Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Takie życie tylko w Neapolu - ebook

Wydawnictwo:
Data wydania:
13 kwietnia 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Takie życie tylko w Neapolu - ebook

Amerykanka po włosku

Dowcipna i pełna soczystych anegdot opowieść młodej Amerykanki, która przyjeżdża na staż do Neapolu. Krótki pobyt zamienia się w trwałą fascynację kulturą, kuchnią i mieszkańcami tego urokliwego miasta. Katherine zakochuje się w Salvatore i zaprzyjaźnia z jego rodziną. Będąc stałym gościem w ich domu, poznaje włoskie tradycje i uczy się siebie od nowa. Odkrywa niezwykłe jedzenie i wyjątkowe podejście Włochów do świętowania, cielesności i miłości.

Autorka, która przez wiele lat borykała się z zaburzeniami odżywiania, zaczyna po raz pierwszy w życiu doświadczać carnale, czyli poczucia zmysłowości i dobrego samopoczucia we własnym ciele. Uczy się też trudnej sztuki sdrammatizzare – umiejętności wysysania tragizmu z wydarzeń i wypluwania go z szerokim uśmiechem.

Kategoria: Podróże
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-8015-204-5
Rozmiar pliku: 1,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Wstęp

Według mitologii greckiej u skalistych klifów Neapolu mieszkają syreny o wspaniałych kręconych włosach. Śpiewają pieśni, którymi wabią żeglarzy w stronę wybrzeża. Głosami przyciągają statki ku niebezpieczeństwu, katastrofie i śmierci. Nikt, do kogo dotrze ich pieśń, nie ujdzie z życiem.

Ulisses desperacko pragnął usłyszeć ich śpiew. Miał być najsłodszą rzeczą na świecie, a on chciał być jedynym człowiekiem, który go usłyszy i przeżyje, żeby móc o nim opowiedzieć. Dlatego obmyślił plan. Kierował się dumą, ciekawością i mądrością. Zdobył dla załogi zatyczki do uszu i rozkazał, żeby go przywiązano do masztu. Gdy statek mijał syreny, krzyknął, żeby jego ludzie go odwiązali, zmienili kurs i popłynęli w stronę lądu. Nie uczynili tego, więc przetrwał.

Jestem przekonana, że później cieszył się z tego, że jego załoga go nie posłuchała i że, mając zatkane uszy, zapewniła mu bezpieczeństwo. Mam jednak również pewność, że chciał wrócić. Nie tylko po to, żeby zobaczyć i usłyszeć syreny, ale także po to, żeby stanąć na magicznej ziemi u podnóży wulkanu, zwanej Neapolis, czyli Nowe Miasto.

A działo się to jeszcze przed wynalezieniem pizzy.

Nie przybyłam do Neapolu przywiązana do masztu. Jesienią 1996 roku przyleciałam tu z Waszyngtonu zapchanym samolotem linii Delta. Syren nie było, ale miasto i tak mnie wessało i odmieniło. Mój umysł wypełniała studencka ciekawość, zaś ciało żądze, z którymi nie za bardzo wiedziałam, co począć.

Goethe powiedział: zobaczyć Neapol i umrzeć. Ja zobaczyłam Neapol i zaczęłam żyć.Pizza

Salvatore przyjechał na pierwsze spotkanie charkoczącym czerwonym małym fiatem. Spóźnił się ponad dwadzieścia minut. Jego auto przypominało puszkę i wydawało taki odgłos, jakby goniło ostatkiem sił. Bez przerwy pluło spalinami, aż się rozkasłałam. Salvatore dwa razy uderzył w klakson i uśmiechnął się szeroko.

Umówiłam się z gościem po raz pierwszy, a on się spóźnił dwadzieścia minut. Co to miało znaczyć?

Właśnie skończyłam college i przyjechałam do Neapolu, kilka dni przed rozpoczęciem trzymiesięcznego stażu w amerykańskim konsulacie. Stałam przed wejściem do akademika, w którym wynajęłam pokój. Miałam na sobie luźny niebieski żakiet i czarne spodnie.

Nie oczekiwałam, że staż pomoże mi w karierze. Był raczej inicjacją – członkowie mojej rodziny „doświadczali życia za granicą” w czasie studiów lub tuż po ich ukończeniu. Opasłe, oprawne w skórę albumy na strychu rodziców w Waszyngtonie ukazują mojego pochodzącego z amerykańskiej białej elity uśmiechniętego ojca w Bordeaux w 1961 roku i ubraną w zamsz matkę w Bolonii w 1966. Nauczyli się obcych języków i doskonale się bawili. Teraz przyszła kolej na mnie – dokąd miałam się udać?

Neapol nie był oczywistym wyborem. Gdy jako dziecko odwiedzałam Włochy w czasie wakacji, unikaliśmy tego miasta lub przejeżdżaliśmy przez nie jak najszybciej w drodze do Pompejów lub Wezuwiusza. Słyszeliśmy, że jest brudne i niebezpieczne. Dziadek, którego rodzice pochodzili z Kalabrii, twierdził, że neapolitańczycy potrafią ukraść komuś skarpetki bez zdejmowania mu butów.

Powinnaś pojechać do Toskanii, mówili przyjaciele rodziny. Byłaś w Sienie? We Florencji?

Spokojny splendor Toskanii byłby odpowiedni dla dziewczyny z wyższej klasy. Wydawało się, że właśnie tam powinnam jechać, a ja zawsze chętnie robiłam to, co powinnam. Przez całe dzieciństwo miałam osiągnięcia w prywatnych szkołach, a w college’u mogłabym ukończyć kierunek „przekraczanie oczekiwań” lub „jak sprawić, żeby mama i tata byli z ciebie dumni”. Nadeszła pora, żeby coś zmienić.

Amerykański konsul w Neapolu był kolegą rodziców ze studiów uzupełniających na stosunkach międzynarodowych. Siedziałam obok niego podczas wiosennej kolacji charytatywnej w Waszyngtonie. Zapytał, czy zastanawiałam się nad wyjazdem do Neapolu. Mógłby dla mnie zorganizować bezpłatny staż w biurze politycznym konsulatu, gdybym była zainteresowana.

Neapol?

Natychmiast pomyślałam o złodziejach skarpetek i portfeli, mafii i korupcji. I o pizzy. Zaintrygowało mnie to.

Przetestowałam pomysł na tych, którzy pytali, dokąd się wybiorę po ukończeniu szkoły. Zastanawiam się nad wyjazdem do Neapolu, odpowiadałam. A oni posyłali mi to spojrzenie – patrzyli na mnie szeroko otwartymi oczami, a ich twarze wyrażały ostrzeżenie, któremu towarzyszyły okrzyki: Tam jest brudno!, Tam jest niebezpiecznie!, a nawet: Dobrzy i źli faceci wyglądają tak samo. Nie sposób ich odróżnić!

Aha, pomyślałam. To brzmi fascynująco.

Teraz już wiem, że Neapol jest taki jak Nowy Jork – albo się go kocha, albo nienawidzi. A jeśli się go kocha, nie ma sensu nikogo przekonywać, żeby stłumił swoje uczucia. Nie da się też nawrócić tych, którzy go nienawidzą. W Neapolu czuje się chaotyczną, wibrującą energię, która zmusza człowieka, żeby się jej poddał. Jeśli z nią walczy, ocenia ją lub się przed nią chowa, może się wynosić, zanim straci portfel.

Pomyślałam, że na szczęście nie ukradziono mi portfela, gdy czekałam na owego Salvatore, który otworzył skrzypiące drzwi samochodu i wysiadł, żeby się przedstawić. Doprawdy… dwadzieścia minut?

To jego matka, Raffaella Avallone, znalazła dla mnie pokój w akademiku, w którym się zatrzymałam. Po uzgodnieniu wszystkiego, co się wiązało ze stażem, poprosiłam konsula o pomoc w znalezieniu lokum. Natychmiast przekazał sprawę swojej żonie, włoskiej signorze, która spotykała się nie tylko z dyplomatami, ale też z neapolitańską socjetą. Znała pewną damę, Raffaellę Avallone, która organizowała lunche dobroczynne, gale charytatywne i turnieje brydżowe. A poza tym miała dwoje dzieci w moim wieku!

Tak więc Raffaella dowiedziała się o młodej kobiecie potrzebującej sistemazione, czyli żeby ktoś ją urządził. Powiedziała: mi sono mossa subito – biorę się do roboty. Znalazła dla mnie lokum i powiedziała swojemu synowi Salvatore, żeby zadzwonił do tej Amerykanki i się z nią umówił. „Salva, zabierz ją dokądś. Biedaczka nikogo tu nie zna. I proszę cię, nie spóźnij się”.

Salvatore zadzwonił do mnie następnego dnia. Ta rozmowa była dla mnie wyzwaniem, bo znałam włoski w stopniu podstawowym. Potrafiłam powiedzieć tylko, że jestem głodna i że jestem Amerykanką. Choć nie rozumiałam większości z tego, co mówił, uznałam, że śmieje się uroczo. Poza tym nie znałam nikogo w Neapolu. Poprzedniego wieczoru poszłam na kolację z dwoma siedemnastolatkami poznanymi w autobusie. Pragnęłam compagnia. Dlatego ucieszyłam się, że – o ile dobrze zrozumiałam – przyjedzie po mnie następnego wieczoru. Uznałam, że w najgorszym razie poćwiczę włoski.

– Nie wyglądasz na Amerykankę! – Zdaje się, że to właśnie powiedział, kiedy już się przedstawił.

On też nie wyglądał na typowego neapolitańczyka. Był wysoki, bynajmniej nie muskularny, tylko smukły i szczupły. Jego wątły tors przechodził w niewielki brzuszek wystający znad zapięcia dżinsów. Skórę miał opaloną, usta pełne, a duży nos iście rzymski. Miał na sobie koszulkę z wielkim napisem: MIAMI!

Spodziewałam się, że usłyszę: „Miło mi cię poznać. Przepraszam za spóźnienie”, ale on nie przeprosił i nie używał grzecznościowych zwrotów. Nie zapytał, co chciałabym robić. Za to znowu zaśmiał się uroczo. Śmiał się na wdechu, zaczynając od wysokiego tonu, i schodził coraz niżej, do poziomu jego normalnego głosu. I uśmiechał się, odsłaniając mnóstwo idealnie białych zębów.

Otworzył przede mną drzwi po stronie pasażera. Fotel zapiszczał, gdy na nim usiadłam. Salvatore wydawał się za duży do swojego małego auta. Jego naelektryzowane czarne włosy muskały podsufitkę. Zauważyłam, że paznokcie ma doskonale owalne. Taki kształt mogła im nadać wyłącznie manicurzystka. To był chłopak – bo jeszcze nie mężczyzna – który jadł i żył dobrze.

Nie zawracał sobie głowy patrzeniem na drogę. Zaglądał mi w oczy i testował swoją potworną angielszczyznę, nie przepraszał za to, że myli formy czasowników. Skąd u dwudziestotrzylatka tyle pewności siebie? Czułam się przy nim infantylna, bierna. Milczałam. Spróbuj coś powiedzieć po włosku! – nakazałam sobie. Na przykład… dokąd jedziemy? Przecież nie można nie mieć ani krzty kontroli nad sytuacją!

– Dove andiamo?

– Do mojego mieszkania. Ameryka! Ameryka. Petrol-dollari!

Petrodolary? Czy wyobrażał sobie, że jestem superbogata dzięki ropie naftowej? Teraz już wiem, że dzięki serialowi Dallas wielu Włochów uważa, że jeśli Amerykanie mają mnóstwo pieniędzy, zawdzięczają to ropie naftowej z Teksasu. Lecz owego pierwszego wieczoru nie wiedziałam, skąd wziął to powiedzenie. Powtarzał je z upodobaniem. Raz za razem.

A potem znowu się zaśmiał.

Moje mieszkanie w przypadku tego dwudziestotrzyletniego neapolitańczyka nie oznaczało pokoju w akademiku albo mieszkaniu dzielonym ze współlokatorem. To było mieszkanie jego rodziców. Przypuszczałam, że zabierze mnie do pizzerii albo pokaże mi miasto. A on zabrał mnie do domu, na spotkanie z Mammą i Papą.

Państwo Avallone mieszkali niedaleko mojego akademika, w Posillipo – najładniejszej dzielnicy mieszkalnej Neapolu. Grecy nazywali ją Pausilypon – co znaczy „odpocznij od trudu”. Leży wysoko, na wzgórzu, na wcinającym się w Zatokę Neapolitańską cyplu. Przez tysiące lat, zanim ten rejon został wchłonięty przez miasto, neapolitańczycy z wyższych sfer spędzali tam lato w willach stojących wzdłuż wybrzeża. Jadąc krętą Via Posillipo, widzi się kamienne tabliczki z napisami: Villa Elena, Villa Emma, Villa Margherita. Z willi dochodzi się po schodkach prosto do Marechiaro, do czystego morza.

Choć Neapol zalicza się do najgęściej zaludnionych miast Europy, w Posillipo jest dużo przestrzeni i spokoju. Dom pańtwa Avallone stoi naprzeciwko wejścia do Virgiliano, parku z tarasami z widokiem na elektryzująco błękitną wodę i wyspy Capri, Ischia i Procida, a także wybrzeże Amalfi. W ciągu dnia słychać tam krzyki mew, a wieczorami od czasu do czasu rozlega się warkot motocykla albo odległe wybuchy sztucznych ogni wystrzeliwanych nad morzem.

„Wydaje ci się, że jesteś z Posillipo” – tak w Neapolu mówi się do kogoś, kto jest zarozumialcem i powinien spuścić z tonu.

Palazzo Avallones, zbudowany przez ojca Salvatore w latach sześćdziesiątych XX wieku, stoi w głębi lądu. Jest w nim dwanaście mieszkań, z których dziewięć należy do rodziny. Nie ucierpiał w czasie trzęsienia ziemi w 1980 roku (chociaż Salvatore opowiadał mi później, jak to porzucił oglądanie w telewizji meczu piłki nożnej i zbiegł po schodach, które się chwiały i falowały jak ocean). Palazzo jest własnością rodziny. Jest solidnej konstrukcji budynkiem wzniesionym w miejscu przepięknym i spokojnym.

Wjechaliśmy w labirynt podziemnego parkingu. Niewiarygodne, jak wiele samochodów parkowało na tak małej przestrzeni pod różnymi kątami. Jedne stały naprzeciwko siebie, inne bok w bok, a jeszcze inne zderzak w zderzak, tyłem. Zdziwiło mnie to. Przecież na zewnątrz było tyle miejsca. (Gdy później zapytałam o to Salvatore, odpowiedział: „Tam, skąd pochodzisz, ludzie nie kradną samochodów?”).

Jednym miękkim, sprawnym ruchem zaparkował małego fiata między dwoma innymi autami i zaprowadził mnie do windy. Nie czułam woni morza, tylko odór pleśni, wilgoci i spalin.

Milczeliśmy. Malutka winda wiozła nas na trzecie, najwyższe piętro. Salvatore otworzył drzwi apartamentu masywnym srebrnym kluczem i wepchnął mnie do środka.

– Vieni, vieni – powiedział i rzucił klucze na siedemnastowieczny szezlong stojący przy wejściu do salonu.

Zapuściłam z holu żurawia do eleganckiego ciemnego salone. Dostrzegłam posążki złotych cherubinów i fałdy ciężkiego jedwabiu. Na cokołach stały wazy z terakoty. („Och, są z Pompejów”, wyjaśnił mi później Salvatore. Gdy czterysta lat temu odkopano Pompeje, sporo z nich ukradziono).

Nie mogłam się doczekać, co jeszcze zobaczę.

– Mammmma! – zawołał.

Dźwięczny tenor, który w samochodzie wydawał mi się tak czarujący, brzmiał zgrzytliwie i nosowo, gdy wołał Mammę. Zaczęłam się bać spotkania z jego rodzicami. Z trudem rozumiałam włoski i ciężko mi było rozmawiać w tym języku z kimś w moim wieku. Ostatnią rzeczą, na którą miałam ochotę, była rozmowa z budzącą respekt, elegancką, zamożną neapolitanką, która z pewnością musiałaby być zazdrosna o syna. I to na jej terytorium! Poza tym byłam potwornie głodna.

– Mammmmma! E’ pronto?

(Czy kolacja jest gotowa? Nie zamierzał powiedzieć, że Amerykanka przyjechała?). Usłyszałam szuranie kapci i zobaczyłam mężczyznę, którego wzięłam za jego ojca. Miał około siedemdziesięciu lat i bynajmniej nie był poznaczonym bliznami patriarchą: był spokojnym dystyngowanym panem ubranym w ciemny sweter i skropionym sporą ilością wody kolońskiej. Podaliśmy sobie ręce. Przedstawił się: miał na imię Nino. Mówił trochę po angielsku, dzięki temu że przez trzydzieści lat zarządzał należącym do rodziny luksusowym hotelem.

– Salvato’, è pronto da mangià? – Nino wrócił do neapolitańskiego dialektu, żeby zapytać syna, czy kolacja jest już gotowa. Wziął go pod ramię. Był tak samo głodny jak my.

Zaprowadzono mnie do kuchni. Raffaella właśnie kończyła rozmawiać przez telefon. Wyjmowała z piekarnika domowej roboty pizzę i zamykała lodówkę obcasem. Była w ciągłym ruchu, w akcji, pełna wdzięku. Nie była gruba i nieruchawa i nie mieszała sosu do makaronu. Prezentowała się wspaniale.

Miała mniej więcej metr sześćdziesiąt i była wysportowana. Na nogach miała buty na wysokim obcasie. Do tego różową koszulę i białe obcisłe dżinsy ze skórzanym pasem wysadzanym strasami. Miała pełen makijaż: obwiedzione kredką usta pomalowane błyszczykiem, kreski na powiekach łączyły się płynnie z grafitowym cieniem. Włosy miała krótkie i fachowo rozjaśnione pasemkami. Pomimo tego blasku i ciężkiego makijażu nie wyglądała tandetnie, tylko wytwornie. W niebieskim żakiecie i luźnych spodniach czułam się przy niej wielka i niezgrabna. Moja matka w przestronnej garderobie w Waszyngtonie nazwała ten strój wyszczuplającym, ale ja, stojąc obok tej pięćdziesięciosześciolatki w białych dżinsach, wcale nie czułam się wyszczuplona. Czułam się jak milczący amerykański ślimak.

– Ciao tesoro! Siadaj, kochana. Mam nadzieję, że lubisz neapolitańską pizzę! Nino, przynieś swoje krzesło.

Gdy się poruszała, zapach perfum Chanel mieszał się z aromatem ciasta i bazylii. Salone prezentował się okazale, za to kuchnia była mikroskopijna. Po prawej stronie z wyłożonej kafelkami ściany wyrastał kwadratowy blat z laminatu Formica, przy którym mogły usiąść najwyżej cztery osoby. Po lewej były kuchenka, piekarnik, zlew i bardzo niewielki blat. Jeśli przy stole jadły więcej niż dwie osoby, nikt nie mógł przejść, żeby się dostać do stojącej w głębi kuchni lodówki. Zastanawiałam się, dlaczego rodzina, która najwyraźniej ma pieniądze, nie ma większej kuchni.

Jak się okazało, więcej miejsca zarezerwowano w salonie, w kąciku jadalnym. Tam państwo Avallone jadali, kiedy przyjmowali gości. W kuchni gotowali i jedli in famiglia. Na członków rodziny można przecież wpadać. Można się nad nimi pochylać, wchodzić na nich, karmić ich i być przez nich karmionym. Nie potrzeba dużo miejsca, gdy się jest z bliskimi.

Dla Raffaelli nie było miejsca przy stole, ale na szczęście nie planowała przy nim siadać. Zamierzała robić co najmniej osiem innych rzeczy, między innymi sprawić, żeby Amerykanka poczuła się jak w domu. W pewnym momencie zjawiła się starsza siostra Salvatore, Benedetta. Wcisnęła się do kuchni, żeby się przedstawić. Miała dwadzieścia sześć lat, była o trzy lata starsza od Salvatore. Jej onieśmielające turkusowe oczy patrzyły zza wąskich oprawek od Armaniego. Miała długie i jedwabiście proste jasnobrązowe włosy, jak najfajniejsze dziewczyny z liceum. O dziwo (była dopiero dwudziesta) była ubrana w piżamę w biało-różowe misie z balonikami, z falbanką przy szyi. „Mi piace stare comoda – powiedziała mi później. – W domu lubię się czuć swobodnie”. Jej brat miał na sobie wygodną koszulkę i dżinsy, a ona piżamę. Tylko ich matka poświęciła czas, żeby się wyszykować.

– Benedetta lavora, capito? Ha iniziato a lavorare in banca – poinformował mnie Nino.

Uniósł brwi i uśmiechnął się szeroko. Najwyraźniej był bardzo dumny ze swojej córki i kilkakrotnie powtórzył, że w wieku dwudziestu sześciu lat już pracuje. I to w banku! Wywnioskowałam z tego, że to dość wcześnie jak na Neapol. Benedetta skończyła studia z najlepszymi notami w rekordowo krótkim czasie i została zatrudniona w Banca di Roma w Neapolu. Była konsultantką do spraw inwestycji. Miała contratto a tempo indeterminato – umowę na czas nieokreślony – co znaczyło, że prawdopodobnie nie zostanie nigdy zwolniona i będzie mogła odejść na emeryturę w wieku pięćdziesięciu pięciu lat. Ta praca była jak wygrana na loterii. Benedetta planowała następnego lata wziąć ślub.

– Matrimonio! Matrimonio! Ślub, rozumiesz? – Nino był przeszczęśliwy.

Od czasu do czasu wtrącałam swoje veramente? (doprawdy?) i mamma mia!, żeby okazać podziw. Chudy, bardzo pewny siebie Salvatore był brązowookim braciszkiem genialnego dzieciaka o turkusowych oczach. Pomyślałam, że nie jest dobrze.

Tymczasem Raffaella mówiła coś o multa i skrapiała parującą pizzę oliwą. Kto dostał mandat w wysokości pięćdziesięciu tysięcy lirów za niewłaściwe parkowanie i pofatyguje się jutro na pocztę, żeby go zapłacić? Gdybym wiedziała, że multa to mandat za niewłaściwe parkowanie, i gdybym zrozumiała, że według Salvatore w ów wtorek pod koniec czerwca nie było go w pobliżu Via Toledo, a Benedetta mówi, że jej brat jako jedyny z rodziny regularnie zajmuje cztery miejsca parkingowe, pewnie przestałabym powtarzać swoje veramente i mamma mia.

– Ja? To niemożliwe – Raffaella broniła się przed oskarżeniami Benedetty. Zamarła z gorącą pizzą – trzymała ją przez kuchenną rękawicę – tuż nad głową Nino.

Wyglądało na to, że wszyscy o mnie zapomnieli. Salva kłócił się z siostrą, Nino się rozglądał i zastanawiał, kiedy pizza wreszcie wyląduje na stole, a Raffaella dalej rozprawiała o tym, co robiła we wtorek pod koniec czerwca. Dotarło do mnie, że ta rodzina zawsze tak się zachowuje.

Wreszcie Raffaella położyła kawałek pizzy na talerzu i podsunęła go mężowi, żeby mi go podał. Salvatore spojrzał na mnie po raz pierwszy, odkąd weszliśmy.

Co to za dziewczyna? Jak będzie jadła pizzę?

Natychmiast pojęłam, że dla wszystkich jest bardzo ważne, co o tej pizzy myślę. A była gorąca i gruba, i ciągnęła się – nie sposób było ją jeść rękami. Sięgnęłam więc po nóż i widelec i spróbowałam. Muszę obiektywnie stwierdzić, że była to najlepsza pizza, jaką w życiu jadłam. Lecz moje umiejętności językowe nie pozwalały mi jeszcze tego wyrazić. Powiedziałam więc tylko:

– Pizza świetna tak dziękuję bardzo Salvatore rodzinna pomidorowa pizza.

I znowu usłyszałam ten śmiech.

Ja też się zaśmiałam. To była śmiesznie pyszna pizza.

Tego wieczoru po raz pierwszy to, jak jadłam, potraktowano jak pokaz. Kakofonia głosów cichła, zapadało milczenie i wszyscy wpatrywali się we mnie. Gdy nawijałam na widelec spaghetti albo kroiłam pizzę, czułam ogromną presję. (Czy ten kawałek spadnie z widelca? Wceluję w usta? Powinnam skończyć przeżuwać, zanim zacznę wygłaszać pochwały?). Każdy miał w głowie pytanie: „Co ta lala z supermocarstwa o tym myśli?”. Zaspokajałam oczekiwania. Mamma mia! Fenomenalne! Buonissimo! W życiu czegoś takiego nie jadłam!

Wtem popełniłam wielkie faux pas, brutta figura, jak mawiają Włosi. Zaczęłam jeść suchą część pizzy, zanim zjadłam tę z nadzieniem. Salvatore wstał, podszedł do mnie – siedziałam wciśnięta między Nino i Benedettę – pochylił się nade mną i pokroił pizzę na małe kawałeczki. Nóż i widelec trzymał w zadbanych dłoniach. Czułam zapach jego wody po goleniu. Cały czas starał się patrzeć mi w oczy. Był tak blisko!

– Najpierw musisz zjeść te kawałki, nie samo ciasto – powiedział. – Ciasto zawsze jemy na końcu!

Zarzucił mnie szybką serią słów, których nie rozumiałam. Pojęłam tylko, jakie to dla niego ważne, jak zjem swoją pizzę. Miałam potencjał. Musiał mi tylko pokazać, co i jak.

Udało mi się zjeść pizzę i nic nie upuścić. Nie doszło do kolejnej kompromitacji. Niestety kilka okruszków spadło mi na kolana (bo papierową serwetkę ściskałam w spoconej z napięcia dłoni). Raffaella odwróciła się od zlewu i stanęła nade mną. Milczała i stała nieruchomo… i patrzyła na moje kolana. Zanim się zorientowałam, co się dzieje, wcisnęła mi dłonie – z pierścionkiem ze szmaragdem i zadbanymi paznokciami – między uda. Co tu się wyprawia? – pomyślałam.

– Briciole, briciole – wyjaśniła.

W życiu nie zapomnę, jak jest po włosku „okruchy”. Nie była zirytowana, musiała tylko coś zrobić, zanim okruchy wylądują na podłodze w całym mieszkaniu. Dlaczego to, że wylądowały na intymnej części mojego ciała, miałoby być jakimkolwiek problemem?

Zaczęła śpiewać piosenkę o pizzy z pomidorami. Na melodię Funicolì, funicolà. I marszczyła przy tym usta. Conosci questa? Znasz tę piosenkę? Miała głęboki, pełny, dźwięczny głos. Wszyscy pozostali rozmawiali, głównie o kwestiach praktycznych. Logistyka dnia codziennego scalała tę rodzinę, mandat i hydraulik, który ma naprawić przeciekającą spłuczkę, łączył rodziców i będące po dwudziestce dzieci. Bardzo mnie dziwiło, że w sąsiednim pokoju stoją bezcenne dzieła sztuki i wazy z Pompejów. Miałam wrażenie, że znalazłam się we włosko-amerykańskiej kuchni w Jersey City.

Nie wiedziałam nawet, czy ten Salvatore mi się podoba, nie rozumiałam większości tego, co słyszałam, ale miałam poczucie, że bez żadnych ceremonii czy inicjacji, bez spójnej komunikacji werbalnej pasuję do tej rodziny. Nie pojmując do końca dlaczego, czułam się wśród tych ludzi jak w domu.Departament Stanu

Konsulat amerykański w Neapolu mieści się w dużym, białym, starym budynku na nabrzeżu Mergellina, obok portu, z którego wypływa większość łodzi zmierzających na Capri i Ischię. Otaczają go palmy i strzeże kilka otwartych czołgów, z których uśmiechnięci włoscy żołnierze z uzi wypatrują terrorystów. W 1996 roku gości amerykańskiego terytorium witała ogromna flaga Stanów Zjednoczonych i zdjęcie bardzo różowego prezydenta Clintona. Praca w konsulacie była – mówiąc delikatnie – niezbyt stresująca. Pracowałam w biurze politycznym. Na szczęście pod koniec lat dziewięćdziesiątych nie było silnych napięć między Stanami Zjednoczonymi i południowymi Włochami. Poza tym byłam jedyną stażystką, na dodatek nieopłacaną. Moimi współpracownikami byli Włosi z cudownymi umowami na czas nieokreślony i amerykańscy urzędnicy służb zagranicznych, którzy się radowali, że ich wysłano do Neapolu, gdzie mogli się relaksować i odetchnąć, zanim trafią do Darfuru. Zwykle przychodziłam około dziewiątej trzydzieści. Pierwsza przerwa na cappuccino zaczynała się o dziesiątej piętnaście.

„Zamierzasz zdawać egzamin na urzędnika służb zagranicznych?”, pytali Amerykanie z konsulatu. Prawdę powiedziawszy, nie wiedziałam, jaką drogę chciałabym obrać. Moi rodzice ukończyli stosunki międzynarodowe, więc uznałam, że dyplomacja mogłaby mnie zainteresować (kiedy chwilowo byłam mniej ambitna, myślałam, że mogłabym zostać ambasadorem w małym tropikalnym kraju i urządzać fajne imprezy z pracownikami). Nie interesowały mnie jednak ani gospodarka, ani polityka. Uwielbiałam natomiast występować. Gdy dorastałam, uczyłam się aktorstwa w najważniejszych teatrach Waszyngtonu i brałam prywatne lekcje u szanowanych muzyków klasycznych. Uczestniczyłam we wszystkich konkursach na monolog, recytatorskich i piosenkarskich w stolicy. W college’u grałam główne role w blisko trzydziestu sztukach. Przeglądałam tablice ogłoszeń w poszukiwaniu przesłuchań do sztuk, pakowałam przekąski na przerwy w próbach i odrabiałam prace domowe w czasie prób technicznych.

To na scenie najbardziej czułam się sobą.

Ale moja rodzina twierdziła, że aktorstwo to nie zawód. To świetne hobby, ale powinnam mieć solidne wykształcenie. Ukończyłam antropologię kulturową, co nie przybliżyło mnie do decyzji, jaki zawód chcę wykonywać – upewniło mnie tylko, że mam otwarty umysł. Poza tym czy nie jest fascynujące to, jak rytuały towarzyszące porodom u Inuitów odzwierciedlają skomplikowaną rolę kobiety w społeczeństwie?

Staż w Neapolu nie musiał przynosić odpowiedzi, miał mi dać wytchnienie przed powrotem do Stanów. Tam miałam zdecydować, co będę robić.

Moją szefową była imponująca, puszysta Afroamerykanka z Chicago. Wzięła mnie pod swoje skrzydła. Była bystra, zabawna, doskonale władała włoskim i, jak się niebawem zorientowałam, wiodła najwspanialsze życie na świecie. Oprócz przerw na cappuccino dni wypełniały nam dwugodzinne lunche z włoskimi biznesmenami w serwujących pyszne rybne dania restauracjach w pobliżu konsulatu. Cynthia mówiła niemal bez przerwy, z wyjątkiem tych krótkich chwil, gdy sięgała do talerza z calamari fritti, a przystojni magnaci z południowych Włoch, którzy liczyli na amerykańskie wsparcie dla jakichś projektów przemysłowych, siedzieli cicho, nie wiedząc, co myśleć o tej śmiejącej się głośno Tinie Turner i o jej pulchnej białej towarzyszce.

Dzień pracy kończył się o siedemnastej trzydzieści. Wracałam na piechotę krętą drogą do Posillipo. Nie słyszałam gwizdów i miauczenia mężczyzn mijających mnie na motocyklach – zawsze je słychać, gdy młoda kobieta idzie sama ulicami Neapolu – bo słuchałam rocka z początku lat dziewięćdziesiątych z walkmana z puchatymi słuchawkami.

Docierałam do akademika akurat na kolację.

* * *

Istituto Denza to katolicka szkoła z internatem dla chłopców, która nie miała wystarczająco wielu katolickich uczniów, żeby zarobić na opłaty. Przyjechałam do Neapolu we wrześniu, a rok szkolny rozpoczyna się tam w połowie października, więc kiedy się pojawiłam, w akademiku nie było chłopców.

Kampus był porośnięty bujną roślinnością. Dominowały sosny, drzewa oliwne, bugenwille i podświetlane figurki Madonny ustawione na skrzyżowaniach ścieżek. Aby utrzymać to wszystko – zieleń, boiska do piłki nożnej i budynki – zarządzający szkołą barnabici postanowili przyjmować studentów z innych części Włoch, którzy by płacili szkole za pokoje i wikt. To nie wszystko: byli zmuszeni przyjąć także (ahimè! horror nad horrorami!) gości płci żeńskiej.

Nikt mi o tym nie powiedział. Drobna, szurająca butami zakonnica w białym habicie wskazała mi pierwszego dnia drogę do pokoju. Powiedziała tylko buongiorno i prego. W pokoju stały jedynie łóżko i biurko. Dwa okna wychodziły na tropikalny ogród. Było cicho, więc domyśliłam się, że w budynku nie ma nikogo poza mną. Zastanawiałam się, gdzie się podziali inni studenci. Czy zaplanowali spotkanie z nową Amerykanką? Och… i czy znajdę gdzieś więcej wieszaków?

– Per cena – przypomniała sobie zakonnica, zanim wyszła. Zaraz będzie kolacja.

Wypowiedziała jeszcze wiele innych słów, których nie zrozumiałam. Wodziłam wzrokiem za jej wychudzoną dłonią wskazującą coś po lewej i prawej stronie. Czy powiedziała właśnie: za trzecią Madonną i na prawo od drugiego boiska?

– Grazie. – Uśmiechnęłam się. – Grazie tante.

Gdy przyjdzie pora kolacji, nos mnie do niej zaprowadzi.

Od mensy, czyli stołówki, dzieliło mnie dziesięć minut spaceru w solidnym tempie. Na ścieżkach nie spotkałam żywego ducha – poza przemykającymi po nich jaszczurkami i komarami wpijającymi mi się w łydki. W pobliżu rozległ się dźwięk kościelnego dzwonu. Miałam nadzieję, że ogłasza podanie zupy.

W końcu znalazłam mensę (czy tak bosko pachnące miejsce można nazwać cafeterią?), wielką salę z marmurowymi ścianami i podłogami, kryształowymi żyrandolami i wieloma pustymi stołami dla sześciu osób. Nie było kolejki, więc wzięłam tacę i zaczęłam się przyglądać, jak zakonnica w fartuchu nakłada mi na talerz makaron ze smażonymi bakłażanami i pomidorami. Potem podała mi miniaturową karafkę z czerwonym winem.

– Buon appetito, Signorina.

Owego pierwszego wieczoru zajęte były tylko dwa stoliki. Przy jednym siedziały cztery zakonnice, które przyjechały z wizytą, a przy drugim trzech młodych studentów. Stałam z tacą i zastanawiałam się, do kogo dołączyć. Wszyscy mi się przyglądali. Z pewnością było jasne, gdzie powinnam usiąść, tyle tylko że ja tego nie wiedziałam.

Wybrałam facetów. (Dość tego rozdziału płci! Basta i już!) Gdy usiadłam, od razu wiedziałam, że to była zła decyzja. Nikt się nie odzywał.

Po minucie usłyszałam odbijające się echem kobiece głosy. Odwróciłam się i zobaczyłam przy wejściu trzy młode kobiety. Były siostrami. Wszystkie miały długie czarne włosy i migdałowe oczy. Niebawem się dowiedziałam, że nie wynajmowały pokoju w Denza, tylko przychodziły tu jeść. Ich rodzice mieszkali w miasteczku w Kalabrii, na czubku włoskiego buta, a one przyjechały do wielkiego miasta, żeby studiować. Gdy przeszły obok mojego stolika i powiedziały ciao, zrozumiałam, że Bóg istnieje.

Maria Rosa i Francesca (oraz ich siostrzyczka Isabella, która kiwała głową i uśmiechała się, ale była tą milczącą z Trzech Gracji) nigdy nie poznały żadnego obcokrajowca. Nigdy nie były na północ od Neapolu i nie próbowały keczupu. Miały mnóstwo pytań. Co robiłam w konsulacie? Czy w Ameryce wszystkie domy wyglądają tak jak w Dynastii? Czy Amerykanki zmieniają mężów równie często jak bohaterki Żaru młodości?

Opowiadałam o swojej ojczyźnie łamanym włoskim. Dobrze, że skończyłam antropologię kultury, bo umiałam powiedzieć: Ameryka, rozwód, bardzo proste! Szpitale, bardzo drogie! I jeszcze: za dużo broni. Moje nowe koleżanki były zachwycone, a ja nie byłam już samotna.Ciasteczka Oreo

Mam sto pięćdziesiąt siedem i pół centymetra wzrostu i we wrześniu 1996 roku ważyłam siedemdziesiąt kilogramów. Dziewczyny z Kalabrii sądziły, że to przez amerykańskie jedzenie. Salvatore myślał, że lubię jeść. Nikt w Neapolu nie wpadłby na to, że cierpiałam na napadowe objadanie się. Za bardzo lubiłam jeść, żeby być anorektyczką, a myśl o wymiotowaniu napawała mnie obrzydzeniem, więc jaki miałam wybór? Objadałam się, a potem głodziłam, unikając jedzenia przez kilka dni lub pogryzając seler naciowy. Wychowałam się w klasie wyższej na Wschodnim Wybrzeżu. Uczono mnie zachowywać się racjonalnie i panować nad zachciankami. Starałam się. I od czasu do czasu pochłaniałam za jednym zamachem trzy opakowania ciasteczek Oreo.

W ciągu pierwszych sześciu tygodni w Neapolu przestałam się objadać i zrzuciłam około dziewięciu kilogramów. Nie przeszłam na dietę. Wręcz przeciwnie – jeszcze nigdy tak bardzo nie radowałam się jedzeniem. Po części dlatego, że mieszkałam we Włoszech, ale było w tym też coś głębszego.

Neapol to miasto, które nie sprzyja obżeraniu się. Posiłki to świętość – jedzenie jest świeże i spożywa się je in compagnia. Przy stole nie ma pośpiechu, a jeśli wydajesz się spięty lub zagoniony, usłyszysz neapolitańskie statt cuieto, spokojnie. Człowiek skupia się na jedzeniu, najlepiej z towarzyszącym mu kieliszkiem wina. W porze śniadania, obiadu i kolacji jesz, i kropka. Punto e basta.

Po pracy w konsulacie chodziłam do kawiarni na espresso, ale nie dostałabym niczego konkretnego do jedzenia, nawet gdybym o to błagała. Dlaczego miałabym jeść o siedemnastej trzydzieści? Rano sprzedaje się świeże ciasteczka, a desery po kolacji. Jedzenie nie jest przetworzone i konserwowane. Gdyby ktoś chciał jeść w przypadkowych porach, byłoby nieświeże. W ten sposób jadają wyłącznie szurnięci turyści.

Wszystko, co jadłam w Neapolu, było świeże i pełne smaku, więc po raz pierwszy w życiu kończyłam posiłki usatysfakcjonowana. Nie było sztucznych dodatków, które wzmagałyby łaknienie. Mogłam, jak pozostali, wstać od stołu i nie myśleć o żołądku do czasu kolejnego posiłku.

Pewnego wieczoru w stołówce w Denza, gdy elokwentnie rozprawiałam o amerykańskich zwyczajach żywieniowych, twarz Marii Rosy przybrała smutny wyraz. Stwierdziła, że w moim kraju problem polega na tym, że jemy scombinato, czyli w sposób niezorganizowany, chaotyczny. Opowiedziałam jej o amerykańskich studentach zamawiających pizzę o trzeciej w nocy i patrząc w jej twarz – i widząc empatię malującą się w jej oczach Sophii Loren – poczułam, jakbym się przyznała do zażywania heroiny.

Zaburzenia odżywiania to po włosku disordine alimentare, co dosłownie znaczy: choroba niezorganizowanego, chaotycznego jedzenia. Trafnie to ujęła. Byłam dziewczyną z krainy chaotycznego jedzenia, która miała poważne zaburzenia.

– Non è vero? – Czyż nie? Kontynuowała, a ja przyjmowałam diagnozę. – Per esempio, w Ameryce ludzie jedzą, idąc. Brudzą sobie ręce lepkimi kanapkami i oblizują palce. A mężczyźni w Stanach Zjednoczonych kupują na kolację makaron w kartonowych pudełkach. Jedzą przy biurku, równocześnie pracując, prawda? Che tristezza! (Jakie to smutne, żałosne życie!). Nie najlepiej sobie radzą z organizacją posiłków, zgodzisz się?

Chwileczkę, czy ta Włoszka piła do amerykańskich umiejętności organizacyjnych? W głowie zapaliła mi się czerwona lampka.

– Nie chodzi o to, że nie są w stanie tego zrobić – zaoponowałam, starając się zachować spokój. – Czasami jadają właściwie, na przykład w restauracjach, a kiedy indziej łapią cokolwiek, bo mają do załatwienia ważniejsze sprawy.

Pewnie zamiast „łapią cokolwiek” powiedziałam po włosku „chwytają kęs”. Druga, znacznie istotniejsza kwestia – „ważniejszych spraw do załatwienia” – została przyjęta z pełnym zdumienia milczeniem. Francesca łaskawie zmieniła temat.

Chodziło jednak nie tylko o organizowanie posiłków. Włoszki w moim wieku zdawały się żyć w swoich ciałach tak, jak ja nie potrafiłam. Widziałam, jak siedzą okrakiem na motocyklach na nabrzeżu przed konsulatem. Zaczepiały kciuki o kieszenie swoich przyjaciół, mierzwiły im włosy, cieszyły się fizycznością swoją i innych. Gdy nadchodziła pora, żeby się zwijać, swobodnie przerzucały nogę przez motorino – siadając po trzy lub cztery na jednym skuterze – i bez pardonu lawirowały w korku. Taki sposób bycia określa się mianem carnale. Angielskie słowo carnal, czyli cielesny, zmysłowy, ma podtekst erotyczny, zaś włoskie carnale jest cenne i święte.

Gdy dziesięć lat po przyjeździe do Neapolu urodziłam córeczkę, teść nie powiedział, że jest bellissima, wspaniała lub urocza. Użył przymiotnika będącego we Włoszech największym z komplementów: oświadczył, że jest carnale. Ma ciało – cudowne, miękkie ciało. Jak by nie było, byliśmy w kraju katolickim, w którym największym darem było to, że „słowo ciałem się stało”. La parola stało się carne. Wywodząc się z tradycji protestanckiej, skupiam się na słowach. Mnóstwie słów. Związki z ciałem stały się drugoplanowe. Prym wiedzie umysł. A moje ciało w ramach buntu od czasu do czasu domagało się trzech opakowań ciasteczek Oreo.

* * *

Po pierwszej kolacji w domu Salvatore czekało mnie mnóstwo pocałunków w policzki na do widzenia. Niezmiennie pochylałam się w niewłaściwą stronę (najpierw prawy! prawy pierwszy! – powtarzałam sobie przez wiele tygodni, zanim zaczęłam to robić odruchowo). Stuknęłyśmy się nosami z Benedettą. (Jej aura „fajniejszej starszej siostry” sprawiała, że przez lata upuszczałam różne przedmioty, wpadałam na meble i wątpiłam w swoje słowa. W towarzystwie tej jedwabistowłosej dziewczyny z turkusowymi oczami najlepiej było usiąść na kanapie i milczeć). Salva odwiózł mnie do akademika i powiedział: Ci sentiamo. Dosłownie znaczy to „będziemy w kontakcie”, a tak naprawdę „odezwę się do ciebie niebawem”.

W tamtym momencie myślałam jednak, że to znaczy „zadzwoń do mnie”, więc zapytałam kiedy. Odparł, że presto. Niebawem. Zrozumiałam, że jutro. On żegnał się ze mną niezobowiązującym „odezwę się niebawem”, a ja słyszałam polecenie: „zadzwoń jutro”. Nie miałam nic przeciwko temu. Cieszyłam się na myśl o tym, że znowu usłyszę jego śmiech. Jeszcze nigdy nikogo tak nie rozśmieszałam. Nigdy też nie spotkałam nikogo, kto by tak ładnie pachniał, gdy się nade mną pochylał, żeby mi pokroić jedzenie.

Tak więc zadzwoniłam następnego dnia. Rozmawialiśmy (słuchaliśmy siebie nawzajem? chichotaliśmy?) przez pięć minut. Nazwał mnie Pagnotella – tak się mówi na neapolitańskie zakalcowate, przypominające babeczki pieczywo (nie rozumiałam tego) – i droczył się ze mną, mówił, że „lubię jeść” (to zrozumiałam). Te piace mangiare. Pił do mojej puszystości, a spotkałam się z nim tylko raz. Powinnam się na niego obrazić, pomyślałam. O dziwo, nie obraziłam się. Wyglądało na to, że mój apetyt wydaje mu się uroczy, może nawet mu się podoba. Jakby uważał, że w miłości do jedzenia i okazywaniu jej nie ma niczego złego.

Znowu się zaśmiał i rzucił: Ci sentiamo. Pomyślałam, że jeśli mam zadzwonić do niego następnego dnia, muszę sobie kupić kolejną kartę.

Gdy zadzwoniłam (byłam grzeczną dziewczynką i zawsze słuchałam poleceń), kazał swojej siostrze odebrać i powiedzieć, że go nie ma. Wiele lat później wyznał, że nigdy nie spotkał dziewczyny, która by się wydawała aż tak zdesperowana.

Czy nieporozumienia w komunikacji mogą wpłynąć na związek? Na życie? Czy przeniosłabym się na inny kontynent i została włoską żoną i matką, gdybym zrozumiała owo Ci sentiamo, Pagnotella?O sartù

Sartù di riso to włoska specjalność wymyślona przez kucharzy burbońskiego króla Neapolu Ferdynanda I na początku XIX wieku.

Po Grekach i Rzymianach Neapolem rządzili Normanowie, Francuzi, austriaccy Habsburgowie. W zasadzie każde imperium lub dynastia w pewnym momencie władały tym miastem. W 1735 roku Włochy nadal składały się z państw-miast, a król Hiszpanii Karol coś tam (równocześnie Pierwszy, Trzeci, Piąty i Siódmy, w zależności od królestwa, które ma się na myśli) podbił królestwa Sycylii i Neapolu i połączył je pod swoją koroną.

Warto było przebywać w Neapolu za panowania Burbona. W Paryżu Jean Jacques Rousseau pisał: „Chcesz wiedzieć, czy tli się w tobie iskra? Biegnij, nie, leć do Neapolu…”, żeby wysłuchać majstersztyków neapolitańskich kompozytorów w operze San Carlo. W 1770 roku ojciec Mozarta przywiózł go na tournée. Odbywało się pod hasłem „Wolfgang zadziwia świat” (przy okazji nabyli eleganckie jedwabne stroje od neapolitańskich krawców).

Insomma, jeśli zaistniałeś tutaj, zaistniałeś wszędzie.

Król Ferdynand I był synem Karola. Nazywał się Ferdinando Antonio Pasquale Giovanni Nepomuceno Serafino Gennaro Benedetto. Ferdek uwielbiał sztukę, muzykę, a także jedzenie.

Do jego pałacu w centrum Neapolu sprowadzano szefów kuchni prosto z Francji, kolebki dynastii Burbonów. Byli to rzekomo najlepsi kucharze na świecie. Makarony, ryby, pieczone warzywa, wyrafinowane ciasta – dbali o to, żeby Ferdynand Pierwszy kładł się spać z zadowolonym brzuchem. Pewnego dnia król zapytał głównego kucharza, którego zwał ‘o monsù (od francuskiego monsieur), co będzie na obiad. Powiedziano mu, że na przystawkę podany zostanie ryż.

– RYŻ?! – król Ferdynand się wściekł.

Ryż jest dobry dla chorych. Nawet dzisiaj w Neapolu mówi się o rise d’o mese int’o liett stese: jedz ryż i leż w łóżku przez miesiąc. Ryż uchodzi za nijakie, szpitalne jedzenie. Zwie się go sciaquapanza, ryż na brzuch.

– Proszę – nalegał monsù. – Dość już tego makaronu. Przyrządzimy pożywny ryż! Dodamy do niego masło, ser i…

– No dobrze. Proszę podać ryż, który będzie mi smakował!

Tak powstało neapolitańskie sartù di riso. To ryż z gęstym pomidorowym ragù, kawałkami jajka, serem, kiełbasą, groszkiem i małymi smażonymi klopsikami lub salami. Zapieka się go w nasmarowanym masłem naczyniu.

Król był zachwycony. Kto by powiedział? Okazało się, że ryż może dobrze smakować i nadaje się na porządny posiłek.

Było sobotnie popołudnie. Siedziałam w kuchni rodziny Avallone, a Raffaella robiła sartù di riso, jedno z ulubionych dań Nino. Salvatore przyjechał po mnie do akademika – jak zwykle spóźniony i jak zwykle uśmiechnięty. Zostawił mnie w kuchni z matką, a sam kończył się uczyć w swoim pokoju. Był na trzecim roku prawa na Uniwersytecie Neapolitańskim. We Włoszech studia wyższe są połączeniem studiów licencjackich i magisterskich. Po pięciu lub sześciu latach (a w niektórych przypadkach jeszcze później) „powtarzania” książek absolwent mógł dołączyć do palestry i rozpocząć praktykę prawniczą.

Przed przystąpieniem do egzaminu Salvatore uczył się przez całe dnie, codziennie, przez pięć miesięcy. Nie chodził na wykłady, nie porównywał notatek z notatkami kolegów, nie kontaktował się z profesorami. Rył na pamięć teksty prawnicze w swoim chłopięcym pokoju przystrojonym misiami i trofeami piłkarskimi z trzeciej klasy. (Pamiętam, jak mu później tłumaczyłam, że w Princeton mieliśmy małe grupy studentów, których zachęcano do wyrażania opinii na dany temat w obecności profesora. Jak zareagował? „Dlaczego profesor miałby się przejmować zdaniem dwudziestolatków?”).

Zakładałam, że skoro po mnie przyjechał, to będziemy coś razem robili. Gdy kroił mi pizzę na małe kawałki, wydawało mi się, że między nami iskrzy. Kiedy poprzedniego wieczoru rozmawialiśmy przez telefon, powiedział nie tylko ci sentiamo, do usłyszenia, ale też ci vediamo, do zobaczenia!

I oto siedziałam w kuchni z Raffaellą! Kim ja dla nich byłam? Z pewnością nie dziewczyną Salvatore, ale też nie gościem całej rodziny. Nie usłyszałam: „Proszę usiąść w salonie. Podać mleko lub kawę?” ani „Salvatore, kochanie, może pokażesz tej dziewczynie, jak się dobrze bawić”. Może tak się czuły panny, którym aranżowano małżeństwo? Przyszły mąż jest czymś zajęty, więc tymczasem pokażemy ci, jaki lubi ryż. Czy małżeństwo aranżowane byłoby aż takie złe, gdyby mój narzeczony był kimś, kto mnie uszczęśliwia i ożywia tak jak Salvatore? Przecież nie musiałabym dla niego gotować, prawda? A może bym musiała?

Nie zdawałam sobie sprawy, że nie jestem oceniana ani do niczego przygotowywana. Raffaella skupiała się całkowicie na sartù. Robiła je po to, żeby zaspokoić głód mój i wszystkich innych.

Poruszała się według ściśle ustalonej choreografii. Równocześnie mieszała ragù, smażyła klopsiki i groszek. Pochylałam się i robiłam uniki. Czasami byłam za nią, kiedy indziej obok niej. Była wcześniej na siłowni i miała na nogach trampki New Balance i dopasowany jasnozielony dres. Jak to możliwe, że po treningu była idealnie umalowana?

– Non sudo. – Nie pocę się, wyjaśniła.

Wspaniale. Kuchenne okno było otwarte i do środka wpadało morskie powietrze. Raffaella zachęciła mnie, żebym spojrzała na wulkan. W wietrzne dni widać było miasteczka u podnóża Wezuwiusza. Widać nawet było zarys domów. Wiatr rozganiał mgłę.

– Ketrin, assagia. – Katherine, spróbuj. Nagle wyciągnęła do mnie drewnianą łyżkę po brzegi wypełnioną ragù. Drugą dłoń trzymała pod nią, żeby przechwycić to, co mogłoby z niej spaść. Wcisnęła mi pełną łyżkę do ust, prawie mnie dusząc kawałkiem drewna. – Com’è? – I jak?

Odparłam, że buonissimo, a ona zanurzyła łyżkę w garnku i sama spróbowała.

– Hm.

Kazała mi pokroić ugotowane na twardo jajka na ćwiartki. Sama wyłożyła usmażone, pryskające tłuszczem klopsiki na świeżo wyprasowane ścierki. Mój włoski poprawił się na tyle, że mogłam zapytać: „Jak dużo jajek? Ile sera? Ile jak dużo groszku?”. No dobrze, nie dobierałam słów idealnie, ale umiałam przekazać, o co mi chodzi. Raffaella w odpowiedzi objęła mnie w talii i szepnęła konspiracyjnie:

– Più ci metti più ci trovi! – Im więcej dasz, tym więcej dostaniesz. Innymi słowy w mojej kuchni, dziewczyno, nie ma miejsca dla analitycznego, precyzyjnego, liczącego umysłu.

(Wiele lat później w kuchni mojej matki w Bethesdzie w stanie Maryland zobaczyłam, jak Raffaella wpatruje się w szereg łyżek z miarkami, jakby patrzyła na znalezisko archeologiczne. Służą do odmierzania, wyjaśniłam jej. Podczas gotowania? – zapytała zdumiona. Pokręciła głową i zaśmiała się. Ach wy, Amerykanie! Owszem, jesteśmy dzicy i szaleni).

– LELLA! – W drzwiach kuchni stał Nino. Zwrócił się do żony jej przydomkiem. Był wkurzony. Zastanawiałam się, co takiego zrobiła. – C’è una puzza terrificante! – Co za smród!

Dowiedziałam się później, że Nino ma wyjątkowo wrażliwy węch. Nalega, żeby jego żona używała w czasie gotowania pochłaniacza – wtedy zapach jedzenia nie rozchodzi się po całym mieszkaniu.

– Scusa, scusa! Przepraszam! – odpowiedziała wesoło i włączyła urządzenie szumiące jak suszarka.

Nino sobie poszedł, nadal oburzony.

Był o czternaście lat starszy od niej i przez większą część ich wspólnego życia zarządzał hotelem należącym do niego i do jego braci. Raffaella powiedziała mi, że wychodził wcześnie rano i wracał późno wieczorem. Gdy był w domu, mogła przynajmniej dbać o niego z uśmiechem. Zmuszono go do wcześniejszego przejścia na emeryturę z powodu ohydnej kłótni rodzinnej, o której nikt nie mówił, i teraz spędzał w domu całe dnie. Raffaella dbała o to, żeby pochłaniacz działał, gdy gotowała, obsługiwała męża przy stole i wysłuchiwała jego nieprzyjemnych komentarzy na temat gotowania makaronu z uśmiechem lub z przymrużeniem oka. „Chyba masz rację, Nino”.

Doprowadzało mnie to do szału. Przecież gotowała dla niego jego ulubioną potrawę! Niebawem jednak zdałam sobie sprawę, że przestałam się na niego wściekać za te wybuchy.

– Ketrin! – przekrzykiwała pochłaniacz (angielskie a i th w słowie Katherine były dla większości Włochów zbyt wielkim wyzwaniem). – Pamiętaj: najpierw nałóż trochę ragù, żeby ryż nie przywarł.

Musiałam się zająć czymś innym i skupić na przygotowywaniu ryżu.

A te kuchenne działania były czymś w rodzaju aerobiku. Gdy mieszała gęste ragù z ryżem, pracowały jej bicepsy. Poprosiła mnie, żebym rozłożyła na stole świeże serwetki (nieprawdopodobnie białe) i zdjęła małe klopsiki (leżały już wystarczająco długo). Trzymałam je w garściach do czasu, gdy podsunęła mi garnek z ryżem i ragù. Wrzuciłam je do środka, a ona nasmarowała naczynie do zapiekania masłem.

Kiedy jej pomagałam przełożyć gęstą masę do naczynia, ze swojego pokoju wychynął z uśmiechem Salvatore. Podszedł do mnie i uszczypnął mnie w policzek.

– Pagnotella! Nauczyłaś się robić sartù? Później zrobimy test. Esame, esame! Princeton!

Uznał, że jest zabawny. Ja się nie śmiałam. Było mi gorąco i byłam głodna. I naprawdę miałam ochotę skosztować tego sartù.

* * *

Matka kazała mi przejść na dietę po raz pierwszy, gdy chodziłam do przedszkola. Nigdy nie nazywano mnie grubą. W naszym domu określano mnie mianem puszystej, ciężkiej, krągłej. Jako dziecko nigdy nie miałam więcej niż trzy i pół kilograma nadwagi. Lecz mojej matce to wystarczyło, żeby przedsięwziąć drastyczne kroki.

Bonnie Salango Wilson urodziła się w Princeton w Wirginii Zachodniej w czasie drugiej wojny światowej. Jej ojciec był prezbiteriańskim pastorem i synem włoskich imigrantów, którzy wyjechali z Kalabrii na początku wieku. Mimo że moi pradziadkowie byli zagorzałymi katolikami, gdy dziadek był mały, pozwalali prezbiteriańskiej szkółce niedzielnej korzystać ze swojej piwnicy. Dziadek uważał, że szkółka niedzielna jest fajna. Protestanci byli tacy serdeczni wobec dzieci! Po studiach dziadek wstąpił do seminarium prezbiteriańskiego. Jego rodzice nie martwili się, że odszedł od katolicyzmu. Wystarczyło im to, że jedno z ich ośmiorga dzieci przywdziało sutannę.

Tak więc moja matka była córką włosko-amerykańskiego kaznodziei z Południa. W latach pięćdziesiątych nie żyło jej się łatwo. Oczekiwano od niej, że będzie się ładnie zachowywała, dobrze uczyła, a przede wszystkim – że będzie piękna. A definicja piękna mojej matce, naturalnie krągłej kobiecie o włoskiej urodzie, nie pozwalała luzować szwów. Piękna znaczyło chuda.

Bonnie Salango przestała jeść śniadania i lunche na początku lat sześćdziesiątych i już nigdy potem nie uczestniczyła w tych posiłkach. Nigdy nie przekroczyła pięćdziesięciu czterech kilogramów i nadal wygląda jak Elizabeth Taylor w najlepszych latach. Mnie i mojej siostrze pokazywała swoje zdjęcie z lokalnej gazety wydawanej w Wirginii Zachodniej, zrobione, gdy wygłaszała mowę na zakończenie nauki w School of Foreign Service w Georgetown University (należała do pierwszego rocznika kobiet na tej uczelni). Gdy zobaczyłam to zdjęcie, nie byłam dumna z jej osiągnięć, tylko z tego, jaka była szczupła pod togą.

Pulchna córka po prostu do niej nie pasowała.

Nie jestem więc zaskoczona, że kiedy miałam trzy lata, a ona łajała mnie za dłubanie w nosie i zjadanie kóz, pytałam: „A co, mamusiu? Mają za dużo kalorii?”. W szkole podstawowej moim smakołykiem była guma do żucia z witaminami. Nauczyciele ze szkoły Świętego Patryka wiedzieli, że gdy w klasie rozdawano kartoniki z mlekiem, Katherine powinna dostać raczej odtłuszczone. „Kochaaana… – mawiała matka z nosowym akcentem z Appalachów. – Pamiętaj, żeby zawsze brać niebieskie!”. „Dlaczego tylko ja biorę niebieskie, a wszyscy inni czerwone?”.

Wytłumaczyła mi to racjonalnie, a ja zrozumiałam. Po co komu tyle dodatkowych kalorii? Ufałam jej. Czułam się dobrze, gdy wnoszono pudło z kartonikami mleka i mój niebieski ginął w morzu czerwonych. I wtedy, pewnego dnia w pierwszej klasie, moja najlepsza przyjaciółka Robin, szczupła blondynka, która piła pełnotłuste mleko aż do liceum, uparła się, żebym wypiła łyk z jej czerwonego kartonika. Mój świat natychmiast legł w gruzach i dostrzegłam nowe horyzonty.

Pierwszy kęs chrupiącego, parującego sartù uczynił mojemu dwudziestojednoletniemu ciału dokładnie to samo, co pełnotłuste mleko zrobiło mi jesienią 1981 roku w Episkopalnej Szkole Dziennej Świętego Patryka. Rozpoczęła się moja cielesna transformacja. Nie było już odwrotu.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: