Facebook - konwersja
Czytaj fragment
Pobierz fragment

Teoria niegrzecznej dziewczynki - ebook

Wydawnictwo:
Tłumacz:
Data wydania:
25 lutego 2015
Format ebooka:
EPUB
Format EPUB
czytaj
na czytniku
czytaj
na tablecie
czytaj
na smartfonie
Jeden z najpopularniejszych formatów e-booków na świecie. Niezwykle wygodny i przyjazny czytelnikom - w przeciwieństwie do formatu PDF umożliwia skalowanie czcionki, dzięki czemu możliwe jest dopasowanie jej wielkości do kroju i rozmiarów ekranu. Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na tablecie
Aby odczytywać e-booki na swoim tablecie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. Bluefire dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na czytniku
Czytanie na e-czytniku z ekranem e-ink jest bardzo wygodne i nie męczy wzroku. Pliki przystosowane do odczytywania na czytnikach to przede wszystkim EPUB (ten format możesz odczytać m.in. na czytnikach PocketBook) i MOBI (ten fromat możesz odczytać m.in. na czytnikach Kindle).
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
czytaj
na smartfonie
Aby odczytywać e-booki na swoim smartfonie musisz zainstalować specjalną aplikację. W zależności od formatu e-booka oraz systemu operacyjnego, który jest zainstalowany na Twoim urządzeniu może to być np. iBooks dla EPUBa lub aplikacja Kindle dla formatu MOBI.
Informacje na temat zabezpieczenia e-booka znajdziesz na karcie produktu w "Szczegółach na temat e-booka". Więcej informacji znajdziesz w dziale Pomoc.
Czytaj fragment
Pobierz fragment
Produkt niedostępny.  Może zainteresuje Cię

Teoria niegrzecznej dziewczynki - ebook

Dziewiętnastowieczna Ameryka. Margaret i Kate Fox (postaci autentyczne) wychowują się w farmerskiej rodzinie na prowincji.

W starym domu, do którego się przeprowadzają, Kate nawiązuje kontakt z duchem. Mr Splitfoot – jak go nazwała – przychodzi na każde wezwanie. Wieść rozchodzi się po okolicy. Medialne zdolności sióstr stają się zajęciem dochodowym.  Rodzina przenosi się do Nowego Jorku, a Stany ogarnia fala seansów spirytystycznych…

Kategoria: Literatura piękna
Zabezpieczenie: Watermark
Watermark
Watermarkowanie polega na znakowaniu plików wewnątrz treści, dzięki czemu możliwe jest rozpoznanie unikatowej licencji transakcyjnej Użytkownika. E-książki zabezpieczone watermarkiem można odczytywać na wszystkich urządzeniach odtwarzających wybrany format (czytniki, tablety, smartfony). Nie ma również ograniczeń liczby licencji oraz istnieje możliwość swobodnego przenoszenia plików między urządzeniami. Pliki z watermarkiem są kompatybilne z popularnymi programami do odczytywania ebooków, jak np. Calibre oraz aplikacjami na urządzenia mobilne na takie platformy jak iOS oraz Android.
ISBN: 978-83-280-1730-6
Rozmiar pliku: 863 KB

FRAGMENT KSIĄŻKI

I Pieśń Irokezów

Promienie zachodzącego słońca wpadały przez okna na piętrze, zalewając światłem schody. Kate siedziała na stopniu z surowego drewna i obserwowała kurz wirujący wewnątrz kryształowej włóczni, jakby zawieszonej w poprzek domu. Zafascynowana, wstrzymywała oddech. Każdy pyłek sprawiał wrażenie, jakby pokonywał własną, precyzyjnie określoną trajektorię, w roztańczonym towarzystwie maleńkich sąsiadów, których było tysiące, miliony, więcej niż gwiazd nieruchomych i tych spadających w bezksiężycowe noce. Kate tkwiła w bezruchu, nie chcąc wywoływać turbulencji, i usiłowała śledzić wzrokiem jedno wybrane ziarenko kurzu, nie tracąc go z oczu podczas kapryśnego lotu, lecz po chwili to już nie było ono, straciła je na zawsze, a słoneczna włócznia archanioła przeszyła boleśnie jej czoło, oświetlając dno oczodołów. W ten jesienny poranek zebrała tyle polnych kwiatów do udekorowania mogiły swojej suki Iroise, że do ściśniętego gardła podchodziła jej fala mdłości, a całe ciało wciąż piekło.

A przecież mamusia ją ostrzegała.

Wtem słychać blisko skrzypnięcie schodów i gwałtownie zapada noc: dwie lodowate dłonie nakrywają jej oczy.

– Zostaw mnie w spokoju – mówi Kate. – Widziałam cię.

– Czyżbyś miała oczy z tyłu głowy?

Margaret siada na zakręcie schodów, tuż nad młodszą siostrą. Górna część jej ciała gasi promień słońca i tłumi galaktyczne zamieszanie.

– Przeszkadzasz mi – mówi Kate. – Myślałam o Iroise…

– Ach, Iroise, biedne stworzenie! Nie przejmuj się, biega sobie teraz po psim niebie. Nie istnieje piekło dla zwierząt, przecież wiesz.

– Piekło? Wierzysz w to? Po co Bóg miałby się męczyć pieczeniem zmarłych przez całą wieczność? Wystarczy zapomnieć ich w ziemi raz na zawsze.

– Widzisz, Kate, to niemożliwe, nawet dla Boga. Dusze są nieśmiertelne!

Wieczór gęstniał nad Hydesville. Z początku niebieskawy jak powierzchnia stawu za dnia, później fioletowy, wreszcie niemal czarny. Z głębi schodów na dziewczynki zsunął się cień, zacierając powoli ich sylwetki. Kate nie widziała już twarzy siostry. Tylko na zębach i w oczach migotały jej jeszcze żywe odblaski, upodabniając ją do niedźwiadka w peruce z grubych czarnych warkoczy. Kate wpatrywała się w nią uważnie tak długo, aż wydało jej się, że dostrzega okrutną maskę rozżarzającą się od wewnątrz, i krzyknęła, targnięta dreszczem.

– Co się stało? – przestraszyła się Margaret.

– Nic, nic, to przez ten cień…

– Ależ mnie przestraszyłaś, myślałam, że zobaczyłaś demona na moim miejscu.

Margaret przyjrzała się młodszej siostrze z zakłopotaniem i rozdrażnieniem. Lubiła małą Katie; była taka ładna i czasami zabawna, ale najwyraźniej brakowało jej jednej albo i dwóch klepek. Z pewnością była bystra, zgadzała się z tym nawet Leah, ich najstarsza siostra, która wyjechała do Rochester; mimo to jej ciągłe odrywanie się od rzeczywistości i osobliwe spojrzenie kocich oczu, które gubiło się w oddali, zdradzały coś więcej niż roztargnienie, w każdym razie coś innego, jak gdyby jakaś jej część śniła na jawie. W wieku jedenastu lat Katie przypominała aniołka, jednego z tych pełnych wdzięku ptaków o ludzkiej twarzy, których miriady zaludniają promienne przestrzenie, jak to kiedyś opisał wielebny Henry Gascoigne podczas niedzielnego kazania.

Nagle wokół zapanował spokój. Słychać było tylko czyste, metaliczne odgłosy dobiegające z kuchni, gdzie babcia, co dopiero ozdrowiała z uciążliwego kaszlu, krzątała się, przygotowując kolację. Na pastwiskach ryczały krowy, konie ciągnące dyliżans na żelaznych kołach parskały, pokonując pędem Długą Drogę wiodącą do Rochester. Kiedy wszystko ucichło, rozległo się beczenie owiec i kóz, oznajmiające powrót Pecquota, przygłupiego pasterza przezywanego tak z powodu mocno czerwonego oblicza, którego wygląd i małpie grymasy budziły strach wśród dziewcząt z Hydesville. Ojciec Fox, który też wrócił z pastwisk i pól, układał narzędzia w stajni, gdzie jak co wieczór rozsiodłał Old Billy’ego.

Kate objęła ramionami podkulone kolana i wybuchnęła płaczem.

– Co się dzieje? – zdziwiła się siostra, gdyż przed chwilą jeszcze chichotały w ciemności.

– To przez braciszka! Tak bardzo za nim tęsknię.

– On też jest w niebie.

– Myślisz, że z Iroise?

– W każdym razie gdzieś w pobliżu, dzieci nudziłyby się same ze starszymi.

– Przecież na cmentarzu położyliśmy go na ciele dziadka.

– Ciii! Historie szkieletów nie mają nic wspólnego z życiem wiecznym!

Margaret zamilkła, wspominając ich dawne życie, nie tak znów odległe w czasie, w innej osadzie hrabstwa Monroe, dwanaście mil od Rochester. Nawet kiedy się ma piętnaście lat, jeśli jest się uzależnioną od dorosłych, nie jest się wartą więcej od zwykłego mebla. Maggie miała tam dwie przyjaciółki, powierniczki, a nawet narzeczonego, tak na niby, ślicznego Lee, za którym szalały wszystkie dziewczęta w jej wieku, aż nagle, z dnia na dzień, bez ostrzeżenia, opróżnia się dom od piwnicy po strych przy pomocy sąsiadów, ładuje się wszystko jak popadnie na wielki wóz i koniec z pięknymi przyjaźniami i miłostkami, mimo obietnic ponownego spotkania przy okazji festynu parafialnego albo rodea. „Trzy przeprowadzki to tyle co jeden pożar” – przeczytała słowa Benjamina Franklina w starym almanachu „Poor Richard”, wydawanym za czasów jej babki. Cała sterta tych pism leżała pod szafą w pokoju rodziców. Kiedy ma się piętnaście lat, jedna przeprowadzka znaczy tyle ile wszystkie zawody miłosne razem wzięte. Katie zdawała się mieć tylko jeden żal, głęboki jak wyrzut sumienia: że tam, w grobie, porzucono braciszka. Jeśli chodzi o resztę, wykazywała całkowitą obojętność albo też po mistrzowsku ukrywała swoją grę.

Teraz nagle odwraca się i podnosi ku siostrze czujne spojrzenie nocnego ptaka.

– Myślisz czasami o synu gospodarza?

– O kim? O Lee? – pyta zdumiona Margaret, drżąca, ze wzrokiem wbitym w młodszą siostrę.

W dole migocze chybotliwy płomyk lampy oliwnej.

Mamusia przestawia krzesła. Słychać skrzypienie butów ojca, który – nieco już podpity – krząta się przy palenisku. Zapach zupy na boczku dociera aż na schody. Na zewnątrz wyje wilk, puszczyk pohukuje, a porywisty wieczorny wiatr miesza powietrze i przepędza choroby. To pieśń Irokezów, którą nocne dusze powtarzają od zamierzchłych czasów. Kate słyszy ją wyraźnie przez drewniane ściany.

Wyrażamy wdzięczność gwiazdom i księżycowi

Które dają nam jasność po odejściu słońca

Wyrażamy wdzięczność naszemu przodkowi He-no

Za to, że chronił swe dzieci przed czarownicą i wężem

I że dał nam deszcz².II Dziennik Maggie

Mój pamiętnik nie jest jeszcze zbyt opasły. Obiecałam sobie co wieczór spisywać w nim moje wrażenia, począwszy od naszej przeprowadzki do Hydesville. (Ależ żałośnie czułam się na wozie wyładowanym skrzyniami i meblami, znienacka pozbawiona jakiegokolwiek znaczenia, na oczach roześmianych pastuchów! Czy to możliwe, żeby przeprowadzka była przyczyną tak silnego wstydu?). Mieszkańcy Hydesville zachowują się w stosunku do nas naprawdę uprzejmie. Podejrzewam wielebnego Gascoigne’a o to, że przed naszym przyjazdem wygłosił im na ten temat kazanie. Zresztą jesteśmy metodystami, jak większość tutejszych ludzi. Zerwanie z naszymi dotychczasowymi zwyczajami tak naprawdę mi nie przeszkadza. Ale nieobecność Lee i moich drogich przyjaciółek dotyka mnie dogłębnie. I ten smutek… nic nie potrafi go rozwiać. Przeciwnie, rzekłabym, że rozgaszcza się on na dobre w Hydesville. Chodzi o to, że nie lubię naszego nowego domu. To nędzny budynek z najzwyklejszych desek i dachówek, nawet bez ganku, z piwnicą z klepiskiem i strychem wyścielonym kurzem. Farma położona jest na uboczu miasteczka, przy Długiej Drodze, i przypomina porzuconą stodołę, mimo widocznego ogrodu warzywnego i ogrodzenia. Na tyłach domu, pod zielonymi dębami i wysokim cedrem, w budynku nieco przechylonym w stronę stawu ze względu na osuwające się podłoże, mieszczą się pod jednym dachem stajnia, obora i szopa na siano. Dzisiejszego popołudnia, po lekcji z panną Pearl, córką wielebnego, Katie i ja badałyśmy dzikie brzegi stawu, który ciągnie się aż pod las i wdziera weń coraz ciemniejszą wodą. Ciekawe, że w stawie nie odbijają się chmury; można by przysiąc, że wszystkie uczennice zmarłe na gruźlicę, ospę i zapalenie opon mózgowych wylały tam zawartość swoich kałamarzy. Katie zaczęła śpiewać swoim wysokim głosem. Sądząc po poruszeniu w wodzie i po bąbelkach, karpie i szczupaki podążały jej śladem, płynąc wzdłuż brzegu.

Pierwszego wieczoru, kiedy położyłyśmy się w naszym nowym pokoju na piętrze, deszcz i wiatr chłostały okno pozbawione zasłon. Słychać było jęki starego dachu. Gdzieś w oddali, wśród wzgórz, grzmiało. Po skwarnej końcówce lata jesień naładowana była elektrycznością. Błyskawice migotały bezgłośnie na całym niebie. Kiedy okno wypełniało się niebieskawym blaskiem, dziwaczne cienie prześlizgiwały się po ścianach i suficie. Przykryta kołdrą po szyję, leżałam przerażona, jak króliczek pod skrzydłem puszczyka. Tuż obok mnie zobaczyłam błysk w otwartym oku Kate, jej źrenicę czarną jak skarabeusz. Nie bała się. Kate lęka się tylko samej siebie. „Czy ty nigdy nie sypiasz?” – ofuknęłam ją zduszonym głosem. Roześmiała się łagodnie, po czym westchnęła i powiedziała: „Wiesz, co mówią we wsi?”. I nie czekając na odpowiedź, z pośpiechem małej dziewczynki wymyśliła mi tę historię nawiedzonego domu. Poprzedni mieszkaniec farmy, niejaki pan Weekman, miał podobno celowo zataić ją przed tatą Foxem… Przy pierwszym grzmocie zaczęłam trząść się niczym gałęzie drzew targanych wichurą. Moja siostra zamilkła, czujna. Jej twarz wydała mi się nagle śmiertelnie blada. Syn wdowy z Bout du Haut, wielki gamoń, pod pretekstem przekazania nam kluczy od pana Weekmana, który poszedł sobie w diabły ze swoimi końmi i krowami, przyglądał się naszej przeprowadzce, siedząc na skraju drogi, w końcu jednak zdołał odciągnąć moją siostrę na stronę. Zazwyczaj zwalnia się ją z trudniejszych prac ze względu na delikatne płuca. Samuel Redfield, wdowi syn o foczej twarzy, wykorzystał okazję, żeby jej opowiedzieć, jak to dom ten przynosi nieszczęście, jak to nocą sam się przemieszcza, pełen skarg, podrapanych pazurami ścian i podłóg, ruchomych świateł i widziadeł; poprzedni mieszkaniec podobno wielokrotnie chorował na żółtaczkę, zanim zdecydował się wyprowadzić. Ja, która jestem niewiele bardziej uczona niż mamusia albo Old Billy, śmiałam się do łez. To tylko zabobony Irokezów albo Szkotów, nic więcej. Oto co sobie z początku powiedziałam. Obcy dom zawsze budzi niepokój; myślimy o ludziach, którzy w nim mieszkali i którzy tu umarli. Zmarłych jest zawsze więcej niż żywych – gdyby można było ich zobaczyć, byłoby to przerażające: zwarty tłum, jak podczas rodeo. Nieznany dom trzeba poskromić, nie dać się z niego wyrzucić po ośmiu sekundach, jak z grzbietu byka albo dzikiego konia.

Ojciec Fox chyba nie czuje się tu najlepiej, wraca coraz później z pastwiska albo z szynku, pije znacznie więcej niż dawniej, często słychać go, jak zrzędzi bez większego powodu. To właśnie przez jego reputację pijusa musieliśmy opuścić Rapstown. Wszystkie pijaczyny w okolicy były jego przyjaciółmi. Nie mógł wyjść z domu, żeby jakiś kowboj nie wziął go pod ramię i nie zaciągnął na jednego. Tutaj, w Hydesville, jak zdążyłam zauważyć, mężczyźni są lepiej pilnowani przez żony lub matki: bigotki i dewotki wielebnego Gascoigne’a. Kościół metodystów chce, byśmy rośli w wierze, i zaleca umiarkowanie we wszystkich dziedzinach życia – to właśnie głoszono w ubiegłą niedzielę. Nie powinno się być nikomu nic dłużnym, a szczególnie sprzedawcy rumu i whisky, trzeba też kochać się nawzajem – oto w skrócie doktryna pastora, rosłego wdowca o oczach czarnych jak węgiel i z wiecznie uniesionym w górę palcem wskazującym. Nosi wysokie buty, czarny kapelusz i nakrochmalone kołnierzyki. Kiedy się odezwie, można by przysiąc, że przetacza się grzmot. Jego oczy wówczas płoną i rzucają błyskawice. Sędzia, który chciałby nas wszystkich wysłać na szubienicę, nie zachowywałby się inaczej.

Panna Pearl, jego córka, w niczym go nie przypomina, jest równie jasna jak on ciemny, cała jak płatek róży. Jej włosy, wargi i oczy lśnią niczym miód. Ale mimo swoich osiemnastu lat ma posłuch w klasie: to zasługa pastora. Mówi się, że jej matka cierpiała na melancholię. Takie ładne słowo, wydaje się nieszkodliwe. Czyżby chodziło o to, że wskutek długotrwałego odczuwania smutku człowiek zaczyna czerpać z niego swego rodzaju przyjemność? Tak jak ten, który pije, rozsmakowuje się w swoim nieszczęściu. A mimo to Violet, raz egzaltowaną, a raz ponurą żonę pastora, znaleziono pewnego zimowego poranka w stawie. Rzuciła się do wody wieczorem, w koszuli nocnej, tak powiadają. Myśliwi zmierzający w stronę lasu, zawiadomieni przez jąkającego się z emocji Samuela Redfielda, rychło dostrzegli w wodzie ludzki kształt. Pani Gascoigne leżała tuż pod powierzchnią, zasłonięta szybą lodu. Koszula podwinęła się aż na twarz, pozostawiając ją nagą niczym wielka, słodkowodna ryba bez łusek. Lily Brown, najstarsza z uczennic panny Pearl, opowiedziała mi, że pastor publicznie oskarżył się o brak miłosierdzia dla nieszczęsnej kobiety. Okazał skruchę podczas niedzielnego nabożeństwa, po pogrzebie. Później, z upływem czasu, stał się pochmurny, zwrócił się przeciw wiernym i groził im piekłem na ziemi, cierpieniem istot pozbawionych ideałów, przypominając, że życie wieczne zaczyna się w chwili naszych narodzin. Przez wiele miesięcy co niedziela – tak twierdzi Lily Brown – grzmiał i potępiał całe miasteczko. To był jego sposób na przeżycie żałoby. Pewnej niedzieli, straszliwie wychudzony, z czarnymi włosami sterczącymi na głowie i nieogolony, ogłosił odpuszczenie grzechów, przysięgając, że wszyscy ludzie zostaną zbawieni w Chrystusie.

Pojawiliśmy się w miasteczku, nie znając jego dramatów. Ale młodzi ludzie szybko we wszystko nas wtajemniczyli. Lily opowiedziała mi o nieszczęsnym Joe Charliem-Joe, synu byłego niewolnika z rancza Mansfield, którego powieszono na wielkim dębie w Pré-Courant za to, że zabrał piękną Emily na spacer w dolinę. Zanim wzięli się do dzieła, linczujący mieli zmusić dziewczynę do przyznania się, że ją pocałował. Skoro skradziony całus kosztował młodych ludzi pętlę na szyję, jak mieliby się znaleźć chętni do ożenku? Chociaż oczywiście nie wszyscy są czarni. Piękna Emily Mansfield musi mieć ogromne wyrzuty sumienia. Z jej winy niespełna dwudziestoletni czarnoskóry poszedł do nieba z pocałunkiem w charakterze wiatyku.

Gdyby mój drogi Lee był czarnoskóry, ludzie z Rapstown mieliby więcej niż jedną okazję, żeby założyć mu pętlę na szyję. Na samą myśl o tym łzy napływają mi do oczu. Obiecaliśmy pisać do siebie codziennie. Moje listy pachniały lawendą i były zdobione płatkami kwiatów. Po tygodniu znudziłam się: nie dostałam niczego w zamian, ani jednego słowa. Śnię o Lee niemal każdej nocy. Jak go opisać? Ma jasne, zrudziałe na słońcu włosy i orzechowe oczy. W moim śnie jedziemy na oklep na lśniącym koniu czystej krwi i, co niemożliwe w rzeczywistości, oboje trzymamy go za długą grzywę, jakbyśmy siedzieli obok siebie. Rumak galopuje takim pędem, że doganiamy zachodzące słońce i nagle nasz wierzchowiec znika w przepaści, a ja dosiadam Lee zmienionego w konia. Czuję, że lada chwila amazonka i jej wierzchowiec staną się jednością i sięgną słońca, wykrzykując swoją radość. W tym właśnie momencie budzę się cała zlana potem, z mieszaniną uczuć szczęścia i niespełnienia. Jak wytłumaczyć podobny sen?

Tej nocy szkielet domu znów trzeszczał. Na pewno z powodu wiatru z północy. Północny wiatr wślizguje się między deski ścian, przez szpary w drzwiach i oknach, wciska się w przewód kominowy. Jest przyczyną nagłych zgonów, powiadają. Szczególnie jesienią. Zmiata zeschłe liście i dusze. Dręczona jego zawodzeniem, Katie mówiła przez sen. Coś o demonie z diabelskimi kopytami. Po czym zaczęła cichutko nucić:

Och! to chłopak!

O zgrozo! to chłopak!

To skrzat, to czart!III Punkt widzenia pijaka na saloon z naprzeciwka

Robert McLeann, marshal Hydesville, mając za jedyne towarzystwo butelkę whisky, świętował wymarsz bandy łowców nagród w stronę Wielkich Jezior, szlakiem słynnej „kolei podziemnej”, którym zbiegli niewolnicy ze stanów południowych podążali ku kanadyjskiej granicy. Włóczędzy ci nie wahali się nabijać sobie kiesy, łapiąc wolnych czarnoskórych, niezdolnych dowieść swoich praw przed nieuczciwymi sędziami, opłacanymi po dziesięć dolarów za głowę. Przy zbiornikach z wodą znajdowała się stodoła służąca za „stację”. Rodzina składająca się z ośmiorga dzieci i trzech kobiet, ukryta tam przez mormońskich pionierów, którzy sami ocaleli z rzezi w Missouri, zdołała zbiec przetartą trasą do innych kryjówek, tymczasem mormoni zaokrętowali się w nowojorskim porcie, jak ich przodkowie na USS Brooklyn, w szalonej nadziei, że zdołają dotrzeć przez przylądek Horn na przeciwległe zbocza Gór Skalistych. Marshal, wrogo nastawiony do przyjętej przez Kongres absurdalnej ustawy o kompromisie, nie miał zamiaru wyświadczać na swoim terytorium jakiejkolwiek przysługi łowcom niewolników. Miał już i tak dość roboty z przygodnymi awanturnikami, z napływającym nieprzerwanie strumieniem wygłodzonych imigrantów poszukujących edenu, zrujnowanymi rodzinami powracającymi z Zachodu i zabójcami Indian zamieszanych w handel bronią.

Nadeszła godzina, gdy wzgórza Irokezów znikały wśród mgły, a październikowe słońce barwiło czerwienią fasady domów i kurz wzbijany przez wozy powracające z pól. Z okna swojego biura McLeann, którego umysł był już lekko przyćmiony alkoholem, zobaczył, jak tata Fox zsiada ze swojego konia, przywiązuje go do belki przy poidle i utykając, kieruje kroki w stronę położonego po przeciwnej stronie ulicy saloonu. Mężczyzna i jego wierzchowiec byli spragnieni. Poznał to po przygnębieniu jeźdźca i przypomniał sobie poprzedniego lokatora farmy przy stawie, starego Weekmana, który też co wieczór przemierzał drogę do szynku takim samym regularnym krokiem. Ów były łowca bizonów okazał się dobrym farmerem, jednak po osiedleniu się przy Długiej Drodze, po stracie żony i kilku latach bez większych zmartwień parę razy zapadł na żółtaczkę, cierpiał na tachykardię, nawiedzały go ostre ataki dreszczy i dotknęło przedwczesne siwienie. Nigdy nie spieszyło mu się do domu, opowiadał więc w szynku o swoich rozterkach samotnego wdowca: wydarzyło się coś niepojętego – dom porozumiewał się z nim odgłosami i niemal niezauważalnymi ruchami, nocą trzeszczał, w gęstym mroku migotały płomyki. Weekman zaczął więc chodzić spać ze zwierzętami w szopie; do domu wracał dopiero nad ranem, żeby się umyć i zjeść śniadanie. Lęk go odmienił, upodobnił do jego koni: twarz mu się wydłużyła i byle co go płoszyło. Wreszcie zdecydował się opuścić Hydesville. Zabrał z sobą meble i ekshumowaną trumnę z żoną.

Marshal potarł zapałkę, żeby ożywić resztkę cygara. W jego zawodzie ludzki strach był raczej korzystnym zjawiskiem, trzymał obywateli w ryzach. Pokój zależał w gruncie rzeczy od niemieszania się do cudzych spraw, a porządna doza lęku sprawiała, że wszyscy mogli lepiej spać. Niemniej jednak nie było nic gorszego i bardziej zagrażającego porządkowi publicznemu niż lęk przesadny, a szczególnie lęk przed nieznanym, który drąży po cichu mężczyzn i kobiety skulonych wokół jednej wieży kościelnej. Ci, mimo wzajemnej nieżyczliwości, zawsze gotowi są obrócić się przeciwko pierwszemu, który nie należy do ich stada. McLeann sam miał już parę razy okazję tego doświadczyć. Na przykład owego przeklętego dnia, kiedy nie zdołał powstrzymać zbiorowego zabójstwa na młodej Mohawce, która z niewiadomych przyczyn zbiegła z rezerwatu położonego nad Jeziorem Dwóch Gór. Na niekorzyść dziewczyny przemawiały jej diabelska uroda i okoliczności: epidemia tyfusu dotknęła rodziny niedawno przybyłych w te okolice irlandzkich imigrantów. Indiankę przywiązano do drewnianego krzyża i spalono żywcem w żwirowni, a ciało zakopano w piasku na głębokości trzech metrów. Gorączka głodowa nie opadła mimo to wśród purytanów. Pod pretekstem, że opętały ich złe duchy, wieszano dawniej dziesiątki niewolników, miażdżono ich pod skałami, jak w Salem i w zatoce Massachusetts niespełna sto lat wcześniej. Nowe dekrety umożliwiały służbom wspierającym policję zapobieganie żarliwym przejawom wiary, podobnie jak rozpuście i korupcji.

Marshal przyjrzał się listom gończym poprzypinanym do ściany: koniokrady, przemytnicy broni, mordercy. Wszyscy zasługiwali na roboty przymusowe albo stryczek, czułby się jednak wśród nich bezpieczniej niż w gronie uczciwych ludzi podżeganych przez napływających z Europy lub wielkich miast kaznodziei głoszących apokalipsę. Jego szczególną uwagę zwróciło nazwisko William Pill na jednym z plakatów. Pamiętał pewnego zawodowego oszusta, przezywanego Willie the Faker, który zatrzymał się w Hydesville na krótką chwilę, jaka była mu potrzebna do wyczyszczenia kiesy niejednego hodowcy owiec. Do kart jednak siadał niechętnie, zmuszony okolicznościami, między jednym większym oszustwem a drugim. Pewnego wieczoru, po zamknięciu szynku, Pill przyszedł prosić go o ochronę: farmerzy uzbrojeni w kije i zaopatrzeni w mocny sznur mieli z nim do załatwienia kilka spraw. Bezpieczny za kratami aresztu, mężczyzna wkrótce zaczął mu się zwierzać, ot tak, dla zabicia czasu. Wysoki i solidnie zbudowany, o naznaczonej dziobami po ospie wietrznej przystojnej twarzy, na którą przy każdym ruchu brody opadał jasny kosmyk, ów William Pill miał talent bajarza i wydawał się zaradny. Twierdził, że był strażnikiem w wartowni, handlowcem, przedstawicielem farmaceutycznym i parał się jeszcze wieloma innymi rzeczami w swoich poprzednich życiach. Był jednym z tych pozbawionych skrupułów awanturników, jakich wielu wokół szynków i świątyń. Tego wieczoru, gdy tłum parafian zapalał pochodnie, marshal McLeann zaczął poważnie zastanawiać się nad swoją prawowitością: gdy się ich postawiło na szali, wyjęci spod prawa powodowali znacznie mniej szkód niż uczciwi ludzie. Czyż więzienie nie służyło częściej do ochrony osobników zasługujących na karę przed dobrymi obywatelami, którym zależało przede wszystkim na poszanowaniu szóstego przykazania?

Ale oto John D. Fox wychodzi z saloonu, na ugiętych nogach, z kapeluszem z szerokim rondem naciśniętym na nos, z ową wiotkością karku charakterystyczną dla czwartej lub piątej szklanki whisky. Zrobił kilka kroków, kuśtykając, wpadł na beczkę z deszczówką i runął na pylistą ziemię. Marshal ruszył ku niemu, starając się nie śmiać.

– Cholerna beczka! – zawołał farmer, wspierając się na pomocnym ramieniu. – Ach! To pan, McLeann, dziękuję za uprzejmość…

– Odprowadzić pana do domu?

– Dziś nie trzeba, dam radę. Old Billy ma wprawę… Niechże pan powie, wierzy pan w te wszystkie bzdury?

– Niech pan lepiej idzie się położyć, panie Fox! O tej porze Meksyk już kapituluje, jak to mówią: koniec wojny! Ubędzie więc trochę duchów, prawda?

Pomógł pijanemu farmerowi wsunąć stopy w strzemiona i odwiązał Old Billy’ego od poidła. Koń parsknął i ruszył pewnym krokiem w stronę Długiej Drogi.

McLeann spojrzał na niebieskawy cień na poboczu drogi, na czaplę lecącą nad powierzchnią wody i na złotą obwódkę wokół wzgórz. Ledwo widoczny jeszcze na tle pociemniałego lazuru księżyc w pełni wydawał się skakać po dachach, wybijając się niczym z trampoliny ze świecącej mocnym światłem gwiazdy. Jedynym życiowym błędem McLeanna było pomylenie Wenus z gwiazdą. Jego gwiazda zbladła szybko, zgasła wręcz, pozostawiając go oniemiałego z walizką pełną mundurów z przydziału. Człowiek zostaje marshalem przez przypadek, z miłości lub ze złości, albo dlatego, że obiecał sobie zerwać ze społeczeństwem ludzi.

Pewien bojący się Boga obywatel, dobry artylerzysta, wyszedł z saloonu, zataczając się i chwiejąc. Ulica nie miała dla niego dość szerokości. Był to Isaac Post, wykształcony człowiek osiadły w Hydesville, swego czasu telegrafista w Western Union, zwolniony za to, że pomylił rewolucyjny system bostończyka Samuela Morse’a z pianinem. Stanął pod wiatr i zaczął beczeć, jak niemal co wieczór, odkąd wysłano go na wcześniejszą emeryturę:

O my Home it was in Kansas

And my past you shall not know³.
mniej..

BESTSELLERY

Kategorie: