Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Taki wstyd - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
20 stycznia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Taki wstyd - ebook

W mroźną noc sylwestrową w Helu zostaje popełnione morderstwo. Kto mógłby chcieć zabić lubianego przez wszystkich szefa miejscowego chóru? Dochodzenie nie przynosi efektów i sprawa pozostaje nierozwiązana.

Pół roku później do nadmorskiego miasta przyjeżdżają Marta i Olgierd. Kiedyś byli małżeństwem, teraz spędzają razem urlop jako przyjaciele, choć każde z nich skrycie oczekuje czegoś więcej. Prywatne śledztwo w sprawie niewyjaśnionego morderstwa znowu jednak wystawi ich relację na próbę. Niektórych tajemnic lepiej nie odkrywać…

Joanna Jagiełło (ur. 1974) ukończyła wydział anglistyki na UW. Współpracowała z czasopismami „Perspektywy” oraz „Cogito” jako dziennikarka i autorka materiałów do nauki języka angielskiego. Uczyła na wydziale anglistyki oraz w liceach i gimnazjach. Przez wiele lat pracowała jako redaktorka podręczników do języka angielskiego. Jest autorką autobiograficznej powieści dla dorosłych „Hotel dla twoich „ (2014) oraz dwóch powieści dla młodzieży: „Kawa z kardamonem” (2011) i „Czekolada z chili” (2013). Obie zostały wydane również na Ukrainie. Napisała także książki dla młodszych dzieci: „Oko w oko z diplodokiem” (2013) oraz „Pamiętnik Czachy” (2014), a także dwa tomiki poetyckie: „Moje pierwsze donikąd” (1997) i „Ślady” (2013). Oprócz pisania lubi grać na gitarze, śpiewać i malować. Ma dwie córki. Mieszka w Warszawie.

Kategoria: Proza
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-10-13055-6
Rozmiar pliku: 1,6 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

PROLOG

Okolice Bydgoszczy,
31 grudnia 1909

Był jeden z tych grudniowych dni, które są tak krótkie, że wydają się kończyć, zanim się jeszcze zaczęły. Zajechali późnym popołudniem; w sennym uzdrowiskowym miasteczku lampy naftowe dopalały się kolejno, jakby ktoś gasił świece po wigilijnej wieczerzy. Eliza obudziła się nagle, gdy wóz zahamował i stanął przed surowym, wysokim budynkiem z cegły, którego dachy przypominały czepce zakonne. Oczy okien patrzyły badawczo w mrok. Powiał wiatr i śnieg z wysokiej sosny spadł prosto na jej płaszcz. W ciemności białe płatki migotały, jakby były zaczarowane. Gdyby tak potrafiła pomyśleć życzenie… Zamiast tego strzepnęła śnieg z kołnierza i zaniosła się suchym kaszlem. Tata spojrzał na nią z troską. Chciałaby móc się zaśmiać i powiedzieć: „Nie martw się, tato, nie przeziębię się i nie rozchoruję, teraz gdy jestem chora już dawno, mogę co najwyżej umrzeć, i może byłoby to z korzyścią dla was i dla świata”.

Mimo wszystko cieszyła się, że mogła spędzić te święta z Marianną, szczególnie że były to prawdopodobnie ich ostatnie święta razem. Miała nadzieję, że babka i ciotka zaopiekują się dziewczynką, a pięciolatka przecież nie zapamięta matki. Mimo że tak było lepiej dla dziecka, Eliza poczuła pod powiekami łzy, ale na szczęście udało jej się nie rozpłakać. Wiedziała, że łzy popłyną, ale dopiero wtedy, gdy zamknie się za nią brama sanatorium, a ciemny płaszcz ojca zniknie za zakrętem. To jedno mogła dla niego zrobić. Nie płakać. Ojciec… Tylko on używał słowa „leczenie” częściej niż „choroba”. Według ojca przyjechała tutaj, żeby się leczyć, według innych – no cóż, także według niej samej… Przyjechała tu, żeby umrzeć. A jeśli nie, to żeby się ukryć. Choroba poczyniła w jej organizmie spustoszenie zbyt wyraźne, żeby dało się ją zatuszować, a już i tak rodzinne miasteczko huczało od plotek. Że nieustający kłopot dla matki, najpierw ten bękart, a potem choroba… No cóż, pewnie dlatego matka tak naciskała na to sanatorium. Co z oczu, to z języków. I tak musiała się, biedna, nasłuchać! Eliza wysiadła z wozu i kaszlnęła w chustkę, dyskretnie sprawdzając, czy na miękkiej bawełnie z wyhaftowanymi na żółto rumiankami widać krew. Nie tym razem. Bolały ją stopy i całe ciało. Przy jej stanie zdrowia wielogodzinna podróż była wyzwaniem. Mimo że miała dość wygodne buty, czuła pieczenie i mrowienie. Nogi przypominały kłody, prawie nie mogła nimi poruszyć.

Wciągnęła głęboko powietrze. Oprócz zapachu zimy, tutaj bardziej błotnego niż w domu, czuć było silną woń węgla używanego do palenia w piecach. Lekko pachniało też sosnami, które otaczały budynek sanatorium. Nie były złe te nowe zapachy. A jednak Eliza poczuła nagle, jakby ktoś na jej chore płuca zrzucił kamień. Zapach morza. Nie mogła go czuć, bo przecież znajdowali się daleko od Bałtyku. To, co najbardziej kochała, słony, wilgotny wiatr, zostawiła daleko za sobą. Gdyby nie ojciec i jego wiara w cuda, chyba wolałaby dać sobie spokój. Jeśli już miała umrzeć, a tego po obserwacji wciąż bardziej czerwonych chusteczek była raczej pewna, dlaczego nie tam, w Helu? Czasem myślała, że mogłaby położyć się na plaży i poczekać, aż morze zabierze ją gdzieś daleko…

Tutaj nie było morza, które przy każdym sztormie wypłukuje wszystko z brudu i wspomnień. Tutaj zdało się, że w kamienie, którymi wyłożona była droga do uzdrowiska, wsiąkły tłuszcz i pot, i historie chorych, którzy szli tędy, żeby leczyć się kozim mlekiem albo kumysem. Wszystko tu zdawało się jakby solidniejsze, bardziej cielesne: począwszy od samego budynku, skończywszy na drzewach, szerszych i bardziej rozłożystych niż nad morzem. Śmierć też przestawała być nieokreśloną ideą: stawała się rzeczywistością.

Eliza zadrżała. Myśli o cielesności, niedoskonałości ciała towarzyszyły jej ostatnio coraz częściej. Pewnego dnia, kiedy przeziębienie nie przechodziło i męczący kaszel nie ustawał, zobaczyła parę kropel krwi na dłoni, którą osłoniła usta. Wtedy jednego tylko pragnęła: zasnąć jeszcze raz i obudzić się bez tego. Ale sen nie przyszedł. Od tej pory przestał przychodzić łatwo, jak coś oczywistego. Był teraz tylko rozpaczliwym, chwilowym wytchnieniem, przerwą w lęku zbyt krótką, żeby przyniosła prawdziwą ulgę.

Naciągnęła mocniej chustę na twarz, kuśtykając w stronę sanatorium. Ojciec obejmował ją mocno. Znała go dobrze. Wiedziała, że nagłe milczenie, po paru godzinach żartów i prób pocieszania jej, oznacza rozpacz. Mogła udawać, że jest na wakacjach i niesie właśnie swoje kuferki do pensjonatu. Będzie dostawać śniadania i całe dnie spędzać na czytaniu lub modlitwie. „To jak wakacje” – powtarzała sobie. I nawet powiedziała to na głos, a twarz starszego mężczyzny na chwilę rozjaśniła się uśmiechem. Jednak z każdym krokiem skórzanego bucika uczucie paniki stawało się coraz silniejsze. Eliza po raz ostatni spojrzała na niebo z perspektywy osoby, która mogła przynajmniej udawać, że to jedynie przerwa w podróży. „Przecież właśnie umieram dla świata” – powiedziała do siebie tak cicho, żeby ojciec nie usłyszał. Miała nadzieję na jeszcze trochę tego sypkiego śniegu, który prószył parę minut temu. Jak wtedy, gdy jako mała dziewczynka chodziła z tatą na sanki. Ale taki śnieg w 1909 roku nie miał już sypać ani razu. W ostatni dzień grudnia o godzinie dwudziestej zamiast płatków kapać zaczęły z nieba ohydne, zimne krople. Po chwili twarz Elizy stała się mokra od deszczu.

Hel,
31 grudnia 2013

Ostatni dzień tego roku był w Helu, podobnie jak większość dni poprzednich, brzydki. Nawet w okresie świątecznym nie zawsze zdarzał się śnieg, co nie oznaczało jednak czystego nieba: na różnokolorowe parasole stojących w kręgu widzów padała szara breja. Tylko chórzyści nie mieli parasoli. Dziewczyny w kaszubskich haftowanych bluzkach i niebieskich spódnicach z białymi fartuchami oraz chłopcy w eleganckich czarnych spodniach próbowali nie myśleć o tym, że mokną im plecy. Występ miał trwać nie dłużej niż dwadzieścia minut: potem będą mogli włożyć puchówki i dżinsy i wraz ze wszystkimi świętować przyjście nowego roku. Jonasz patrzył na swój chór z dumą. Nawet ci młodsi nie pokazywali, że jest im zimno i mokro – a przecież było. Niektórzy uważali, że występy w sylwestra i Nowy Rok to swojego rodzaju barbarzyństwo, ale tradycyjne ludowe stroje niestety nie miały w zestawie kożuszka czy płaszcza przeciwdeszczowego, tak przydatnego nad morzem, gdzie pada więcej i częściej niż w innych częściach Polski. Ten pomysł, żeby dać występ w sylwestra i ściągnąć do Helu turystów… Przecież i tak mało kto przyjeżdżał zimą nad morze. A jeśli już – to raczej do Trójmiasta. Tam były dyskoteki i imprezy, a tutaj tylko mokra pustka. No, ale zapłacono im za ten koncert, podobno z jakiegoś projektu unijnego wspierającego rozwój mniejszych miejscowości. Jonasz się wzdrygnął, czując, jak strużka wody spływa mu z włosów pod koszulę, i z przyzwyczajenia zerknął w lewo, na dziewczęta, których soprany wbijały się w ciemne niebo jak fajerwerki. Nie było jej tam, przecież o tym wiedział, a jednak spojrzenie, które napotkało puste miejsce między Anną a Wiktorią, cofnęło się jak złapane na gorącym uczynku. Właściwie nie zostało tam nawet puste miejsce, krąg ścieśnił się nieco, jakby nigdy nie było tam nikogo więcej. Jonasz miał wyrzuty sumienia, wiedział, że Krystyna marzyła o tym występie. Od czasu, gdy zaczął jej dawać solówki, stała się gwiazdą w zespole i to w noc sylwestrową miała naprawdę rozbłysnąć. Trzeba było jednak ponieść konsekwencje i jeśli ktoś miał to zrobić, to przecież nie on. Całe życie za coś płacił i uznał, że tym razem cena jest zbyt wysoka.

* * *

Do centrum miasta idzie przez las, nadkładając drogi, tak jakby spokój bezlistnych buków i szarych na tle nieba sosen mógł pomóc w podjęciu innej decyzji, powstrzymaniu umyślonego planu. Główna ulica miasta o tej porze roku nie tętni życiem, to nie wakacje. Owszem, z niektórych balkonów zwisają różnokolorowe lampki choinkowe, fronty domów są oświetlone i udekorowane stroikami świątecznymi, ale to nic nie pomaga. „Wieńce, wieńce jak na pogrzeb – mruczy cicho. – Cała ta szopka świąteczna to scenografia. Kłamstwo”. Już z daleka słyszy muzykę, wspinające się coraz wyżej dźwięki, przełamywane miękkimi barytonami i basami jak z głębi ziemi. Czuje złość od czubka głowy do palców stóp, złość, która nie pozwala głębiej odetchnąć i wysusza wargi nawet w tak wilgotną pogodę, złość, od której robi się tak gorąco, że kaptur staje się niepotrzebny i trzeba rozpiąć kurtkę, pozwalając, żeby wiatr i deszcz wdzierały się do środka, chłodziły rozpalone ciało, pokrywały twarz i włosy marznącymi igiełkami. Jeśli o czymś myśli, dochodząc do rozśpiewanej ulicy Wiejskiej, to chyba tylko o tym, że są rzeczy, za które trzeba zapłacić. Sprawiedliwość jest najważniejsza, nawet jeśli kosztuje ludzkie życie.

* * *

Jonasz spojrzał na zegarek. Za dziesięć minut północ. Ledwo jest czas, żeby się przebrać. Naciągnął sweter i kurtkę. Inni chórzyści żartowali i przekomarzali się, ale on jakoś nie umiał się cieszyć. Cały czas pamiętał ich rozmowę i błagalny głos Krystyny. Nie miał wyjścia, cholera, nie miał wyjścia. Proponował jej przecież rozsądne rozwiązanie, to ona się uparła. Wszystko mogło zostać po staremu. Zaklął pod nosem, gdy w kurtce zaciął się suwak. Miał ochotę się napić. Na zewnątrz czekały butelki szampana, z korkami przyciskanymi jeszcze zmarzniętymi kciukami w oczekiwaniu na wybicie dwunastej. Zawsze byli dobrze zaopatrzeni w sylwestra. Przypomniał sobie, że w torbie w magazynie zostawił butelkę koniaku. Salka, w której się przebierali i trzymali rzeczy, sąsiadowała z magazynem pełnym kontenerów z rybami. Pozostawiali tam cenniejsze przedmioty. Pieniądze, dokumenty, a nawet alkohol. Śmierdziało rybą. Duszny zapach z kontenerów wtargnął i tutaj. Ciekawe, czy nawet w Nowy Rok ktoś rozwozi śledzie do punktów skupu. Pewnie tak, nie mogą się przecież zmarnować, nawet z powodu święta. Zanurkował pod stolik w poszukiwaniu torby. Nie chciało mu się zapalać światła; wymacał worek i butelkę w środku. Odkręcił i pociągnął łyk. Alkohol miło rozlał się po żołądku. Nagle usłyszał jakiś szelest. „Pewnie któryś z chłopaków wrócił po wódkę lub papierosy – pomyślał. – Chyba że to myszy”. Zakręcił butelkę, ale nie zdążył jeszcze wstać, gdy poczuł cios w tył głowy. Szufla do nakładania lodu uderzała raz po raz, miarowo, tak mocno, że wystarczyły pierwsze dwa lub trzy ciosy.

Na zewnątrz strzelały korki od szampana i sztuczne ognie.ROZDZIAŁ PIERWSZY

Okolice Bydgoszczy,
12 lipca 1910

Eliza patrzyła przez okno i myślała o Mariannie. Gdy jest się matką skazaną na rozłąkę z własnym dzieckiem, codzienne czynności nabierają nowych znaczeń. Podwójnej miary. Jadła śniadanie, pieczony tutaj, na miejscu chleb, miękkie masło i twaróg. Co znalazło się na talerzu Marianny? Czesała się rano, patrząc w lustro w skromnej metalowej ramie, które odbijało jej wyniszczoną chorobą twarz. Czy czesali Mariannę? Jej gęste włosy, które tak bardzo się plątały? Czy też ostrzygli ją krócej, żeby zaoszczędzić sobie kłopotu? Eliza się ubierała. Suknia była już bardzo zniszczona. Ale też po co nowa, skoro i tak nigdzie nie wychodzi? Ojciec pytał, czy potrzebuje nowych ubrań. Powiedziała, że nie. A Marianna? Czy zamówią jej wkrótce nową sukienkę, choć jedną? Z ubiegłorocznych ubrań mała pewnie wyrosła, już zeszłego lata sukienki były odrobinę za ciasne w ramionach… I co jej właściwie powiedzieli? Ona zdobyła się tylko na wyjaśnienie, że mama jedzie do sanatorium. To, że już nigdy stąd nie wróci, nie przeszło jej przez gardło. Teraz, gdy jej stan się pogarszał, a rodzina zapewne została o tym powiadomiona – czy poinformowano również dziecko?

Nie mogła w liście zadać żadnego z tych pytań. Nie wypadało. Wystarczy, że zajmowali się jej córką. Jej bękartem! Wystarczy, że z jej powodu musieli się wstydzić. I to dwa razy. Najpierw wtedy, gdy ją urodziła, potem – gdy zachorowała. Dbali o nią, tego mogła być pewna i o to w żadnym liście nie śmiałaby nawet zapytać. Choć tak bardzo chciałaby wiedzieć, znać szczegóły! Zdawało jej się, że to właśnie one są najważniejsze. Jaki Marianna ma kolor wstążek do włosów? Jakie jej kupią buciki? Wszystko, co wokół nas, to tylko drobiazgi. Ale kiedy nas nie ma, to drobiazgi właśnie tworzą nieobecną tkankę rzeczywistości.

Słońce prażyło mocno, czuła to nawet przez okno. Może potem uda się wyjść na chwilę na dwór, jeśli siostry pozwolą. Tam, dalej było jakieś miasto, ale dla Elizy i jej współtowarzyszek pozostawało niedostępne. Za daleko na piechotę: lekarz pozwalał tylko na spacery po pobliskim parku. Eliza wyobrażała sobie czasem sklepiki, w których można kupić wszystko. Błyszczący bordowy materiał na piękną suknię, zdobione kamieniami grzebienie do włosów, karmelki na wagę o różnych smakach. Już nawet nie chodziło o to, że one tu żyły skromnie, ale Eliza chciałaby chociaż móc pochodzić po mieście, nacieszyć oczy kolorami, nos zapachami, uszy – dźwiękami. A tak miała tylko to. Park, w którym znała już każdy kąt.

Czarne cienie rzucane przez stojące za oknem drzewo przypominały Elizie groźne pająki. Dokładnie takie same pojawiały się co noc w jej snach. Miała wrażenie, że jeden z takich pająków za chwilę wdrapie się po ścianie budynku i zastuka w okno. Nie będzie umiała zaprotestować i mu otworzy. Pająk przyciśnie ją do siebie wielką, czarną i włochatą nogą. Na myśl o jego ciele przeszył ją dreszcz. Dlaczego śnią jej się pająki? Dlaczego wciąż śni jej się to samo? Czy w marzeniach sennych nie mogłyby pojawiać się błyszczące, bursztynowe oczy Marianny, jej długie, lśniące włosy? Czy to wszystko oznacza, że powoli wariuje? Najgorsze było to, że te czarne włosy na ciele pająka przypominały jej Tomasza. Bo Tomasz… Miał ciemny zarost i włosami pokryty był dosłownie wszędzie, jak jakieś zwierzątko. Kiedyś jej się to podobało, lubiła głaskać go po brzuchu, zupełnie jakby pod dłońmi miała psa, a nie mężczyznę. Lubiła wtulać głowę w to wgłębienie między piersiami, gdzie we włosach, jak w kępach polnej trawy, ukryty był jego zapach. Teraz to wspomnienie, tak miłe na początku, zmieniło się wraz ze snem o potworowatym pająku. Tomasz. Eliza nie do końca była pewna, czy powinna wspominać go dobrze, czy źle. Inni, tamci, nie mieliby takich wątpliwości. Po tym, co jej zrobił. Ale przecież ją te złe wspomnienia zabijały. Nie chciała myśleć, że w życiu nie spotkało jej nic dobrego. Chciała przechować chwile miłosne, wspaniałe i czułe, te, które pamiętała. Nawet jeśli teraz – z perspektywy – wydawały się nieprawdziwe. Tomasz. Tylko ona znała jego imię i tutaj, w całkowitej samotności, wymówione na głos nagle przejęło ją lękiem. Ten lęk wszedł w ściany pokoiku małego niczym cela, wniknął w nie jak zapach gotowanej kapusty. Lęk przed tym, co było, i przed tym, co będzie. Lęk jej i tylu innych kobiet, które mieszkały tu przed nią i które… Powinna umieć to powiedzieć, ale nie potrafiła. Była przeklęta i to miejsce było przeklęte. Tak samo dla niej, jak i jej poprzedniczek. Jej sióstr, do których mówiła czasem w ciemności.

Hel,
12 lipca 2014

Nigdy nie wiadomo, czyją miarą mierzyć miejsca. Czy ludzi, którzy w nich żyją od zawsze, od pokoleń, i już tyle razy patrzyli na te same drzewa, te same fasady domów, że stają się dla nich kompletnie niewidoczne, czy miarą przyjezdnych, którym się wydaje, że potrafią te miejsca poznać, zamieszkując je tylko przez chwilę. Już po paru dniach mają swoje, wydeptane sportowymi butami, ścieżki, już obfotografowali wszystkie zabytki, już zdaje im się, że miasto należy do nich tak jak oglądany w galerii obraz, przy którym na chwilę przysiądą. Miasto to kadry zatrzymane w ich aparatach, zmienne, niestałe.

Tych dwoje lubiło podróże. Dlaczego? Nikt ich o to nie pytał, sami sobie też takiego pytania nigdy nie zadali, odpowiedź wydawała się oczywista. Większość ludzi lubi przecież poznawać nowe miejsca i ponownie odwiedzać stare. Nie było w tym nic dziwnego, a oni nie czuli się odmieńcami. Podróż dla współczesnego człowieka stała się przecież czymś w rodzaju pożądanego gadżetu, niezbędnego jak telefon komórkowy. Więźniowie korporacji w głębi duszy czuli się nomadami, a ponieważ o prawdziwe przemieszczanie się czy zmianę trudno, wakacje − dwutygodniowe wrażenie ruchu − były im niezbędne jak woda i chleb. Albo takie się wydawały. Nie pozwalali sobie zbyt często na podróże wyobraźni, myśli o prawdziwej zmianie trybu życia, chociaż czasem pojawiało się przelotne zrozumienie, że życie mija wciąż przy tym samym biurku i przykurzonym komputerze. Wakacje to był erzac, używka. Ale tak ważna, że trudno byłoby z niej zrezygnować.

Byli tego samego wzrostu i nawet fryzury mieli podobne: oboje włosy strzygli maszynką na długość zapałki i stroszyli za pomocą żelu. Jej jednak ta męska fryzura nie odbierała kobiecości: ciemny jeżyk okalał delikatną, owalną twarz i uwydatniał szaroniebieskie oczy, dodatkowo podkreślone srebrzystym cieniem. Długie kolczyki ręcznie malowane w pawie oko w odcieniach fioletu doskonale pasowały do chabrowej koszulki, a dżinsy rurki podkreślały smukłość nóg. Marta należała do kobiet, które nie wychodzą rano z domu bez makijażu i biżuterii, nawet w podróży. Gdyby zamieniła trekingowe buty na szpilki i zdjęła plecak, mogłaby śmiało iść na przyjęcie lub wernisaż. Studiowała teraz mapę, rozglądając się dookoła. Olgierd ziewał. Nienawidził poranków, a postanowili pojechać tym najwcześniejszym pociągiem, żeby nie podróżować w największy upał. Zmięty T-shirt zaczepił się o plecak i podwinął, pokazując kawałek nieopalonego brzucha. Olgierd mrużył oczy od słońca i z niewyspania.

– A mówią, że nad polskim morzem zawsze pada. Nie rozumiem więc, dlaczego jest taki upał. Liczyłem na to, że będzie chłodniej – powiedział, ziewając. – Że trochę odpoczniemy od tej duchoty.

Fala upałów zalała Warszawę już dwa tygodnie temu i nie chciała odpuścić. Żar lał się z nieba i ludzie przemykali jak najszybciej z jednego klimatyzowanego wnętrza do drugiego. Oboje liczyli na przyjemny morski klimat, a tymczasem ociekali potem, chociaż było dopiero południe.

– Nie smęć. Przynajmniej nam namiot nie przemoknie. – Marta się uśmiechnęła. Ona nigdy nie czuła się niewyspana. Miała tyle energii, że niezależnie od tego, co robiła, zawsze była żwawa i energiczna, podobna do małego wróbelka, który wciąż podskakuje.

– Myślałem, że żartujesz z tym namiotem. Nie możemy spać w jakimś hotelu?

– Zbzikowałeś. Hotel, albo jakiś lepszy apartament, to kupa kasy, kwatery są koszmarne, a poza tym i tak na pewno nigdzie już nie ma miejsc. W taki skwar najlepiej spać w namiocie. Możemy nawet pod gołym niebem albo na plaży. Niebo gwiaździste za friko. A ciebie przecież nie stać na fanaberie…

– Stać mnie na to, na co mam ochotę – odparł. – I nie narzekam, w przeciwieństwie do ciebie. Jeśli zechcę spać w hotelu, to będę – powiedział hardo.

Jak mały chłopiec, któremu nie chcą kupić zabawki. Albo jak całkiem dorosły facet drażliwy na punkcie pieniędzy. Zawsze żartował, że pracownicy średniego szczebla, tacy jak on, awansować mogą tylko w drugą stronę, ale przynajmniej pensja zasilała konto każdego miesiąca, bez niespodzianek. Ona musiała się nabiegać, a czasem naprosić o dodatkowe artykuły i zlecenia, żeby jakoś wyjść na swoje. Oszczędzała: starała się nie jeść na mieście, ubrania kupowała w ciucholandach, co zresztą po jakimś czasie stało się jej kolejnym hobby, a do ulubionego kina chodziła zawsze w poniedziałki, bo wtedy były tańsze bilety. Olgierd natomiast czasem szastał groszem bez potrzeby, a potem narzekał, że nie ma na dentystę. Ale może jednak dostał jakąś podwyżkę? Trudno, żeby pytała go teraz, czy zarabia lepiej niż wtedy, gdy byli razem, ale jeśli chce jej zaimponować, to proszę bardzo.

– No problem. Jak nam dupy przemarzną albo zwieje nas razem z tym namiotem na Gotlandię, to pozwolę ci nawet zapłacić za hotel.

Uśmiechnął się. Postanowił nie narzekać i nie marzyć o przytulnym pensjonacie w centrum Helu. To prawda, miał przejściowe kłopoty finansowe, po śmierci ojca musiał spłacić część jego długów, dlatego też grzali się teraz nie pod słońcem greckim czy hiszpańskim, tylko polskim – ale mimo wszystko odłożył trochę pieniędzy na wyjazd i w razie czego da radę z tym hotelem czy pensjonatem… Choć jeszcze nie teraz. Wiedział, że ona ma silny charakter. Jeśli chciał, żeby z nim jeździła, wszystko musiało być na jej warunkach. A on chciał. Ruszyli więc w stronę kempingu, w stronę cypla.

Kiedy po raz ostatni rozbijał namiot? Chyba jeszcze w liceum. Gdy z dumą wyciągnęła z plecaka nie stary, przyjazny typ, czyli niewielką dwójkę, do której był przyzwyczajony i którą pewnie udałoby mu się rozłożyć bez problemu, lecz nowoczesne igloo, mające przeistoczyć się w sypialnię za jednym pociągnięciem sznurka, nie wiedział, od czego zacząć. Patrzył w instrukcję, marszcząc brwi i próbując ją zrozumieć. Marta rozścieliła podłogę, złapała na górze krzyżak namiotu.

– Poczekaj chwilę, chyba najpierw trzeba tu przymocować. Instrukcja…

– Nie czytam takich pierdół, zapomniałeś? – Zaśmiała się i zręcznie przymocowała namiot do podłoża. – Teraz możesz przeczytać. Czy się zgadza.

Lubił jej poczucie humoru, nawet gdy śmiała się z niego. I nie tylko to. Patrząc, jak wyciąga teraz z plecaka dwa kubki termiczne i neskę, powiedział niemal bezgłośnie, samymi ruchami warg w powietrze:

– Uwielbiam w tobie wszystko.

– Coś mówiłeś?

– Że kawa będzie super. Fajnie, że o tym pomyślałaś.

Zaopatrzeni w dwa wypełnione po brzegi kubki ruszyli leśną ścieżką w stronę morza. Olgierd wciągnął nosem czyste morskie powietrze. Kiedy jako młody chłopak przyjeżdżał tutaj z kumplami, chyba tego aż tak bardzo nie doceniał. Owszem, podobała mu się plaża, ale myślał przede wszystkim o innych przyjemnościach. Wieczorach przy ognisku, piwie i kiełbaskach, długich wycieczkach na rowerze. Przejrzystość powietrza i cisza – to doceniał teraz. Mimo że centrum Helu tętniło życiem, a pole namiotowe wypełnione było turystami, wystarczyło odejść głębiej w las, zejść ze ścieżki, żeby odnieść wrażenie, że nie ma tu nikogo. Wypił duży łyk kawy i popatrzył na drzewa. Zachciało mu się krzyczeć z radości. Pomyślał o Warszawie. Nawet w najpiękniejszy letni dzień to miasto pokrywała cienka warstwa brudu. Tutaj mógłby jeść z ziemi. Trawa i drzewa wydawały się bardziej zielone niż gdzie indziej, nietknięte przez kurz i spaliny. Z chłopakami zjeździł całą Polskę, ale i tak najbardziej lubił morze. Szkoda, że nie ma już z nimi kontaktu. Pozakładali rodziny, utonęli w korporacjach i tak zwanym normalnym życiu. A przecież tyle tu razem przeżyli… Trochę z sentymentu upierał się, żeby przyjechać właśnie tutaj. Tak jakby można było odnaleźć dawną młodzieńczą beztroskę, wiarę w to, że wszystko się w życiu uda. Drugi powód: no cóż, zawsze chciał pokazać Marcie swoje ulubione miejsca. Przez ten czas, gdy byli razem, nigdy, nie wiedzieć czemu, nie trafili do Helu. Jakby trzymał to miasteczko w tajemnicy, bo bardziej kojarzyło mu się z pijackimi imprezami i kumplami niż z miejscem, do którego jedzie się z dziewczyną. A może przez jakiś czas wydawało mu się, że zaimponuje jej zagranicznymi wyjazdami. Ale przecież dla niego to właśnie była kraina wiecznej szczęśliwości. Zastanawiał się, czy ona też poczuje się tutaj jak w raju.

Czy ona, Marta, czuła się jak w raju? Wiedziała, że teraz potrzebuje tylko jednego. Tylko jednego, ale desperacko i bez możliwości zastąpienia tego czymś innym. Spacer lasem był bardzo miły, ale ona chciała już zobaczyć morze. Dokładnie tak samo podekscytowana jak wtedy, gdy była dzieckiem, podskakiwała teraz i przebierała nogami. Dziadek mówił, że zaraz, że przecież zdąży, ale ona nie słuchała: gdy tylko znała już kierunek, gdy tylko wkroczyli na ścieżkę prowadzącą na plażę, nic się nie liczyło: ani dziadek, który lamentował gdzieś z tyłu, że dziecko na pewno się zgubi, a potem, że sam przez to biodro nie może pobiec za nią, ani to, że mogła zgubić grzechoczące w plastikowym wiaderku foremki, ani to, że przecież była za mała, żeby gdzieś tak samej iść, bo ktoś mógł ją porwać albo zrobić jej coś złego, jak zawsze mówili rodzice. To wszystko nie miało wtedy znaczenia, bo po prostu biegła. I teraz, nie zważając na protesty Olgierda, że chyba zwariowała, że on biec nie zamierza, bo jest zmęczony i w ogóle to nie znosi sportów wymagających wysiłku, a już biegania szczególnie, i naprawdę nie po to przyjechał na wakacje, żeby się tak męczyć − biegła, zostawiając strzępki jego komentarzy gdzieś z tyłu, jak opadające jesienią liście.

Ten moment, podbiegnięcie pod wydmę i stanięcie tam, skąd już je było widać. Morze. Och, właśnie to. I nic więcej nie potrzeba.

– Nie wiem, po co się tak spieszyć – narzekał Olgierd. Był zły. Nie pobiegł za nią, bo nie miał siły. Zdał sobie sprawę, że od jakiegoś czasu nie robi nic poza siedzeniem za biurkiem. Że przez brak ruchu zaczął przypominać sennego hipopotama. Że gdy zobaczył, w jakim tempie posuwa się Marta, to nawet nie próbował sam się ruszyć. Zaraz na pewno dostałby zadyszki. Koszmar. Jeszcze by się z niego śmiała. Wolał udawać, że to go nie bawi. – Przecież morze nie ucieknie. Jeszcze się tyle na nie napatrzysz, że będziesz miała dosyć. W końcu przyjechaliśmy tu na dwa tygodnie.

– Czy ty zawsze musisz tak smęcić? Nie chce ci się biegać, to w porzo. Przecież ja nic nie mówię. – Wzruszyła ramionami. – Po prostu robię to, na co mam ochotę.

„Jak zawsze – pomyślał. − Robi to, na co ma ochotę”. Wkurzało go to trochę, ale też pociągało. Musiał to przyznać. Zaraz oczywiście usłyszał:

– Kładziemy się tutaj?

Oczywiście „tutaj” oznaczało nad samym brzegiem morza, na zimnym i wilgotnym piasku. Złapała jego spojrzenie i nie odnalazła w nim zachwytu, jakiego pewnie się spodziewała, skoro jej samej tak podobał się ten pomysł. Zaraz zdjęła bluzę i rozpostarła ją na plaży niby skórę jakiegoś zwierzęcia. Olgierd położył się obok niej na kurtce, mrucząc coś pod nosem o przeziębieniu i chorobach pęcherza. Marta już wtedy, kiedy byli razem, puszczała mimo uszu te jego narzekania. Tak po prostu miał. Nie był naprawdę niezadowolony, po prostu musiał pogderać. Marta podparła głowę ręką i popatrzyła na morze.

– Jest taki wiersz Szymborskiej – powiedziała. – „Tyle naraz świata ze wszystkich stron świata: moreny, mureny i morza, i zorze…”. Znasz? – zapytała. Zawsze cytowała fragmenty wierszy i pytała go, czy zna, zupełnie niezrażona tym, że nigdy ich nie rozpoznawał.

– Moreny, mureny? Dziwaczne. Co ma jedno do drugiego? – zapytał, próbując ułożyć się jakoś. Nie dość, że na piasku było zimno, to jeszcze twardo.

– No… nie wiem. – Zmarszczyła brwi, próbując przypomnieć sobie dalszą część wiersza. – On ma tytuł Urodziny, ten wiersz. I to jest chyba o obfitości, którą dostajemy. Jak prezent. Od świata. Że tego jest tak dużo, że nam się to wszystko miesza, tak jak te moreny i mureny. A i tak jesteśmy tutaj tylko na chwilę.

– No właśnie. I chodzi o to, żeby te chwile jak najlepiej wykorzystać.

– Tego nie musisz mi mówić! – odparła ze śmiechem. – Idziemy do wody?

I wtedy zaczęło padać. Odetchnął z ulgą. Ale po cichu, żeby nie zauważyła.

„Gubimy się w wielości tego wszystkiego” – pomyślał. Tak, to prawda. On gubił się na pewno. Czasem wolałby jakieś prostsze życie. Chętnie coś z niego by oddał, gdyby przez to stało się łatwiejsze. Może ona miała rację. Instynktownie czuła, że trzeba się położyć na piasku. Instynktownie rozumiała, że to bogactwo: morze i chmury, i nawet deszcz, jest jak prezent od losu. Skąd ona to wszystko wiedziała?

– Hej – powiedziała. – Pamiętasz w Grecji? – Zaczęła chichotać. – Cipola: ryba… Cibola: rodzaj alkoholu… – Zamilkła.

– I co było dalej? – zapytał, chociaż przecież znakomicie to pamiętał.

– No przecież wiesz. Cipka – cipka.

– Mała świntuszka. – Uśmiechnął się.

– Oj tam. Język to język. Z tą moreną i mureną mi się skojarzyło.

Olgierd czasami myślał, że Marta jest dla niego zbyt złożona, zbyt skomplikowana. Nie nadążał. Miała niezwykłą zdolność przechodzenia od poezji, którą uwielbiała, do sprośnych dowcipów. Cytowała filozofów i fragmenty „Super Expressu”. Wszystko było dla niej ważne, wszystko ciekawe. Była jak sezam, z którego wysypuje się pełno skarbów. Tylko on czasem nie nadążał łapać.

Deszcz się nasilał i zrobiło się zimno. Postanowili wracać, ale nie na pole namiotowe. Siedzieć w namiocie w tę pogodę nie byłoby za fajnie. Mieli nadzieję, że zanim dojdą do Wiejskiej, przestanie padać i będą mogli pójść do fokarium. A jeśli nie, przeczekają pogodę barową tam, gdzie trzeba, czyli w barze.

Zanim doszli do miasta, deszcz właściwie ustał i znowu zrobiło się ciepło.

– A więc foki – powiedział Olgierd.

Niestety, foki były karmione godzinę temu. Spóźnili się. Teraz w środku prawie nie było ludzi, może z powodu deszczu, a może dlatego, że turyści starali się raczej trafić na karmienie i poobserwować focze sztuczki. Marta wpatrywała się w szaroburą wodę.

– Ty… widzisz jakąś fokę? – zapytała.

– Poczekaj. One odpoczywają na dnie, ale w końcu się wynurzą – powiedział tonem znawcy. – Spójrz, tu jest jedna. – Wskazał szary cień głęboko w basenie. Rzeczywiście, tuż przy balustradzie na dnie leżała foka. Marta chciała krzyknąć, bo była przekonana, że zwierzę nie żyje. Im bardziej się w nią wpatrywała, tym bardziej zdawało jej się, że żadna istota nie może być tak nieruchoma, o ile nie jest martwa. Ale Olgierd już pociągnął ją w drugą stronę. Jakiś szary, nakrapiany grubas mknął pod powierzchnią jak torpeda. Marta zastanawiała się, czy foki są tu szczęśliwe. To najlepsze fokarium w Polsce: było widać, że zwierzęta są zadbane, a woda czysta. Ale przecież pływały wciąż w kółko, nie mogąc się rozpędzić, ograniczone krańcami basenu.

– Idę do tamtej – powiedziała i wróciła na poprzednie miejsce. Foka nadal wyglądała na nieżywą. Ale po chwili zaczęła płynąć ku górze, a właściwie unosić się, prawie bez użycia siły. Z wody wynurzył się sam czubek wąsatego pyska i zwierzę zaczęło posapywać.

– Pooddycha tak sobie, a potem wróci do drzemki – skomentował Olgierd. – Idziemy?

– Nie żartuj. Chcę jeszcze z nimi chwilę pobyć.

– Przyjdziemy jutro na karmienie, będzie ciekawiej. – Olgierd myślał, że te nieruchawe o tej porze foki rozczarowały Martę, ale się mylił.

– Mnie się podoba tak, jak jest.

Port śmierdział śledziem i zgniłymi warzywami. Marta zajęła się fotografowaniem kolorowych, malowniczych kutrów rybackich. Ostre czerwienie i granaty doskonale wyglądały na tle jasnego nieba. Na szczęście wypogodziło się na tyle, że światło pozwalało na robienie zdjęć.

– Popatrz na to. – Olgierd pokazał jej ściany budynków portowych.

Odłażąca farba i dziwne napisy sprawiały, że czuł się tutaj jak w starym porcie w Grecji. No i stało się tak, jak myślał – Marta wsiąkła. Sam wolałby już iść coś zjeść. W ich tandemie ona była estetką, a on łakomczuchem. Już godzinę po śniadaniu czuł skurcze głodowe, ona zapominała o jedzeniu, gdy zaangażowała się w coś całkowicie – na przykład w fotografowanie. Podjął szybką decyzję.

– Zaraz wracam – powiedział i pobiegł w stronę małego sklepiku z wędzonymi rybami, który zauważył po drodze. Kupił po kawałku wszystkiego. Przez chwilę pomyślał nawet, że za dużo, ale wiedział, jaka jest Marta. Za chwilę przypomni sobie o pustym żołądku. Usiadł na ławeczce i patrzył na mewy, współczując im, że muszą się zadowolić resztkami bułki rzucanymi przez wspaniałomyślnych przechodniów. Ryba maślana rozpływała się w ustach. Dopiero kiedy zjadł całą, zauważył, że obok niego ktoś siedzi. Starsza kobieta w czerni, z mocno uszminkowanymi ustami, wyglądającymi jak zapięte na suwak, i brwiami namalowanymi kredką na gołej skórze nad ciemnymi okularami, które zdjęła, gdy się odwrócił w jej stronę. Rzuciła coś szybko i pomyślał, że może po kaszubsku, bo nic nie zrozumiał.

– Bardzo ładne miejsce, ten port – odpowiedział. – Z klimatem.

Ale kobieta zignorowała słowa Olgierda.

– Pod powierzchnią wody dzieją się rzeczy, o których nikt nie ma pojęcia – powiedziała.

Aha, miał do czynienia z jedną z tych starych wariatek.

– Tak… Na pewno dużo pani wie o tym, co się dzieje pod wodą.

Miał taką sąsiadkę. Najważniejsze to udawać, że rzeczywiście wie, o co jej chodzi. Wtedy zdawała się uspokajać. Ta kobieta spojrzała na niego jednak wzrokiem tak jasnym i przytomnym, że aż się wzdrygnął.

– Wie pan, co się wydarzyło w sylwestra?

– Nie, nie jestem stąd.

– Zginął mój syn. Zamordowała go ta lafirynda. Ale policja… w tym kraju nic nie działa, jak trzeba. Uwolnili ptaszka i ptaszek, fru, jest już gdzie indziej. Pokażę panu.

Zaczęła grzebać w torbie i wyciągnęła złożoną na kilka części gazetę. „Fakt”. No tak, tu się czyta takie gazety. Kupienie „Wyborczej” pewnie graniczyło z cudem.

„Chórzysta brutalnie zamordowany − czytał. – Znaleziony w kontenerze pełnym śledzi”, „Zabity uderzeniem w tył głowy”, „W jego gardle znaleziono śledzia, ale wykluczono zadławienie jako przyczynę śmierci”.

– Mój Boże. Bardzo pani współczuję. To musi być…

– Straszne? Tak, to jest straszne. Ale najbardziej ten śledź. No, niech pan sam powie. – Pogrzebała jeszcze chwilę i wyjęła następną gazetę. − Pan zobaczy. Jest nawet zdjęcie.

Na pierwszej stronie innego brukowca znajdowało się zdjęcie połowy ryby, tkwiącej pewnie w ustach chórzysty, które jednak zostały wymazane, bo dookoła ogona był tylko rozmazany, szarawy cień. „Tego śledzia znaleziono w gardle Jonasza Skalskiego”. Olgierd ocenił na szybko, że ktoś zrobił zdjęcie teleobiektywem i sprzedał do gazety. Dziennikarzy nie wpuszczano przecież na miejsce zbrodni. Wiedział, że prasa często fałszuje zdjęcia i dokumenty. Cała ryba – na przykład na desce do krojenia – wyglądałaby na pewno bardziej malowniczo, lecz tylko laik uwierzyłby, że jest to rzeczywiście ryba znaleziona w gardle denata, bo ta razem z nim musiała trafić na sekcję. Olgierd długo wpatrywał się w fotografię. Nie, chyba jednak zdjęcie musiało zostać sfabrykowane. Rozmazana w Photoshopie obwódka miała dodać mu autentyczności.

– To oczywiście nie jest ta ryba, którą naprawdę znaleziono? – zapytał, a raczej stwierdził.

– A to czemu nie ta? Piszą, że ta.

Pozbierała gazety i odeszła rozkołysanym krokiem, nie mówiąc nawet „do widzenia”.

Marta usiadła i od razu zauważyła rozłożoną na zatłuszczonym papierze rybę.

– Co masz? To dla mnie?

– Jedz – odpowiedział i streścił jej rozmowę.

– Straciła syna. – Marta się zadumała. − Koszmar, szczególnie jeśli to był jedynak.

– Tego nie wiemy. Za to wiemy jedną rzecz. Ta ryba na zdjęciu…

– …to była złota rybka spełniająca życzenie o eutanazji.

– Przestań. To nie był śledź.

– A co? A zresztą co za różnica. – Marta wzruszyła ramionami. − Pewnie dziennikarz się pomylił albo zdjęcie jest z Wikipedii. Śledź czy dorsz, pewnie łowią tu setki różnych ryb.

– Aloza. Tego na pewno nie łowią. Bo to coś to gatunek prawie wymarły i w dodatku pod całkowitą ochroną. Jestem pewny, że możesz obejść całe miasto, obejrzeć wszystkie kontenery na zapleczach knajp i sklepów i tego tam nie znajdziesz. Nawet podobna do śledzia, ale ma taką plamkę przy skrzelach i dalej dwie mniejsze. Widziałem na zdjęciu, nie mylę się.

– Zawsze miałeś świra na punkcie tych cholernych ryb. To takie męskie, moczyć wędkę w wodzie.

– Męskie, niemęskie, ale przynajmniej wiem, że alozy się nie łowi. Dziwne to wszystko.

Mewy złowrogo zaskrzeczały, jakby przyznając mu rację. Nie wiadomo, czy zmieniło się światło, gdy niebo jeszcze bardziej zasnuło się chmurami, ale nagle woda stała się czarna, z rzadka tylko przetykana srebrzystymi iskierkami, niby brzuchami płynących śledzi.ROZDZIAŁ PIĄTY

16 lipca 1922

Z pamiętnika Marianny

„Będzie miała na imię Zofia – powiedziałam wtedy. – Jak moja przyjaciółka, ta, która wyjechała”.

„Kto jest ojcem tego dziecka?” – dopytywał wuj.

„Nie pytaj jej, i tak nie powie – odrzekła babka Anna. – Nie powie, nie powie, nie powie” – zaczęła mruczeć pod nosem.

Oczywiście, że im nie powiem. Nawet tutaj tego nie napiszę, zawsze przecież mogą odszukać ten pamiętnik, a szukają i szperają po kątach, wszyscy tutaj mają to we krwi. Albo po prostu uważają, że w ten sposób odkryją moją tajemnicę.

„Skąd wie, że to dziewczynka?” – Wuj nie dawał za wygraną.

On zawsze dużo gada. Jego długi, mięsisty nos porusza się wtedy jak trąba słonia.

Oczywiście, że wiem, że to będzie dziewczynka. Od samego początku. Nie wiem skąd. Może jestem czarownicą. Może to dlatego, że moja matka umarła tak młodo. Można powiedzieć, była wyjątkowa. No i ja byłam wyjątkowa, i taka będzie moja córeczka Zosia. Tak, martwią się i w sumie im się nie dziwię. Wiadomo, znowu nieślubne dziecko w rodzinie. Ja byłam tym pierwszym. Wuj powiedział, że to moja matka zasiała złe nasiono i teraz wszyscy zbierają tego plony, w tym ja. Ja tam uważam, że przesadzają. I w ogóle się tym nie przejmuję. Nikt mnie nie zmuszał, żebym z tamtym się kładła, a że wyszło z tego dziecko, to przypadek, który trzeba po prostu przyjąć. Niech sobie gadają. Od razu wiedziałam, że nawet się do dziecka nie przyzna, ale dla mnie to i lepiej. Ja tam żadnych facetów nie potrzebuję. Napatrzyłam się na wuja, jak traktuje ciotkę, i szczerze mówiąc, wolę żyć sama. I tylko moją Zosię mieć do kochania. Wiem, że będzie trudno. Matka też mnie sama musiała wychowywać – oczywiście dopóki nie umarła – i nie było jej lekko, ale była szczęśliwa. W końcu czytałam jej list. Napisała go parę dni przed śmiercią. Pisała w nim, że mimo wszystko była szczęśliwa, że mnie miała. Dlatego ja myślę podobnie. Już niedługo poród. Ufam, że wszystko będzie w porządku. Wiem, że ciotka i wuj pomogą mi w wychowaniu małej. Będą fukać, ale trudno. Ja pomogę w gospodarstwie i obejściu, ile się da, i jakoś to będzie. Najważniejsze, że nie będą mi teraz szukać kandydata na męża, bo z dzieckiem nikt mnie nie weźmie.

No, już ranek, muszę wstawać. Dopóki dziecko się nie urodzi, mam zamiar robić jak najwięcej. Przy robocie nie myślę, a poza tym kobiety mówią, że im ciężej się pracuje, tym łatwiej rodzić. No i jeszcze nie patrzą wtedy na mnie jak na darmozjada. Wiem, że wychowali mnie i było im ciężko. Po śmierci mojej matki babka kompletnie się załamała i nie potrafiła się mną zajmować. Teraz też chodzi z demencją i trzeba pamiętać za nią, żeby umyła się i zjadła, bo inaczej to nic. Dziadek to w ogóle z żalu umarł, on moją matkę podobno bardzo kochał i to był dla niego zbyt silny cios. Ja go pamiętam tylko ze zdjęć. Gdyby nie wuj i ciotka, pewnie trafiłabym do sierocińca. Dlatego wuja i ciotkę szanuję i muszę już przestać pisać, bo jest mnóstwo roboty. Napiszę coś znów jutro.

Jastarnia,
16 lipca 2014

Sandra Bolec wstała z głową ciężką od piwa. Zaczęła podejrzewać, że za dużo pije, ale pocieszała się, że to tylko w dni wolne od pracy. Chociaż już nawet na pracy aż tak jej nie zależało. Wymarzona kariera w policji okazała się wąską, kamienistą ścieżką, a nie drogą szybkiego ruchu, jak to sobie wyobrażała. Na początku wszystko szło gładko. Jako aspirantka cieszyła się każdym drobnym sukcesem. Kiedy pomogła odnaleźć zagubione rodzeństwo Rapackich, a potem wzięła udział w ujęciu gangu, droga do awansu stała przed nią otworem. Gdyby nie sprawa Skalskiego… Pieprzony chórzysta, cholerne śledzie. Kiedy w Nowy Rok zadzwonił jej telefon, czuła, że to źle wróży. W Nowy Rok powinno się świętować, a nie oglądać jakiegoś fagasa z rybą w gardle. Jednak mimo przeczucia, że to nie będzie łatwa sprawa, nie spodziewała się takiego końca. To tak, jakby w plątaninie kabli szukać tego z wtyczką, która włożona do kontaktu zapali żarówkę, i zorientować się po długim szukaniu, że ta wtyczka nie istnieje. Wszystkie możliwości zostały sprawdzone, podejrzani oczyszczeni z zarzutów, a żarówka nadal nie świeciła. I nie zaświeci. Sandra zdawała sobie sprawę, że sześć miesięcy po zabójstwie szansa odnalezienia mordercy praktycznie równa się zeru. Ktokolwiek to zrobił, na pewno miał szansę, żeby zatrzeć ślady i zniknąć z horyzontu. Sandra myślała kiedyś, że jest dobra w tym, co robi, że potrafi rozwiązywać najtrudniejsze zagadki. Ale w którymś momencie śledztwa zrozumiała, że ta sprawa po prostu ją przerasta. Nie było już żadnego punktu zaczepienia. Po prostu nie miała pomysłu.

Zapraszamy do zakupu pełnej wersji książki
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: