Teraz - ebook
Teraz - ebook
Intrygujący, poruszający, inny - kryminał metafizyczny. Kilka osób w podejrzanych okolicznościach otrzymuje intratne propozycje. Nie do końca wiedzą, co mają robić, nikt nie wie też, o co może naprawdę chodzić. Ale stany ich kont znacząco się zwiększają, a to jest przecież najważniejsze. Do czasu… Żądze, pragnienia, manipulacja, wewnętrzne konflikty i dramaty - oto materia, z której utkany jest kryminał Aleksandra Wiernego. Powieść częstochowskiego prozaika to oryginalne połączenie tematyki kryminalnej z metafizyczną, każące zastanowić się nad tym, co tak naprawdę kieruje nami w życiu.
Aleksander Wierny - urodził się (w 1973 r.) i mieszka w Częstochowie. Absolwent filozofii na Uniwersytecie Wrocławskim. Kiedyś - dziennikarz prasowy i telewizyjny, reżyser i scenarzysta filmów promocyjnych, dziś - urzędnik. Wydał Światło i Matkę mojego dziecka.
Kategoria: | Kryminał |
Zabezpieczenie: |
Watermark
|
ISBN: | 978-83-62465-54-5 |
Rozmiar pliku: | 488 KB |
FRAGMENT KSIĄŻKI
Ofiara to Tomasz Surykat.
Tomasz Surykat jest także strzelcem.
Za pomocą ulubionej broni amerykańskich i włoskich policjantów odbiera sobie życie, podnosząc zarazem głowę, jakby jednak jeszcze szukał ratunku w niebiosach, jakby próbował spojrzeć w oczy Boga.
WCZEŚNIEJ
Jest mężczyzna, drobny, nerwowy, długociemnowłosy. Zawsze wygląda trochę nieporządnie, jakby nie zdążył się obudzić, ogolić i skompletować garderoby. Edward Leżak, Eddie L. (tylko on o sobie tak mówił, zarazem zadręczając wszystkich, żeby uznali prawomocność przydomku), palił marihuanę i zażywał suplementy dostępne bez recepty w aptekach. Piękne, zielone pastylki z kozłkiem lekarskim, zgrabne, żółtawe pigułki z żeń-szeniem, witaminy i minerały w rozpuszczalnych porcjach, rozsiewające woń waleriany ziołowe środki nasenne oraz dym konopi. Eddie L. łączył je z gracją wirtuoza — pianisty, który precyzyjnie bitymi akordami prowadzi publiczność wprost do estetycznego spełnienia.
Jego myśl wędrowała bocznymi ścieżkami. Zawsze skręcał tam, gdzie inni widzieli tylko szerokopasmową autostradę.
— Zimno — słyszy na przykład od kogokolwiek, przypadkiem, gdziekolwiek. — Mój samochód nie chciał odpalić.
— Zimno? Gdzie zimno? Czujesz zimno? I jaki samochód? W samochodach powinno być ciepło, przecież wystarczy włączyć klimatyzację. Nie wiesz, że klimatyzacja nie tylko obniża, ale też podwyższa temperaturę? Kiedyś byłem nad morzem, latem, w lipcu. Gorąco, duszno, pot lał się ze mnie, zostawiając na skórze ślad jak te nacieki w jaskiniach. Byłeś kiedyś w jaskini? Bo ja nigdy nie wszedłbym do aż tak zamkniętego pomieszczenia. Lubię sytuacje, które nie zmuszają do ostatecznych wyborów. Potrafię pływać, ale przerażają mnie pomosty prowadzące na twardy brzeg. A wiesz, że kiedyś, dawno, bardzo dawno, pracowałem przy budowie mostu? Nabrałem masy, opaliłem się, wzmocniłem mięśnie. Cieszę się, chociaż przecież opalanie podobno postarza i odbiera zdrowie. Nie czujesz tak, stary? Bo ja na przykład codziennie oglądam włosy, sprawdzam, czy nie zamierzają wypaść. Dbam o nie, szczotkuję rankiem, po obiedzie i po kolacji. Wczoraj przyrządziłem sobie na kolację spaghetti, dodałem do sosu dużo mielonego mięsa. Zjadłem je sam, połykałem makaron przejęty myślą o rodzinie, której nigdy nie miałem. A ty? Przejąłeś się czymś ostatnio? Oprócz, oczywiście, zmrożonego samochodu?
Jeśli go nie powstrzymasz albo nie uciekniesz, utoniesz w powodzi skojarzeń.
Jest też Bartłomiej Menz. Miękkie, krowie wymię w miejscu twarzy, miękki pojemnik z budyniem zamiast ciała, miękki, akceptujący umysł. Uśmiech połączony z cichym, bardzo cichym, niemal niesłyszalnym „tak”, zawsze „tak”. Jeśli spotkasz Bartłomieja, masz pewność, że zawsze możesz się do niego odwrócić, a gdybyś był psem, mógłbyś położyć się na grzbiecie i odsłonić brzuch. Zrobi dla ciebie wszystko, jeśli będziesz dla niego miły, ale jest gotów zabić, jeżeli ktoś natarczywie narusza jego spokój i dobre samopoczucie, bo nienawidzi niepokoju i awantur.
Ciepłe ciało, okrągłe, ale nie otyłe, przyjazne i jędrne. Jeśli akurat wspiąłeś się na grzbiet fali, ugiąłeś kolana, napiąłeś mięśnie na bulwiastych udach i pędzisz na swojej desce, z uśmiechem zamawiając whiskey dla wszystkich, przy każdym stoliku, a potem wychodzisz, zostawiając na blacie plik banknotów i prawie pełną szklankę — bądź pewien, że podąży za tobą przez mrok, przez mgłę, przez brudne ulice. Magdalena Miller, złotowłosa, miodoskóra, wiarołomna, pachnąca świeżymi kwiatami. Obietnica, która nigdy się nie spełni, ale w którą zawsze będziesz wierzył.
Sylwester Kloc z łysą głową, niewiarygodną nadwagą i mądrą mantrą: „Unikaj problemów, mnóż zyski”. Wybiera najkrótszą drogę, żeby nie tracić energii. Nigdy nie zapomina o minimalizowaniu kosztów. Dokonuje korzystnych transakcji, poprzedzonych długim namysłem. Dorobił się mrocznego biura z depresyjną sekretarką, która chowa obgryzione paznokcie pod blat szarego biurka, ilekroć ktoś staje w drzwiach, ale nie musi tego robić zbyt często, bo Sylwester jeszcze nie zrobił wielkiego interesu, więc nie ma wielu gości.
Jest wreszcie Częstochowa, dymiąca kominami huty, wpisana w krzyż Alej Najświętszej Maryi Panny i drogi krajowej numer 1, leżąca z rękami splecionymi pod głową na skraju skalistej Jury Krakowsko-Częstochowskiej — miasto niezwykłe, Częstochowa pełna narzekających ludzi, zwykłych ludzi, zwieńczona Jasną Górą, klasztorem z kilkusetletnim obrazem Czarnej Madonny, ciemnym i cudownym, wabiącym co roku miliony pątników, którzy wierzą, że ich uzdrowi.
Jest też ktoś (starszy mężczyzna z bakami Elvisa Presleya), kto przebrał się w teatralny kostium wilka z oklapłymi uszami i zbyt długim pyskiem, mogący z daleka nieco upodobnić go do wiewiórki. Ale nikt nigdy nie popełni tej pomyłki, bo właściciel przebrania korzysta z niego tylko w małym pokoju na poddaszu, ukryty przed wszystkimi. Wyciąga plastikowy flet, włącza nagranie zawodzącej, bałkańskiej śpiewaczki ludowej, siada na zasłanym szarą pościelą łóżku i zaskakująco wprawnie akompaniuje rzewnej piosence. Wilczy zad okrywają ogromne, wyszywane cekinami spodnie z obciętymi nogawkami.
POCZĄTEK
Sylwester Kloc jeszcze przed chwilą miał przed sobą złotą tabliczkę z napisem „Usługi — Pośrednictwo — Konsulting”, ale ponieważ już znalazł się za progiem swojego biura, zniknęła mu z oczu. Sekretarka wyciągnęła dłonie spod biurka i spojrzała na szefa.
— Kawy? — zapytała. — Herbaty?
Sylwester pokręcił przecząco głową, minął kobietę i wszedł do swojego gabinetu. Milczał. Sekretarka rozpoczęła ponurą przemowę, patrząc tępo przed siebie.
— Żadnego „Dzień dobry”. Żadnego „Jak się czujesz?”. Żadnego „Co słychać?”. Nie jestem biurkiem, nie jestem krzesłem ani komputerem. Jestem człowiekiem.
— Będziemy mieli gości — odpowiedział Sylwester. — Bądź miła.
Nie czekając na odpowiedź, zamknął się w gabinecie.
W tej samej chwili otworzyły się drzwi wejściowe, stanął w nich Tomasz Surykat i ze zdziwieniem spojrzał na kobietę, która w popłochu schowała dłonie.
— Przyszedłem na spotkanie z Sylwestrem Klocem.
— Kawy? Herbaty? — zapytała.
— Kawy — odparł.
Sekretarka wprowadziła go do gabinetu. Kiedy zamykała drzwi, w wejściu stanęli Edward Leżak i Magdalena Miller.
— Eddie L. — przedstawił się mężczyzna, przekroczył próg, natychmiast się cofnął, wskazał kobiecie drogę okrągłym gestem, przepuścił i znów wyprzedził. — Eddie L. — przedstawił się jeszcze raz i wyciągnął lekko drżącą dłoń w geście powitania.
— Kawy — zażądała Magdalena Miller, patrząc na sekretarkę i ignorując zachętę Leżaka.
Sekretarka schowała dłonie za plecy, kiwnęła głową i wskazała drzwi gabinetu Kloca. Ledwo się zamknęły, zjawił się Bartłomiej Menz. Z szerokim uśmiechem podszedł do kobiety, chwycił za ramię, przyciągnął dłoń do ust i w staroświeckim powitaniu złożył na niej delikatny pocałunek. Sekretarka wyszarpnęła rękę ze stłumionym skowytem.
— Zaraz podam kawę — powiedziała.
— Dziękuję, dziękuję — powiedział Menz. — Bardzo dziękuję.
Wszedł do gabinetu, usiadł między Leżakiem i Surykatem, naprzeciw wielkiego biurka, za którym rozparł się Kloc. Magdalena usadowiła się nieco z boku, bliżej węższego brzegu mebla. Sylwester patrzył im po kolei w oczy, milczał, czekał. Sekretarka rozstawiła dzwoniące filiżanki i wyszła z opuszczoną głową.
— Nie znacie się, ale ja znam wszystkich, bo spotykaliście mnie w różnych miejscach, w różnym czasie. Jestem aktywny i towarzyski, bo to sprzyja robieniu biznesu — powiedział Sylwester. — Jeśli przyjmiecie moją propozycję… — zawiesił głos; delikatnie, kolistym ruchem zamieszał kawę i przełknął mały łyk. — Poznacie się nieco lepiej. Ale to będzie tylko efekt uboczny. Przede wszystkim staniecie się bogaci.
Kloc zamilkł. Uderzał językiem o podniebienie, potem jeszcze raz podniósł filiżankę i ostrożnie zanurzył w niej usta.
— Ty jesteś normalny, więc budzisz zaufanie — wskazał po chwili Surykata.
— Ty jesteś nienormalny, więc nie budzisz zaufania — powiedział do Leżaka.
— Ty jesteś bezwolny i bezradny, ale dobry, więc budzisz ograniczone zaufanie — palec powędrował w stronę Menza.
— A ty… — mężczyźni spojrzeli na Magdalenę Miller, która odchyliła się nieco, prawym udem nieznacznie pomasowała lewe i Kloc nie musiał kończyć myśli. Otaczała ją niemal namacalna czarna dziura, bezwzględnie zasysająca ciała, umysły i portfele, rozum i rozeznanie.
1894–1907. Kamienica Kupiecka powstawała przez trzynaście długich lat, niczym egipska piramida. Zagnieździło się w niej Częstochowskie Towarzystwo Pożyczkowo-Oszczędnościowe, potem Spółdzielczy Bank Ludowy, które kredytowały lokalnych przedsiębiorców. Następnie budynek skomunalizowano, zamieszkali w nim lokatorzy. Kamienica gniła i przerastała powietrzem. Pod jej oknami pojawiły się szyny tramwajowe, drogi zaroiły się od samochodów. Mijali ją pielgrzymi zmierzający na Jasną Górę, bo stoi przy skrzyżowaniu Alei Najświętszej Maryi Panny i alei Kościuszki, czyli na pątniczym finiszu. Potem okazało się, że konstrukcję nadwątliło sąsiedztwo linii tramwajowej, drgania i wstrząsy przejeżdżających potężnych pojazdów, więc władze miejskie zdecydowały, że lokatorów należy wyprowadzić, a budynek wyremontować od dachu po piwnice. Modernizacja pochłonęła mnóstwo pieniędzy. Mieszkańcy odeszli, a do kamienicy wrócili ludzie biznesu, pojawiły się biura i siedziby samorządów gospodarczych.
— A kilka dni temu wprowadziła się kolejna firma — wyjaśnił swoim gościom Kloc. — No a jutro wy trzej — półkolistym gestem wskazał Edwarda, Bartłomieja i Tomasza — wy trzej pójdziecie do jej siedziby, żeby porozmawiać o pracy. Będziecie jedynymi kandydatami.
Nie chciał zdradzić, jak udało mu się ustawić rekrutację. Zbył pytania krótkim „Jestem w biznesie, znam ludzi, poproszono mnie o pomoc w znalezieniu właściwych osób”. „Reputacja to kwestia cierpliwości i wiedzy, kiedy z nią skończyć” — podsumował.
Eddie L. wymknął się do łazienki; wrócił spowity słodko-mdlącym zapachem palonych konopi. Menz kiwał aprobująco głową, a jego miękka twarz falowała. Magdalena patrzyła gniewnie w okno, kręcąc powolne koła stopą w szpilce. Surykat cierpliwe drążył, pytał o przyczyny, przebieg i cel, Sylwester cierpliwie odpowiadał.
A potem było tak, jak zapowiedział Kloc.