Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Templanza znaczy umiar - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
12 października 2016
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Templanza znaczy umiar - ebook

Nic nie zapowiadało, że fortuna, którą Mauro Larrea zgromadził przez lata wytrwałej pracy, przepadnie. Przygnieciony przez długi i dręczony niepewnością Larrea gromadzi ostatnie środki i decyduje się na ryzykowny krok, który otwiera przed nim nowe perspektywy. Wtedy zaś na jego drodze pojawia się niepokojąca Soledad Montalvo, żona londyńskiego kupca winnego, by poprowadzić Larreę ścieżką, której nigdy by się nie spodziewał.

Z młodej republiki meksykańskiej do olśniewającej kolonialnej Hawany; z Antyli do XIX-wiecznego andaluzyjskiego Jerezu, który dzięki eksportowi win do Anglii stał się legendarną kosmopolityczną enklawą – taką drogę przebywa bohater tej książki, opowiadającej o sukcesach i klęskach, rodzinnych intrygach, kopalniach srebra, winnicach i wspaniałych miastach, których świetność z czasem zagasła. To historia męstwa w obliczu przeciwieństw losu i historia życia, które zmieniło się za sprawą niepowstrzymanej namiętności.

Kategoria: Obyczajowe
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-287-0392-6
Rozmiar pliku: 2,5 MB

FRAGMENT KSIĄŻKI

Rozdział 1

Co dzieje się z człowiekiem nawykłym tylko do sukcesów, gdy pewnego wrześniowego popołudnia urzeczywistniają się jego najgorsze obawy?

Nie wykonał żadnego zbędnego ruchu, z niczym się nie zdradził. Poczuł tylko ledwie uchwytne dreszcze; przebiegały mu po plecach, wspinały się do skroni i zsuwały ku palcom u nóg. Jednakże ani drgnął, otrzymując potwierdzenie tego, czego się już domyślał. Pozostał niewzruszony. Wsparty dłonią o surowe biurko z orzecha, wpatrzony w dwie kobiety, które przyniosły mu wiadomość – w ich wymęczone twarze i żałobne suknie.

– Proszę dopić czekoladę. Przykro mi, że naraziłem panie na kłopoty, i dziękuję, że pofatygowały się panie, by poinformować mnie osobiście.

Panie usłuchały, jakby chodziło o rozkaz, gdy tylko tłumacz przełożył te słowa. Amerykańskie poselstwo udostępniło nowo przybyłym pośrednika, aby mimo wyczerpania, przygnębienia i nieznajomości hiszpańskiego mogły zrealizować cel swej podróży.

Podniosły filiżanki do ust bez większej ochoty. Zapewne z szacunku dla gospodarza. Żeby mu się nie sprzeciwiać. Biszkoptów sióstr bernardynek już natomiast nie tknęły, a on nie nalegał. Gdy popijały gęsty płyn, źle maskując skrępowanie, do pokoju – niczym gad – wślizgnęło się milczenie niebędące w gruncie rzeczy milczeniem: pełzło po lakierowanych deskach podłogi i europejskich meblach, sunęło po wytapetowanych ścianach, wśród olejnych pejzaży i martwych natur.

Tłumacz, ledwie dwudziestoletni młokos, siedział zmieszany, spocone dłonie splatając na wysokości przyrodzenia i powtarzając sobie w duchu: „Co ja tu, do diabła, robię?”. Tymczasem w powietrzu wisiały tysiące dźwięków. Z dołu dobiegały echa pokrzykiwań – to służba polewała dziedziniec wawrzynową wodą. Z ulicy, przez okna z kutymi kratami, słychać było stukot końskich i mulich kopyt, błagalne zawodzenie żebraków i nawoływanie obnośnego handlarza, uparcie zachwalającego swój towar: słodkie pierożki, ziemniaczane tortille, mus z gujawy, kukurydziane ciasteczka.

Amerykanki otarły usta świeżo wyprasowanymi holenderskimi serwetkami. Zegar wybił wpół do szóstej. Panie nie wiedziały, co dalej.

Napięcie rozładował gospodarz.

– Liczę na to, że nim ruszą panie w drogę powrotną, zechcą spędzić tę noc pod moim dachem.

– Bardzo panu dziękujemy – odrzekły niemal chórem – ale wynajęłyśmy już pokój w zajeździe, który polecono nam w ambasadzie.

– Santos!

Choć to ostre wezwanie skierowane było do kogo innego, obie aż się wzdrygnęły.

– Niech Laureano pomoże paniom odebrać bagaż i zaprowadzi je potem do hotelu Iturbide, ja pokryję koszty. Ty odszukaj Andradego, przerwij mu grę w domino i powiedz, by tu zaraz przyszedł.

Brązowoskóry służący odpowiedział na to krótkim „wedle rozkazu”. Zupełnie jakby, podsłuchując przecież pod drzwiami, nie zorientował się wcale, że los Maura Larrei, do tej pory zamożnego udziałowca kopalń srebra, właśnie uległ dramatycznej odmianie.

Amerykanki wstały, a ich spódnice, wydymając się, zaszeleściły niczym skrzydła złowieszczego kruka. Podążając za służącym, kobiety opuściły gabinet i wyszły na chłodną galerię. Ta, która przedstawiła się jako siostra, szła przodem; ta, która podobno właśnie owdowiała – z tyłu. Zostawiły w pokoju to, co ze sobą przywiozły: papier potwierdzający czarno na białym trafność pewnego przeczucia. Na końcu ruszył do wyjścia tłumacz, powstrzymany jednak zaraz przez pana domu.

– Pozwoli pan jeszcze na chwilę, młody człowieku.

Ledwie tłumacz przystanął, gospodarz podjął:

– Pan się nazywa Samuelson, dobrze zapamiętałem?

– Tak, proszę pana.

– Doskonale, Samuelson – ciągnął Larrea, zniżając głos. – Chyba nie muszę panu mówić, że to była ściśle prywatna rozmowa. Piśnie pan o niej choć słowo, a zadbam, żeby już w przyszłym tygodniu został pan deportowany i natychmiast po powrocie do domu powołany do wojska. Skąd pan pochodzi, młody przyjacielu?

Chłopak poczuł, że gardło ma suche jak słomiana strzecha.

– Z Hartford w stanie Connecticut, panie Larrea.

– Świetnie się składa. W razie czego pomoże pan Jankesom wreszcie pokonać Konfederację.

Kiedy uznał, że goście są już w bramie, delikatnie odchylił zasłonę w jednym z balkonowych okien i patrzył, jak szwagierki wychodzą na ulicę i wsiadają do jego berlinki. Stangret Laureano popędził klacze, które ruszyły żwawo, mijając dostojnych przechodniów, obdarte, bose dzieciaki i licznych Indian, poubieranych w sarape i zachwalających bezładnym chórem sprzedawane przez siebie dywaniki z Puebli, łój, suszone mięso, awokado, owocowe napoje i woskowe figurki Dzieciątka Jezus. Upewniwszy się, że powóz skręca w ulicę Damas, Larrea odstąpił od okna. Wiedział, że jego plenipotent Elías Andrade zjawi się najwcześniej za pół godziny. Nie miał wątpliwości, czym wypełnić ten czas.

Niedostępny dla cudzych spojrzeń szedł przez kolejne pomieszczenia, z wściekłością zrywając z siebie surdut. Potem gwałtownymi ruchami rozwiązał krawatkę, rozpiął spinki do mankietów i podwinął rękawy batystowej koszuli ponad łokcie. Gdy tak rozchełstany dotarł na miejsce, odetchnął głęboko i wreszcie zakręcił stojakiem przywodzącym na myśl ruletkę, a utrzymującym w pionie kije bilardowe.

– Matko Przenajświętsza – mruknął.

Nic nie zapowiadało, że wybierze akurat ten, który wybrał. Miał inne – nowsze, lepsze i cenniejsze, zbierane całymi latami jako namacalne dowody niepowstrzymanej kariery. Skuteczniejsze, staranniej wyważone. A jednak owego popołudnia, które rozdarło jego egzystencję na dwoje i przechodziło już w zmierzch, podczas gdy w całym wielkim domu służba zapalała świece i lampy, ulice wciąż tętniły życiem, kraj zaś uparcie trwał w chaosie niekończących się walk, Mauro Larrea postawił na nieprzewidywalność. Wbrew podstawowej logice, bez żadnego powodu wybrał stary, toporny kij łączący go z przeszłością, po czym nachyliwszy się nad stołem bilardowym, przystąpił do wściekłego pojedynku z własnymi demonami.

Mijały minuty, a on wykonywał kolejne popisowo skuteczne uderzenia, jedno za drugim – i dalej, i jeszcze, w ciszy przerywanej jedynie suchym stukotem bil. Kontrolując sytuację, kalkulując ryzyko, decydując o losach rozgrywki. Jak zawsze. Albo prawie zawsze. Aż od drzwi za jego plecami odezwał się głos:

– Ten kij w twoich rękach to raczej zły znak.

Nie przerywał gry, jak gdyby nie usłyszał: a to wyginał nadgarstek, by wbić bilę do łuzy, a to – po raz nie wiadomo który – wprawnie układał palce lewej dłoni w mostek, eksponując przy okazji dwie zmiażdżone opuszki i tę ciemną bliznę biegnącą od podstawy kciuka. Rany wojenne, jak z ironią mawiał. Ślady po wędrówce przez trzewia ziemi.

Niemniej jednak usłyszał głos swego plenipotenta – modulowany głos wysokiego, jakże eleganckiego mężczyzny, który pod czaszką gładką niby lustrzana tafla skrywał niezwykle przenikliwy umysł. Elías Andrade nie tylko czuwał nad interesami Larrei, lecz był również jego najlepszym przyjacielem: starszym bratem, którego tamten nigdy nie miał, i głosem rozsądku w chwilach, gdy gorączkowa aktywność nie pozwalała przedsiębiorcy na spokojny namysł.

Głęboko pochylony nad stołem Mauro Larrea wykonał ostatnie zdecydowane pchnięcie i uznał swą samotną rozgrywkę za zakończoną. Potem odstawił kij na miejsce i bez pośpiechu zwrócił się w stronę gościa.

Popatrzyli sobie prosto w oczy, jak tyle już razy wcześniej. Bez względu na okoliczności zawsze tak samo: otwarcie, bez udawania.

– Jestem zrujnowany, przyjacielu.

Plenipotent zacisnął powieki, ale nic nie odrzekł. Zamiast tego wyciągnął z kieszeni chusteczkę i przetarł czoło. Zaczynał się pocić.

Czekając na odpowiedź, gospodarz otworzył stojące obok pudełko i wyjął dwa cygara. Zapalili je, kolejno, srebrną zapalniczką i po chwili w powietrzu zawisły chmury dymu. Plenipotent dopiero wtedy zdobył się na reakcję.

– Żegnaj, kopalnio Trzy Księżyce.

– Żegnaj i cała reszto. Wszystko razem diabli wzięli.

Żyjąc między dwoma światami, Larrea czasem klął jak kastylijski szewc, a czasem był w swoim doborze słów bardziej meksykański niż zamek Chapultepec. Dwie i pół dekady upłynęło od czasu, gdy przybył do Nowej Hiszpanii przemienionej już wówczas – po długiej i bolesnej walce o niepodległość – w młodą republikę. Przywiózł ze sobą zadrę w sercu, dwa niezbywalne obowiązki i niezłomną wolę przetrwania. Nic nie zapowiadało, że na swej drodze napotka kiedyś Elíasa Andradego, ostatniego potomka starej kreolskiej rodziny, tyleż arystokratycznej, co po schyłku kolonii zbiedniałej. Jednakże, jak to często bywa, kiedy do gry włączy się przypadek, dwaj panowie ostatecznie się zetknęli – w podłej kopalnianej jadłodajni w Real de Catorce, w okresie, gdy interesy Larrei, młodszego od Elíasa o lat dwanaście, zaczynały iść coraz lepiej, a marzenia Elíasa, odpowiednio od Larrei starszego, zdążyły tymczasem obrócić się w proch. Od tamtej pory, mimo zmiennych kolei losu, niezależnie od sukcesów i porażek, radości i rozczarowań, którymi obu ich raczyła tocząca się kołem fortuna, pozostawali nierozłączni.

– Jankes zrobił cię w balona?

– Gorzej. Umarł.

Uniesiona brew Andradego ułożyła się w coś na kształt znaku zapytania.

– Zabili go konfederaci. W bitwie pod Manassas. Jego żona i siostra przypłynęły tu z Filadelfii, żeby mnie o tym powiadomić. Taka była jego ostatnia wola.

– A maszyny?

– Już wcześniej zarekwirowali je jego wspólnicy. Na potrzeby kopalni węgla w dolinie Lackawanna.

– To my za nie zapłaciliśmy… – wymamrotał osłupiały Andrade.

– Do ostatniej śrubki, nie było wyboru. Ale ani jedna sztuka nie dotarła na miejsce.

Plenipotent podszedł do jednego z balkonowych okien i otworzył je na oścież, być może powodowany złudną nadzieją, że jakiś mocniejszy powiew przegoni z pokoju echo słów, które właśnie padły. Z ulicy wszakże dolatywał jedynie rejwach typowy dla tego miasta – jeszcze do niedawna największej metropolii obu Ameryk. Największej, najbogatszej, najpotężniejszej, dziedziczącej po Tenochtitlanie.

– Ostrzegałem cię przecież – mruknął Andrade, nie odwracając się, zapatrzony w uliczny tłum.

W odpowiedzi Mauro Larrea tylko mocniej zaciągnął się cygarem.

– Mówiłem ci, że reaktywacja tej kopalni to istne szaleństwo; że nie powinieneś inwestować w tę przeklętą koncesję, wyrzucać takich pieniędzy na zagraniczne maszyny; że w każdym razie potrzebujesz partnerów, by rozłożyć ryzyko… I że w ogóle powinieneś sobie wybić ten piekielny pomysł z głowy.

Gdzieś koło katedry powstało zamieszanie: kłócili się jacyś woźnice, rżał koń. Larrea wypuścił dym wciąż bez słowa.

– Sto razy ci powtarzałem, że nie ma potrzeby tak ryzykować – podjął Andrade, coraz bardziej rozgniewany. – A mimo to, wbrew moim radom i zdrowemu rozsądkowi, postanowiłeś pójść na całość. Zastawiłeś hacjendę Tacubaya, sprzedałeś ziemie w Coyoacanie, farmy w San Antonio Coapa, plantacje w Chapingo, magazyny przy ulicy Sepulcro i parcele obok kościoła Świętej Katarzyny Męczennicy…

Wymieniał kolejne pozycje tego inwentarza z taką złością, jakby pluł żółcią.

– W dodatku pozbyłeś się wszystkich akcji, obligacji i bonów, po czym, jakby tego było mało, zadłużyłeś się po uszy. Naprawdę nie wiem, jak mamy sobie teraz z tym poradzić…

Larrea w końcu mu przerwał.

– Coś nam jeszcze zostało.

Rozłożył ramiona, obejmując tym gestem pokój, w którym się znajdowali, a pośrednio także mury, dachy, schody i dziedzińce całego domu.

– Nawet o tym nie myśl! – zawołał Andrade, łapiąc się za łysą głowę.

– Potrzebujemy pieniędzy na spłatę najpilniejszych długów, a potem na to, żebym mógł się ruszyć.

Plenipotent przestraszył się bardziej, niż gdyby zobaczył ducha.

– Ruszyć się? Dokąd?

– Jeszcze nie wiem, ale nie ulega wątpliwości, że muszę stąd wyjechać. Nie mam wyboru, bracie. Tutaj jestem spalony, niczego już nie zdziałam.

– Zaczekaj – prosił Andrade, usiłując tchnąć w przyjaciela nieco spokoju. – Zaczekaj, na litość boską! Najpierw trzeba wszystko podliczyć: może zdołamy przez jakiś czas utrzymać rzecz w tajemnicy, negocjując z wierzycielami i kolejno gasząc pożary.

– Wiesz równie dobrze jak ja, że to nic nie da. I że na koniec zostaniemy pośród zgliszcz.

– Trochę opanowania, Mauro, trochę umiaru! Nie spiesz się tak i przede wszystkim nie ryzykuj utraty tego domu. To ostatnie, co ci zostało, i jedyne, co może ci posłużyć do zachowania pozorów.

Majestatyczna kolonialna budowla przy ulicy San Felipe Neri, kupiona od potomków hrabiego Regli, niegdyś posiadacza największej liczby kopalń w Wicekrólestwie Nowej Hiszpanii, plasowała swego właściciela w najbardziej pożądanym przez socjetę punkcie miasta. Jedynie tego barokowego pałacu nie poświęcił Larrea, gdy przy pomocy zatrważającej ilości gotówki próbował przywrócić do życia kopalnię Trzy Księżyce, i jedynie pałac pozostał mu z gromadzonej latami fortuny. Obaj z Andradem doskonale wiedzieli, że nie tylko o materialną wartość tej nieruchomości chodzi. Szło przede wszystkim o punkt oparcia dla mocno zachwianej towarzyskiej pozycji Larrei: zachowanie pałacu ratowało przed śmiesznością, jego utrata oznaczałaby w oczach całej stołecznej śmietanki ostateczny upadek.

Między przyjaciółmi zawisło gęste milczenie. Dawni triumfatorzy – szanowani, podziwiani, rozchwytywani – patrzyli teraz na siebie jak rozbitkowie niespodzianie strąceni przez sztorm w lodowate odmęty.

– Zachowałeś się niczym nieodpowiedzialny szczeniak – odezwał się znowu Andrade, jak gdyby powtarzanie w kółko tego samego mogło złagodzić cios, którego doznali.

– Już to słyszałem, gdy inwestowałem w inne kopalnie: w Elvirę, potem w Świętą Klarę, Obfitość i Pomyślność, a przecież wszystkie te inwestycje zwróciły mi się z nawiązką i zarobiłem na nich krocie.

– Ale wtedy nie miałeś jeszcze nawet trzydziestki na karku! Byłeś zagubionym na końcu świata sowizdrzałem i mogłeś ryzykować do woli, pomyleńcze! Myślisz, że teraz, dobiegając pięćdziesiątki, zdołasz wszystko odbudować?

Larrea milczał, pozwalając swojemu plenipotentowi wyładować emocje.

– Proponowano ci współpracę z największymi przedsiębiorstwami w kraju! Kokietowali cię i liberałowie, i konserwatyści, przy odrobinie dobrej woli mogłeś zostać ministrem w każdym rządzie! Masz wstęp do najbardziej eleganckich domów i gościłeś u siebie kwiat tego narodu! I nagle, przez swój ośli upór, posyłasz to wszystko w diabły! Twoja reputacja lada moment legnie w gruzach, twój syn bez twoich pieniędzy okaże się nikim, a twoja córka ucierpi bardziej niż ktokolwiek!

Skończywszy z tymi oskarżeniami, Andrade zgasił na wpół wypalone cygaro w popielniczce z górskiego kryształu i ruszył do drzwi. W tym samym momencie w progu stanął Santos Hue­sos, indiański służący, z tacą, na której niósł dwie kryształowe szklanki oraz dwie butelki: z katalońską wódką i z przemyconą z Luizjany whisky.

Andrade nie pozwolił mu dotrzeć z nimi do stołu. Zatrzymawszy służącego na środku pokoju, gwałtownym ruchem nalał sobie trunku, wypił go jednym haustem i otarł usta wierzchem dłoni.

– Pozwól, że dziś wieczorem przestudiuję rachunki, może coś się uda uratować. A o sprzedaży domu, błagam, zapomnij! To twoja rękojmia, gwarancja! Twoja jedyna tarcza!

Mauro Larrea udawał, że słucha, nawet kiwał głową, lecz jego myśli biegły już w zupełnie innym kierunku.

Wiedział, że musi zacząć wszystko od nowa.

A do tego potrzebował gotówki oraz możliwości niczym niezakłócanego namysłu.Rozdział 2

Po tym, jak Andrade oddalił się już w głąb łukowatych podcieni wspaniałej galerii, Larrea nie miał ochoty na kolację. Zamiast jeść, postanowił wziąć kąpiel, by móc się wreszcie spokojnie zastanowić z dala od swego plenipotenta, świdrującego mu mózg wyrzutami.

Leżąc w wannie, najpierw pomyślał o Marianie. Tylko jej zamierzał przekazać wieści osobiście, jak zawsze zresztą. Choć mieszkali już osobno, utrzymywali intensywny kontakt. Wi­dywali się niemal codziennie i rzadko się zdarzało, żeby zrezygnowali ze wspólnej przejażdżki aleją Bucareli albo żeby Mariana nie zajrzała na moment do rodzinnego domu. Każde takie odwiedziny – zwłaszcza w jej obecnym stanie – były dla służby prawdziwym świętem: domownicy zawsze namawiali ją, by została trochę dłużej, częstując ją łakociami.

Gorzej wyglądała sprawa z Nicolasem, największym z jego utrapień. Na szczęście dla wszystkich w tej trudnej chwili jego syn przebywał akurat w Europie, zwiedzając francuskie kopalnie węgla w Pas-de-Calais, dokąd ojciec wysłał go pod opieką jednego ze swych starych przyjaciół, by na jakiś czas usunąć chłopaka z Meksyku. Nicolás stanowił istną mieszankę wybuchową: był aniołem i diabłem w jednej osobie, młodzieńcem pomysłowym i zarazem bezmyślnym, porywczym i całkiem nieprzewidywalnym. Szczęśliwa gwiazda, pod którą się widać urodził, jak również sięgający daleko cień ojca chroniły go, póki nie zaczął rozrabiać ponad miarę. W wieku dziewiętnastu lat zakochał się na zabój w żonie pewnego parlamentarzysty. Nieco później urządził w domu zabawę tak huczną, że w jej trakcie zapadła się podłoga jednego z salonów. Nim skończył lat dwadzieścia, Mauro Larrea stracił rachubę jego wybryków i uznał, że trzeba działać. Na szczęście zdążył tymczasem korzystnie zeswatać Nicolasa z panną Gorostizą, chcąc zaś dopełnić jego edukacji w charakterze swego następcy oraz przy okazji uniemożliwić mu wdawanie się przed ślubem w kolejne skandale, zdołał przekonać go do rocznego pobytu za oceanem. Teraz wszakże sytuacja zupełnie się zmieniła, należało ją więc starannie rozważyć. Pośród największych zmartwień bankrutującego Maura Larrei jego syn zajmował bez wątpienia honorowe miejsce.

Zamknął oczy i próbował przynajmniej na chwilę uwolnić umysł od niepokoju. Próbował zapomnieć o zabitym Jankesie, o maszynach, które już nigdy nie dotrą tam, gdzie powinny; o spektakularnej klęsce największego ze swoich przedsięwzięć, o niepewnej przyszłości swego syna i przepaści otwierającej się pod jego własnymi stopami. Bezwzględnie musiał się ruszyć, musiał przeć do przodu. A po dokładnym oszacowaniu szans pozostawało tylko jedno względnie pewne rozwiązanie. Zastanów się dobrze, skurczybyku, pomyślał. Choćbyś nie wiadomo jak wierzgał, nie masz innego wyjścia, powtarzał jednak jakiś głos w jego głowie. Tu, w tym mieście, niczego więcej nie osiągniesz. Musisz wyjechać, więc decyduj się, ale już!

Jak wielu ludzi ukształtowanych w ciągłej walce Mauro Larrea nabrał zdumiewającej wprawy w uciekaniu nieodmiennie do przodu. Pierwsze lata w Ameryce, spędzone w kopalniach srebra w Guanajuato, uformowały jego charakter: tyrał wtedy pod ziemią jedenaście godzin na dobę, krusząc skały przy świetle pochodni i za całe odzienie mając stare skórzane spodnie oraz uświnioną przepaskę na czole, przynajmniej w zało­żeniu chroniącą oczy przed brudnym potem. Jedenaście godzin na dobę sześć dni w tygodniu kuł kamień siłą własnych mięśni, pogrążony w mroku tych piekielnych czeluści, co już na zawsze uczyniło go wytrzymałym.

Pewnie dlatego nigdy nie poddawał się zwątpieniu, nawet teraz, leżąc w luksusowej emaliowanej, sprowadzonej z Belgii wannie, o jakiej kiedyś, zaraz po przyjeździe do Meksyku, nie mógłby nawet marzyć. W tamtych czasach mył się w ustawionej pod figowcem i wypełnionej deszczówką beczce, z braku mydła szorując skórę szmatą. Zamiast ręcznika miał własną koszulę i promienie słońca, a zamiast brzytwy – ostre górskie powietrze. Za wielki luksus uważał wówczas toporny drewniany grzebień i naturalną pomadę, którą kupował po każdej wypłacie w niewielkich porcjach, by utrzymywać w jakim takim porządku swoją gęstą, niesforną, kasztanowatą wtedy czuprynę. Tak, ciężkie to były lata. Aż w końcu kopalnia capnęła go swoimi zębiskami, a on uznał, że pora na jakąś zmianę.

I oto – co za los! – chcąc uniknąć ostatecznej katastrofy, musiał wrócić w przeszłość. Jeśli zamierzał ukryć wszystko przed towarzystwem, w którym się obracał, i uciec do przodu, zanim sprawa wyjdzie na jaw, w związku z czym on już nigdy się nie podniesie, musiał, wbrew rozsądnym zwykle radom Andradego, sięgnąć po ostatnią deskę ratunku. Co wcale mu się zresztą nie uśmiechało, bo mimo upływu lat i zmiany okoliczności zawracał zawsze na ponurą ścieżkę pełną cieni.

Otworzył oczy. Kąpiel stygła, podobnie jak jego wzburzenie. Wyszedł z wanny i chwycił ręcznik. Woda ściekała po nagiej skórze, mocząc marmurową posadzkę. Ciało czterdziestosiedmioletniego Maura Larrei, jakby oddając hołd podejmowanym przezeń w młodości tytanicznym wysiłkom, zachowywało doskonałą formę: pojawiły się na nim wprawdzie liczne blizny – z tą na lewej dłoni na czele – lecz ramiona i nogi nie utraciły sprężystości, brzuch pozostał płaski, a szerokie bary wciąż, jak dawniej, robiły wrażenie na krawcach, nienawistnikach i kobietach.

Larrea wytarł się, pospiesznie ogolił, nieuważnie przeciągnął po włosach palcami umoczonymi w olejku makassar i dobrał stosowne do postawionego sobie celu ubranie – ciemne i solidne. Przyodział się odwrócony do lustra plecami i przypiął do pasa to, o czym nigdy nie zapominał, przygotowując się do spodziewanej konfrontacji: nóż i rewolwer. Na koniec wyjął z biurka teczkę wiązaną czerwonymi tasiemkami, a z niej kilka kartek, które byle jak złożył i wsunął za pazuchę.

Dopiero gdy był gotowy, zwrócił się ponownie w stronę wielkiego lustra w drzwiach szafy.

– Przed tobą decydująca rozgrywka, przyjacielu – mruknął do własnego odbicia.

Później zdmuchnął świecę, wyszedł na korytarz i gromkim okrzykiem wezwał do siebie Santosa.

– Jutro o świcie pójdziesz do don Elíasa Andradego i powiesz mu, że pojechałem tam, dokąd nie życzyłby sobie, żebym jechał.

– Czyli do don Tadea? – spytał wyraźnie zaniepokojony Indianin Cziczimeka.

Jednakże pan domu już spieszył w stronę stajni, tak że chłopak musiał dobrze wyciągać nogi, by dotrzymać mu kroku. Pytanie pozostało bez odpowiedzi, zamiast niej nastąpiły dalsze instrukcje.

– Gdyby zjawiła się tu panienka Mariana, to jej ani słowa. Wszystkim innym, którzy będą o mnie pytać, naopowiadasz jakichś bajek.

Służący miał się znowu odezwać, kiedy Larrea uprzedził jego słowa:

– Nie, tym razem ze mną nie jedziesz, chłopcze. Bez względu na to, jak się ta awantura skończy, nikogo poza sobą nie chcę w nią angażować.

Minęła już dziewiąta wieczorem, a tłumy na ulicy nie rzedły. Usadowiony na grzebiecie swego criollo, owinięty w pelerynę i ukryty pod szerokim rondem kapelusza Larrea z trudem przedzierał się przez tę ludzką masę. Przy innych okazjach nawet go to bawiło – może dlatego, że zazwyczaj poprzedzało korzystną dla interesów kolację lub inne ciekawe spotkanie. Na przykład – z kobietą. Tego wieczoru wszakże jedyne, czego pragnął, to się stąd wyrwać.

– Przeklęty Jankes – syknął, bodąc konia ostrogą.

Tyle że, jak sam doskonale wiedział, to wcale nie była wina tamtego: ów dawny żołnierz Korpusu Inżynieryjnego Armii Stanów Zjednoczonych, zagorzały purytanin, nie dość, że spełnił swoje zadanie, to w dodatku zdobył się na pośmiertną już przyzwoitość, wysyłając żonę i siostrę do Meksyku z wiadomością, której sam – pochowany w zbiorowym grobie, z przestrzelonym okiem i strzaskaną czaszką – nie mógł osobiście dostarczyć.

– Cholerna wojna, parszywi konfederaci – zaklął znowu Larrea.

Co za idiotyczny zbieg okoliczności! Cóż za złośliwość losu! Takie myśli kłębiły mu się w głowie, podczas gdy jechał kłusem ciemną aleją Misterios.

***

Jankes nazywał się Thomas Sachs i Mauro Larrea, nawet w złości, zdawał sobie sprawę, że był to człowiek porządny – poza tym, owszem, sumienny metodysta. Pojawił się w jego życiu trzynaście miesięcy wcześniej, przysłany przez wspólnego znajomego z San Luis Potosí. Przyszedł w porze śniadania, kiedy cały dom dopiero budził się do życia, a z kuchni niosły się rozleniwione jeszcze głosy posługaczek siekających cebulę i mielących kukurydzę. Santos Huesos zaprowadził nowo przybyłego do gabinetu i tam go zostawił. Jankes czekał więc na stojąco, lekko się kołysząc, ze wzrokiem wbitym w podłogę.

– Słyszałem, że mógłby pan być zainteresowany kupnem maszyn do kopalni.

Tymi właśnie słowy powitał wchodzącego gospodarza. Mauro Larrea, nim odpowiedział, dobrze się mu przyjrzał. Gość był mocno zbudowany, opalony na czerwono i mówił znośną hiszpańszczyzną.

– To zależy od tego, co ma pan do zaoferowania.

– Nowoczesne maszyny parowe marki Lyons & Brookman & Sachs, produkowane w naszych fabrykach w Pensylwanii, w Harrisburgu, na zamówienie, wedle indywidualnych potrzeb klienta.

– Zdolne odprowadzać wodę z głębokości siedmiuset łokci?

– Nawet z ośmiuset pięćdziesięciu.

– W takim razie chętnie pana wysłucham.

I wysłuchał. A słuchając, poczuł, jak gdzieś w środku kotłuje się w nim coś, co od lat pozostawało uśpione. Ach, podźwignąć z upadku starą kopalnię Trzy Księżyce! Przywrócić jej świetność!

Możliwości zachwalanych przez Sachsa maszyn wydawały się niebywałe. Ani Hiszpanie za czasów kolonii, ani Anglicy, którzy kopali w Pachuce i w Real del Monte, ani Szkoci działający w Oaxace – nikt nigdy nie zaszedł w Meksyku równie daleko. Dlatego Larrea od razu wiedział, że chodzi o coś wyjątkowego. Zwalającego z nóg. Szalenie obiecującego.

– Proszę dać mi dzień do namysłu.

Nazajutrz powitał Sachsa, wyciągając doń swoją nawykłą do pracy rękę. Amerykanin dobrze znał ten typ ludzi: śmiałych, obdarzonych intuicją, niemniej jednak świadomych, że ich działalność to nieustanny korowód wzlotów i upadków; ludzi zdolnych bez wahania podejmować zuchwałe, wręcz niebezpieczne decyzje i raz po raz prowokować los, względnie Opatrzność, a zarazem ogromnie pragmatycznych i wybitnie inteligentnych.

– Teraz będziemy negocjować, przyjacielu.

Dobili targu, a Larrea uzyskał odpowiednie pozwolenia od Rady Kopalnianej, opracował ryzykowny plan finansowy, którego Andrade nie przestawał krytykować, i od tej pory zgodnie ze wstępnymi ustaleniami zaczął regularnie inwestować w nowy projekt ogromne sumy, aż wreszcie wyczerpał cały swój kapitał i kredyt. W zamian za to co trzy tygodnie napływały z Pensylwanii optymistyczne raporty na temat konstruowanych tam cudownych maszyn i całych ton piętrzącego się w magazynach sprzętu: kotłów parowych, dźwigów i tak dalej. Póki w końcu raporty nie przestały napływać.

***

Trzynaście miesięcy dzieliło tamte pełne nadziei dni od tej nocy, gdy czarna sylwetka jeźdźca sunęła po pustych drogach pod bezgwiezdnym niebem, w poszukiwaniu przynajmniej prowizorycznego rozwiązania.

Zaczynało już świtać, gdy Larrea zatrzymał się przed surową drewnianą bramą. Był cały zdrętwiały, usta miał wyschnięte, a oczy zaczerwienione. Po drodze ledwie dawał sobie i wierzchowcowi odsapnąć. Mimo to dziarsko zeskoczył na ziemię. Koń, wycieńczony i spragniony, zgiął przednie nogi i, tocząc pianę, upadł na bok.

Brzask zastawał ich oto w dolinie u stóp wzgórza San Cris­tóbal, nieopodal Pachuki. Nikt nie spodziewał się Larrei w tym stojącym na uboczu domostwie: któż wyglądałby gości o takiej porze? Jednakże psy zorientowały się od razu. Pewnie coś usłyszały. Albo zwęszyły.

Gorączkowe, chóralne szczekanie zmąciło ciszę poranka.

Ledwie kilka chwil później dały się słyszeć czyjeś kroki, cmokanie i krzyki mające zaprowadzić spokój. Kiedy ujadanie przycichło, jakiś młody, bynajmniej niesilący się na uprzejmość głos zawołał:

– Kto tam?

– Szukam don Tadea.

Zazgrzytały dwa otwierane zamki. Ciężkie, zardzewiałe. Trzeci odezwał się zaraz po nich, lecz natychmiast umilkł, jakby ktoś za bramą w ostatniej chwili zmienił zdanie. Zapanował przelotny spokój, po czym kroki po drugiej stronie nagle się oddaliły.

Trzy czy cztery minuty później ponownie rozległy się ludzkie głosy. Tym razem dwa zamiast jednego.

– Kto tam?

Pytanie było to samo, lecz pytający już nie. Mimo że nie słyszał go od ponad piętnastu lat, Mauro Larrea rozpoznałby mówiącego nawet na końcu świata.

– Ktoś, kogo nie spodziewałeś się więcej zobaczyć.

Trzeci zamek ustąpił wreszcie z przeraźliwym zgrzytem i drzwi się otwarły. Psy, jakby smagnięte biczem przez samego Belzebuba, rozszczekały się jeszcze gwałtowniej. Aż pośród tego zgiełku zahuczał oddany w powietrze strzał. Koń, wciąż półprzytomny po nocnej galopadzie, uniósł głowę i poderwał się na nogi. Cienie czterech czy pięciu psów – wychudzonych i zaniedbanych – powlokły się w głąb domostwa z podkulonymi ogonami, popiskując żałośnie.

Dwaj mężczyźni czekali na niego, mocno wparci nogami w ziemię. Młodszy, zwykły cerber, trzymał w zgiętej ręce broń, z której chwilę wcześniej wystrzelił; starszy taksował przybysza zaspanymi jeszcze oczami. Z tyłu widać było rozległe podwórze i majaczący już na tle coraz jaśniejszego nieba dom.

Drugi z mężczyzn wymienił z niespodziewanym gościem długie spojrzenie. To był on – Dimas Carrús, chudy i smutny jak zawsze, z co najmniej tygodniowym zarostem na twarzy, zerwany nagle ze swego słomianego siennika. U prawego boku zwisało mu bezwładne ramię, uszkodzone w dzieciństwie przez tłukącego go bez litości ojca.

Nie odrywając od przybysza wzroku, Dimas wydobył z siebie donośne beknięcie, zupełnie jakby gęsto spluwał. Zaraz potem przystąpił do powitania.

– O, do kurwy nędzy! Larrea! Nigdy nie przypuszczałem, że odwali ci na tyle, by tu wrócić.

Powiał zimny wiatr.

– Obudź papę, Dimas. Przekaż mu, że mam z nim do pogadania.

Tamten powoli pokręcił głową, lecz był to wyraz nie tyle odmowy, ile niedowierzania. Że znów go widzi. Choć tyle wody upłynęło.

Nie mówiąc nic więcej, ruszył ku domowi, a uszkodzone ramię zwisało mu przy boku jak martwy węgorz. Larrea podążył za swym przewodnikiem na dziedziniec, depcząc wystające z ziemi kamienie; potem przystanął, podczas gdy dziedzic tych włości znikał w jednym z bocznych wejść do domu. Larrea był tu jedynie raz po tym, jak wszystko się zawaliło, a czasy Real de Catorce zostały daleko z tyłu. Niewiele zmian dokonało się w tym miejscu, choć nawet kiepskie światło nie mogło zamas­kować okropnego zaniedbania. Dom był wielki, lecz pozbawiony wdzięku. Wszędzie walały się nieużywane narzędzia gospodarskie, jakieś rupiecie i inne graty – wszystko obsrane przez zwierzęta.

Dimas już po chwili wychylił się z innych drzwi.

– Właź i zaczekaj. Usłyszysz go z daleka.Rozdział 3

W niskiej kanciapie, w której Tadeo Carrús zwykł załatwiać swoje sprawy, też najwyraźniej niewiele się zmieniło. W każdym razie nie zmienił się stół, ciężki i zawsze zawalony jakimiś papierami oraz pootwieranymi bezwstydnie teczkami. Ani na wpół wyschłe kałamarze, wyłysiałe pióra czy stara waga. Ze ściany, poszarzałej i obdrapanej, wciąż patrzyła ta sama co kiedyś Matka Boska z Guadalupe, po indiańsku ciemnoskóra wśród złotych promieni, z dłońmi splecionymi na piersi, a księżycem i aniołem u stóp.

Larrea usłyszał odgłos powłóczenia nogami po terakotowej podłodze korytarza, nieświadom, że to zbliża się ten, na którego czekał. Kiedy Tadeo wszedł, okazał się nie do poznania. Nie miał w sobie choćby cienia dawnej energii. Ba, niegdyś imponująco wysoki, teraz zdawał się niższy o dobre półtorej piędzi. Nie przekroczył jeszcze sześćdziesiątki, ale wyglądał na zgrzybiałego dziewięćdziesięciolatka: poszarzały, zgarbiony, kruchy, grubo opatulony, kryjący się przed chłodem nocy pod wyrudziałym kocem.

– Skoro już tyle lat mnie nie odwiedzałeś, mogłeś dziś zaczekać do południa.

Pamięć Maura Larrei zalała nagła powódź obrazów i odczuć. Przypomniał sobie tamten dzień, kiedy lichwiarz odszukał go w okolicach szybu, który on, Larrea, zamierzał eksploatować. Przypomniał sobie ówczesny sklepik Carrusa w Real de Catorce. Siedzieli naprzeciw siebie przy świecy i dzbanie pulque, gdy Tadeo Carrús złożył kipiącemu ambicją młodzieńcowi propozycję: dostaniesz u mnie nieograniczony kredyt na realizację swoich planów, chłopcze z Hiszpanii, powiedział, kładąc mu na ramieniu potężną łapę. Razem dorobimy się fortuny, zobaczysz. I Larrea, choć rozumiał, że to lichwiarska umowa, propozycję przyjął, albowiem rozumu – w przeciwieństwie do zapału – mu brakowało.

Na szczęście zysk z owego pierwszego przedsięwzięcia okazał się więcej niż zadowalający, toteż ze spłaceniem kredytu nie było kłopotu: siedem dziesiątych wydobytej rudy przypadło Carrusowi, trzy zaś dostał sam Larrea. Potem nadarzyła się kolejna dobra okazja i wszystko się powtórzyło. Tym razem podzielimy się pół na pół, odważył się zaproponować Larrea. To sprawiedliwe: ty ryzykujesz pieniądze, a ja zapewniam siłę roboczą i swój niezawodny węch. No i ryzykuję życie. Lichwiarz parsknął śmiechem. Czyś ty zwariował, chłopcze? Umawiamy się jak przedtem albo nic z tego. Znów natrafili na bogate złoża, pieniądze popłynęły strumieniem. Znów rozdzielone skrajnie nierówno.

Następnym jednak razem Mauro Larrea, wszystko starannie podliczywszy, stwierdził, że nie potrzebuje już wchodzić z nikim w spółkę; że poradzi sobie bez niczyjej pomocy. I powiadomił o tym lichwiarza, siedząc z nim w jego sklepiku przed kolejnym dzbanem pulque. Carrús nie przyjął odprawy zbyt życzliwie. Jeśli nie pogrążysz się sam, łobuzie, osobiście o to zadbam. I wytrwale próbował dotrzymać obietnicy. Uciekał się do gróźb, pomówień, sabotażu i innych podłości. Między stronnikami obu mężczyzn niejednokrotnie dochodziło do rozlewu krwi, Larrea raz po raz napotykał na rozmaite przeszkody: a to ktoś poprzetrącał nogi jego mułom, a to chciano mu ukraść narzędzia i zapasy rtęci. Nie raz i nie dwa grożono mu nożem, a pewnego deszczowego popołudnia próbowano go nawet zastrzelić. Lichwiarz poruszył niebo i ziemię, byle go zniszczyć. Bez skutku.

Nie widzieli się od szesnastu lat. I oto, zamiast pyszałka o byczym karku i złodziejskich instynktach, któremu Larrea odważył się kiedyś postawić, zastał żywego trupa, straszącego kośćmi sterczącymi obscenicznie spod żółtej jak zjełczałe masło skóry i zionącego z daleka zepsutym oddechem.

– Usiądź, gdzie zdołasz – nakazał Carrús, ciężko opadając na fotel za stołem.

– Nie ma potrzeby, to potrwa tylko chwilę.

– Siadaj, do diabła – nalegał lichwiarz ochryple. W płucach mu świszczało przy każdym oddechu. – Skoro już tłukłeś się konno przez całą noc, możesz mi poświęcić jakiś kwadrans przed powrotem.

Usłuchał, przysuwając sobie drewniane krzesełko, lecz pozostał sztywno wyprostowany.

– Potrzebuję pieniędzy.

Lichwiarz chyba chciał się zaśmiać, ale nie zdołał, gdyż sama próba zakończyła się straszliwym atakiem kaszlu.

– Marzy ci się, żebyśmy znów zostali wspólnikami? Jak kiedyś?

– My dwaj nigdy nie byliśmy wspólnikami. Ty po prostu finansowałeś moje przedsięwzięcia dla jakiegoś tam zysku. I chciałbym, żebyś mniej więcej to samo zrobił teraz. A ponieważ zawsze cię do mnie ciągnęło, na pewno mi nie odmówisz.

Na zniszczonej twarzy starego pojawił się cyniczny grymas.

– Słyszałem, że daleko zaszedłeś, chłopcze z Hiszpanii.

– Sam wiesz, jak to jest w naszym fachu – odparł obojętnym tonem Larrea. – Fortuna kołem się toczy.

– Fortuna… – wycharczał z ironią Carrús. Potem przez chwilę słychać było jedynie jego świszczący oddech. – Kołem się toczy… – dokończył wreszcie.

Przez szczelinę w okiennicy sączył się brzask. Światło obrysowywało kontury rzeczy, podkreślając ich nędzny stan.

Tym razem lichwiarz zachował powagę.

– A co dostałbym w zastaw?

– Prawo własności mojego domu.

To mówiąc, Mauro Larrea sięgnął za pazuchę i wyjął stamtąd złożone papiery, które rzucił na stół.

Szkielet, który dawniej był Tadeem Carrusem, wypiął pierś, wzdychając chrapliwie, jakby odwoływał się do nieistniejących pokładów energii.

– W niezłe tarapaty musiałeś popaść, łobuzie, skoro gotów jesteś zaprzepaścić w ten sposób najlepsze, co posiadasz. Dobrze znam wartość pałacu tego całego don Pedra Romera de Terreros, hrabiego Regli. Choć o tym nie wiedziałeś, obserwowałem cię przez te wszystkie lata.

Larrea się tego domyślał, lecz nie zamierzał dawać staremu choćby najdrobniejszej satysfakcji. Dlatego milczał.

– Doskonale się orientuję, gdzie mieszkasz i z kim przestajesz, śledziłem twoje inwestycje, wiem, że znalazłeś swojej Marianicie odpowiedniego męża, a teraz starasz się dobrze ożenić swojego synalka.

– Spieszę się – zdecydowanie uciął Larrea. Nie chciał, by tamten wycierał sobie gębę imionami jego dzieci, i wolał nie sprawdzać, czy domyśla się jego desperackich planów.

– A dlaczego, jeśli wolno spytać…?

– Muszę pędzić.

– Dokąd?

Żebym to ja wiedział, pomyślał z sarkazmem Larrea.

– Nie twoja sprawa – rzucił tylko.

Tadeo Carrús uśmiechnął się drapieżnie.

– Wszystko, co z tobą związane, jest teraz moją sprawą. Po co w przeciwnym razie przyjechałeś?

– Potrzebuję sumy wymienionej w tym dokumencie. Jeśli ci jej nie zwrócę w ustalonym przez nas tutaj terminie, dostaniesz dom. Na własność.

– A jeśli mi ją zwrócisz?

– Też skorzystasz, bo dostaniesz odsetki.

– Zwykle żądam od klientów pięćdziesięciu procent, ale dla ciebie zrobię wyjątek.

– Ile chcesz?

– Sto procent, po starej znajomości.

Żałosny chciwiec, od pechowego dnia swoich narodzin aż do śmierci, pomyślał ze złością Larrea. No ale – odparował jakiś głos w jego głowie – czego się właściwie spodziewałeś, przyjacielu? Że czas uczyni z niego klaryskę? Przecież na to liczyłeś: że nie zdoła oprzeć się pokusie wykorzystania cię po raz ostatni.

– Zgoda.

Miał wrażenie, że niewidzialne dłonie zakładają mu na szyję chropawą pętlę.

– To przejdźmy do terminów – rzekł lichwiarz. – Zwykle daję klientom rok.

– W porządku.

– Ale w twoim przypadku skłaniam się w stronę innego rozwiązania.

– Mów.

– Zapłacisz mi w trzech ratach.

– Wolałbym całość na koniec.

– Ale ja nie. Jedna trzecia za cztery miesiące od dzisiaj. I za osiem. I za dwanaście.

Widmowa pętla zaciskała się na jego szyi, niemal go dusząc.

– Zgoda.

Gdzieś w oddali rozszczekały się znowu psy.

I tak oto zawarł najnikczemniejszą umowę w swoim życiu. Stary kajman dobrał się do ostatniej z jego nieruchomości, w zamian za to ofiarowując mu dwie brudne sakwy z krowiej skóry, wypełnione gotówką konieczną do spłacenia najpilniejszych długów i rozpoczęcia wędrówki z powrotem na szczyt. Jaką drogą – jeszcze nie wiedział. A o krótkoterminowych skutkach przypieczętowanego właśnie fatalnego porozumienia wolał na razie nie myśleć.

Gdy tylko dobili targu, klepnął się w kolano i wstał.

– To tyle – oświadczył, sięgając po pelerynę i kapelusz. – W stosownej chwili się odezwę.

Już był niemal w progu, gdy dogonił go rzężący głos.

– Byłeś zwykłym hiszpańskim gołodupcem szukającym złotego cielca tak samo jak wielu innych donkiszotów przybyłych przed tobą z chędożonej zamorskiej macierzy.

Odpowiedział, nie patrząc za siebie:

– I miałem do tego prawo. Czy nie?

– Bez mojej pomocy nigdy byś do niczego nie doszedł. Przecież nawet was żywiłem, ciebie i twoje dzieci, kiedy poza garstką fasoli nie mieliście co do garnka włożyć.

Spokój, upomniał się w duchu. Nie słuchaj go, przecież to zwykły nędznik. Dał ci już to, po co przyjechałeś, nie trać z nim więcej czasu. No, jazda.

Ale nie zdzierżył.

– Chodziło ci jedynie o to, stary diable – rzekł, obracając się powoli – żeby wpędzić mnie w niespłacalne długi, tak jak to zawsze robiłeś z tuzinami nieszczęśników. Pożyczałeś nam pieniądze na niesłychany procent, wykorzystywałeś nas, oszukiwałeś, wysysałeś z nas krew jak pijawka i jeszcze domagałeś się lojalności. Zwłaszcza ode mnie, bo ja przynosiłem ci największe zyski. Dlatego nie chciałeś mnie wypuścić ze swoich szponów.

– Zdradziłeś mnie, suczy synu.

Larrea wrócił do stołu, z rozmachem wparł się w blat dłońmi i wygiął plecy tak, że jego twarz znalazła się ledwie o piędź od twarzy starego. W swoim wzburzeniu nie czuł nawet bijącego odeń smrodu.

– Nigdy nie byłem twoim wspólnikiem. Nigdy nie byłem twoim przyjacielem. Nigdy cię nie szanowałem, tak jak ty nie szanowałeś mnie. Dlatego oszczędź nam obu tych żałosnych wyrzutów i zostań w pokoju z Bogiem i ludźmi, przynajmniej na tę resztkę życia, którą jeszcze masz przed sobą.

Lichwiarz wbił w niego zmącone wściekłością spojrzenie.

– Ja wcale nie umieram, wbrew temu, co najwyraźniej sobie pomyślałeś. Kaszlę tak od ponad dekady, ale żyję, zadziwiając wszystkich, począwszy od tego nieudacznika, mojego syna, a na tobie skończywszy. Choć zapewniam cię, że nie miałbym nic przeciwko temu, aby kostucha wyprosiła mnie już z tej imprezy.

Przeniósł wzrok na obraz z ciemnoskórą Matką Boską, a powietrze w płucach zasyczało mu jak dwie kopulujące kobry.

– W każdym razie przysięgam ci na wszystkie świętości, że od dziś będę odmawiał co wieczór trzy zdrowaśki w intencji tego, żeby dane mi było doczekać twojego ostatecznego upadku.

Zapadła martwa cisza.

– Jeśli za cztery miesiące od dzisiaj nie zjawisz się tu z pierwszą ratą, nie wystarczy mi przejęcie twojego pałacu, o nie! – Carrús umilkł na moment: dyszał i zbierał siły. – Ja ten twój pałac zburzę. Wysadzę go, szpikując od piwnic po dach prochem, tak jak sam kiedyś robiłeś, ryjąc dziury w ziemi jeszcze jako nieoswojony dzikus. I choćby to miała być ostatnia rzecz, jaką w życiu zrobię, osobiście pofatyguję się na ulicę San Felipe Neri, żeby patrzeć, jak walą się mury twojego domu, a razem z nimi nędzne resztki twojego prestiżu.

Larrea wpuszczał te wstrętne pogróżki jednym uchem, a wypuszczał drugim. Cztery miesiące. Tylko te dwa słowa wryły się w jego umysł jak odciśnięte rozpalonym żelazem. Miał jedną trzecią roku, żeby znaleźć jakieś rozwiązanie. Cztery miesiące – jak cztery grzmoty, które huczały mu w głowie, podczas gdy odwracał się od tamtego łajdaka, wskakiwał na konia w blasku porannego słońca i ruszał w drogę powrotną ku niepewności.

Do domu dotarł już po zmroku i od razu wezwał do siebie Santosa.

– Zajmij się koniem i uprzedź Laureana, żeby czekał na mnie z powozem za dziesięć minut.

Następnie, pokonawszy dziedziniec wielkimi susami, wpadł do kuchni, głośno domagając się gorącej wody. Służące, wyczuwając nastrój pana, w popłochu rzuciły się mu usługiwać. Prędko, prędko, poganiał je jeszcze. Napełnijcie wiadra, zanieście na górę czyste ręczniki.

Mimo że zdrętwiałe ciało natrętnie domagało się wypoczynku, tym razem nie było czasu na długie kąpiele. Trochę wody, mydło i gąbka musiały wystarczyć, gdy Mauro Larrea z furią zdrapywał z siebie grubą warstwę potu i brudu. Później w okolicach podbródka zatańczyła w zawrotnym tempie brzytwa. Jedną ręką osuszając policzki, Larrea drugą poskramiał włosy; prawe ramię wsunął w rękaw koszuli niemal w tym samym momencie, w którym lewa noga wbijała się w nogawkę spodni. Teraz jeszcze guziki, kołnierzyk, lśniące lakierki. I krawat, wiązany już na galerii; i surdut, przywdziewany w pośpiechu na schodach.

Kiedy stangret Laureano zajechał berlinką na ulicę Vergary, przed Teatr Wielki, gdzie tłoczyły się dziesiątki innych powozów, Larrea poprawił mankiety, przygładził klapy surduta i raz jeszcze przesunął dłońmi po wciąż wilgotnych włosach. Powrót do teraźniejszości, wypełnionej gwarem teatralnej premiery, chwilowo wymagał odeń całej uwagi: należało odpowiadać na poz­drowienia, szybko przypominać sobie nazwiska. Chodziło o to, by wszyscy go zobaczyli. Żeby nikt niczego nie podejrzewał.

Wszedł do holu z wysoko podniesioną głową, nienagannie ubrany i celowo odrobinę wyniosły. Nieodzownego ceremoniału dopełniał z pozorną swobodą: wymieniał uprzejmości z politykami oraz kandydatami na polityków, energicznie ściskał dłonie tych spośród zebranych, którzy mogli poszczycić się odpowiednim majątkiem, potencjałem lub rodowodem. Pośród kłębów tytoniowego dymu wypełniającego wspaniałe foyer jak zwykle mieszało się bardzo rozmaite towarzystwo: między potomkami zbuntowanych przeciw Hiszpanii kreolskich elit krążyli świeżo wzbogaceni kupcy, a także połyskujący orderami wojskowi, czarnookie piękności, których dekolty zawdzięczały swą śnieżną białość codziennym okładom z serwatki, oraz liczni dyplomaci i wysocy rangą urzędnicy. Ogólnie rzecz biorąc – śmietanka towarzyska.

Tych, którzy naprawdę się liczyli, Larrea poklepywał po plecach, z atencją całował obciągnięte rękawiczkami dłonie sporego grona dam. Paliły swoje cygaretki i rozmawiały z ożywieniem, całe w jedwabiach, piórach oraz perłach z Cejlonu, a on, zupełnie jakby jego świat nie wypadł ze swych kolein, zachowywał się dokładnie tak samo, jak przy wszystkich innych tego rodzaju okazjach, czyli zgodnie z tym, czego należało się spodziewać po odnoszącym spektakularne sukcesy właścicielu kopalń. Nikt nie zauważył, ile go to kosztowało wysiłku.

– Kochany Mauro, wreszcie się pokazałeś!

Zdążył jeszcze nieco podrasować swoją pozę.

– Te wszystkie zobowiązania, zaproszenia, sam wiesz, jak to jest… – odpowiedział, wylewnie ściskając swego rozmówcę. – Jak się masz, Alonso? Jak się macie?

– Dobrze, dobrze, odliczamy już dni… Chociaż to, że kobiety w odmiennym stanie są niezbyt dobrze widziane na wieczornych spotkaniach towarzyskich, mocno już Marianie dopiekło.

Obaj parsknęli: syn hrabiny Colimy zdawał się śmiać szczerze, a i Larrea brzmiał chyba przekonywająco. Prędzej by umarł, niż zdradził się z jakąkolwiek troską przed mężem swojej córki. Wiedział, że Mariana będzie umiała go wytłumaczyć – ale wszystko w swoim czasie, pomyślał.

W tym momencie podeszło do nich dwóch mężczyzn, z którymi Larrea robił kiedyś interesy, i rozmowa została przerwana. Wypłynęły nowe tematy, Alonsa odwołano do innego grona, a do grupki skupionej wokół Larrei dołączyli kolejno gubernator stanu Zacatecas, ambasador Wenezueli i ważny sędzia, po nich zaś również pewna wdowa z Jalisco, spowita w satynowe karmazyny i od miesięcy osaczająca Larreę wszędzie, gdzie się tylko dało. Tak upłynęło trochę czasu – na politycznych plotkach i znacznie poważniejszych, ba, niespokojnych roztrząsaniach niepewnej przyszłości kraju. Potem bileterzy obwieścili, że przedstawienie zaraz się zacznie.

Już zmierzając do swojej loży, Larrea nadal kłaniał się znajomym, próbując znaleźć dla każdego odpowiedni komentarz czy komplement. W końcu zajął swoje miejsce, światła zgasły, dyrygent uniósł batutę i salę wypełniła muzyka.

Cztery miesiące, powtórzył sobie Larrea.

Za muzyczną zasłoną gwałtownego preludium do Rigoletta mógł wreszcie przestać udawać.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: