Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

  • Empik Go W empik go

Teka Nieczui. Tom 1: Posłanie Imć Pana Nieczui do Małych Polaków i Czerwonych Rusinów, a które też Wielcy Polacy na czas sobie czytać mogą, dla zbudowania i dla krotochwili. - ebook

Wydawnictwo:
Rok wydania:
2011
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
, MOBI
Format MOBI
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najczęściej wybieranych formatów wśród czytelników e-booków. Możesz go odczytać na czytniku Kindle oraz na smartfonach i tabletach po zainstalowaniu specjalnej aplikacji. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Multiformat
E-booki w Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu. Oznacza to, że po dokonaniu zakupu, e-book pojawi się na Twoim koncie we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu.
(2w1)
Multiformat
E-booki sprzedawane w księgarni Virtualo.pl dostępne są w opcji multiformatu - kupujesz treść, nie format. Po dodaniu e-booka do koszyka i dokonaniu płatności, e-book pojawi się na Twoim koncie w Mojej Bibliotece we wszystkich formatach dostępnych aktualnie dla danego tytułu. Informacja o dostępności poszczególnych formatów znajduje się na karcie produktu przy okładce. Uwaga: audiobooki nie są objęte opcją multiformatu.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teka Nieczui. Tom 1: Posłanie Imć Pana Nieczui do Małych Polaków i Czerwonych Rusinów, a które też Wielcy Polacy na czas sobie czytać mogą, dla zbudowania i dla krotochwili. - ebook

Klasyka na e-czytnik to kolekcja lektur szkolnych, klasyki literatury polskiej, europejskiej i amerykańskiej w formatach ePub i Mobi. Również miłośnicy filozofii, historii i literatury staropolskiej znajdą w niej wiele ciekawych tytułów.

Seria zawiera utwory najbardziej znanych pisarzy literatury polskiej i światowej, począwszy od Horacego, Balzaca, Dostojewskiego i Kafki, po Kiplinga, Jeffersona czy Prousta. Nie zabraknie w niej też pozycji mniej znanych, pióra pisarzy średniowiecznych oraz twórców z epoki renesansu i baroku.

Kategoria: Klasyka
Zabezpieczenie: brak
Rozmiar pliku: 461 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

TEKA NIE­CZUI

PO­SŁA­NIE JMĆ PANA NIE­CZUI DO MA­ŁYCH PO­LA­KÓW

I CZER­WO­NYCH RU­SI­NÓW, A KTÓ­RE TEŻ I WIEL­CY PO­LA­CY

NA CZAS SO­BIE CZY­TAĆ MOGĄ, DLA ZBU­DO­WA­NIA

I DLA KRO­TO­CHWI­LI

TOM I

Pa­ryż

1883

Nie sa­mym chle­bem czło­wiek żyć bę­dzie, ale każ­dem sło­wem, po­cho­dzą­cem przez usta Boże. Mó­wi­cie: nie je­ste­śmy głod­ni w sło­wo Boże…

Nie­bo­żę­ta, oszu­ka­ni je­ste­ście od złych i fał­szy­wych pre­dy­kan­lów wa­szych. Ro­zu­mie­cie, iż sło­wo Boże do was przy­no­szą, a oni tru­ci­zną was za­ra­ża­ją. Far­ba tyl­ko chle­ba na wierz­chu, we­wnątrz zbu­twia­łość szcze­ra; tyl­ko skó­recz­ka ja­go­dy win­nej, we­wnątrz żół­ci peł­no. Jad smo­czy wino ich i tru­ci­zna zmij okrut­na. Ta­kie są na­uki wa­sze, mili he­re­ty­cy…

I rze­kłem: nie będę ich wspo­mi­nał, ani będę… wię­cej mó­wił w imie­niu ich; ale sło­wo Boże jest w ser­cu mo­jem, jako ogień pa­ła­ją­cy, za­mknio­ny w ko­ściach mo­ich, któ­rym usi­ło­wał za­trzy­mać, alem nie mógł.

A któ­ry idzie za mną, moc­niej­szy jest nad mię, któ­re­gom obu­wia no­sić nie jest go­dzien, ten was chrzcić bę­dzie Du­chem świę­tym i ogniem.

X. Fa­bian Bir­kow­ski (Ka­za­nie)

Niech bę­dzie po­chwa­lo­ny Pan Je­zus!

A na­przód mu­szę Wasz­mo­ści po­wie­dzieć, że nim się za­bra­łem do tego pi­sa­nia, jako to pió­ro nie by­wa­ło mo­jem rze­mio­słem, chcia­łem zna­leźć któ­re­go z przed­nich pi­sa­rzy pol­skich, coby to za mnie na­pi­sał, albo przy­najm­niej sko­ry­go­wał moje pi­sa­nie. Ale, mó­wiąc in­ter nos, nie­wie­lu ich tu jest mię­dzy nami. Jed­nych bo­wiem żart­ka fan­ta­zya na dro­dze ich ży­wo­ta po­nio­sła i przy­spo­rzy­ła im grzesz­ków, za któ­re te­raz po­ku­tu­ją w czy­ś­cu; dru­dzy, obok zdro­we­go ziar­na, po­na­sie­wa­li zgor­sze­nia, co tu­taj su­ro­wo się ka­rze; in­nych za­sie py­cha po­gu­bi­ła. Pan Mic­kie­wicz tu jest. To­wiańsz­czy­znę mu prze­ba­czo­no, bo w złej i do­brej doli, ani za­cno­ści swo­jej nie ska­ził, ani wia­ry nie stra­cił, a za­wsze wiel­kiem ser­cem mi­ło­wał lu­dzi, co tu­taj z woli Naj­wyż­sze­go bar­dzo wy­so­ko się pi­sze. A prze­to u Bło­go­sła­wio­nych i Świę­tych Pań­skich w wiel­kiem jest za­cho­wa­niu – a cóż do­pie­ro u nas, któ­rzy­śmy się do­pie­ro nie­bie­skie­go przed­sion­ka do­bi­li. Ale, kie­dym się z tym moim pro­jek­tem pi­sa­nia jemu po­kło­nił, jesz­cze się na mnie ofuk­nął, mó­wiąc swo­im li­tew­skim ak­cen­tem, któ­ry i tu­taj za­cho­wał:

– A daj-mi tam Wasz­mość świę­ty po­kój z pi­sa­niem! Ażaż-to nie wiesz, jak mniej Pan Tar­now­ski spo­nie­wie­rał w War­sza­wie za to, com pi­sał na zie­mi? Jesz­czeż mi im pi­sma po­sy­łać z nie­ba, aby się Ba­ka­ła­rze nad nie­mi zdzi­wia­li ku ucie­sze­niu Mo­ska­li! Pisz Wa­sze sam jako umiesz, a jak mą­drze a za­cnie na­pi­szesz, to i lak prze­czy­ta­ją.

Po­sze­dłem tedy jak zmy­ty i wca­le już nie mia­łem od­wa­gi ten­to­wać szczę­ścia u owych-to du­chow­nych i świec­kich uczo­nych na­szych, któ­rych fu mamy za­stęp tak pięk­ny, że pra­wie­by nim moż­na na­kryć kil­ka cho­rą­gwi. Aż tu mi dro­gę za­cho­dzi Xiądz Pod­kanc­le­rzy, któ­ry w pi­sar­stwie pol­skiem tak­że nie po­śled­nie zaj­mo­wał miej­sce. Więc do nie­go po radę, a on mi rze­cze:

– Atoż-to Waść chy­ba osza­lał nam się dać ko­ry­go­wać, któ­rzy­śmy za Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta albo też za Xię­stwa War­szaw­skie­go pi­sa­li. Czyż-to Waść nie wiesz, że to my wła­śnie, ja­ke­śmy się wzię­li do po­le­ro­wa­nia ję­zy­ka, ta­ke­śmy i bar­wę na­ro­do­wą zeń star­li, a nie­ba­wem już by­li­by­śmy i du­cha na­ro­do­we­go zeń wy­po­le­ro­wa­li. Na szczę­ście przy­szli po nas pi­sa­rze « smor­goń­skiej szko­ły », jak ich sta­ry Koź­mian na­zy­wał, i ję­zyk nasz, a i jesz­cze co wię­cej ura­to­wa­li. Za wa­szych cza­sów ję­zyk był bar­ba­rzyń­ską ła­ci­ną dużo ska­żo­ny, ale żyły w nim jesz­cze lep­szych wie­ków tra­dy­cye i żywo tęt­nił duch na­ro­do­wy. Pisz Wa­sze tak, ja­keś roz­ma­wiał z są­sia­dy i po kon­fe­de­rac­kich pe­ro­ro­wał obo­zach, a na­tem i to jesz­cze za­ro­bisz, że cię każ­dy pa­cho­łek zro­zu­mie, o co też głów­nie dziś cho­dzi.

Tym­cza­sem na to zja­wił się Wę­żyk Kasz­te­lan i za­raz, po­pra­wiw­szy zło­tych oku­la­rów, a swo­ja czer­wo­na trzci­nę ze zło­ta gał­ką pod­nió­sł­szy do góry, su­ro­wo spoj­rzał na X. Hu­go­na, ale jako to za­wsze nie­wy­czer­pa­nej do­bro­ci ma ser­ce, wpręd­ce się udo­bru­chał, gro­żąc trzci­ną i mó­wiąc:

– A jak to do­brze, że Pana Trem­bec­kie­go tu nie­ma, miał­byś Wasz­mość z nim za to nie­po­cze­sną ro­spra­wę.

Za­czem X. Pod­kanc­le­rzy się tyl­ko uśmiech­nął, bo wie­dział, że za­cny Kasz­te­lan od­dał był pal­mę ro­man­ty­kom za ży­cia, lubo pod ko­niec zno­wu się był w kla­sycz­ne he­re­zye upla­tał, a po­tem do mnie:

– Nie pi­sać trze­ba, lecz gro­mić. Ale jak­że to Wasz­mość się chcesz za­pa­try­wać na rze­czy: czy tak, jak je dziś wszy­scy wi­dzi­my, czy też tak, jak je wi­dzia­łeś za ży­cia?

A przy­tem pod­parł ręką pod­bró­dek, jak to czy­nił za­zwy­czaj, kie­dy się od­da­wał re­fle­xyi, i pa­trzył mi w oczy. A ja na to:

– Cho­waj że mnie Boże, aże­bym czyn­no­ści po­ko­leń dzi­siej­szych miał mie­rzyć łok­ciem na­szych cza­sów za­mierż­chłych. Ale są praw­dy i pra­wa, któ­re sta­no­wią du­szę na­ro­du, a te są nie­zmien­ne i wiecz­ne. Wpraw­dzie X. Dut­kie­wicz, ex-Je­zu­ita, któ­ry mnie wy­cho­wy­wał, wy­ro­bił mi był pew­ne punc­tum wi­dze­nia, któ­re­go przez dłu­gie cza­sy nie mó­głem się po­zbyć. Ależ-to ja nie­tyl­ko w Kon­fe­de­ra­cyi słu­ży­łem, gdzie X. Ma­rek pra­wił nam duby sma­lo­ne, jako Pol­ska cu­dem bę­dzie zba­wio­na i « de­kret w nie­bie już jest pod­pi­sa­ny. »Prze­cież już Kon­sty­tu­cyą Trze­cie­go Maja pod­pi­sa­łem krwią, moją – a po­tem przez wie­le lat wia­ły cho­rą­gwie nad gło­wą moją, któ­rych ha­słem była « wol­ność na­ro­dów», i tak do­nio­słem sza­blę moją do Lip­ska. Ja­dłem też róż­ne­mi cza­sy gorż­ki chleb wy­gna­nia i by­łem, jak Wasz­mość, ka­łau­zo­wa­ny, przez Niem­ców, toż i tam cze­goś się na­uczy­łem w cier­pie­niu. Nie do­sta­ło mi się, jako owe­mu Do­liw­czy­ko­wi, ta­kie «sza­lo­ne szczę­ście» w udzia­le, «że cier­piał za oj­czy­znę i to w mia­rę, nie dość mało, żeby być śmiesz­nym, ani dość wie­le, żeby na praw­dę być nie­szczę­śli­wym», ale praw­dzi­wa ła­ska Boża spły­nę­ła na mnie, bo cier­pia­łem jak Job i moje krew wła­sną prze­le­wa­łem usque ad fi­nem. Za co tam inni się bili, nig­dym o to nie py­tał: ja się bi­łem za Pol­skę. A tak przez całe pół wie­ku, Bóg mi jest świad­kiem, żad­ne­mu in­ne­mu Panu nie słu­ży­łem jak mo­jej Oj­czy­znie, od któ­rej też nig­dy nic nie żą­da­łem. A to jest moje punc­tum wi­dze­nia.

Za­czem X. Pod­kanc­le­rzy się roz­we­se­lił i rzekł mi:

– Tedy tak do­brze. A jak się Waść kie­dy w ja­kie sub­tel­no­ści uwi­kłasz, wów­czas do mnie po radę, a ja ci te rze­czy wy­ja­śnię.

Wła­śnie mu chcia­łem po­wie­dzieć, że się w żad­ne sub­tel­no­ści uwi­kłać nie mogę, bo tyl­ko to chcę spi­sać, co­śmy tu mię­dzy sobą róż­ne­mi cza­sy mó­wi­li, a tu i ów­dzie jaki ob­ra­zek do­rzu­cić, któ­ry­śmy wła­sne­mi oczy­ma wi­dzie­li, kie­dy Kasz­te­lan zbli­żył się do mnie, mó­wiąc:

– A co to tam Wasz­mość pi­sać za­my­ślasz? Bo to i ja nie­raz gorż­kie łzy pła­czę nad tem, co się dziś dzie­je w mo­jem mie­ście ro­dzin­nem: ale znów z dru­giej stro­ny nie­ła­twe to jest za­da­nie, bo są pew­ne wzglę­dy…

A tak mó­wiąc, wziął mnie pod ra­mię i za­czął mi szep­tać. A X. Pod­kanc­le­rzy wziął mnie z dru­giej stro­ny pod ra­mię: jako to Po­la­cy na­wet i w nie­bie nie mogą się od­zwy­cza­ić od tego nie­szczę­sne­go szep­ta­nia.

Więc tedy spór. Ten ra­dzi to, a ten owo. Aż na­resz­cie rze­cze Kasz­te­lan:

– Uwa­żaj do­brze, bo je­śli pój­dziesz za radą X. Hu­go­na, to pam­flet na­pi­szesz.

Nuż tedy ja w nie­go:

– Otóż to ra­cya. A czyż-to Je­go­mość nie wiesz, że każ­dy utwor sztu­ki, któ­re­go za­mia­rem jest wy­po­wie­dzieć praw­dy po­li­tycz­ne albo spo­łecz­ne dla ży­ją­cych po­ko­leń, jest pam­fle­tem? Ażaż to Ko­me­dya Bo­ska i Nie­bo­ska nie były pam­fle­ta­mi? A zresz­tą nic mi na­tem: kto so­bie wło­żył pam­flet w ko­ły­skę, ten może wziąść pam­flet do gro­bu.

Nuż zno­wu spór. A wte­dy już się ich siła na­gro­ma­dzi­ło koło mnie. Ten pra­wi tak, a ten owak, a nie masz dwóch, któ­rzy­by się od sie­bie nie róż­ni­li choć­by ma­łym od­cie­niem. A któ­rzy się już zgo­dzi­li ze sobą, to im to tak dziw­no, że sami temu nie wie­rzą. Tak to na­sze wady ziem­skie od­zy­wa­ją się cza­sem u nas i w nie­bie: jeno że grunt jest je­den po­mię­dzy nami. Bo już­ci tu nie­masz in­nych jak tyl­ko za­cni i z wąt­pli­wo­ści ziem­skich oczysz­cze­ni. Wszy­scy są do­brej woli i wia­ry i ża­den z nich się, ani o mar­szał­kow­stwo, ani o mi­ni­ster­stwo nie sta­ra, więc nie po­trze­bu­ją nic uda­wać. Ża­den z nich nie ma dóbr ziem­skich pod rzą­dem mo­skiew­skim, ża­den nie su­pli­ku­je o dy­rek­cyą te­atru we Lwo­wie, w Kra­ko­wie, lub w War­sza­wie, a li­cho mu tam po ja­kim­kol­wiek ty­tu­le albo or­de­rze, więc nie po­trze­bu­je mieć wzglę­du na ni­ko­go. To też war­to było po­słu­chać co po­wia­da­li, zwłasz­cza że hu­czek się zro­bił ma­leń­ki ja­ko­by na sej­mi­ku, gdzie­by sa­scy byli w zgo­dzie z fa­mi­li­ją, co się nie zda­rza­ło na zie­mi. Przy­szło na­wet do tego, że je­den z nich (pew­no ma syna, albo wnu­ka w par­tyi Kra­kow­skiej) zbli­żył się do mnie i rzekł nie­cier­pli­wie:

– A ja­kiem-to pra­wem Wasz­mość chcesz pu­bli­ko­wać na zie­mi, co się tu dzie­je po­mię­dzy nami?

Ten­by i w nie­bie chciał za­pro­wa­dzić cen­zu­rę. Więc dru­dzy w nie­go, za­czem się gwar jesz­cze bar­dziej roz­brzę­czał. Wsze­la­ko wte­dy Pan Mic­kie­wicz mi się po­ka­zał, spoj­rzał na mnie zna­czą­co, lewe oko przy­mru­żył i rzekł:

– Pa! Ta­de­usz­ku, jak do ja­snej świe­cy!

Za­czem ci­sza za­le­gła, jak mak siał, i nie było już op­po­zy­cyi.

Tak tedy po­wsta­ły te li­sty, któ­re Wasz­mo­ści z po­zdro­wie­niem po­sy­łam.

Prze­czy­taw­szy, ze­chciej je sko­ry­go­wać, ano nie tak jak ga­ze­cia­rze kra­kow­scy sko­ry­go­wa­li prze­mo­wę Ojca Świę­te­go, Piu­sa, do pol­skich pąt­ni­ków, że aż Oj­ciec Świę­ty cale z niej znik­nął, a jeno Pan Po­piel się zo­stał; albo też jak «Prze­gląd Pol­ski» ko­ry­gu­je rę­ko­pi­sma, któ­re mu za­cni lu­dzie przy­sy­ła­ją, wy­kre­śla­jąc z nich miej­sca co lep­sze i mó­wiąc: «że się to opusz­cza, jako już zna­ne.» Miał­bym moje pi­sa­nie ta­kiej pod­da­wać ko­rek­cie, to ra­czej­bym je po­słał do mo­skiew­skiej cen­zu­ry, przy­najm­niej­by mnie ta­kie kra­ja­nie, jako od ręki ob­cej, nie tak bar­dzo bo­la­ło. Albo już le­piej wca­le nie ko­ry­guj, chy­ba tam co w in­ter­punk­cyi.

A po­tem daj to do dru­ku.LIST PIERW­SZY

Zda­je się roku 1869.

Za­czy­nam tedy moję rzecz od po­cząt­ku.

Bo trze­ba Wasz­mo­ści wie­dzieć, że my się tu za­wsze ra­zem trzy­ma­my: Kon­fe­de­ra­ci Bar­scy i Ko­ściusz­kow­scy, Le­gio­ni­ści, Po­sło­wie i żoł­nie­rze z Li­sto­pa­do­we­go Po­wsta­nia, wy­gnań­cy sy­bir­scy i więź­nio­wie nie­miec­cy, tu­ła­cze nasi ze wszyst­kich czę­ści świa­ta, prze­śla­do­wa­ni za oj­czy­znę i wia­rę, po­za­bi­ja­ni uni­ci, cier­pią­ce­go ludu na­sze­go ćma wiel­ka i nie­szczę­śli­wych a za­cnych tłu­my nie­prze­li­czo­ne. Trzy­ma­ją też z nami Bło­go­sła­wie­ni z po­ko­leń in­nych, dru­dzy się do nas spusz­cza­ją z warstw wyż­szych: więc ka­zno­dzie­je nasi z wie­ków daw­niej­szych, Czar­niec­kie­go żoł­nie­rze, albo też w woj­nach prze­ciw­ko Tur­kom po­le­gli, i za­ba­wia­ją się z nami, dzi­wu­jąc się nam, że­śmy-to tyle za oj­czy­znę cier­pie­li i jej wszyst­ko od­da­li, cho­ciaż już wte­dy sta­rostw nie mia­ła, a pa­nis bene me­ren­tium to były kaj­da­ny i lody sy­bir­skie. A za­cho­dzą do nas na czas i cu­dzo­ziem­cy, któ­rzy się mi­ło­ścią dla Pol­ski wsła­wi­li, albo też dla niej cier­pie­li: więc An­gli­cy i Fran­cu­zi, Niem­cy, Wę­gro­wie i Wło­si, tu i ów­dzie któ­ry Ro­sy­anin się do nas przy­tu­li, je­no­śmy jesz­cze żad­ne­go Cze­cha tu nie wi­dzie­li. Za­cność tu­taj jest wiel­ka, spo­kój du­szy nie­bie­ski, ci­sza grec­ka, cho­cia­że­śmy do­pie­ro w przed­sion­ku szczę­śli­wo­ści wiecz­nej: do nie­ba jesz­cze od nas da­le­ko, czy­ściec tuż pod na­sze­mi no­ga­mi, na­wet i pie­kło zda­le­ka wi­dzi­my, – a wszel­ka ży­wio­łów roz­ter­ka tak nas do­ty­ka, jak­by­śmy jesz­cze żyli na zie­mi. Cho­ciaż ciał na­szych na so­bie nie mamy, brak ich nam się uczu­wać nie dawa; owszem, lżej nam tak, bo na­mięt­no­ściom ludz­kim nie ule­ga­my, a po­zo­sta­ło nam tyl­ko ich ro­zu­mie­nie. Wsze­la­ko każ­dy tak­sie tu­taj przed­sta­wia, jako był w naj­waż­niej­szej chwi­li swo­je­go ży­cia: więc Bi­sku­pi we fio­le­tach, żoł­nie­rze w mun­du­rach, a my w na­szych kon­fe­de­rac­kich kon­tu­szach. Mło­dy Za­wi­sza w bur­ce krym­skiej, a Pan Le­le­wel w kasz­kie­ci­ku, w blu­zie i w sza­racz­ko­wym płasz­czy­ku, a za­wsze z xią­żecz­ka­mi pod pa­chą. Róż­ni­cy sta­nów tu nie ma, wszy­scy rów­ni; ale że każ­dy jest tu są­dzo­nym we­dle tego, czem był i ja­kim był na swo­im urzę­dzie, więc też cho­wa się mię­dzy nami na­szej prze­szło­ści wspo­mnie­nie: jeno że miej­sce, ja­kie tu każ­dy zaj­mu­je, od­mie­rzo­ne jest tyl­ko jego cno­ta­mi. To też nie­raz wi­dzi­my, jako ten któ­ry był Se­na­to­rem, ni­ziuch­no się nosi przed kmie­ciem, a ów dru­gi, co był Het­ma­nem, ugi­na czo­ło w po­ko­rze przed swo­im wła­snym żoł­nie­rzem, bo kmieć i żoł­nierz, w po­szar­pa­nem odzie­niu i zie­wa­ją­cem obu­wiu, wię­cej cier­pie­li i tęż­sze­go har­tu du­szy dali do­wo­dy, za­nim, w gło­dzie i bie­dzie a bez szem­ra­nia, do­nie­śli du­sze swo­je do nie­ba, ni­że­li Se­na­tor i Het­man. A tak każ­dy jest tu­taj po­kor­nym, po­ko­ra każe każ­de­mu mieć sie­bie za nic, a dać dru­gie­mu miej­sce przed sobą, i w tej-to po­ko­rze mamy tu na­szą hie­rar­chi­ję, któ­rą­śmy sami so­bie stwo­rzy­li. A po­sta­wi­li­śmy na jej cze­le na­szych naj­pierw­szych mę­czen­ni­ków za oj­czy­znę i wia­rę, któ­rych jesz­cze przed na­szą kon­fe­de­ra­cya Mo­skwa ka­za­ła po­rwać i wy­wieźć na męki, a któ­rym się prze­to i tu­taj pierw­szeń­stwo na­le­ży. Oko­ło tego tro­nu gro­ma­dzi­my się na na­sze sej­mi­ki, gdzie nas do­cho­dzą wie­ści o tem, co się dzie­je na na­szej zie­mi na na­sze du­cho­we ćwi­cze­nia, gdzie się oświe­ca­my wza­jem­nie, na na­sze mo­dły, któ­re­mi usi­łu­je­my upro­sić zba­wie­nie dla na­szej ziem­skiej oj­czy­zny. A je­ste­śmy tu jako cie­nie, któ­re się tyl­ko lam ja­wią, gdzie świa­tłość, a zni­ka­ją w obec ciem­no­ści, wid­ne dla god­nych za­wsze i wszę­dzie, a dla nie­god­nych nie­ma ich nig­dzie. A na­tem nie­chaj do­syć ci bę­dzie: bo je­że­liś jest god­nym, to i bez tego nas za­wsze wi­dzisz nad sobą – a któ­ry po­szedł mię­dzy za­przań­ce, niech so­bie gło­wy nie psu­je da­rem­nie, bo nig­dy nie zro­zu­mie, jak to tu jest i nig­dy nas nie oba­czy…

Owo więc tego dnia sta­li­śmy so­bie w gro­mad­kach oko­ło owe­go tro­nu na pro­mien­nych spo­czy­wa­ją­ce­go ob­łocz­kach, na któ­rym kró­lu­je Jmć Xią­żę Bi­skup Kra­kow­ski, a oto­czo­ny jest na­szy­mi przo­dow­ni­ka­mi, jako Bi­skup Za­łu­ski, pan Sta­ro­sta Zio­łec­ki, pa­no­wie Kra­siń­scy i inni. I na­pa­wa­my się ową prze­dziw­ną wo­nią łąk na­szych z nad Wi­sły, któ­ra nas za­wsze taką przej­mu­je bło­go­ścią, że pra­wie ro­sko­szy nie­bie­skiej, zwłasz­cza co po­śled­niej­szej, rów­nać się może. A roz­ma­wia­my so­bie o owych-to roz­ma­itych swo­bo­dach, któ­re z ła­ski do­bre­go Pana za­czy­na­ją się roz­ście­lać po Ma­łej Pol­sce i Rusi Czer­wo­nej i po­zwa­la­ją bied­nym lu­dziom co­kol­wiek wol­niej ode­tchnąć. I cie­szy­my się tem da­le­ko wię­cej, jak na­szem wła­snem zba­wie­niem, i mó­wi­my so­bie: Bo­żeż mój, Boże! Gdy­by ci lu­dzie te­raz jęli się pra­cy a, po­mni tylu nie­prze­li­czo­nych cier­pień i ofiar, ja­kie już sami po­nie­śli, na­po­ili się wza­jem­ną ku so­bie mi­ło­ścią, i, gdy­by, wy­ru­go­waw­szy z po­mię­dzy sie­bie pry­wa­tę i sob­kow­stwo i oso­bi­ste am­bi­cye, a po­rzu­ciw­szy na za­wsze wszel­kie swa­ry i wszel­ką nie­zgo­dę, po­ma­ga­li je­den dru­gie­mu i do­ra­bia­li się swej lep­szej doli, cho­ciaż­by tyl­ko jak owe mrów­ki na swo­jem mro­wi­sku, Bo­żeż mój, Boże! za ja­kie lat kil­ka­na­ście raj-by so­bie stwo­rzy­li w swo­im kra­iku, a kie­dy­by była ła­ska Boża po temu, toby się to z tego wy­wi­nę­ło coś wię­cej – a z cza­sem mo­że­by nam i na­szą Pol­skę po­sta­wi­li na nogi…

A kie­dy tak so­bie mó­wi­my, JW. Bi­skup Kra­kow­ski coś skrę­cił no­sem i rze­cze do mnie, żem to był mu naj­bliż­szy:

– Ja­kiś swęd mnie za­cho­dzi z Kra­ko­wa. Po­patrz-no Wa­sze, co się tam dzie­je.

Jmć X. Bi­skup, cho­ciaż ma gło­wę w ob­ło­kach, mie­wa cza­sem pro­ro­cze wi­dze­nia, jako je mie­wał pod ko­niec ży­cia. Więc wy­tę­ży­łem wzrok ku Kra­ko­wu, kie­dy tym­cza­sem sły­szę ja­kieś nie­spo­koj­ne szep­ty oko­ło sie­bie. W nie­któ­rych gro­mad­kach gwar się pod­ry­wa, a Pan Le­le­wel sie­dzi so­bie spo­koj­nie na pniu sta­re­go ce­dru i czy­ta xią­żecz­kę, na któ­rej na­pi­sa­no: Teka Stań­czy­ka. Więc tedy wszy­scy do Le­le­we­la, – a tu w ten mo­ment ha­łas tak wiel­ki od pie­kieł ude­rzył nas w uszy, że nas pra­wie ogłu­szył.

Całe pie­kło za­wrza­ło re­wo­lu­cyą iście pie­kiel­na. Czar­ne dymy w ogrom­nych kłę­bach wzbi­ja­ją się w górę, z po­mię­dzy nich wy­śli­zgu­ją się ol­brzy­mie ję­zy­ki pło­mie­ni i liżą czy­ś­co­we pod­ło­gi, a iskry w ogni­stych sno­pach do­la­tu­ją aż do nas i ga­sną w ro­sie nie­bie­skiej. Ha­łas zaś, krzy­ki, jęki, wo­ła­nia i gwał­ty tam ta­kie, jak gdy­by orda się zwar­ła z ko­zac­twem i o buń­czuk się bito. Pa­trzy­my po­mię­dzy szpa­ry roz­dzie­ra­ją­ce się wśród kłę­bów dymu – a to Ja­rosz Bej­ła się ze­rwał i zbu­rzył,a wy­wi­ja­jąc ma­czu­gą, któ­rej do­padł gdzieś w pie­kle, dia­błom rogi ze łbów po­strą­cał, temu oko wy­łu­pił, owe­mu szczę­kę zdru­zgo­tał, przy czem i kil­ku so­cy­ali­stom że­bra po­ła­mał, i woła na całe gar­dło: – Wi­dzi­cie dia­bły, że mia­łem ra­cyę! Pol­ska jest tru­pem, któ­ry to­czy ro­bac­two! Już się utwo­rzy­ło stron­nic­two w Kra­ko­wie, któ­re się do mo­ich za­sad przy­zna­ło. Ja jego oj­cem! Stron­nic­two to na­wet po­szło już da­lej ode­mnie,bo kie­dy ja tyl­ko z de­mo­kra­tów szy­dzi­łem, oni plu­ją w twarz pa­try­otom i dep­cą no­ga­mi ofia­ry, któ­re za Pol­skę zgi­nę­ły. A pój­dą jesz­cze da­le­ko da­lej… Puść­cie mnie dia­bły! bo ja­kież ma­cie pra­wo brać mnie na męki, kie­dym miał ra­cyą i przy­szłość wy wró­żył! – Więc dia­bli z wi­dła­mi do nie­go: ale z Bej­łą nie taka-to ła­twa jest spra­wa. Zu­chwa­lec za ży­cia, jesz­cze zu­chwal­szym jest w pie­kle. Toż ma on i tam swo­ich stron­ni­ków. Za­raz sta­nę­li przy nim pro­fe­sor An­to­ni Wa­lew­ski, Adam Gu­row­ski i inni za­przań­cy z cza­sów Mi­ko­ła­jow­skich,. da­lej Trem­bec­ki, Po­niń­ski i cały za­stęp zdraj­ców z pod ber­ła Sta­ni­sła­wa Au­gu­sta; nuż wresz­cie Tar­go­wi­ca ze swy­mi hersz­ta­mi na cze­le: ci ze strycz­ka­mi na szy­jach, tam­ci z rę­ko­je­ścia­mi zła­ma­nych sza­bel, inni ze sztan­da­ra­mi, obry­zgan­mi krwią pol­ską. I wsz­czę­ła się bi­twa sro­ga, ja­ko­by na zie­mi, jeno że tu po jed­nej stro­nie cho­rą­gwie ło­trow­skie, a po dru­giej za­stę­py sza­ta­nów.

Ale tu­taj na ta­kie bun­ty mają spo­sób bar­dzo pro­sty, któ­re­go i wy za­ży­wa­cie na zie­mi, kie­dy się psy za­czną gryść mię­dzy sobą. Otwo­rzo­no na­tych­miast ślu­zy wód przed­stwo­rzen­nych i spusz­czo­no po­top na ową część pie­kła, tak że i jed­nych i dru­gich, kie­dy się zwar­li ze sobą, za­raz wodą za­la­no. Za­ki­pia­ło tam wte­dy tak strasz­nie, ja­ko­by pło­ną­cy wul­kan wpadł w mo­rze, ol­brzy­mie kłę­by pary wznio­sły się nad tą ko­tli­ną i wszyst­ko przy­kry­ły. Przez ja­kiś czas nic wi­dać nie było, tyl­ko chmu­ry ha­nieb­nie cuch­ną­ce, a ście­lą­ce się pod na­sze­mi no­ga­mi: do­pie­ro po chwi­li uj­rze­li­śmy Bej­łę, jako się wy­su­nął z chmur, ja­ko­by z łaź­ni, i chro­ma­jąc na jed­ną nogę, szedł się su­szyć na słoń­cu. A mru­czał so­bie pod no­sem: – Że w mo­ich Mie­sza­ni­nach mia­łem ra­cyę, o tem nig­dy nie zwąt­pię; ale co praw­da, to le­piej było za­cząć i skoń­czyć na Pa­miąt­kach So­pli­cy, bo już w Li­sto­pa­dzie, cho­ciaż go Pan Tar­now­ski za moje naj­lep­sze dzie­ło uwa­ża, na­sia­łem nie mało zgor­sze­nia.

Tak na­wet ci, któ­rzy na dnie pie­kieł się sma­rzą, mie­wa­ją cza­sem na­tchnie­nia skru­chy, co nas też moc­no wzru­szy­ło. Ale na­ten­czas prze­le­ciał Anioł nad nami i rzekł do nas:

– Czło­wiek ży­ją­cy na zie­mi może mieć chwi­le zwąt­pie­nia; ale na wie­ki po­tę­pie­ni są ci, któ­rzy roz­sie­wa­ją zwąt­pie­nie po­mię­dzy bliź­nich…

Jak tyl­ko się to wi­do­wi­sko skoń­czy­ło, za­czę­li­śmy się zno­wu gro­ma­dzić, bo pod­czas owe­go bun­tu tro­che­śmy się byli po­roz­pierz­cha­li; lecz jesz­cze­śmy się nie cał­kiem ze­bra­li, kie­dy sły­szy­my nad nami szum po­łą­czo­ny ze świ­stem, wła­śnie jak gdy­by wiel­ka kula dzia­ło­wa nam na gło­wy spa­da­ła. A wtem rze­czy­wi­ście ude­rzy­ło cóś sobą o zie­mię tuż przed no­ga­mi JW. Bi­sku­pa – a to z taką gwał­tow­no­ścią, że się w tem miej­scu całe tu­ma­ny ku­rzu i pod­nio­sły i wszyst­ko za­ćmi­ły. Kie­dy się kurz roz­wiał na­resz­cie, pa­trzy­my: czło­wiek, w kłę­bek zwi­nię­ty, wije się w pro­chu przed na­sza star­szy­zną, pła­cze jak bóbr, bije się w pier­si i przy­się­ga na siedm bo­le­ści:

– JW. Pa­nie! ja­kom jest wier­ny słu­ga Jego Kró­lew­skiej Mo­ści, nad­uży­to tam mego na­zwi­ska. Ja­kom żyw, nig­dym się w li­sto­wa­nie nie wda­wał z Gą­ską, a cho­waj­że mnie Boże z tymi tam fa­ce­ta­mi. Wy­pra­wia­łem-ci róż­ne bła­zeń­stwa za­ży­cia, ale mnie moi trzej kró­lo­wie, któ­rym słu­ży­łem, choć­by tu sami zstą­pić mie­li, wy­świad­czą, żem się nig­dy nie naj­gra­wał z nie­szczę­śli­wych a za­cnych…

Więc Xią­żę Bi­skup mu prze­rwał, bo mu żal było nie­win­ne­go czło­wie­ka, i rzekł mu:

– Wstań-no Wa­sze, a nie fra­suj się tym de­spek­tem, któ­ry ci wy­rzą­dzo­no. Kró­lów Wasz­mo­ści tu fa­ty­go­wać nie bę­dzie­my, boby się rzew­nie spła­ka­li nad tem, coby na swo­jej zie­mi stąd oba­czy­li, o two­jej zaś za­cno­ści nig­dy­śmy nie wąt­pi­li.

A na to Jmć Pan Pa­sek, któ­ry-to za­wsze się przy nas za­ba­wia, bo nam ser­decz­nie owych nie­prze­li­czo­nych bi­tew za­zdro­ści, w któ­rych po ty­siąc dział gra­ło, a ta­kie wiel­kie kule koło nas świ­sta­ły, rze­cze mi na ucho:

– Masz tedy! na­wet i błaź­ni do nich się nie przy­zna­ją. A ja mu na to:

– A co to Waść ple­ciesz? Nie bła­zen-to był, jeno nie­po­spo­li­ty swo­je­go cza­su mo­ra­li­sta a fi­lo­zof. Był też w wiel­kiem za­cho­wa­niu u swo­ich współ­cze­snych, i cale rów­ny Panu Re­jo­wi z Na­gło­wić. Do­pie­ro w ostat­nich cza­sach, gdzie im tak trud­no daw­ne dzie­je zro­zu­mieć a nie­któ­rzy też i umyśl­nie je fał­szu­ją, tak­że i z nie­go bła­zna zro­bio­no.

Tym­cza­sem Stań­czyk wstał z ko­lan, łzy otarł i za­raz się roz­we­se­lił, jeno kie­dy po nas spoj­rzał, to sze­ro­ko oczy otwo­rzył, bo też nie znał nas nig­dy. "Wię­ce­śmy go za­raz wzię­li po­mię­dzy sie­bie, aby go tro­chę ośmie­lić, a ja do nie­go:

– Ro­zej­rzyj się Waść mię­dzy nami, wie­le-tu rze­czy oba­czysz, któ­ry­cheś nie wi­dział za ży­cia. Wy tam z góry na świat pa­trzy­cie, wiek dla was jed­ną chwil­ką – a my tu wpraw­dzie tak­że go­dzin już nie li­czy­my, ale prze­cie czuć i od­czu­wać mu­si­my, co się dzie­je na zie­mi, boć tam nie­jed­no się do­pie­ro wy­snu­wa, do cze­go­śmy zmu­ro­wa­li pod­sta­wy.

– Wi­dzęć ja, – po­wie on na to, – że u was cale in­a­czej. Zło­to­gło­wia po­mię­dzy wami nie­wie­le, a i krój su­kien nie taki. Żoł­nie­rze wasi odzia­ni po pro­stu, ale przy­stoj­nie. Ubo­żuch­nych jest spo­ro, bo owo wła­śnie wi­dzę, jako ten i ów jest ubra­ny chę­do­go, ale nie­bo­rak ani jed­ne­go zło­te­go guza nie­ma na so­bie. A po­bi­tych, po­ka­le­czo­nych, zsie­ka­nych, jest jesz­cze spo­rzej: ci jak się zda­je zgni­li żyw­cem w lo­chach pod­ziem­nych, tam­tych spa­lo­no na sto­sach, a ten i ów jest zmar­z­nię­ty w lo­dach sy­bir­skich. Ser­ce mi się ści­ska, gdy na nich pa­trzę – a idzie to już w set­ki ty­się­cy a może w mi­lio­ny.

Wię­ce­śmy mu to tłu­ma­czy­li, ja­kie­mi ofia­ra­mi my­śmy to ich sta­re kró­le­stwo trzy­ma­li na zie­mi, a po­ka­za­li­śmy mu za­ra­zem owe-to nie­przej­rza­ne gro­ma­dy wiej­skie­go ludu, któ­re tu za­le­ga­ją do­li­ny i góry i te się wie­sza­ją po ska­łach, tam­te się chło­dzą po ga­jach – a to go bar­dzo zdzi­wi­ło, ja­koż rzekł:
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: