludźmi są mi znacznie bliższe niż autokratyczne. Jednak istnieją w tym względzie również argumenty racjonalne. Jeśli harcerstwo ma wychowywać ludzi do socjalizmu, to znaczy ludzi, którzy będą potrafili być współgospodarzami kraju, a jednocześnie jak najpełniej rozwijać osobowość wychowanków – to ani pierwszego, ani drugiego zamierzenia nie sposób zrealizować w ramach struktury autokratycznej.

Jeśli jednak proponujesz swoim harcerzom zadania i wymagasz od nich samodzielnego wyboru i organizowania swojej działalności, odcinasz się jednoznacznie od struktury autokratycznej. W zasadzie ten sposób wpływania na program działania grupy prowadzi do kształtowania się struktury demokratycznej.

(Jak zdobyć autorytet. Kto tu rządzi?, rękopis z lat 50./60.)

W autobiografii:

Walterowcy to był nasz pomysł socjalistycznego wychowania. W ówczesnym, całkowicie zsowietyzowanym harcerstwie dziecięcym problem demokracji rozwiązany był przez zasadę obieralności wszystkich funkcyjnych. Na ogólnym zebraniu całej drużyny wybierano więc radę, a ta wyłaniała ze swego składu przewodniczącego i wszystkich funkcyjnych. Analogicznie w zastępach wybierano rady zastępów. Ponieważ do tego ograniczały się faktycznie mechanizmy udziału grupy w rządzeniu, więc cała ta demokracja była fikcją. Drużynę prowadził dorosły wychowawca, „przewodnik” drużyny, który posługiwał się dziecięcymi funkcyjnymi jako pomocnikami.

Zdawaliśmy sobie z tego sprawę i, aby zerwać z tą fikcją, zaprowadziliśmy demokrację dziecięcą w całym życiu obozowym. Wykonaniem każdego zadania kierował dowódca wybrany przez dzieci. Jeśli sprawa dotyczyła zastępu – w zastępie, jeśli obozu – przez zmieniany co dzień zastęp dyżurny. Ten wybierał też dowódcę dyżurnego, któremu w danym dniu podlegał cały obóz.

Chłoptaś sprzątający namiot wyrzucał z niego wszystkich bez względu na to, jak ważni byli ci, którzy w nim zamieszkiwali. W czasie kwadransa gospodarczego, kiedy cała drużyna była pod komendą zastępu dyżurnego, mała Marysia z tego zastępu poleciła mi poprawić obrane przeze mnie ziemniaki. Wartownik jednego z młodszych obozów walterowskich zakazał mi budzić przed pobudką Saszę, który był instruktorem tego obozu.

Wybory dowódców nie były żadną fikcją – udawało nam się wysuwać cele i zadania angażujące oraz mobilizujące drużynę i wszystkie jej zastępy. Początkowo było to niezwykle proste.

(Wiara i wina, 1990)

W szkicu niewydanej książki:

Ktoś ze sławnych ludzi (wybaczcie, że nie jestem w stanie powiedzieć kto), zauważył niezmiernie trafnie: „Kto naprawdę kocha dzieci, traktuje je jak dorosłych, a kto nie lubi dorosłych, traktuje ich jak dzieci”.

Co to znaczy traktować dzieci jak dorosłych? Sądzę, że przede wszystkim chodzi o przyznanie dzieciom prawa do posiadania własnych poglądów, własnych przekonań, własnego zdania, własnych interesów. Oznacza to, że dziecku wolno sądzić, sądy swoje wypowiadać. Oznacza to uznawanie tego prostego faktu, że dziecko ma własną koncepcję świata. Poglądy dziecka zawierają elementy nie tylko ukształtowane w oparciu o poglądy cudze, zaadoptowane od starszych, ale także będące wynikiem określonej sytuacji samych dzieci.

(Robinsonowie, rozdział Potrzeby dzieci a system, maszynopis z 1965 roku)

W autobiografii:

O tym, że zdawał sobie sprawę, przynajmniej w pewnym stopniu, z niebezpieczeństw swojej metody, świadczą dwie instytucje z jego kolonii, które my oczywiście od początku wprowadziliśmy na naszych obozach.

Pierwsza z nich to prawo najmniejszego. Zasada, w myśl której, w każdej sytuacji, a zwłaszcza przy wszelkich podziałach dóbr – czy będzie to ciastko, dodatkowy koc w chłodną noc, czy woda w upalny dzień – pierwszeństwo mają najmniejsze dziewczynki, później najmniejsi chłopcy, później większe dziewczynki i więksi chłopcy, a na końcu największe dziewczynki i najwięksi chłopcy. Prawo to było w naszych drużynach czasem recytowane i zawsze przestrzegane.

Ostatecznie najwięksi chłopcy i dziewczynki to byliśmy my – kadra wychowawców i to my dawaliśmy przykład, że najbardziej zaszczytnym przywilejem jest być ostatnim we wszystkich przyjemnościach i ułatwieniach oraz pierwszym przy wszelkich trudnościach i kłopotach. Stąd przyjęła się zasada, że jeśli czegoś ma zabraknąć przy obiedzie, to kucharzom, czyli zawsze tym, którzy rządzą.

Druga ze wspomnianych instytucji – to prosta reguła podziału organizacyjnego. Mianowicie, w ślad za Makarenką, nasze zastępy były różne wiekowo i koedukacyjne. Nastręczało to szereg kłopotów technicznych, ale miało zasadnicze zalety wychowawcze. Przede wszystkim wierzyliśmy, że wielka miłość wyrosnąć może tylko na gruncie prawdziwego partnerstwa chłopców i dziewcząt. Nadto, koedukacja i różnowiekowość sprawiały, że w miejsce rywalizacji w zespole kształtował się klimat współdziałania.

(Wiara i wina, 1990)

W książce:

Mówi się często o niesłuszności koedukacji w harcerstwie. Jesteśmy zdania, że w zespole koedukacyjnym wprawdzie trudniej jest prowadzić zajęcia, ale za to łatwiej wychowywać.

Wiele wysiłku trzeba włożyć, by osiągnąć wspólne zainteresowania całego zespołu, ale ten początkowy trud sowicie opłaca się w późniejszym czasie. Zdrowe współżycie dziewcząt i chłopców dobrze wpływa na ukształtowanie atmosfery zespołu. Pewne określone cechy bycia przejmują chłopcy od dziewcząt, a dziewczęta od chłopców. w zespole koedukacyjnym złożonym z dzieci w różnym wieku wyrabia się w sposób naturalny poczucie obowiązku opieki nad słabszymi.

Nie można wychować pełnowartościowego człowieka, nie przygotowując go do rozwiązywania problemów wynikających ze współżycia mężczyzn i kobiet w dorosłym społeczeństwie, nie wyrabiając w nim właściwego stosunku do takich zjawisk, jak miłość, wierność, przyjaźń, koleżeństwo. To zaś może dać tylko koedukacja.

(Walterowcy, 1959)

W autobiografii:

Gaja, kiedy przyłączyła się do nas, była jeszcze małą dziewczynką, właściwie dzieckiem i może właśnie dlatego była tak bardzo wrażliwa na wszelką niesprawiedliwość. W każdym razie to dzięki jej buntowi zapoczątkowaliśmy w naszym działaniu świadome przezwyciężanie Makarenki.

Gaja występowała w obronie środka, to jest tych wszystkich podlotków i wyrostków, którym zawsze jest najgorzej, bo już nie milusińscy, a jeszcze nie dorodna młódź. Występowała w obronie niezależnych duchem. Przy okazji dyskusji wywołanej jej krytyką doszliśmy do wniosku, że dotychczasowy nasz system wychowawczy uczył nie tyle demokracji, ile elitaryzmu.

Wielkie zmiany zaczęliśmy od likwidacji rad zastępów i wprowadzenia zasady, że wszystkie sprawy dyscyplinarne rozpatrywane są na podsumowaniu, a więc zawsze w podstawowym zespole. Ograniczono radykalnie kompetencje rady drużyny na rzecz demokracji bezpośredniej, to znaczy zastępów i ogólnego zebrania, a także wprowadzono zasadę, że wszystkie zebrania rady są otwarte. Przede wszystkim dla obrony jednostki przed zespołem przyjęliśmy zasadę, że każdemu wierzy się na słowo. Dotyczyło to przede wszystkim tych, którym stawiano jakieś zarzuty. Zniknęły w ten sposób z naszych podsumowań wszelkie elementy śledztwa.

(Wiara i wina, 1990)

W książce:

Dla nikogo już dziś nie ulega wątpliwości, że nie chodzi tu o wzbudzenie w wychowanku strachu przed karą. Postępowanie powodowane strachem jest bowiem jak najbardziej sprzeczne z naszymi zasadami wychowawczymi.

Anton Makarenko twierdzi, że kara ma polegać na oddzieleniu od kolektywu. Oczywiście! Istota dyscypliny społecznej polega przecież na podporządkowaniu się jednostek społeczeństwu. Jeśli więc nasze wychowawcze wymagania są słuszne – to zmierzają do podporządkowania jednostki zespołowi, leżą w interesie zespołu, a przez to samo w interesie jednostki. W tej sytuacji kara, polegająca na oddzieleniu jednostki od zespołu, zobrazuje dziecku antyspołeczny sens jego postępku.

(Uwaga – zespół! Z drużyną i w drużynie, 1960)

W autobiografii:

Cele i zadania to był dla nas przede wszystkim sposób wychowania młodych komunistów, co dla nas znaczyło: bojowników o sprawiedliwość społeczną, i udział w rządzeniu dla każdego. Chcieliśmy to osiągnąć przez wprowadzanie naszych dzieci w rzeczywistość społeczną ze wszystkimi jej konfliktami – ukazywanie w ten sposób krzywdy ludzkiej i zła oraz z czasem podejmowanie na miarę sił działań zmierzających do przekształcania świata.

W Glinniku nasze zastępy podzielone na sześcio-, siedmioosobowe grupy – zawsze koedukacyjne – zamieszkały u chłopów. Pracowały z nimi przy żniwach i w gospodarstwie, próbowały przez cztery dni żyć ich życiem i dowiedzieć się o nich wszystkiego, co tylko zdołają. Był to dla naszych dzieci, a może także i dla mnie, olbrzymi wstrząs. Zobaczyliśmy krzywdę chłopską – rodzinną gospodarkę niszczoną przez władze, przemocą wpędzoną do spółdzielni produkcyjnych.

(Wiara i wina, 1990)

W relacji z obozu harcerskiego:

Zwróciliśmy się do przewodniczącego Gminnej Rady Narodowej o wskazanie nam gospodarzy, którym harcerze mogliby pomóc przy robocie. Najpierw się zdziwił, a potem zaczął wybierać takich, którym się wiedzie lepiej: „Po co mają dzieciaki zobaczyć nędzę?”. Zupełnie nie mógł zrozumieć, że chcemy zobaczyć wieś bez upiększeń.

Początki tych znajomości wcale zresztą nie były łatwe. Jeden z gospodarzy powiedział wręcz: „Tylko będziecie zawadzać...”. Ale walterowcy są uparci. „Nie mają do nas zaufania – to sami sobie poszukamy roboty.” Po kilku dniach nie ma takiej roboty, do której nie moglibyśmy się zabrać.

Coraz mocniej wżywają się harcerze w sprawy wsi. Zjawiają się problemy. Gospodarz jest wyraźnie zafrasowany i my też. Robić jest łatwo – dogadać się trudniej. Babcia dowodzi, że lepiej było bez obowiązkowych dostaw, że wszystko można było kupić. Syn wysuwa kontrargumenty: same żniwa – sierpem – trwały dwa tygodnie. Teraz w dwa tygodnie może skończyć i żniwa, i omłoty, a wszystko mniejszym nakładem pracy – maszynami. To racja – sami widzieliśmy. Ale zbiory? Babcia ma rację – tu są trzy razy mniejsze. Co robić? Może do spółdzielni?

Oho! Trafiliśmy w czułe miejsce. Tu oba pokolenia są zgodne – wszystko, tylko nie spółdzielnia! Najbliższa, w Maszowie, ma małe zbiory, ludzie nie pracują, oglądają się na pomoc państwa.

Nazajutrz przedstawiciele wszystkich zastępów wyruszają do Maszowa, aby sprawę zbadać na miejscu. Rzeczywiście – fakty się potwierdzają.

Trzeba rozstrzygnąć: dlaczego chłopom jest źle w Polsce Ludowej? Spór toczy się późnym wieczorem, w ciemnym namiocie. „Jeśli nie spółdzielnia to co? To co będzie z socjalizmem?”

Dożynki zrobiliśmy z szykiem. Najbardziej zaszokowały gości występy dożynkowe. Wychodzi mianowicie taki Bogdan i powiada: „Radosne jest teraz życie na wsi”. A z drugiej strony zjawia się Mirka i dodaje: „Tak, radosne, szczególnie jeśli można sobie wybrać, kiedy iść do więzienia za niewykonanie dostaw: zimą czy latem?”. I do końca cały występ jest sporem między tymi, którzy twierdzą, że jest dobrze, a tymi, którzy uważają, że jest źle.

I na zakończenie – Marek: „My nie po to mówimy, że jest dobrze, żeby się cieszyć i nic nie robić”. A Basia: „I my też nie po to, żeby siąść i płakać. Trzeba wiedzieć, jakie jest życie, trzeba się uczyć je zmieniać”.

(Wśród ludzi, „Drużyna”, 1958)

W autobiografii:

Rok później w Malinkach, u stóp Bieszczadów, robiliśmy zwiady w poszukiwaniu prawdy o walkach z UPA. Doprowadziły one walterowców do dramatycznego wniosku: Ukraińcy mieli rację – walczyli o niepodległość, a to ich dobre prawo. Jeśli zaś chodzi o okrucieństwo, to sformułowano wniosek, że pacyfikujące ukraińskie wsie oddziały KBW⁶ były nie mniej straszne niż ukraińscy powstańcy. A przecież walterowcy zbierali swoje informacje od polskich mieszkańców tych stron, którzy jako strona konfliktu Ukraińców szczerze nienawidzą. Nikt z kadry wcześniej do takiego wniosku nie dojrzał.

Niemal od początku nękała nas dysproporcja między rozmiarami zła, które potrafili dostrzec nasi wychowankowie, a możliwościami działań pozytywnych. Ogniska, praca przy żniwach, opieka nad wiejskimi dziećmi, tak jak późniejsze organizowanie z młodzieżą wiejskich teatrów, bibliotek, kół ZMW, czy w Warszawie praca z grupami podwórkowymi, drużynami przy zakładach opiekuńczych – wszystko to było tylko kroplą w morzu potrzeb czy, co gorsza, kosmetyką. Przeżywanie tej dysproporcji spychało naszych wychowanków w opozycyjność wobec systemu i, co już na pewno złe, wobec społeczeństwa. Rodziło w nich pragnienie radykalnej zmiany świata.

Walczyłem z tymi pomysłami, jak umiałem. Już wiele lat potem nazwałem to problemem Abrahama⁷.

(Wiara i wina, 1990)

W artykule:

Przyjąłem jako zasadę, której do dziś chcę być wierny, że nie wolno pod żadnym pozorem, w imię żadnej wielkiej, a więc abstrakcyjnej idei, czynić zła konkretnemu człowiekowi. Bowiem dobro, któremu wówczas służę, jest odległe i niepewne, zaś zło, które czynię – bliskie i niewątpliwe. Chciałem więc, choć nie zdawałem jeszcze wówczas sobie z tego sprawy, rozstrzygać dylemat Abrahama przeciw Abrahamowi. Nie usłuchać głosu Boga, nie oddać mu syna w ofierze.

Kierkegaard, przystępując do rozważań nad dylematem Abrahama, każe uświadomić sobie, jak bardzo kochał on swego jednorodzonego. Wątpliwości, czy to, co usłyszał Abraham, było naprawdę głosem Boga, nie uwzględnia. Tym samym historia Abrahama w jego interpretacji nie może być naśladowana. Bowiem każdy z nas, gdy staje przed tak okrutnym dylematem, zadaje sobie dwa pytania: czy to, co słyszę, jest głosem Boga? Czy naprawdę kocham swoje dziecko? Ale czy można w sytuacji konfliktu odpowiedzieć twierdząco na te dwa pytania? Jeśli już biorę pod uwagę możliwość poświęcenia drugiego człowieka swojej idei, to niezależnie od tego, jak jest ona wielka i czysta – muszę siebie podejrzewać o małą miłość. A czy wówczas, gdy mam czynić krzywdę bliźniemu, mogę być pewny, że słyszę głos Boga?

Nauczyłem się nie ufać ludziom, którzy w takiej sytuacji mają pewność.

(Zło, które czynię, 1982)

W autobiografii:

Oto miałem oddać swoje dzieci w całopalnej ofierze. Przecież godząc się na to, aby podjęli polityczną działalność, prowadziłbym je na barykady. Bałem się o nie, bałem się odpowiedzialności za nie. Dlatego nie chciałem poddać osądowi systemu politycznego. Zatrzymywałem się na poziomie krytyki ideowo-pedagogicznej, to znaczy nie konkretnej ekipy, ale całokształtu stosunków międzyludzkich, które trzeba zmienić przez wychowanie.



W połowie 1955 roku w ramach ogólnego fermentu i rewizji działacze zetempowscy pracujący w OH podjęli zasadniczą krytykę metod stosowanych dotychczas w tej organizacji. W poszukiwaniu słusznych rozwiązań odwołali się, podobnie jak my, do dorobku tradycyjnego harcerstwa. Zarazem walczyli oni o samorządność organizacyjną harcerstwa, to jest jego pełną niezależność od ZMP.

Walka ta wcale nie była łatwa i w każdym razie na początku wymagała odwagi. Wreszcie w maju 1956, na konferencji aktywu harcerskiego, zwolennicy radykalnych przemian (a mówili o sobie „lewica”) wzięli górę. Powołano samodzielną, to znaczy równorzędną z ZMP, Organizację Harcerską Polski Ludowej i zwrócono się z apelem do „postępowych” instruktorów ZHP, aby włączyli się do pracy. Gotowi byli przyjąć każdego, kto się zgłosi, ale dla większości ludzi związanych z tradycyjnym harcerstwem była to propozycja nie do przyjęcia. Kilkudziesięciu – może stu kilkudziesięciu – odpowiedziało pozytywnie na ten apel. Byli to ludzie przed wojną związani z lewicą, bądź też tacy, którzy przeszli przez Szare Szeregi i po wojnie związali się z komunistami.

My, instruktorzy walterowscy, byliśmy bardzo nieufni wobec tych zmian.

W listopadzie 1956 naszą (to jest walterowską) działalnością zainteresowały się władze OHPL – zaproszono nas do współpracy nad programem, zaproponowano pomoc materialną. Bardzo nas to usatysfakcjonowało, ostatecznie ktoś dostrzegł nasze wysiłki i docenił je. Zbiegło się to w czasie z zorganizowanym wystąpieniem instruktorów dawnego ZHP o jego reaktywację.

Pomysł reaktywacji ZHP był jedną z wielu inicjatyw, z którymi bezpośrednio po VIII Plenum i uwolnieniu prymasa Wyszyńskiego z Komańczy wyszły środowiska tradycyjnej inteligencji polskiej. Ludzie uwierzyli w przemiany wówczas, gdy ich proces już się zakończył. Na tej fali występowało to, co nazwałem drugim elementem ofensywy prawicy harcerskiej. Mianowicie w różnych miastach i miasteczkach Polski zbierali się dawni instruktorzy harcerscy czy choćby po prostu ludzie, którzy kiedyś przeszli przez „prawdziwe harcerstwo” i podejmowali działania dla przywrócenia ZHP na swoim terenie.

Poglądy polityczne przedwojennych instruktorów ZHP były zróżnicowane, jak w całym społeczeństwie, z pewną przewagą orientacji narodowo-katolickiej, dość silne było też centrum propaństwowo-piłsudczykowskie, a raczej słaba była lewica piłsudczykowska i pepeesowska.

Jeśli negatywny, pełen fobii stosunek do prób reaktywizacji ZHP mieli przedwojenni i okupacyjni instruktorzy, to oczywiście niczego innego nie można było oczekiwać od tych z Organizacji Harcerskiej. Ich uprzedzenia, jak sądzę, wynikały przede wszystkim ze stosunku, jaki do nich mieli „skauci” . Była w nim wrogość i co gorsza pogarda – tak w każdym razie odczuwali to „ohacy”.

Rozumiem świetnie skautów. Po roku 1949 wielu z nich było prześladowanych, aż po więzienie, zniszczono im umiłowany ruch i wiedzieli, że w to miejsce powołano komunistycznego potworka. Nie może więc dziwić agresja; tyle że bardzo byli niesprawiedliwi. Ludzie, którzy ich prześladowali i niszczyli ZHP, albo w ogóle byli spoza harcerstwa, albo bardzo szybko z niego odeszli.

Po likwidacji ZHP nowe drużyny harcerskie założono we wszystkich szkołach, a prowadzić je mieli nauczyciele wyznaczeni do tego przez radę pedagogiczną; na ogół wyznaczano najmłodszych wiekiem i stażem. Ogół dzieci w wieku szkoły podstawowej formalnie należał do harcerstwa. W tych warunkach większość drużyn była oczywiście fikcją, ale w żadnym razie nie wszystkie.

Ludzie przypadkowi szybko odchodzili z OH – dużo pracy i żadna droga do kariery. Zostawali przede wszystkim zapaleńcy, niektórzy z nich przechodzili do pracy w wydziałach harcerskich zarządów powiatowych i wojewódzkich ZMP oraz do redakcji pism harcerskich i to oni właśnie dokonali harcerskiej rewolucji, uniezależniając się od ZMP i przyjmując tradycyjną metodę. Dołączyli do nich lewicowi instruktorzy ZHP. I oto cały ten w sumie bardzo ciekawy ruch został potraktowany jako bękart Stalina.

Doszliśmy z Jackiem do wniosku, że dalsze okopywanie się na płomyczkach, godłach, literce – doprowadzi nas do klęski. Trzeba natychmiast zwołać naradę instruktorów, która przekształci się w zjazd i reaktywuje ZHP wraz z całą jego symboliką. W tym odrodzonym ZHP trzeba zagwarantować miejsce dla wszystkich, którzy rzeczywiście będą pracowali z dziećmi, i zabiegać o prymat ideowy i personalny lewicy.

Zainicjowany przez nas zjazd instruktorów harcerskich zwołano w pierwszych dniach grudnia w Łodzi.

Wybory do Rady Naczelnej przyniosły zdecydowane zwycięstwo stronie ohapelowskiej. Z wyników jednak odczytać można, że ohacy w większości byli antyskautowi z przymusu, a w duchu antykomunistyczni. Sztandarowi ludzie lewicy przeszli na ostatnich miejscach; przy końcu listy Jacek i ja, a Zosia Zakrzewska⁸ jeszcze niżej. Broniewskiemu⁹ zabrakło paru głosów, ale też nawet Kamiński¹⁰ nie otrzymał ich najwięcej.

Za swój największy grzech na tym zjeździe – poza tym, że walczyłem po złej stronie – uznaję nieszczęśliwe, a wymyślone i wywalczone przez nas z Jackiem sformułowanie w uchwalonej przez zjazd deklaracji ideowej: „ZHP pracuje pod ideowym kierownictwem PZPR”.

Wyniki wyborów ogłoszono nad ranem i wracaliśmy do Warszawy zupełnie pustym pociągiem. W przedziale sami walterowcy – bo na ostatni dzień obrad dojechała do nas cała walterowska kadra. Byliśmy przemęczeni i wyraźnie spłynęła na nas depresja, tak bywa po zbyt wielkim wysiłku.

Długo milczeliśmy i nagle Jacek Garwacki zaczął mówić o naszej winie, o tym, że skauci pewnie są reakcyjni, ale umieją pracować z dziećmi, są inteligentni i ideowi. Tymczasem my wygraliśmy ten zjazd dla aparatu, który jest głupi, bezideowy, a tylko żądny władzy. Mówił długo i nieporadnie, pijany ze zmęczenia, niewyspania – ale taki z całą pewnością był sens. Sprzeciwiałem się – też nieporadnie.

Oczywiście nie pamiętam słów, ale chodziło mi o to, że nastąpiła dezintegracja systemu także ideologicznego. Powszechna jest wola wnoszenia w życie społeczne demokracji. Mamy więc niezwykłą szansę wygrać z naszym pomysłem wychowania socjalistycznego – to znaczy wychowania do zmieniania świata (systemu) i rządzenia. Tymczasem skauci wprawdzie umieją wychowywać, ale po dawnemu – uczą słuchać i być lojalnym wobec władzy państwowej. Jeśli więc wygrają oni – o co bardzo łatwo – to przegramy szansę. Pamiętam, że kłóciliśmy się bardzo i że obaj płakaliśmy. Myślę, że razem toczyliśmy monolog wewnętrzny każdego z nas.

Nie ulega żadnej wątpliwości, że to właśnie my byliśmy przeciwnikami upaństwowienia wychowania – czy w ogóle jakimś przymusom nakładanym na wychowawcę. Wierzyliśmy jednak – a zdania w tej sprawie nie zmieniłem – że wychowanie może przekroczyć wychowawcę. Byliśmy przeświadczeni, że dla socjalistycznego wychowania wystarczy dobrze zorganizowany, maksymalnie samorządny zespół, by wprowadzać w życie społeczne takie, jakie ono jest. Tyleż samo obawialiśmy się wśród instruktorów przeciwników socjalistycznych ideałów, co ludzi niemoralnych, żądnych władzy nad dziećmi czy po prostu głupich. Nie byliśmy wcale tacy pewni, czy masowej organizacji – a takiej zawsze pragnie aparat – nie zdominują ci drudzy. W dodatku radość dzieci traktowaliśmy jako wartość samą w sobie. Jeśli więc skauci umieli robić dobre drużyny, to niech to robią, nawet jeśli są antysocjalistyczni. Dlatego właśnie tak ważne było dla nas pytanie, co oni rzeczywiście umieją.

mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: